Ziemia (Zola, 1930)/Część czwarta/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Rój
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Już w maju, po ostrzyżeniu owiec i po sprzedaniu przychówku, owczarz Soulas, sam, jedynie przy pomocy małego świnopasa, Augusta, i dwóch psów: Rozboja i Cezara, obu straszliwych bestji, wyprowadził z Borderie około czterystu sztuk. Do sierpnia pasły się owce na ugorach, w koniczynie i lucernie, albo też w rowach wzdłuż gościńca. W trzy tygodnie po żniwach zagnał je owczarz na ścierniska, gdzie korzystały z ostatnich palących promieni wrześniowego słońca.
Była to pora wstrętna: ogołocona, opustoszała Beaucja roztaczała obszary nagich swoich pól, bez jednej kępy zieleni. Letnie skwary i zupełny brak wody wysuszyły do cna ziemię, która popękała, tworząc liczne rozpadliny. Wszelka roślinność zanikła; pozostały tylko tu i owdzie ciemno-rdzawe plamy zeschłych liści i zjeżone szczotki ściernisk, których kwadraty rozciągały się w nieskończoną, wyniszczoną pustkę, w ponurą nagość równiny, jakgdyby klęska pożogi objęła cały obszar, od jednego krańca widnokręgu po drugi. Tuż nad ziemią zdawał się pozostawać po nim żółtawy odblask, niewyraźne jakieś światło, tchnące martwotą, a zarazem brzemienne zapowiedzią burzy. Wszystko dokoła zabarwiło się na kolor żółty, ale żółcizną o odcieniu niepomiernie zimnym i smutnym. Spieczona ziemia, zjeżone resztki ściętych łodyg, nierówne, wyboiste, poryte kołami drogi wiejskie składały się na obraz przeraźliwie ponury. Przy najlżejszym powiewie wiatru wzbijały się w górę tumany kurzu, obsypując warstwą szarego popiołu płoty i zbocza pagórków. Błękitne niebo i olśniewające słońce podkreślały jeno beznadziejnie posępną pustkę krajobrazu.
Tego dnia dął silny wiatr ciepłemi, nagłemi podmuchami, naganiającemi wielkie szmaty ciężkich chmur, a słońce wydostając się z po za nich, przyżegało skórę niby rozżarzonem do czerwoności żelazem. Od rana czekał Soulas na wodę, którą miano przynieść z folwarku dla niego i dla owiec. Ściernisko, na którem je wypasał, położone było w północnej części Rognes, zdala od wszelkich stawów i kałuż. W oparkanionej zagrodzie, wpośród ruchomych siatek, umocowanych na wbitych w ziemię, zakrzywionych palach, tarzały się owce, dysząc ciężko i porywiście; dwa psy rozłożone przed zagrodzeniem, ziajały równie ciężko i krótko, wywiesiwszy długie ozory. Pasterz, chcąc mieć odrobinę cienia, usiadł, oparty plecami o budę na dwóch kołach, którą popychał naprzód przy każdem przesunięciu się stada na inne pastwisko. Służyła mu ona za posłanie, szafę i śpiżarnię. W południe słońce zaczęło prażyć tak nieznośnie, że podniósł się, wypatrując, czy nie dostrzeże wdali Augusta, powracającego z folwarku, dokąd go posłał, żeby się dowiedzieć, dlaczego nie przysyłają beczki z wodą.
Po długiem oczekiwaniu dostrzegł nareszcie pastuszka, który wołał zdaleka:
— Zaraz przyślą, nie mieli rano koni!...
— Ach ty, zakuta pało, nie mogłeś wziąć choć z litr wody dla nas?
— O, patrzajta, nie przyszło mi to wcale do głowy... Ale samem się napił...
Soulas zamierzył się na malca ściśniętym kułakiem, ale chłopak w porę odskoczył w bok. Rozwścieczony pasterz klął na czem świat stoi i w końcu, pomimo dojmującego, ściskającego mu gardło pragnienia, zdecydował się zacząć jeść bez picia. Na jego rozkaz, August, zbliżając się nieufnie, wyjął z budy czerstwy, z przed ośmiu dni chleb, garść zeszłorocznych orzechów i wysuszony ser, poczem zasiedli obaj do jedzenia, a psy, które umieściły się przy nich, nie spuszczały z nich ślepiów, chwytając od czasu do czasu do czasu w locie kromkę tak twardą, że trzeszczała jak kość, miażdżona potężnemi ich szczękami. Pomimo swoich siedemdziesięciu lat stary pałaszował, pracując dziąsłami tak samo żywo, jak malec zębami. Trzymał się jeszcze prosto, był mocny i sękaty niby pień tarniny, a, poorana brózdami zmarszczek, okolona kosmykami wyblakłych włosów koloru ziemistego jego twarz czyniła wrażenie wyciosanej z drzewa. Tęgi policzek dostał się jednak chłopakowi, który aż oparł się o budę, w chwili kiedy, nie spodziewając się już ciosu, chował resztkę chleba i sera.
