Ziemia (Zola, 1930)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Rój
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


EMIL ZOLA
ZIEMIA
AUTORYZOWANY PRZEKŁAD
R. CENTNERSZWEROWEJ
TOM I.
WARSZAWA — 1930
TOWARZYSTWO WYDAWNICZE J”





Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”, Szpitalna 12.




I.

Z płócienną, koloru nieba, sakwą do siewu, przewieszoną przez ramię i pełną ziarna, wyszedł Jan tego dnia w pole. Lewą ręką przytrzymywał otwór sakwy, a prawą, przystając co trzy kroki, czerpał z niej po garści zboża i zgrabnym, półkolistym ruchem rzucał je przed siebie. Grube jego buty dziurawiły rychłą ziemię, której skiby odrywały się od niej w miarę rytmicznego kroczenia siewcy naprzód. Przy każdem rzucaniu siejby, pośród złocistego deszczu ziaren migały ponsowe naszywki żołnierskiego munduru, który Jan donaszał przy pracy. On sam szedł przodem, spokojny i poważny. Za nim powoli ciągnęła się brona, zaciskająca ziarno w ziemię, zaprzężona w parę koni popędzanych przez parobka, który co czas pewien, w regularnych odstępach, świstał szkapom nad uszami przeciągiem trzaskaniem z długiego bicza.
Skrawek gruntu, wynoszący zaledwie pięćdziesiąt arów, w miejscu, zwanem Corneilles tak małe miał znaczenie, że pan Hourdequin, właściciel folwarku Borderie, nie chciał posyłać tam mechanicznego siewnika, potrzebnego zresztą gdzieindziej. Jan, który obrabiał odcinek w kierunku z południa na północ, miał przed sobą, w odległości dwu kilometrów, budynki folwarczne. Stanąwszy na końcu brózdy, podniósł oczy i patrzył przed siebie, nie widząc nic i dysząc ciężko przez chwilę.
Niskie budynki, pokryte łupkowym dachem, odcinały się brunatną plamą, stanowiącą niejako przedmurze Beaucji, której płaszczyzna ciągnęła się daleko w kierunku Chartres. Podjesiennym, zasnutym ołowianemi chmurami, stropem nieba widniało dziesięć mil kwadratowych nagiej, pulchnej gleby urodzajnej, żółcącej się wielkiemi kwadratami zaoranej ziemi, to znów zieleniejącej kobiercami koniczyny i lucerny. Na całej tej przestrzeni, jak okiem sięgnąć, ani jedno wzgórze, ani jedno drzewo nawet nie zasłaniało widoku; niczem nieprzerwany, jednostajny pejzaż zlewał się z linją widnokręgu, wyraźną i półkulistą, jak gdyby stykała się tutaj z niebem powierzchnia morza. Na zachodzie jeno znaczyła rdzewiejąca pręga zarysy dalekiego lasku. Środkiem biegła kredowa wstęga gościńca, wiodącego na przestrzeni czterech mil z Chateaudun do Orleanu i poznaczonego geometrycznym szeregiem telegraficznych słupów. Poza tem nic — prócz nieruchomo rozpostartych skrzydeł wiatraków, wznoszących się na wiązaniach z belek. Tu i owdzie, woddali, kamienne wysepki wiosek ze strzelającą w niebo wieżyczką kościółka, ginącego śród rozkołysanych wiatrem, zielonych i złotych fal zbożowych obszarów.
Jan zawrócił i poszedł znów w kierunku od północy do południa, lewą ręką przytrzymując otwór sakwy, a prawą rzucając przed siebie rytmicznym ruchem ziarno siewne. Teraz miał przed sobą, tuż blisko, wąską dolinkę rzeki Aigre, która przecinała płaszczyznę, niby rów sztucznie wykopany i poza którą leżały już obszary Beaucji, ciągnącej się hen wdali aż do Orleanu.
Jedynie pożółkłe czubki smukłych topoli, które wznosiły się ponad wgłębieniem, czyniąc wrażenie niskich krzewów lub zarośli, obrzeżających przydrożne rowy, wskazywały, że poza niem ciągnąć się muszą obszary łąk i miejsca zadrzewione. Z przytulonej do zbocza wzgórza niewielkiej wsi Rognes widać było kilka dachów tylko, ścielących się u stóp kościółka, którego strzelista wieżyczka kryła wśród kamiennych swoich murów siedlisko odwiecznych rodów kruczych. Od strony wschodu, poza doliną rzeki Loir, gdzie w odległości dwóch kilometrów leżało miasto Cloyes, stolica kantonalna, barwiły się dalekie wzgórza Perche liljową plamą na tle jednostajnej szarzyzny nieba i powietrza. Była to dawna okolica Dunois, obecny okrąg Chateaudun, pomiędzy Perche a Beaucją, sam już jej skraj, miejsce, gdzie jałowe ziemie ściągnęły na nią przydomek „Beaucji wszawej“. — Stanąwszy znów na krańcu pola, zatrzymał się Jan i objął wzrokiem bystre, przejrzyste wody rzeki Aigry, płynącej wśród kęp trawy, równolegle z gościńcem, po którym sunęły szeregi wieśniaczych wozów, dążących, jak zwykle w dzień sobotni, na targ w miasteczku. Po chwili zawrócił i poszedł znów zpowrotem.
