Ziemia (Zola, 1930)/Część czwarta/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Rój
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Zaraz następnego dnia przeniósł się stary Fouan do Kozłów. Przenosiny te nie sprawiły nikomu kłopotu: dwa tłomoki rupieci, które stary uparł się przenieść sam, dwoma nawrotami. Nadaremnie próbowali Delhomme’owie wywołać wyjaśnienie. Poszedł, nie przemówiwszy do nich słowa.
U Kozłów oddano mu dużą izbę na dole za kuchnią, gdzie do tego czasu trzymano tylko kartofle i liście buraczane dla krów. Najgorsze, że małe tylko okienko, umieszczone w górze, o dwa metry od podłogi, sączyło skąpe światło, tak że w izbie w biały dzień panował piwniczny mrok. Uklepana ziemia, tworząca podłogę i gnijące po kątach resztki jarzyn podtrzymywały wilgoć, ściekającą brudnemi kroplami po bielonych wapnem ścianach. Kozłowie nie nadwyrężyli się zbytnio urządzeniem izby: zostawili wszystko, jak było, uprzątnąwszy jeden kąt tylko, w którym umieścili żelazne łóżko i stół z sosnowego drzewa. Stary wydawał się zachwycony.
Kozioł tryumfował. Od czasu zamieszkania Fouana u Delhomme‘ów wściekał się ze złości, wiedząc dobrze, co o tem mówiono w Rognes: oczywiście, że Delhomme‘owie mogą sobie pozwolić na żywienie starego ojca, gdy tymczasem Kozłowie!... Ba, sami nie mają dosyta. — Dlatego też w pierwszych czasach przynaglał starego do jadła, byleby utył i tem pokazał wszystkim, że w domu Kozłów nie zdycha się z głodu, do djabła! A zresztą, szło mu o ową rentę stu pięćdziesięciu franków, która pochodziła ze sprzedaży domu i którą ojciec pozostawi napewno temu z dzieci, gdzie znajdzie przytułek i opiekę. Także, Delhomme z chwilą, kiedy przestanie utrzymywać starego, zacznie napewno znów wypłacać mu swoją część renty, dwieście franków rocznie, jak też rzeczywiście się stało. Kozioł liczył na te dwieście franków. Dobrze sobie to wszystko wykalkulował. Nie dokładając ani grosza z własnej kieszeni, zyska opinję dobrego syna, a, w dodatku, widoki otrzymania nagrody w przyszłości. Nie mówiąc już o tkwiącej stale w jego mózgu myśli o uciułanym grubszym groszu, o jaki zawsze posądzał ojca, mimo że nigdy nie miał możności przekonania się o tem z całą pewnością.
Dla Fouana były to prawdziwe miodowe miesiące. Fetowano go, prezentowano sąsiadom. — I cóż? dobrze ojciec wygląda? Przytył? Prawda? Nie ma miny człowieka głodzonego, co?... Dzieci, mała Laura i Juliś, drepcąc wciąż za dziadkiem, zabawiały go, mile łechcąc go po sercu. Najbardziej wszakże uszczęśliwiała go możność dogadzania starczym swoim nawykom, nieliczenia się z porządkiem i czystością, na które nie zwracano tutaj tak drobiazgowej uwagi jak u Delhomme‘ów. Liza, mimo że była dobrą gospodynią, nie dochodziła do takiego wyrafinowania i do takiej drażliwości jak Fanny, mógł też, bez krępowania się, pluć na podłogę, wychodzić i wracać kiedy mu się podobało, jeść co chwilę zwyczajem chłopa, który nie może przejść obok chleba, żeby nie odkrajać sobie kromki, bez względu na porę dnia. Trzy miesiące upłynęły w ten sposób, przyszedł grudzień, straszliwe mrozy ścinały lodową powłoką wodę w dzbanku, stojącym przy łóżku Fouana; nie narzekał on jednak, mimo że zamróz występował w postaci szronu na ścianach, po których ściekał potem strumykami, jak gdyby pod nawałnicowym deszczem. Uważał to za rzecz naturalną. Przywykł do takich braków. Byle tylko miał swój tytoń, swoją kawę i byle mu wciąż nie wymawiano to tego, to owego, wszystko mu było jedno. — „Nie należę do królewskiej familji“ — powtarzał.
Sprawy zaczęły się psuć, kiedy pewnego słonecznego ranka, stary, powróciwszy do izby po fajkę w chwili, kiedy sądzono, że już wyszedł, natrafił na Kozła, usiłującego obalić Franusię na górę kartofli. Dziewczyna, broniąca się dzielnie, zerwała się i wyszła bez słowa, zabrawszy tylko liście buraczane, po które przyszła dla swoich krów. Po jej odejściu stary, pozostawszy sam na sam z synem, oburzył się.
— Ty, świnio! Z tą smarkulą? Pod bokiem własnej żony?... A dziewczyna nie chciała, widziałem dobrze, jak majdała nogami!
Ale Kozioł, cały zasapany i ponsowy, nie pozwolił na robienie sobie uwag.
— Po co ojciec wścibia swój nos tam gdzie nie potrza? Lepiej zamknąć gębę, bo to może się źle skończyć.