— Masz, świńska mordo, opij się tego choć, póki nie przywiozą wody!...
Aż do drugiej godziny nic się nie pokazywało. Żar wzmógł się nie do zniesienia, spotęgowany wielką ciszą, zaległą nagle w powietrzu. Czasem jeno, ni stąd ni zowąd, ostry podmuch wiatru zrywał ze sproszkowanej ziemi tuman pyłu, wzbijając oślepiającą kurzawę, dławiącą za gardło, wyolbrzymiającą mękę pragnienia.
Nagle pasterz, znoszący czekanie ze stoicyzmem, bez skargi, mruknął z zadowoleniem:
— Psiakrew! Wyguzdrali się nareszcie...
Dwa wozy, niewiększe zdala od dwóch pięści, ukazały się w istocie na widnokręgu, zamykającym równinę. Na pierwszym, powożonym przez Jana, rozpoznał Soulas wyraźnie beczkę z wodą; drugi, na którym siedział Tron, naładowany był worami zboża, wiezionemi do młyna, którego wysoki kadłub zarysowywał się w odległości pięciuset metrów. Wóz Trona zatrzymał się na gościńcu, gdyż woźnica jego, chcąc trochę odpocząć i pogawędzić, towarzyszył Janowi aż na ściernisko pod pretekstem dopomożenia mu nieco.
— Cóż to?... chcą, żebyśmy wszyscy powyzdychali na pypcia?... przywitał pasterz przybyłych.
Owce, które wywęszyć musiały beczkę z wodą, porwały się hurmem, rozbijając się o sieci zagrody, wyciągając łby i żałośliwie pobekując...
— Czekajcie — uspakajał je Jan — ochlejecie się, ile wlezie!
Ustawiono odrazu koryto i napełniono je za pomocą drewnianego rowka; że zaś rowek przeciekał kapkę, psy wychlipywały wnet wodę z ziemi, niecierpliwiając się, tak samo jak Soulas i pastuszek, którzy przypadli do rowka, pijąc wprost z niego. Cała trzoda poszła koleją; słychać było tylko przelewanie się zbawczego płynu, bulgotanie go w przełykach ludzi i bydląt, uszczęśliwionych, że mogą się nim ochlapać i opić.
— Jak tu już jesteście — rzekł podochocony Soulas — moglibyście mi pomódz przesunąć dalej zagrodę.
Jan i Tron zgodzili się. Na wielkich ścierniskach przewędrowywało stado na coraz inne miejsce, nie pozostając na jednem dłużej niż dwa albo trzy dni, tyle właśnie czasu, ile było potrzeba, aby owce obstrzygły wszystkie dzikie trawy. System ten dawał nadto korzyść użyźniania gruntu, kawałek po kawałku. Podczas kiedy owczarz i oba jego psy pilnowali owiec, dwaj parobcy, z pomocą chłopaka, wyciągali, wbite w ziemię, zakrzywione pale i przenosili ogrodzenie o pięćdziesiąt metrów dalej, gdzie znów je umocowywali, rozpinając na nich siatkę dokoła obszernego czworoboku, na który owce schroniły się odrazu same, niezapędzone, zanim jeszcze zagroda zdążyła być całkiem zamknięta.
Soulas, pomimo podeszłego wieku, pchał energicznie naprzód swoją budę, ciągnąc ją na nową zagrodę. Wskazując na Jana, zwrócił się z zapytaniem do jego towarzysza:
— Co mu się stało u paralusza?... Wygląda, jakby grzebać miał samego Pana Boga?...
Widząc, że chłopak zwiesił smutnie głowę, zgnębiony od czasu utracenia Franusi, na wieki już, jak mu się wydawało, stary pasterz dodał:
— Hoho! musi w tem tkwić jakaś spódnica... O, przeklęte dzierlatki!... Wartałoby poukręcać im łby wszystkim!...