Tym samym wciąż krokiem, z tym samym rytmicznym ruchem ręki, ciskającej garście siewnego ziarna, przemierzał pole z południa na północ i z północy na południe, śród złocistej kurzawy, unoszącej się z ponad zboża. Za nim powoli sunęła brona, popychana trzaskaniem z bicza, wciskająca w ziemię nasiona tym samym rytmem miarowym, powolnym, jak gdyby kierowana wolą świadomą. Długotrwałe deszcze opóźniły jesienną siejbę; w sierpniu jeszcze mierzwiono zaorane już oddawna pola; czarne, oczyszczone z chwastów zagony czekały już tylko na siew, aby wydać pszenicę i żyto po owsie i koniczynie w trójpolowym płodozmianie. Czas naglił, chociażby ze względu na obawę rychłych mrozów, które mogły ściąć ziemię po tak długich ulewach. Powietrze, oziębione odrazu, przybierające w szarym półmroku rdzawy kolor sadzy, nieporuszone najlżejszem tchnieniem wiatru, zawisło nieruchomo po nad oceanem zaoranej ziemi. Wszędzie odbywała się siejba; w odległości trzystu metrów na lewo inny rolnik obsiewał swoje pole, dalej jeszcze inny, na prawo — jeden, drugi, trzeci, widnieli na tle niknącej perspektywy przestrzennej. Drobne czarne sylwetki, a dalej punkciki już tylko, zaledwie dostrzegalne, zlewające się z ogólnem morzem płaszczyzny. Wszyscy oni szli tym samym krokiem, tym samym rytmicznym ruchem ciskali w ziemię ziarno, niby strumień życiodajny. Cała przestrzeń dokoła rozedrgana była tym rytmem, aż hen, wdal, wszerz i wzdłuż, po sam kraniec widnokręgu, gdzie już zacierały się niedostrzegalnie sylwetki i punkciki siewców.
Jan wracał po raz ostatni, gdy, nagle, od strony Rognes, mignęła mu wielka, rudo-biała krowa, prowadzona na postronku przez młodą dziewczynę, nieomal dziecko jeszcze. Mała wieśniaczka i krowa szły ścieżką, ciągnącą się wzdłuż doliny, na skraju płaskowzgórza. Jan, odwrócony w tej chwili plecami, skończył obsiewanie ostatniego zagona, gdy wtem, szybki bieg bydlęcia przy wtórze zdławionych, rozpaczliwych krzyków zatrzymał go w trakcie zawiązywania sakwy przed powrotem do domu. Podniósłszy oczy, ujrzał krowę, biegnącą pędem po lucerniku i ciągnącą za sobą dziewczynkę, która resztką sił usiłowała ją powstrzymać.
— Puść ją!
Dziewczynka ani myślała puścić i głosem zdyszanym, w którym brzmiał zarazem gniew i przestrach, klęła krowę i wymyślała jej.
— Stój, Łaciata, stój... bydlę przeklęte!...Stój, bestjo zatracona!... Łacia... ta!... stój...
Dotychczas, jako tako jeszcze, biegnąc, podskakując i potykając się po wyboistym gruncie, nadążała za krową. Kiedy raz i drugi upadła i znów zerwała się, aby biec dalej, krowa szarpnęła mocniej postronek i pobiegła szaleńszym jeszcze pędem, ciągnąc za sobą niezdolną już podnieść się dziewczynkę. Mała darła się wniebogłosy. Ciało jej, taszczone na lucernie, żłobiło na niej smugę brózdy.
— Puśćże ją! Cóż u djabła?! — krzyczał Jan, sam nie wiedząc jakich używa słów. — Puść ją — mówię. Puść, do licha! — wrzeszczał.
Wyrywały mu się one machinalnie, pod wpływem przerażenia; wreszcie, zrozumiawszy o co idzie, podbiegł pędem: postronek musiał zacisnąć się dokoła napięstka dziewczyny, zaplątując się coraz mocniej przy każdym nowym jej wysiłku. Na szczęście, udało mu się przeskoczyć zaorany zagon i zabiec krowie drogę takim galopem, że, przerażona i ogłupiała na jego widok, zatrzymała się w pędzie. Nie tracąc ani chwili, rozwiązał postronek i posadził dziewczątko na trawie.
— Nie przetrąciłaś sobie czego?
Ale dziewczynka nawet nie zemdlała. Wstała, obmacała się na wszystkie strony i z całym spokojem zadarła spódnicę aż po uda, aby obejrzeć kolana, które straszliwie ją piekły. Nie mogła wciąż jednak jeszcze przemówić, tak była zziajana i zdyszana.
— Widzicie — wyjąkała wreszcie — tu... o... tutaj piecze mnie... Ale mogę poruszać, nic mi się nie stało... To ci się wylękłam!... o, Jezu!... Rety!... Żeby to tak na drodze, nic jużby chyba ze mnie nie zostało!...