Od czasu, kiedy Liza zległa, a szczególniej od owej bójki z Janem, dostał Kozioł znów wścieklizny na punkcie Franusi. Przeczekał tylko, żeby mu się dobrze zrosło przetrącone ramię, i teraz rzucał się na nią we wszystkich kątach, pewien, że jak raz ją przycapi na dobre, będzie mu sama lazła w ręce, kiedy zechce. W dodatku czy to nie najlepszy sposób odwlekania jej zamążpójścia, utrzymania dziewczyny dla siebie, a zarazem zagarnięcia jej ziemi? Dwie te namiętności zlały się w nim teraz w jedno; w jakiś zażarty upór niewypuszczania z rąk niczego, o co się zaczepił, w szał posiadania ziemi i nienasyconą chuć samczą, podniecaną oporem dziewczyny. Żona jego roztyła się niepomiernie, wyglądała jak olbrzymia, poruszająca się kłoda. W dodatku karmiła: mała Laura wisiała jej wiecznie przy cyckach. Za to tamta, żonina siostra!... Aż zapach bił od świeżości młodego jej ciała, a pierś miała twardą i sprężystą, jak wymiona jałowicy. Nie zarzekał się zresztą ani jednej, ani drugiej: będzie miał w ten sposób dwie — jedną miękką i drugą twardą, każdą dobrą w swoim rodzaju. Starczy go na dwie; marzył o takiem życiu tureckiego baszy, pieszczonego, obsługiwanego, pławiącego się w rozkoszy. Dlaczego nie miałby żyć z obiema siostrami, jeżeli się na to zgodzą? Najlepszy sposób zacieśnienia przyjacielskich stosunków i uniknięcia podziału majątku, którego bał się panicznie, jakgdyby groziło mu odcięcie części własnego ciała!
Odtąd ciągle i wszędzie, w oborze, w kuchni, w każdym kącie, jak tylko pozostawali na chwilę sami, napaść i ostre bronienie się, rzucanie się na nią Kozła i odpychanie go przez Frankę. I zawsze ta sama krótka, rozpaczliwa walka: on, zapuszczający łapy pod jej spódnicę, chwytający ją pełną garścią za gołe ciało, ciągnący ją za włosy i obalający brutalnie, jak bydle, na które się chce wskoczyć; ona z zaciśniętemi zębami, z pociemniałemi ze złości oczami, zmuszająca go potężnem kopnięciem między nogi do wypuszczenia jej z uścisku. Żadne z nich ust nawet nie otwierało, nie słychać było nic, prócz palącego, przyśpieszonego oddechu, zdławionego charczenia, tłumionego odgłosu szamotania się. On powstrzymywał okrzyk bólu, ona spuszczała spódnicę i odchodziła, kulejąc, z obolałym dołem brzucha, czując jeszcze wpijające się w jej ciało wszystkie jego palce. A działo się to tuż pod bokiem Lizy, czasem nawet w tej samej izbie, podczas kiedy odwrócona była ona, układając bieliznę w szafie, jakgdyby obecność żony bardziej go jeszcze podniecała, zwłaszcza że pewien był upartego, dumnego milczenia dziewczyny.
Od czasu jednak, kiedy ojciec Fouan przydybał ich na kartoflach, rozpoczęły się kłótnie. Stary poszedł wprost do Lizy, ażeby ukróciła zapędy męża; ale Liza, zburczawszy teścia, ażeby nie mięszał się w nieswoje sprawy, wsiadła na siostrę. Dobrze jej tak, kiedy mizdrzy się do chłopów! Mężczyźni — wiadoma rzecz — zawsze świnie! Nie można się niczego innego po nich spodziewać!... W nocy taką jednak zrobiła mężowi awanturę, że zrana wyszła z komory, w której spali oboje, z okiem zapuchniętem i zsiniałem od mężowskiego kułaka, jakim zdzielił ją w trakcie kłótni. Od tej chwili wybuchały ustawiczne scysje: jedni rzucali się na drugich. Stale dwie zwaśnione strony przyskakiwały sobie do oczu: mąż z żoną, albo siostra żonina i mąż, czasem jedna siostra z drugą, o ile wszystko troje nie żarło się wzajem.
W tym właśnie czasie spotęgowała się głucha, powolnie narastająca nienawiść pomiędzy Lizą a Franusią. Ich tkliwe ongi wzajemne przywiązanie przeistoczyło się we wzajemne urazy i żale, pozornie nie mające żadnej podstawy. W gruncie rzeczy jedynym powodem był mężczyzna, Kozioł, który dostał się między obie, jako stały czynnik rozkładu. Franusia byłaby dawno już uległa w nieustannej tej walce, która podniecała ją samą, gdyby jej wola nie burzyła się przeciwko własnej chęci oddania się mu, ilekroć jej dotknął. Sama na tem najbardziej cierpiała, nie mogła wszakże wyzbyć się prostej swojej zasady sprawiedliwości, nie pozwalającej jej ani brać od nikogo tego, co do tamtego należy, ani też oddawać innemu tego, co jej własne. Wściekła była na samą siebie, czując, że jest zazdrosna i nienawidzi siostry za to, że do niej należy mężczyzna, którym ona sama nie zgodziłaby się z nikim dzielić, chociażby miała zginąć z żądzy posiadania go. Kiedy latał za nią, rozmamany, z wypuczonym brzuchem, pluła rozwścieczona na jego widok, odsyłając go do żony: przynosiło to ulgę jej przemocą zwalczanej chuci, jak gdyby pluła w twarz swojej siostrze w bolesnem pogardzaniu rozkoszą, jakiej sama nie mogła zaznać. Liza nie była zazdrosna. Przekonana była, że Kozioł przechwalał się jeno, jakoby miał je obie: nie dlatego wszakże, ażeby uważała go za niezdolnego do czegoś podobnego, ale że, znając dumę siostry, wiedziała, że ta nie ulegnie. Cała też jej złość do Franusi była o to tylko, że jej opieranie się zamieniało dom w istne piekło. Lizka, im bardziej tyła, tem więcej zasklepiała się w swoim tłuszczu, rada, że żyje, pragnąca w zachłannym swoim egoizmie zagarnąć dla siebie całą radość życia. Po kiego licha się kłócić, zatruwać sobie istnienie, skoro się ma wszystko, czego potrzeba do szczęścia? Ach, ta podła smarkula, której przeklęty charakter jest przyczyną wszystkich ich przykrości!