Wielkolud Tron z niewinną miną dobrodusznego chłopaka roześmiał się.
— Oho, tak się mówi, jak się już samemu nie może...
— Ale?... to ja niby nie mam móc? Nie mam móc?... Cóż to, równałem się z tobą?... Mówię ci, chłopcze, jest jedna taka, z którą lepiej byłoby nie móc, bo to się napewno źle skończy!...
Na wyraźny ten przytyk do jego stosunku z Jakóbką oblał się Tron rumieńcem aż po same uszy. Pewnego rana przydybał ich Soulas w głębi śpichlerza, ukrytych pospołu za worami owsa. Z nienawiści do dawnego wycierucha, kuchennej pomywaczki, która źle traktowała byłych swoich towarzyszy, zdecydował się stary otworzyć nareszcie oczy gospodarzowi. Ten wszakże, od pierwszego jego zająknięcia, spojrzał na niego tak strasznym wzrokiem, że słowa uwięzły staremu w gardle. Postanowił też milczeć aż do dnia, w którym Jakóbka doprowadzi go do ostateczności, każąc mu wynosić się precz. Żyli w ten sposób stale na wojennej stopie: on w nieustannej obawie, żeby go nie wyrzucono na zbity łeb, jak stare, zniedołężniałe bydlę; ona, czekając na to tylko, aby umocnić swoje stanowisko tak bardzo, iżby mogła ważyć się zażądać tego od Hourdequina, któremu zależało na starym owczarzu. W całej Beaucji nie było pasterza, który lepiej potrafiłby wypasać swoje stado bez szkód i uszczerbków, ogałacając pole od skraju po skraj, nie pozostawiając na niem ani źdźbła trawki.
Stary, którego korciło do wywnętrzania się, jak korci często ludzi samotnych, mówił dalej:
— O, żeby to moje ladaco — żona nie przepiła wszystkiego, co zarobiłem, zanim wyciągnęła z pijaństwa kopyta, nie byłoby już po mnie dawno na folwarku ani widu, ani słuchu. Sam wyniósłbym się, żeby nie patrzeć na te wszystkie świństwa... Ot, ta szelma Jakóbka, na ten przykład!.. więcej to wypracowało tyłkiem niż rękami! Tylko przez grzeszne swoje cielsko dochrapała się tego, czem jest, nie przez zasługi! — I pomyśleć, że pan pozwala jej się wysypiać w łóżku swojej nieboszczki i że udało jej się wydostać od niego, żeby siadał z nią do jadła sam na sam, jakby mu była ślubną żoną!... Rychło patrzeć, a drzwi pokaże nam wszystkim i jemu samemu w dodatku... Dziewka, co zadawała się z ostatnim świnopasem!...
Tron przy każdem słowie starego zaciskał mocniej pięści. Zdolny był do straszliwych, skrycie w nim czających się wybuchów wściekłości, które jego siła olbrzyma czyniła nad wszelką miarę groźnemi.
— Może już będzie tego dość? — huknął wreszcie. — Żebyś był jeszcze chłopem, jak się patrzy, zamalowałbym ci dawno gębę... Uczciwsza ona w jednym swoim palcu, niż ty cały z wyschłą twoją skórą i kośćmi...
Ale Soulas wzruszył tylko szyderczo ramionami na groźbę parobka. On, który nigdy się nie śmiał, zachichotał nagle śmiechem, skrzypiącym jak stare żelaztwo.
— Et, głuptasie, takiś sam durny, jak ona chytra!... Pokaże ci ona tę swoją uczciwość, pod szkiełkiem... Mówię ci, że każdy, kto jeno zechciał, miał ją, tę twoją niewinność!... Włóczę się tu i ówdzie, dość mi też spojrzeć, a, nie chcący widzę wszystkie te dziewki, zadające się z chłopami!... Ale ona, ile razy widywałem ją tak!... Aż zamgli człowieka na wspomnienie, tyle tego było... Ledwie czternasty rok szedł dziewczyninie, a już bawiło się to w stajni z ojcem Mateuszem, tym garbusem, co to mu się zmarło łońskiego roku. Niedługo potem zdybałem ją, jak mięsiła ciasto na chleb tuż przy dzieży z małym świnopasem, Wilhelmem, co to poszedł do wojska; pospołu z ciastem mięsiła i chłopaka. Ktoby ich tam naliczył tych wszystkich parobków, co przechodzili przez jej ręce po wszystkich kątach, gdzie tylko chcesz, na słomie, na worach, na gołej ziemi bodaj... Co tu zresztą szukać daleko?... Jak chcesz się przepytać, mamy tutaj takiego, co go przydybałem z nią kiedyś w szopie na sianie, jak ją porządnie tarmosił...
