Zielony promień (Verne, tł. Szyller)/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zielony promień |
Podtytuł | Opis Archipelagu Hebrydzkiego |
Wydawca | L. Szyller i Syn |
Data wyd. | 1898 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Leopold Szyller |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pobyt na Jonie.
Tymczasem wyspa Jona ze swojem opactwem stojącym na skale wzniesionej czterysta stóp nad poziomem morza, stawała się coraz widoczniejszą i parowiec szybko się do niej przybliżał.
W południe „Pionier“ przybił do maleńkiej zagrody zrobionej z odłamków skały. Pasażerowie wyszli na brzeg a większość ich zamierzała już za dwie godziny nazad wracać do Obanu, gdy mniejszość dobrze nam znana — zamyślała osiedlić się na Jonie.
Wyspa Jona niema przystani, w właściwem słowa znaczeniu, a małą łachę ochrania od bałwanów morskich skaliste wybrzeże. W tem-to miejscu w porze letniej buja się kilka czółen i łodzi rybackich z których korzystają goście przygodni.
Zostawiwszy pasażerów na pastwę programowi, który nakazuje w ciągu dwóch godzin obejrzeć wyspę, nasi znajomi udali się na poszukiwanie schronienia. Na Jonie nie można było spodziewać się tych wygód któremi odznaczają się wielkie miasta nadmorskie.
Trudno wyobrazić sobie, że miasteczko Jona była kolebką religii druidów, w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, i prawie nie do uwierzenia, że przybyli tutaj z Kluny mnisi przemieszkiwali tam do reformacyi. Nie można było i śladu znaleść tych budowli, które były niegdyś jakby seminaryami dla wielu znakomitych księży Wielkiej Brytanii. W którem z tych zwalisk możnaby odnaleść bibliotekę i bogate archiwa z historycznymi rzymskimi rękopisami? W obecnym czasie na Jonie nic innego, oprócz ruin, znaleść nie można, a jednak było to miejsce w którem tkwiły korzenie drzewa — cywilizacyi, rozpuszczającego swe gałęzie nad mieszkańców północnej Europy. Z byłego niegdyś opactwa św. Kolumbana pozostała tylko wyspa Jona, po której błąka się kilka dziesiątków nieokrzesanych włościan, w pocie czoła uprawiających piaszczystą glebę i kilku rybaków których czółna ożywiają swoim widokiem opustoszałe wody archipelagu Hebrydzkiego.
— Miss Campbell, pani znajduje to miejsce lepszem od Obanu? zapytał Arystobulus Ursiklos z ironią.
— Tak mniemam! odpowiedziała panna Campbell — myśląc przy tem, że ten człowiek wyspy nie upiększy. Przez ten czas bracia Melwil odszukali coś w rodzaju gospody, dosyć znośnej, gotowej na usługi przyjezdnych. Postanowili oni zamieszkać w niej, zaś Olivier Sinclair i Arystobul Ursiklos, w braku czegoś, lepszego, pomieścili się w chatach rybackich.
Miss Campbell była w najlepszem usposobieniu a nawet maleńki pokoik z widokiem na morze, oddany do jej rozporządzenia zdawał się być nie gorszym niż wieża w Hellenburgu.
Życie naszego małego towarzystwa na wyspie ułożyło się wygodnie, prosto i wesoło. W czasie śniadania i obiadu wszyscy jego członkowie zbierali się w sali ogólnej gospody i, zgodnie ze staremi tradycyami, Patrydż i Bessa także razem siadali do stołu, co niezmiernie dziwiło Ursiklosa; lecz ze strony Olivier Sinclaira nie wywołało najlżejszego protestu. Rodzina Melwilów na wzór przeszłych czasów zaczęła tu prowadzić życie dawnych szkotów w całej jego prostocie. Odbywszy przechadzkę po wyspie i pogadawszy o dawnych dobrych czasach, o czasach, o których Arystobulus Ursiklos nie mógł mówić bez ironii — nasi znajomi zasiadali do obiadu lub śniadania.
Potem, w jakąkolwiek pogodę, miss Campbell szła obserwować zachód słońca, w nadziei że słońce w ostatniej chwili swego zajścia i przez chmurę rzuci swój cudowny „Zielony promień“.