Co wieczór, kładąc się do łóżka, wołała do Kozła:
— Słuchaj, to moja siostra, ale niech nie zaczyna znów, bo ją wyrzucę na zbity łeb.
Ale Kozioł inaczej się na te rzeczy zapatrywał.
— Ładna byłaby heca!... Cała wieś rzuciłaby się na nas!... Psiekrwie te baby!... Obu wam do wszystkich djabłów kości poprzetrącam, jak się będziecie swarzyły!
Minęły jeszcze dwa miesiące, i Liza, którą mąż zadręczał złemi swojemi humorami, traciła zupełnie głowę i — jak się wyrażała — mogła dwa razy cukrzyć kawę i jeszcze nie znajdowała jej dość słodką. W dni, kiedy siostra odpychała nowy atak zalotów jej chłopa, domyślała się tego po jeszcze większem jego rozbestwieniu, tak że teraz żyła w nieustannym strachu przed porażkami Kozła. Trzęsła się, widząc go latającego za Franusią, z góry bowiem wiedziała, że, po nowem odparciu przez dziewczynę jego napaści, będzie rozbijał wszystko w domu i torturował wszystkich w bezsilnej wściekłości. Dni takie były dla niej potworne, nie mogła też darować przeklętemu uparciuchowi, France, która nic nie robiła, aby ułagodzić jakoś sprawy.
Pewnego dnia zwłaszcza doszło do straszliwego wybuchu. Kozioł, który zeszedł razem z Franką do piwnicy, aby natoczyć jabłeczniku, wrócił z takim nieładem w ubraniu i taki rozjuszony, że o pierwszą lepszą bagatelę, o zupę, która wydała mu się za gorąca, cisnął talerz o ścianę, a Lizę zwalił na ziemię wymierzeniem jej tak srogiego policzka, że starczyłoby go na zabicie wołu.
Podniosła się, płacząc, rozkrwawioną, ze spuchniętą twarzą. Całą złość swoją wywarła na siostrze, na którą rzuciła się z wrzaskiem:
— Oddaj mu się już raz wreszcie, łajdaczko!.. Mam już tego po uszy!.. Ucieknę gdzie mnie oczy poniosą, jeżeli będziesz się dłużej upierała, po to tylko, żeby mnie bił i poniewierał mną!..
Franusia słuchała słów siostry, cała zbielała z przerażenia.
— Jak Bóg na niebie, wolę to... Może przecie da nam obu spokój.
I Liza upadła na krzesło, łkając po cichu. Cała jej oklapła, zarośnięta tłuszczem postać wyrażała zupełne poddanie się, byle mieć spokój, bodaj za cenę podziału. Zostanie i tak przy swojem, cóż więc ją to obchodzi?! Starczy i dla niej!.. Et, przesadzają ludzie z tem wszystkiem. Przecież to nie chleb, którego ubywa, jak się go je? Czy nie lepiej byłoby ułożyć się, ustąpić sobie wzajem, ścisnąć się dla świętej zgody, żyć familijnie?
— Naprawdę, czemu nie? Czemu się upierasz?
Oburzona, dławiąca się rozwścieczeniem Franusia zaledwie zdolna była zdobyć się na okrzyk zgrozy:
— Jeszcze więcej mierzisz mnie ty niż on!
I poszła także wypłakać się do obory, gdzie Jałosia przyglądała jej się mętnemi swojemi oczami. Nietyle oburzała ją sama rzecz, ile to żądanie od niej ustępliwości, tolerowanie świństwa dla spokoju domowego. Gdyby chłop do niej należał, nie ustąpiłaby nikomu praw do niego, ani ździebełka, ani tyci nawet! Jej złość na siostrę zamieniała się w pogardę, poprzysięgła też sobie, że choćby miało ją to nie wiedzieć ile kosztować, nie ustąpi już teraz, choćby przyszło życie postradać!
Od tego dnia jednak stosunki popsuły się jeszcze bardziej. Franusia stała się kozłem ofiarnym, na którym wszystko się skrupiało. Zepchnięto ją do roli sługi, obarczano najcięższą pracą, łajano bezustannie, tarmoszono, popychano. Liza nie dawała jej chwilki wytchnienia, wyganiała ją z łóżka przed świtaniem jeszcze i zatrzymywała przy robocie tak późno w noc, że nieszczęśliwa dziewczyna zasypiała nieraz, nie mając sił się rozebrać. Kozioł tyranizował ją podstępnie w najrozmaitszy sposób: odmawianiem jej wszystkiego, nieszczędzeniem cięgów po pośladkach, szczypania z całych sił w uda i innych tego rodzaju okrutnych, bolesnych karesów, przy których tryskała jej krew z żywego ciała, napędzając łzy do jej oczu, a zarazem bardziej umacniając ją w upartem zawzięciu się w sobie. Widok dziewczyny, omdlewającej prawie z bólu i z trudnością powstrzymującej się od krzyku, pobudzał go do bestjalskiego śmiechu, zdając się zadawalniać poniekąd jego chuć. Całe ciało miała posiniaczone, poznaczone zadraśnięciami i czerwonemi pręgami. W obecności siostry zwłaszcza zdobywała się na heroizm znoszenia wszystkiego bez drgnięcia, aby nie dać poznać po sobie, że samcze jego szpony wdzierają się jej zuchwale pod skórę. Niezawsze jednak była w stanie zapanować nad odruchowym skurczem mięśni; nieraz też odpowiadała wyrznięciem mu z całego rozmachu tęgiego policzka. Zawiązywała się wówczas pomiędzy niemi gwałtowna bójka; Kozioł grzmocił jej porządnie skórę, a Liza, udając, że chce ich rozłączyć, dokładała obojgu kopniakami, ile wlazło. Mała Laura i braciszek jej, Juliś, darli się w niebogłosy. Wszystkie psy z całego sąsiedztwa wyły nawyprzódki, że aż litość brała słuchać. Że też dziewczyna miała siłę wytrzymać w tej katordze!