Zachichotał znów i spojrzał z ukosa na Jana, czem go mocno zakłopotał. Od chwili, jak stary wszczął dyskurs o Jakóbce, nie odezwał się Jan ani słowem, bardziej jeszcze tylko przygarbił się i skulił.
— Niech no waży się kto tknąć ją teraz! — warknął Tron, trzęsąc się z gniewu, niczem pies, któremu wyrwano kość z pyska. — Odbiorę już ja takiemu ochotę!... Popamięta mnie!...
Soulas przyjrzał mu się, zdziwiony tym wybuchem zazdrości dzikiej bestji, poczem, wpadając znów w zwykłe otępiałe zamknięcie się w sobie, mruknął krótko:
— A, to już twoja rzecz, mój kochany...
Po odejściu Trona, który wrócił do swojego wozu, aby odwieźć worki do młyna, pozostał Jan jeszcze parę chwil ze starym, aby mu pomóc przy wetkaniu pali w pętlice. Widząc, że chłopak wciąż milczący jest i zasmęcony, owczarz zagadnął go:
— Chyba nie przez Jakóbkę taki jesteś struty?
Jan potrząsnął energicznie głową na znak przeczenia.
— Zatem przez inną?.. Jaka to może być inna, że nigdy nie przydybałem was razem?
Jan spojrzał na Soulasa. Przyszło mu na myśl, że starzy dają czasem mądre rady. Ulegając też bezwiednie potrzebie wywnętrzenia się, opowiedział staremu o wszystkiem: że posiadł Franusię i że teraz, po bójce z Kozłem, stracił już całkiem nadzieję dostania jej za żonę. Przez jakiś czas bał się nawet, żeby Kozioł nie podał go do sądu za pogruchotanie mu ręki, co, choć do połowy zaleczona już teraz, nie daje mu wciąż jeszcze robić w polu. Musiał jednak sam Kozioł przyjść po rozum do głowy, że lepiej nie zaczynać z sądami.
— Miałeś zatem Franusię?
— Tak, jeden raz.
Owczarz pomyślał chwilę, poważny, skupiony, i w końcu wypowiedział się:
— Musisz pójść rzec o tem ojcu Fouanowi. Może właśnie dlatego ci ją da.
Jan zdziwił się, bowiem nie przyszła mu wcale do głowy rzecz taka naturalna. Jak tylko skończył ustawianie nowej owczej zagrody, wrócił na folwark, zdecydowany odrazu pójść tegoż jeszcze wieczora do starego Fouana. Soulas patrzył przez chwilę na odchodzącego za pustym wozem, poczem zajął zwykłe swoje miejsce na straży owiec, chudy, prosty, wyciągnięty jak struna, odcinający się siwą smugą na płaskiej linji równiny. Mały owczarek ułożył się pomiędzy dwoma psami w cieniu przenośnej budy. Wiatr przycichł nagle, burza minęła okolicę, przeszła widać bokiem ku wschodowi; skwar był wciąż jeszcze ogromny, słońce jarzyło się na błękitnem niebie bez jednej chmurki.
Wieczorem Jan, uporawszy się z robotą o godzinę wcześniej niż zwykle, poszedł do Delhomme’ów, żeby pogadać przed wieczerzą jeszcze ze starym Fouanem. Schodząc na dół po zboczu wzgórza, ujrzał oboje Delhomme‘ów, zajętych pracą na winnicy, gdzie odsłaniali winogronowe kiście, ukryte wśród gąszczu listowia, wyrywając je, aby nie tamowało przystępu promieniom słońca. Deszcze spadły obficie przy końcu ostatniej kwadry księżyca, wino dojrzewało jakoś kiepsko, trzeba więc było wykorzystać ostatnie ciepłe dni lata. Widząc, że starego niema z niemi, przyspieszył Jan kroku, wolał bowiem rozmówić się z nim w cztery oczy. Dom Delhomme’ów położony był na drugim końcu Rognes, za mostem; stanowił on już cały folwark, rozszerzony ostatnio dobudowaniem śpichlerza i szop, trzech budynków o nieregularnym profilu, zamykających obejście ze wszystkich stron. Podwórze było przestronne, wymiatane co rano, a śmietnik wyglądał na niem, jak ujęty w obramowanie z mularskiego sznurka.