A jakie też na obiadach podawane były oryginalne potrawy! Bracia Melwile spożywali z zadowoleniem próby sztuki kulinarnej lubiane niegdyś przez ich rodzinę. Za stołem często też słychać było głosy:
— Proszę, jeśli łaska, jeszcze tych cakes, one takie smaczne że niech się schowają glasgowskie pierożki.
— Proszę jeszcze cokolwiek tych coweus, któremi niegdyś raczyli się nasi górale.
— Zjedz pan jeszcze trochę tego hagges, — tę potrawę opiewaną przez poetę Burnsa.
— Pozwól jeszcze talerzyk hashputh, ona smaczniejsza od wszystkich zup.
— O tak, w gospodzie „Armes Duncan“ jadali doskonale i po szkocku. Trzeba było widzieć braci Melwilów jak się trącali ogromnymi kuflami napełnionymi pieniącem się narodowem piwem albo hummok’iem — wodą jęczmienną. Gdy piwa zabrakło, pili mum albo orgenny lub też dżyn — maleńkiemi kieliszkami.
Jeden tylko Arystobulus Ursiklos narzekał na brak komfortu do którego przywykł, lecz nikt na niego nie zwracał uwagi. Olivier Sinclair brał z sobą często na przechadzkę blejtram i rzucał na nim szkice malowniczych miejscowości podczas, gdy miss Campbell z zajęciem śledziła za jego robotą. Przeszedł 26, 27, 28 i 29 sierpnia i nikt nie znudził się pomimo, że przez cały ten czas pogoda była pochmurna. Miss Campbell czuła się szczęśliwą, że mogła porzucić ten hałaśliwy i ciekawy tłum gromadzący się w miastach nadmorskich; ona tu, jak w Hellenburgu mogła swobodnie spacerować w domowem ubraniu, bez kapelusza, z błękitną wstęgą we włosach. Olivier Sinclair lubował się jej widokiem i zdawał sobie sprawę z głębokiego wrażenia, jakie na nim czyniła. Malarz i miss Campbell w towarzystwie braci Melwilów, bardzo często całemi godzinami po zachodzie słońca przesiadywali na jakiej skale nadbrzeżnej, zachwycając się zapadającą nocą. Na niebie migotały gwiazdy a ciszę nocy przerywały głosy braci Melwill. Podczas tych godzin napływały do ich pamięci poezye Ossyana i deklamowali strofy z pieśni nieszczęśliwego Fingala:
„Gwiazdo! przyjaciółko nocy wychodzącej z za chmur w błyszczącym wieńcu zorzy wieczornej! Ty która kładziesz majestatyczne ślady nocy na lazurowym skłonie nieba, powiedz, czemu spoglądasz na ziemię?
„Gwałtowne wichry dnia uciszają się, wody spokojnie spływają pod stopy nadbrzeżnych skał a wieczorne muszki niesione wartkiemi skrzydłami, napełniają szmerem niebios ciszę.
„Gwiazdo promienna, czego patrzysz na ziemię? Ach, ja widzę, że uśmiechając się, chcesz już zniknąć z widnokręgu; dowidzenia! dowidzenia, milcząca gwiazdo!“. Bracia Melwill umilkli, wszyscy wstawali ze swych miejsc, wracali do gospody i rozchodzili się do swoich pokojów.
Jakkolwiek bracia Melwilowie nie byli przenikliwi to przecież dobrze rozumieli, że Arystobulus Ursiklos z każdym dniem tracił w umyśle ich siostrzenicy, gdy przeciwnie Olivier Sinclair zyskiwał w jej oczach. Artysta i uczony unikali się starannie a braci Melwilów kosztowało nie mało trudu, aby małe towarzystwo utrzymać w łączności. Nareszcie przecież dopięli tego, że postanowiono iż 30 sierpnia całe towarzystwo razem będzie zwiedzać uwagi godne miejsca wyspy Jony: zwaliska klasztoru i cmentarz starożytnego opactwa. Chociaż cały ten przegląd można było odbyć w przeciągu dwóch godzin, nasi znajomi do tej pory nie byli się zabrali do tego. Było to z ich strony nietylko wielkim brakiem uszanowania dla legendowych zakonników, którzy niegdyś przemieszkiwali w celach na tem wybrzeżu, lecz i dla cieniów wielkich nieboszczyków z rodzin królewskich od Fergusa II do Macbetha.