Dziwiło się temu całe Rognes. Dlaczego Franusia nie ucieka? Sprytniejsi kiwali głowami: nie była jeszcze pełnoletnia, musi czekać osiemnaście miesięcy. Uciekać, brać w ten sposób na siebie całą winę, nie mogąc odzyskać dobytku, jaki jej się z prawa należy?!... Dobrze dziewczyna robi, że nieskora jest do tego... Gdyby chociaż podtrzymał ją jej opiekun, ojciec Fouan! Ale i jemu samemu niesłodko było teraz u syna. Strach, żeby się i jemu przy okazji nie dostało, kazał mu siedzieć cicho. Zresztą mała zabroniła mu wtrącania się do jej spraw. Duma i zaciętość nie pozwalały jej uciekać się do niczyjej pomocy. Sama musi dać sobie radę, nie liczyć na nikogo, tylko na siebie!
Teraz wszystkie kłótnie kończyły się jednakowemi obelgami.
— Wynoś się, wynoś się!... Nikt cię nie trzyma!..
— Tak, tak, tegobyście tylko chcieli!... Dawniej byłam głupia, chciałam się zabierać... Ale teraz, nic z tego... Choćbyście mnie zabili, zostanę!... Czekam na moją cześć... Musicie oddać mi ziemię i pół domu... Dostanę!... Dostanę wszystko, co mi się należy!.. Tak! Dostanę!...
Najwięcej bał się Kozioł w pierwszych miesiącach, żeby Franusia nie zaszła z winy Jana. Odkąd przydybał ich za stogiem, obrachowywał dni, śledził ją podstępnie, patrząc z niepokojem na jej brzuch. Przybycie na świat dziecka zepsułoby wszystko, czyniąc małżeństwo koniecznem. Sama Franusia spokojna była, wiedząc, że nie może być w ciąży. Zauważywszy jednak, że Kozioł niepokoi się o to, umyślnie wypinała brzuch naprzód: bawił ją jego strach na ten widok. Jak tylko chwytał ją wpół, czuła, że obmacuje ją grubemi swojemi palcami po brzuchu. Pewnego dnia wreszcie rzuciła mu krótko, tonem wyzywającym:
— Jest! jest!.. rośnie!
Doprowadziła drażnienie go do tego nawet, że pewnego rana opasała sobie brzuch pod spódnicą zwiniętemi w kilkoro gałganami. Wieczorem tego dnia omal nie zatłukli jej oboje na śmierć. Na widok jego morderczych spojrzeń zdjął ją okrutny strach. Gdyby naprawdę nosiła dziecko w łonie, byłby je brutal uśmiercił bezwątpienia. Widząc, że to pogarsza tylko sytuację, zaprzestała komedji z sztucznem powiększaniem brzucha. Złapała go zresztą, jak przetrząsał w jej izdebce brudną bieliznę, żeby się do reszty upewnić.
— Spróbuj wyhodować sobie w brzuchu bachora! Spróbuj — szydził z tryumfem.
Franka, blada z wściekłości, odcięła się:
— Widać, że nie chcę mieć, kiedy nie mam!
Nie kłamała. Uparcie broniła Janowi przystępu do siebie. Ale Kozioł korzystał z pozorów i drwił z kochanka: — Piękny mi chłop! Niema co! Daruję ci go! Do niczego widać, kiedy nie potrafił zrobić ci dzieciaka... Udawał gałgan mocnego, gnaty człowiekowi łamał, a takiego głupstwa nawet nie potrafi.... Zgniłek!... — I nie przestawał już prześladować dziewczyny przycinkami do niezdary amanta, jakiego sobie wybrała, zarzucał jej samej, że ciecze może dno własnego jej kotła.
Jan, dowiedziawszy się, w jaki sposób Kozioł z niego drwi, wygrażał się, że mu kark skręci; czyhał teraz żądniej jeszcze na Franusię i błagał ją, aby mu ustąpiła. — Zobaczymy, czy nie potrafi zrobić jej dzieciaka!.. I jakiego jeszcze! Niezaspokojoną żądzę jego podwajał teraz gniew. Ona, jednak, inną za każdym razem znajdowała wymówkę: przerażała ją sama myśl ponowienia stosunku z Janem. Nie dlatego, żeby czuła do niego wstręt, ale po prostu nie ciągnęło jej do niego. Widocznie, nie musiała mieć na niego chęci, skoro mogła nie ulec mu i nie oddawała się, kiedy, podpatrzywszy ją za płotem, chwytał dziewczynę w objęcia, purpurową całą i rozwścieczoną po nowej napaści Kozła. — A, świntuch!... bydlę!... Nie przestawała mówić o tym bydlaku, o tym świntuchu, podniecona, ale trzeźwiejąca natychmiast, jak tylko ten drugi skorzystać chciał z jej podniecenia, aby ją posiąść. — Nie, nie! wstydzi się!... za nic w świecie!... Pewnego wieczora, przyparta do muru, oświadczyła, że odda mu się dopiero w noc poślubną. Po raz pierwszy dała tego rodzaju zobowiązanie, dotychczas bowiem wykręcała się od odpowiedzi, kiedy wyrażał chęć pojęcia jej za żonę. Z chwilą tą cała rzecz została postanowiona: pobiorą się, jak tylko Franusia dojdzie do pełnoletności, to znaczy, kiedy stanie się panią swojego majątku i będzie mogła zażądać obrachowania się z nią siostry i szwagra. Argument ten wziął go, postanowił też być cierpliwym i przestał nalegać i zadręczać ją, chyba czasem, kiedy zanadto mu już przypiliło. Uspokojona, oddychała z ulgą, że może odłożyć wywiązanie się z obietnicy na tak daleką przyszłość... Za całą pieszczotę ujmowała obie jego ręce, powstrzymując go zarazem od zbytniego zbliżenia się błagalnem spojrzeniem ślicznych swoich oczu, mówiącem aż nadto wyraźnie, że chce mieć z nim ślubne tylko dziecko.