— Dobrydzień, ojcze Fouanie — zawołał Jan zdaleka niezupełnie pewnym głosem.
Stary siedział na podwórzu, trzymając kij między nogami; głowę miał opuszczoną na pierś. Na powtórne wezwanie podniósł wszelako oczy, aby rozpoznać, kto się z nim wita.
— A, to wy, Kapralu?... Dokąd to idziecie tędy?
Witał się z nim tak naturalnie, bez żadnej do niego złości, że chłopak wszedł bez obawy. Zrazu nie śmiał jednak przystąpić do rzeczy; odeszła go odwaga na myśl opowiedzenia staremu, że posiadł przelotnie Franusię. Mówili nasamprzód o pogodzie, o tem, jak słońce dobrze robi dojrzewającemu winu. Jeśli potrwa to jeszcze z tydzień, zbiór będzie bardzo dobry. Potem przyszło chłopakowi na myśl powiedzieć staremu coś miłego.
— Żyjecie teraz jak prawdziwy pan. Niema chyba w całej okolicy nikogo, komu byłoby tak dobrze jak wam.
— Tak, zapewnie.
— O, jak się ma dzieci takie jak wasze!... Dalekoby szukać lepszych.
— Tak, tak... Tylko widzicie, każdy ma swoje słabości...
Stary zasępił się jeszcze bardziej. Od czasu, kiedy zamieszkał u Delhomme’ów, przestał mu Kozioł wypłacać jego rentę, mówiąc, że nie chce, żeby siostra korzystała z jego pieniędzy, Hjacynt nie dawał nigdy ani susa, zaś Delhomme, który żywił teścia i dawał mu przytułek, uważał za naturalne, że nie ma potrzeby nic płacić staremu. Fouan niezbyt wszakże cierpiał na brak gotówki, ile że pan Baillehache wypłacał mu rocznie sto pięćdziesiąt franków, czyli dwanaście franków i pięćdziesiąt centymów miesięcznie, jako procent od sumy, uzyskanej ze sprzedaży domu. Za te pieniądze mógł sobie dogadzać: kupował co rano za dwa susy tabaki, wypijał kieliszeczek wódki u Lengaigne‘a i filiżankę kawy u Macquerona, bowiem Fanny, bardzo oszczędna, wyjmowała karafinkę z wódką tylko kiedy ktoś był chory. A jednak, pomimo to wszystko, mogąc pozwolić sobie na to i owo poza domem, nie doznając u córki żadnego braku, nie czuł się dobrze u niej, był wciąż zgryziony i smutny.
— Tak, to prawda — odezwał się Jan, nie czując, że wierci palcem w świeżej ranie — jak się jest u kogoś, nie jest się u siebie.
— Tak, tak, otóż to właśnie — powtórzył stary gderliwym głosem.
I, podnosząc się, jak gdyby pod wpływem nagłego buntu, zaproponował:
— Wypijemy po szklaneczce... Wolno mi przecież poczęstować przyjaciela?.. Wrócił się jednak od proga. — Wytrzyjcie nogi, Kapralu — ostrzegł. — Bo, widzicie... strasznie się tu kramarzą z tą ich czystością...
Jan wszedł nieśmiało do wnętrza domu, żądny otworzenia serca przed starym, zanim nie przyjdą gospodarze. Zdziwiony był ładem, jaki panował w kuchni: miedziane rondle połyskiwały, podłoga aż wytarta była od ciągłego szorowania. Izba była czysta, ale zimna, jak gdyby nikt w niej nie mieszkał. Na kominie, w cieple popieliska, trzymany był wczorajszy kapuśniak.
— Na wasze zdrowie! — rzekł stary, wyjąwszy z szafki napoczętą karafinkę i dwie szklaneczki.
Ręka trzęsła mu się nieco przy podnoszeniu do ust swojej szklanki z obawy przed tem, co robi. Odstawił ją jednak gestem człowieka, który waży się na wszystko i dodał nagle:
— Co powiecie na to, Kapralu, że Fanny nie chce ze mną gadać od onegdajszego dnia tylko dlatego, że splunąłem na podłogę?. Wielka mi rzecz!... Splunąłem!... Cóż to, czy wszyscy nie plują? I ja pluję; naturalnie, że pluję, jak mi się chce splunąć. Et, lepiej zdechnąć już raz, niż znosić tyle na stare lata!...
