Zielony promień (Verne, tł. Szyller)/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zielony promień |
Podtytuł | Opis Archipelagu Hebrydzkiego |
Wydawca | L. Szyller i Syn |
Data wyd. | 1898 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Leopold Szyller |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Piękności morza.
Jeżeli kto rozpaczał z powodu postanowienia rodziny Melwilów, to gospodarz hotelu „Caledonia“ pan Mac-Fine, on z przyjemnością zburzyłby wszystkie wyspy zagradzające widok otwartego horyzontu przed mieszkańcami Obanu. Zresztą zaraz po wyjeździe Melwilów znalazł pocieszenie w tem, że upewniał każdego, iż żałuje że pozwolił mieszkać u siebie rodzinie maniaków.
O godzinie ósmej zrana bracia Melvilowie, miss Campbell, pani Betta i Patrydż wsiedli na pospieszny statek „Pionier“ który po okrążeniu wyspy Mull, miał się zatrzymać kilka godzin w porcie Jony i tegoż dnia wieczorem stanąć z powrotem w Obanie. Olivier Sinclair wyprzedził resztę towarzystwa i oczekiwał na przystani parostatków. O Arystobulusie Ursiklosie nie było mowy przy układaniu projektu tej przejażdżki, niemniej bracia Melville uważali sobie za obowiązek zawiadomić go o niej. Arystobul Ursiklos przyjął tę wiadomość dosyć obojętnie, podziękował im za grzeczność, lecz nie uważał za potrzebne powiadomić ich o swoich dalszych planach.
W południe podróż rodziny Melvilów miała być skończoną.
Pośpieszny „Pionier“ przeszedłszy cieśninę Kerrera, okrążył jej południową kończynę, przerznął szeroki Forthur-Lorn i popłynął wdół południowego brzegu Mull, którego zarysy nadzwyczaj podobne są do wielkiego homara. Niezadługo, na północo-zachodzie, przy przylądku południowym zaczęła ukazywać się malownicza wyspa Jona, a za nią rozpostarł się ogromny bezbrzeżny ocean Atlantycki.
— Czy pan lubisz ocean, panie Sinclair? — zapytała miss Campbell swojego młodego współtowarzysza, siedzącego cicho i napawającego się cudownymi brzegami wzdłuż których przejeżdżali.
— Czy go lubię? miss Campbell, tak, lubię go. Ja nie należę do tych krótkowidzów, co uważają ocean za jednostajny i monotonny. W moich oczach nic nie może mieć tak różnorodnych odcieni, jak ocean, lecz trzeba chcieć widzieć te odcienie. Prawdę mówiąc, to morze w swoich tonach jest tak nieograniczenie rozmaite, a barwy jego tak harmonijnie łączą się ze sobą, że artyście daleko trudniej przychodzi odtworzyć je na płótnie, niżeli namalować czyje oblicze, chociażby bardzo ruchliwe.
— Masz pan słuszność — odrzekła na to miss Campbell — kolor morza zmienia się od najmniejszego wietrzyka igrającego po jego powierzchni i od najmniejszej zmiany światła dziennego.
— Patrz pani, panno Campbell, jak ono teraz wygląda. Ono zupełnie spokojne. Czy to morze nie jest teraz podobne do śpiącej piękności: nic nie narusza czarującego wyrazu jej oblicza. To także, jeśli pani wolisz, wielkie zwierciadło; w tem zwierciadle odbija się niebo i w niem widać Stwórcę.
— Tak, to zwierciadło — które często obleka się burzami — odpowiedziała na to miss Campbell.
— W tem właśnie zawiera się nieograniczona rozmaitość oceanu.
— Przyjemnie mi słuchać z jakiem uniesieniem pan mówisz o morzu, panie Sinclair, mnie ono także niezmiernie zachwyca.
— Morze to — chemiczne połączenie wodorodu i kwasorodu w których zawiera się dwie i pół części natru chloralnego. W tem stanowczo nic pięknego niema.
Na tę mowę widocznie wypowiedzianą do niej, miss Campbell żywo się odwróciła i ujrzała przed sobą Arystobulusa Ursiklosa.