Kozioł uspokojony, że Franusia nie jest w odmiennym stanie, bał się jednak, żeby, w razie ponownego zbliżenia się z Janem, nie zaszła mimo wszystko. Nie przestawał natrząsać się z niego, a potem, słysząc od ludzi o wygrażaniu się Jana, że pokaże, czy potrafi zrobić dziewczynie dzieciaka, trząsł się ze strachu, aby tamten nie zechciał wprowadzić pogróżki swojej w czyn. Śledził ją też i szpiegował od rana do wieczora, żądając od niej legitymowania się z każdego kroku, trzymając ją na uwięzi pod groźbą bata niczem krnąbrne bydlę. Nowa była to dla niej udręka: czuła nieustannie za plecami szwagra albo siostrę, nie mogła oddalić się na chwilkę, nawet na śmietnisko za potrzebą, żeby nie mieć nad sobą czujnie śledzącego ją oka. W nocy zamykali ją w jej izdebce; pewnego wieczora, po gwałtowniejszej sprzeczce, zawarli nawet na kłódkę okiennicę przy jej lufciku. A kiedy jednak, mimo całej czujności, udawało jej się wymknąć, dochodziło po jej powrocie do potwornych wprost scen, do badania śledczego, czasem nawet do obrewidowywania jej, przyczem Kozioł chwytał ją za ramiona i trzymał w kleszczowym uścisku, a Liza rozbierała ją prawie do koszuli, ażeby się przekonać. Prześladowanie to zbliżało ją bardziej jeszcze do Jana, zgadzała się też teraz częściej na wyznaczanie mu schadzek, szczęśliwa, że może robić na złość swoim prześladowcom. Kto wie nawet, czy gdyby czuła ich za swojemi plecami, nie ustąpiłaby mu litylko im na przekór. W każdym razie powtórzyła zapewnienie, że zostanie jego żoną i przysięgła na wszystkie świętości, że Kozioł łże, przechwalając się, jakoby wysypiał się z obiema siostrami. Poprostu wmawia w siebie i w innych takie kogucie zuchostwo w nadziei, że wywoła niem to, czego nie było, niema i nie będzie, jak świat światem. Jan, którego dręczyły wątpliwości, bowiem w gruncie rzeczy uważał to za możliwe i naturalne, zdawał się jednak wierzyć jej. Przy rozstaniu uściskali się w najlepszej komitywie tak, że od tego dnia zaczęła zwierzać mu się z wszystkiego i radzić się go, usiłując biec do niego przy najmniejszem zaniepokojeniu, nie odważając się na żaden krok bez porozumienia z nim. On ze swej strony nie zaczepiał jej już więcej, traktując ją jako towarzyszkę, z którą łączyła go wspólność interesów.
Teraz już za każdym razem, kiedy Franusia biegła na spotkanie Jana w jakimś kąciku za murem, powtarzała się stale jedna i ta sama rozmowa. Dziewczyna rozpinała gwałtownym ruchem stanik, albo podnosiła spódnicę.
— Patrzaj, ten bydlak znów mnie uszczypnął!...
Jan stwierdzał sińce, przyjmował to jednak chłodno do wiadomości i tylko bardziej jeszcze zacinał się w swojem postanowieniu.
— Zapłacą oni za wszystko!.. musisz pokazać sińce sąsiadkom!... Pamiętaj tylko, nie oddawaj się mu. Sprawiedliwość będzie po naszej stronie, jak będziemy mieli za sobą prawo.
— A siostra moja jeszcze pomaga mu — wiesz? Wczoraj naprzykład, kiedy rzucił się na mnie, czy to nie uciekła, zamiast chlusnąć mu na łeb kubeł zimnej wody?
— Zobaczysz, że źle ona skończy z tym łajdakiem... Bardzo to dla nas dobrze. Jak mu nie dasz przystępu, nic ci nie będzie mógł zrobić... To pewne. Co nas reszta obchodzi?.. Trzymajmy się tylko razem, a będzie po nim.
Mimo że ojciec Fcuan unikał mieszania się do wszystkich tych kłótni, musiał z konieczności brać w nich udział. O ile milczał, zmuszali go do wypowiadania swojego zdania; czasem udawało mu się wymknąć, po powrocie wszakże zastawał cały dom wzburzony, a widok jego podniecał na nowo rozjątrzenie. Do tego czasu nie cierpiał prawdziwie, fizycznie; wraz jednak z kłótniami rozpoczęły się i dla niego wszelakiego rodzaju drobne przykrości: wydzielanie mu chleba, pozbawienie go możności dogadzania sobie. Przestano go opychać jadłem, jak w pierwszych czasach; przy każdej zbyt grubo odkrajanej kromce chleba spotykały go ostre słowna. — „To ci ma spust!.... Im mniej kto pracuje, tem więcej ma czasu żreć!...“ A kiedy wracał z Cloyes, gdzie pan Baillehache wypłacał mu co kwartał procent od trzech tysięcy franków ze sprzedaży domu, czatowali na niego i opróżniali mu doszczętnie kieszenie. Aż Franusia, którą zostawiano także bez pieniędzy, musiała wykradać siostrze po kilka susów, żeby kupić staremu trochę tytoniu. Źle mu było także w wilgotnej jego norze, w której sypiał, szczególniej od czasu, kiedy stłukł szybę swojego okienka, którą, dla zaoszczędzenia wydatku na nową, zatkano słomą. — Ach, te gałgany dzieci!... wszystkie jednakie!