Napełniając sobie drugą szklankę, szczęśliwy, że znalazł powiernika, przed którym może się wywnętrzyć, zaczął wylewać swoje żale, nie dając gościowi przyjść do słowa. Były to drobne pretensje, gniew starca, którego słabostek nie chciano tolerować, którego odmienne przyzwyczajenia usiłowano podporządkować cudzym obyczajom i nawykom. Drobne te dokuczliwości niemniej go wszakże bolały, niż gdyby poważnie go krzywdzono lub źle się z nim obchodzono. Uwaga, powtórzona zbyt głośno, raniła go prawie jak policzek; nadto córka jego okazywała nadmierną wrażliwość, podejrzliwą próżność uczciwej chłopki, którą byle słówko, źle przez nią rozumiane, urażało i doprowadzało do dąsów, wskutek czego stosunki między ojcem a córką pogarszały się z dnia na dzień. Ona, która, po podziale majątku przez ojca, zachowywała się niewątpliwie najlepiej z całego rodzeństwa, stawała się coraz bardziej cierpką dla niego, dochodziła nieomal do prześladowania starego człowieka nieustannem dreptaniem mu po piętach, wycieraniem po nim sprzętów, zamiataniem i zrzędzeniem na niego za wszystko, co robił i czego nie robił. Nie było to nic poważnego, same drobiazgi, ale dręczyły go one tak, że biedak aż popłakiwał po kątach.
— No, to trzeba im ustępować — powtarzał Jan za każdą nową skargą starego. — Trochę tylko cierpliwości, a wszystko się ułoży.
Ale Fouan, który zapalił tymczasem świecę, jako że zupełny zapadł już zmrok, podniecał się coraz bardziej.
— Nie, nie, dosyć mam już tego!... O, gdybym był wiedział, co mnie tu czeka!... Lepiej było wyciągnąć kopyta w dniu, kiedy sprzedałem mój dom... A djabła zjedli, jeżeli myślą, że mnie mają w garści. Wołałbym tłuc kamienie na szosie.
Zadyszał się aż z irytacji i musiał usiąść, z czego młody skorzystał, ażeby poruszyć nareszcie sprawę, w jakiej przyszedł.
— Słuchajcie, ojcze Fouanie, przyszedłem rozmówić się z wami o tem, co wam wiadomo. Bardzo żałowałem tego, co się stało, ale musiałem przecie bronić się — sami rozumiecie? Napadł na mnie, byliście przecież świadkiem... Między mną i Franusią jest zgoda i tylko wy jedni możecie ułożyć całą rzecz. Żebyście tylko chcieli pójść do Kozłów i przetłomaczyć im.
Stary spoważniał. Kiwał głową, nie mogąc się zdecydować, co ma odpowiedzieć, kiedy, na jego szczęście, powrót Delhomme‘ów uwolnił go od tej konieczności. Nie zdziwili się bynajmniej, widząc w swoim domu Jana i przywitali go ze zwykłą uprzejmością. Ale Fanny na pierwszy rzut oka spostrzegła butelkę i dwie szklanki na stole. Nie krępując się, zabrała je i poszła po ścierkę. Wytarłszy stół, odezwała się sucho, — nie patrząc na ojca, do którego nie odezwała się ani jednem słowem od czterdziestu ośmiu godzin.
— Wiadomo ojcu dobrze, że nie życzę sobie tego.
Stary wyprostował się, dygocąc z oburzenia i złości, że córka śmiała robić mu przytyki przy ludziach.
— A to co znów? Cóż u wszystkich djabłów? Niewolno mi poczęstować przyjaciela szklanką wina?... Możesz sobie schować twoją lurę! Będę pił czystą wodę!...
Teraz ona z kolei poczuła się śmiertelnie urażoną takiem publicznem pomówieniem jej o skąpstwo. Blada ze złości odpowiedziała:
— Może ojciec wychlać całą beczkę chociażby, aż do pęknięcia, jeżeli ma ochotę... Nie chcę tylko, żeby zapaskudzano mi przy tem stół szklankami, z których przelewa się przez wierzch, aż zostają mokre kręgi pod spodem, jak w szynku.