Stary mamrotał od rana do wieczora, nie mógł odżałować, że wyprowadził się od Delhomme‘ów, zrozpaczony, że wpadł z deszczu pod rynnę. Żal ten taił jednak w sobie, zdradzając się tylko czasem nieostrożnem jakiemś słowem, które wyrywało mu się mimowoli. Wiedział, że Fanny wyraziła się kiedyś: — „O, będzie nas jeszcze ojciec na klęczkach błagał, żebyśmy wzięli go z powrotem!...“ Nie mógł strawić tych słów córki. Legły mu one obręczą żelazną na sercu. Wolałby raczej zamrzeć z głodu i ze złości na Kozłów, niż upokorzyć się przed Delhomme’ami, prosząc ich o łaskę, aby go chcieli przyjąć.
Pewnego dnia, kiedy Fouan, powracając pieszo z Cloyes, gdzie notarjusz wypłacił mu jego rentę, zmęczony przysiadł nieco w rowie, Hjacynt, który przechodził właśnie tamtędy, oglądając jamy królicze, podpatrzył go, zajętego odliczaniem i zawijaniem stususowych monet w skręcony w rogu chustki supełek. Podpełznął cichaczem i, wyciągnięty po nad rowem, dostrzegł, że musiało być tego z kilkadziesiąt franków. Oczy mu rozbłysły pożądliwie, niemy śmiech obnażył wilczą jego szczękę. Odrazu przyszła mu na myśl dawno pokutująca w rodzinie legenda o ukrytym skarbie. Stary musi mieć widocznie w ukryciu jakieś papiery procentowe, od których co kwartał odcina kupony, korzystając ze swoich wizyt u pana Baillehache‘a. Pierwszą myślą Hjacynta było wydrzeć ojcu lamentowaniem ze dwadzieścia franków chociaż. Potem wszakże wydało mu się to niewartym zachodu drobiazgiem. Powoli inny, szerszy plan zaczął kiełkować w jego umyśle. Równie cicho i zwinnie, jak podpełznął do rowu, uskoczył w bok, niby jaszczurka, tak że Fouan, podniósłszy się i wyszedłszy znów na gościniec, nie domyślił się niczego, kiedy o jakie sto kroków dalej spotkał starszego syna, kroczącego swobodnym krokiem, jak gdyby powracał z Rognes, tak samo jak ojciec. Resztę drogi odbyli pospołu i, idąc, wdali się, w rozmowę, podczas której stary zaczął wywodzić przed Hjacyntem swoje żale na Kozłów, na tych gałganów bez serca, oskarżając ich, że chcą zamorzyć go głodem. Syn, udając poruszonego do łez krzywdą ojca, zaproponował mu wyratowanie go ze szponów tych łotrów i zabranie go do siebie. — Dlaczegóżby nie? Wesoło u nich, starają się umilać sobie życie jak mogą, jedzą i piją, i wesoło się zabawiają. Flądra gotuje dla nich dwojga, może gotować i dla trojga także. Umie szelma pietrasić, jak tylko jest co włożyć do garnka.
Zdziwiony tą propozycją, w głębi duszy nieco nią nawet zaniepokojony, odmówił Fouan zrazu. — Nie, nie! W jego wieku nie można już latać po kominkach, przenosić się z jednego domu do drugiego i zmieniać co rok swoich przyzwyczajeń.
— Zresztą, jak ojciec chce, prosiłem ze szczerego serca.. — Może się jeszcze ojciec rozmyśli... Zawsze to milej wiedzieć, że, w razie czego, nie jest się na bruku... Jak ojciec będzie miał dość tych sknerów, przyjdzie wprost do nas, do Zamku...
Rzekłszy to, rozstał się Hjacynt ze starym, zaintrygowany, na co też ojciec zużywać może swoją rentę. Bo że ją ma, to pewne! Cztery razy do roku taka kupa pięciofrankówek, wyniesie chyba z jakie trzysta franków. A jeśli ich nie przejada, najpewniej ciuła je w dalszym ciągu? Wartoby spenetrować to. Porządny grosz, porządny!... wcale niczego...
Tego dnia było wilgotno i ciepło, choć to marzec. Jak tylko stary wrócił do domu, Kozioł przyskoczył odrazu do niego, żeby mu odebrać trzydzieści siedem i pół franków, pobieranych przez ojca co trzy miesiące ze sprzedaży domu. Umówione było zresztą, że stary będzie mu je oddawał, tak samo jak dwieście franków rocznie od Delhomme’a. Tym razem jednak zapodziała mu się gdzieś w supełku jedna sztuka pięciofrankowa, i kiedy, po dokumentnem opróżnieniu kieszeni, nie znalazł więcej niż trzydzieści dwa franki pięćdziesiąt, syn uniósł się, zwymyślał ojca od oszustów, zarzucając mu, że przepił i przejadł te pięć franków. Czując rękę syna, zaciśniętą dokoła chustki, wystraszony, że Kozioł zacznie go obszukiwać, zaczął tłomaczyć się, bełkocąc, przysięgając na wszystkie świętości, że pięciofrankówka musiała mu się gdzieś zagubić, może przy rozwijaniu chustki, jak chciał nos wytrzyć. I znów do późnego wieczora dom cały zamienił się w istne piekło.