W oczach starego błysnęły łzy.
— Trochę mniej dbania o czystość i trochę więcej serca, moja córko — szepnął.
Odwrócił się od niej i, podczas kiedy wycierała ze złością stół, stanął przy oknie i, wpatrzony w ciemną noc, która tymczasem zapadła, pogrążył się w bolesną zadumę.
Delhomme, który z umysłu nie brał udziału w całej tej sprzeczce, milczeniem swojem pochwalał niejako rozumną stanowczość żony. Nie chciał jednak pozwolić Janowi odejść, nie poczęstowawszy go jeszcze jedną szklanką wina, ale już podaną przez żonę na talerzu. Półgłosem zaczęła się ona tłomaczyć:
— Trudno sobie wyobrazić, jak ciężko jest wytrzymać ze starymi. Mają mnóstwo złych przywar i wolą zdechnąć niż się odzwyczaić... Ojciec nie jest nawet z najgorszych... zresztą nie ma już sił na to. Wolałabym doprawdy mieć do czynienia z czterema krowami, niż doglądać jednego starego.
Jan i Delhomme przytakiwali jej kiwaniem głową. Wywody jej przerwało nagłe wejście Nenesse’a, ubranego z miejska, w wymyślne jakieś spodnie i bluzę, kupione gotowe w kramie ojca Lambourdieu oraz w melonik z twardego filcu. Swoją wydłużoną szyją, wygolonym karkiem, niebieskiemi oczyma na gąbczastej, przystojnej twarzy, a nadewszystko swojem kołysaniem się na biodrach sprawiał podejrzane wrażenie, dziewki raczej niż młodego chłopaka. Czuł zawsze nieprzezwyciężoną odrazę do roli i był właśnie na wyjezdnem do Chartres, gdzie zgodził się na służbę do restauratora, utrzymującego publiczną salę do tańca. Rodzice długo byli przeciwni temu sprzeniewierzeniu się uprawie ziemi; w końcu jednak udało się matce, której pochlebiała nieco obrana przez syna karjera, wpłynąć na ojca i udobruchać go. Od rana też hulał Nenesse z koleżkami wiejskimi na pożegnanie.
Zrazu gniewać go się zdawała obecność u rodziców obcego gościa. Wnet jednak zdecydował się.
— Matko, potrzeba mi trochę pieniędzy, chcę uraczyć ich obiadem u Macquerona.
Fanny spojrzała na syna ostro, otwierając już usta do odmowy. Tak jednak była próżna, że powstrzymała ją obecność Jana. Czy jej syn nie może wydać dwudziestu franków bez uszczerbku? Chwalić Boga, stać ją i jej męża na taki wydatek! Wyszła też sztywna, nie czyniąc synowi żadnych wymówek.
— Nie jesteś sam? — zwrócił się ojciec do Nenesse’a. Spostrzegł jakiś cień przy drzwiach. Zbliżył się i, poznawszy gościa, który pozostał na dworzu, rzekł:
— O, to Delfin!... Dlaczego nie wchodzisz, mały?
Delfin zaryzykował, kłaniając się i przepraszając. Ubrany był w roboczą bluzę z niebieskiego płótna, nie miał krawata na opalonej na brązowo szyi, a nogi jego były obute w grube codzienne trepy.
— A ty? — zagadnął chłopca mający dla niego wiele szacunku Delhomme. — Co masz zamiar robić? Czy także wybierasz się do Chartres?
— O, nie! Ani mi się śni! Zginąłbym, do licha, w tem ich podłem mieście!...
Ojciec spojrzał z ukosa na syna ale Delfin, stając w obronie kolegi, dodał:
— Dobre to dla Nennesse‘a. Tak mu jest ładnie w miastowem ubraniu! Gra też na pistonie...
Delhomme uśmiechnął się, dumny z muzycznego talentu swojego jedynaka. Fanny wróciła tymczasem z pełną garścią dwufrankówek, z których odliczyła dziesięć sztuk po jednej, do ręki Nenesse‘a. Monety, przechowywane pod stosem zboża, były białe, jak gdyby posypane mąką. Fanny nie dowierzała swojej szafie i dlatego ukrywała pieniądze drobnemi sumami po wszystkich kątach domu, w worach z ziarnem, w skrzyni z węglami, w piasku, tak że ilekroć wypadło jej za coś płacić, pieniądze, dawane przez nią, były rozmaitych kolorów: białe, czarne albo zgoła żółte.