Wściekłość Kozła spotęgował jeszcze fakt, że ciągnąc bronę z pola do domu, przydybał Franusię i Jana, umykających chyłkiem pod murem. Franusia, która wyszła, pod pretekstem nacięcia trawy dla krów, nie spieszyła się z powrotem, wiedząc, jaka czeka ją scena. Noc już zapadała i Kozioł, rozwścieczony nieobecnością dziewczyny, raz w raz wychodził na podwórze i wybiegł aż na drogę, aby czatować, kiedy wreszcie ta rozpustnica wróci od swojego chłopa. Klął głośno najbrzydszemi wyrazami, pomstował na czem świat stoi, nie widząc ojca Fouana, który po kłótni przysiadł na kamiennej ławie, żeby w spokoju odetchnąć łagodnem powietrzem, czyniącem ze słonecznego dnia marcowego porę nieomal wiosenną.
Na zboczu rozległ się wreszcie stuk drewnianych sabotów i ukazała się, zgarbiona we dwoje, Franusia, uginająca się pod olbrzymim pękiem trawy, zagarniętej w starą szmatę płócienną. Oddychała ciężko, cała spotniała, nawpół ukryta pod swoim ciężarem.
— A! psiakrew, ladacznico! — wrzasnął Kozioł — cóż ty sobie myślisz, kanaljo jedna, że pozwolę ci szwędać się przez całe dwie godziny z twoim gachem, kiedy robota aż kipi?...
Z całego rozmachu kopnął ją, obalił kupę siana, która zsunęła się jej z pleców, i rzucił się na dziewczynę w tej samej chwili, kiedy Liza wyszła na próg domu, aby skrzyczeć porządnie siostrę.
— Ach, ty dziewko zatracona, czekaj, nasolimy ci, jak się patrzy!.. Wstydu za grosz nie masz, czy co?
Ale Kozioł ułapił już dziewczynę pełną garścią pod spódnicę. Rozjuszenie jego kończyło się zawsze nagłym porywem dzikiej żądzy. Cały purpurowy, z twarzą nabiegłą krwią, tarmosił Frankę, charcząc głosem nawpół zdławionym:
— Choćbyś zdechła, ścierwo jedna, musisz dostać mi się teraz! Choćby grom jasny spaść miał z nieba, będę cię miał, jako żywo, zaraz po tamtym!
Zawiązała się między obojgiem walka zajadła. Ojciec Fouan niedowidział po ciemku. Rozpoznał jednak Lizę, stojącą przy tej scenie i nie przeszkadzającą mężowi, który, tarzając się po ciele dziewczyny, wciąż przez nią spychany, wybijał się daremnie z sił, usiłując za wszelką cenę nasycić dziką swoją chuć.
Wreszcie Franusia ostatnim rozpaczliwym wysiłkiem zdołała się wydostać z pod niego i zdyszana, zziajana, bełkotała z pianą na ustach:
— Świntuchu!... świntuchu!... świntuchu!... Nie udało ci się!... Aha! Nie udało ci się!... Nigdy ci się nie uda!... Nigdy! Żebyś wiedział!... Nigdy!
Tryumfowała, ocierając sobie uda pękiem trawy, dygocąc całem ciałem, jak gdyby upojona tem upartem bronieniem mu przystępu do siebie. Gestem wyzywającym rzuciła pęk trawy pod nogi siostrze.
— Na, bierz! to twoje!... Oddaję ci!
Liza, rozwścieczona, zamknęła jej potężnym policzkiem usta, ale w tej samej chwili ojciec Fouan porwał się z kamiennej ławki, wymachując z oburzeniem wielką swoją palicą.
— A, łajdaki, szelmy, jedno i drugie! Dacie wy oboje spokój dziewczynie!... Dosyć tych świństw!... Dosyć do wszystkich djabłów!... Dosyć, mówię!...
W oknach sąsiadów, zaniepokojonych temi wrzaskami i rozbojem, zaczęły pokazywać się światła i Kozioł wepchnął czemprędzej starego i kobiety do kuchni, gdzie Juliś i mała Laura, wystraszeni, przycupnęli w kątku. Liza wsunęła się, oniemiała i przerażona wtrąceniem się Fouana, którzy wypłynął niespodzianie z mroku. Stary nie przestawał urągać, zwracając się już bezpośrednio do Lizy:
— Obmierzła jesteś!... Głupia i obmierzła!... — Przyglądałaś się temu jeszcze!... Widziałem ciebie!
Kozioł trzasnął z całych sił pięścią w stół.
— Zamknijcie gęby! Dosyć już tego!... Rozwalę łeb pierwszemu, kto rzeknie słowo jeszcze!
— A jak ja będę chciał gadać, czy i mnie rozwalisz łeb? — zapytał Fouan niepewnym głosem.
— I wam tak samo jak każdemu inszemu... Dosyć mam tego, mówię.
Franusia wtrąciła się odważnie pomiędzy mężczyzn:
— Proszę was, stryju, nie mięszajcie się do tych rzeczy... Widzieliście sami, że starczy mi siły, żeby się obronić.
Ale stary odtrącił dziewczynę.
— Wynoś się, to nie twoja rzecz!... Ja to muszę rozsądzić!... I, wymachując na syna laską, huknął:
— Rozbijesz mi łeb, bandyto?... Ciekawy jestem, kto komu pierwszy?
Kozioł, nie czekając, wyrwał staremu laskę z rąk i rzucił ją pod szafę; poczem stanął przed ojcem i tonem groźnym ofuknął go:
— Da mi ojciec święty spokój czy nie? Niech się ojcu nie zdaje, że ze mną tak można!... O, co to, to nie! Nie, powiadam! Słyszane? Lepiej pamiętać, że ze mną nie przelewki!
Stojąc tak, twarzą w twarz, umilkli na chwilę, rozjuszeni, usiłując zmiażdżyć się wzajem wzrokiem. Syn od czasu podziału ojcowego mienia rozrósł się, barczysty, mocno osadzony na wielkich nogach, z silniej jeszcze wystającą dolną szczęką, z rozbestwioną, przypominającą buldoga fizjonomją, ze ściętą ku tyłowi czaszką. Ojciec, i tak już wysuszony sześćdziesięcioletnią ciężką pracą, wysechł bardziej jeszcze, zgarbił się, a twarz skurczyła mu się tak, że widać było na niej ogromny nos już tylko.
— Wiem, wiem, że z tobą nie przelewki — rzekł Fouan — znam ciebie nie od dzisiaj.
— Jak mnie znacie, to po co było zaczynać?... Taki sam jestem jak wy. Nie lubię, żeby się do mnie wtrącać... Mówię wam więc raz jeszcze: odczepcie się, bo będzie źle!
— Źle dla ciebie, to pewno!... Nigdy nie poważyłbym się mówić tak do mojego rodzica.
— Fiu! fiu! końby się uśmiał!... Co mi tu wyjeżdżać będziecie z waszym rodzicem? Wiadomo, że zadławilibyście go, żeby sam nie był umarł!
— A, ty podlecu jeden!... Psiakrew, do cholery! Odszczekaj zaraz, coś powiedział!
Franusia po raz drugi usiłowała stanąć pomiędzy nimi. I Liza nawet, przerażona tą nową hecą, próbowała uśmierzyć obu. Ale jeden i drugi odepchnęli ją, aby nikt nie stawał im na drodze. Obaj teraz, tak blisko siebie, twarzą w twarz, zionąc wraz z rozpalonym oddechem wzajemną ku sobie nienawiścią, krew przeciw krwi, w tej sytuacji brutalnej przemocy, którą ojciec przekazał w spuściźnie synowi.
Fouan usiłował wyprostować się, odzyskać dawny despotyczny swój autorytet głowy rodu. Przez pół wieku wszyscy dokoła niego: żona, dzieci, nawet bydlęta domowe drżeli przed nim, kiedy, wraz z posiadaniem ziemi, skupiał w rękach swoich całą władzę.
— Przyznaj, żeś zełgał, przyznaj, draniu, bo jak nie, to jak mi Bóg miły, wygrzmocę cię tak, że popamiętasz!
Z ręką, podniesioną w górę, pogroził mu tym samym gestem, na widok którego trzęśli się niegdyś wszyscy jego domownicy.
— Powiedz, żeś zełgał!
Kozioł, który, jako młody chłopak, czując w powietrzu kułak ojcowski, instynktownie zasłaniał się nadstawionym łokciem, szczękając ze strachu zębami, teraz wzruszył tylko ramionami z wyrazem obelżywej drwiny.
— Co to? myśli może ojciec, że się go boję?... Dobre były te groźby, jak ojciec był tu panem.
— Jestem panem, bo jestem ojcem!
— Et, milczałbyś lepiej, stary durniu, niczem już nie jesteś!... Aha!... Nie chcesz zostawić mnie w spokoju?...
I, widząc, że drżąca ręka starego opada, aby uderzyć, schwycił ją w powietrzu i ścisnął, miażdżąc w swojej potężnej pięści.
— Psiakrew, uparte bydlę! Siłą dopiero trzeba nauczyć was rozumu?!... Pokazać, że teraz łach już z was i nic więcej!... Siedzielibyście, stary dziadzie, cicho w waszym kącie!... Jedna tylko gęba więcej do żarcia, i tyle!... Jak się przeżyło swój czas i oddało ziemię innym, pora wyciągać kopyta i nie mącić ludziom wody...
Trząsł starym, żeby podkreślić wyraźniej znaczenie swoich słów, potem, ostatniem kopnięciem, rzucił go, dygocącego, chwiejącego się na nogach na stołek pod oknem. Przez chwilę dyszał Fouan ciężko, w bolesnem poczuciu porażki, zatracenia nazawsze dawnego autorytetu.
Zapadła groźna cisza. Nikt nie ruszył się z miejsca. Dzieci nie śmiały odetchnąć z obawy przed pięścią ojcowską. Potem zabrano się do przerwanej roboty, jak gdyby nic nie zaszło.
— A trawa? — zapytała Liza — zostać ma na dworze?
— Przeniosę ją w suche miejsce — odparła Franusia.
Po jej powrocie zasiedli wszyscy do wieczerzy. Niepoprawny Kozioł zapuścił łapę swoją w otwór stanika dziewczyny, żeby złapać pchłę, co jej przeszkadzała, jak rzekła. Nie rozgniewało jej to, zażartowała.
— Nie, nie, schowała się w takie miejsce, gdzieby cię ugryzła.
Fouan nie poruszył się nawet, zaszyty bez ruchu, bez słowa, w ciemny kąt izby. Dwie grube łzy spływały mu po policzkach. Przypomniał sobie wieczór, w którym rozstał się z Delhomme‘ami; dzisiaj powtarza się to samo, ten sam wstyd piekący, że nie jest już panem, ten sam gniewny upór, niepozwalający mu przełknąć kęsa. Wołali go ze trzy razy, żeby przyszedł na wieczerzę, ale on ani drgnął nawet. Nagle wstał i znikł w swojej komorze. Nazajutrz, o świcie, opuścił dom Kozłów i przeniósł się do Hjacynta.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.