— To wystarczy — rzekł Nenesse za całe podziękowanie. — Idziesz, Delfinie? — zwrócił się do przyjaciela.
Obaj chłopcy wybiegli i słychać było tylko zamierający w oddali ich śmiech.
Widząc, że ojciec Fouan, który przez cały ten czas nie odwracał się od okna, wychodzi na podwórze, wychylił Jan duszkiem swoją szklankę, pożegnał się z Delhomme‘ami i poszedł za starym, którego zastał stojącego na dworze wpośród czerniejących mroków nocy.
— Cóż, ojcze Fouanie, zgadzacie się pójść do Kozłów prosić ich dla mnie o Franusię za żonę?... Jesteście jej opiekunem, od was wszystko zależy.
Starzec, którego twarzy nie widać było w cieniu, powtarzał urywanym głosem:
— Nie mogę... nie mogę...
Wreszcie wybuchnął i wyznał, o co mu idzie.
Ma już dosyć Delhomme‘ów: zaraz jutro przeniesie się do Kozłów, którzy sami zaofiarowali się, że go wezmą. Chociażby go syn miał bić, mniej będzie cierpiał niż przez to powolne zakłówanie go na śmierć przez córkę ciągłem wbijaniem mu szpileczek pod skórę.
Doprowadzony do rozpaczy tą nową przeszkodą, zdecydował się Jan wreszcie wyznać staremu całą prawdę.
— Ale bo, widzicie, ojcze Fouanie, muszę się wam przyznać do grzechu... Ja i Franka... żyliśmy ze sobą.
Stary za całą odpowiedź rzucił mu krótkie: — Aha! — A potem, po chwili namysłu dodał:
— Zaszła?
Jan, pewien, że do tej ewentualności nie mogło dojść, odparł jednak:
— Ha! Kto wie? Może i tak...
— W takim razie trzeba czekać... Jeżeli zaszła... to się zobaczy...
W tej chwili stanęła na progu Fanny, wzywając ojca na wieczerzę. Ale stary odwrócił się do niej plecami i ryknął:
— Mam ją gdzieś tę twoją wieczerzę!... Położę się.
Na złość poszedł spać o pustym żołądku.
Jan wrócił na folwark powolnym krokiem, tak zgnębiony, że sam nie wiedział, kiedy i jak przebył drogę na płaskowzgórze. Noc pod ciemno-granatową kopułą nieba była parna i duszna. W znieruchomiałem powietrzu czuło się zawisłą znów burzę, której bliskość zwiastowały na zachodzie ogniste gzygzaki błyskawic. W pewnym momencie, podniósłszy głowę, ujrzał na lewo setki płonących fosforycznym blaskiem oczu, podobnych do jarzących się świec. Na odgłos jego kroków wszystkie te oczy zwróciły się wyraźnie ku niemu. Były to oczy owiec, stłoczonych w zagrodzie, którą w tej chwili mijał.
Wśród ciszy nocnej rozległ się powolny głos ojca Soulasa.
— I cóż, chłopcze?
Rozciągnięte na ziemi psy ani się poruszyły, poczuwszy swojego człowieka z folwarku. Mały owczarek, którego z ruchomej budy wypędził żar, spał na gołej ziemi. Jeden tylko stary owczarz stał wyprostowany wpośród pogrążonej w mroki nocne równiny.
— No i cóż, chłopcze, udało ci się?
Jan, nie zatrzymując się, odrzekł:
— Powiedział, że jeśli pokaże się, że dziewczyna zaszła, zobaczy, co zrobić.
Minął już zagrodę, kiedy wśród bezkresnej ciszy usłyszał zdala poważną odpowiedź ojca Soulasa:
— Słusznie, trzeba czekać.
Jan poszedł dalej. Beaucja roztaczała rozległy swój pejzaż, skuty ołowianym snem. Czuć było jej ogołocenie i niemą pustkę w spalonych poszyciach dachów, w ziemi spieczonej i popękanej, w zapachu spalenizny, w monotonnem cykaniu świerszcza, potrzaskującego niby resztka dopalających się wśród popiołu głowni. Jedynym znakiem życia na tle ponurej tej pustki były wznoszące się w regularnych odstępach garby stert. Co dwadzieścia sekund rozdzierały złoto-fioletowe zygzaki błyskawic ciemność nieba na krańcu widnokręgu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.