I, oglądając obolałą nogę, a potem rękę, przeciętą czerwoną obrączką, zwilżyła ją własną śliną i przytknęła do niej wargi, dodając z głębokiem westchnieniem ulgi:
— Nie jest wcale zła nasza Łaciata. Coś tylko jej się stało dzisiejszego ranka. Ma się gonić. Prowadzę ją do buhaja, do Borderie.
— Do Borderie? — powtórzył Jan. — To dobrze się składa, bo i ja tam idę. Podprowadzę cię.
Tykał dziewczynę, uważając ją jeszcze za smarkulę, taka była drobna na swoje czternaście lat. Zadarłszy głowę, patrzyła poważnie na tęgiego, ciemnowłosego, krótko przystrzyżonego chłopca, na jego dużą twarz o regularnych rysach — dwudziestodziewięcioletni mężczyzna wydawał jej się starym człowiekiem.
— Znam was; jesteście pan Kapral, stolarz.. zgodziliście się do pana Hourdequina za parobka.
Słysząc w ustach małej przezwisko, dane mu przez wieśniaków, młody człowiek uśmiechnął się i spojrzał na nią uważniej, zdziwiony widokiem jej kobiecych już kształtów, jej zarysowujących się wyraźnie, krągłych, sterczących piersi, jej twarzy wydłużonej o czarnych, bardzo głębokich oczach i mięsistych, pełnych wargach, jej jędrnego, różowego ciała dojrzewającego owocu. Miała na sobie szarą spódnicę i czarny wełniany kaftanik, głowę jej osłaniał okrągły czepeczek. Cera jej twarzy była ciemna, spalona od słońca na złoto-brunatny kolor.
— Aha, ty przecie jesteś młodsza córka Muchy! zawołał. — Nie byłbym cię poznał! To twoja siostra była kochanką Kozła, na wiosnę tego roku. Pracowałem wtenczas z nim razem w Borderie.
Odpowiedziała zupełnie spokojnie.
— Tak, mnie na imię Franka... Moja siostra, Lizka, zadawała się z kuzynem Kozłem i teraz jest w szóstym miesiącu... Ale czmychnął i ma być gdzieś w Orgères, na folwarku Chamade.
— Tak, tak... dokończył za nią Jan. — Widziałem ich razem.
Stali przez chwilę, wpatrzeni w siebie wzajem w milczeniu; on, uśmiechając się na wspomnienie tego, jak zaszedł kiedyś oboje kochanków za stertą siana, ona, śliniąc ciągle zbolały napięstek, jak gdyby wilgoć warg łagodziła palenie sinej pręgi. Krowa spokojnie pasła się tymczasem na sąsiedniem polu, wyrywając kępki lucerny. Słychać było tylko krakanie kruków, szybujących nieustannie dokoła dzwonnicy. Nagle trzy pierwsze dzwony na Anioł Pański rozdarły martwą ciszę powietrza.
— Co? Już południe?! — zawołał Jan. — Żywo, śpieszmy się... przynaglił. Wtem, spostrzegłszy pasącą się krowę, dorzucił:
— Patrzaj! twoja krowa wlazła w szkodę. Gdyby ją tak przydybali!... Czekaj, szelmo jedna — krzyknął na zwierzę — dam ja ci...
— Dajcie jej spokój — zatrzymała go Franka. — Toć to nasze pole... Przewróciła mnie niecnota na naszym własnym gruncie!... Cały ten szmat aż do Rognes należy do naszej familji. To tutaj — to nasze, ojcowe, tamto o miedzą — stryjka Fouana, a zaraz za stryjkowem — ciotczyne...
Pokazując przy tych słowach odnośne familijne pola, sprowadzała równocześnie krowę na ścieżkę. I dopiero kiedy ją trzymała znów mocno na postronku, przypomniało jej się, że wypada podziękować młodemu chłopakowi.
— Ale, to wy przecie wybawiliście mnie! Dziękuję wam, bardzo wam dziękuję! — rzekła.
Ruszyli! oboje w drogę, idąc ścieżką wzdłuż doliny, zanim nie skręcili w głąb pól. Przebrzmiały już ostatnie dzwony na Anioł Pański i tylko kruki nie przestawały wciąż jeszcze krakać żałośnie. Idąc za krową, którą trzymali oboje na postronku, nie przemówili do siebie ani słowa, zwyczajem wieśniaków, zdolnych chodzić pospołu milami, zachowując nieprzerwane milczenie. Na prawo natknęły się oczy ich na siewnik mechaniczny, o którego koła otarli się prawie; powożący parobek pozdrowił ich na dzień dobry, na co oni odwzajemnili mu się, powiedziawszy mu „dobry dzień“! tym samym poważnym, uroczystym tonem. W głębi gościńca, na lewo od nich, sunął w dalszym ciągu sznur wozów i wózków, dążących do Cloyes, gdzie targ rozpoczynał się dopiero o pierwszej po południu... Karjolki, osadzone na dwóch wysokich kołach, podskakiwały, podobne zdaleka do skaczących owadów i tak maleńkie z tej odległości, że zaledwie rozróżnić można było białe punkciki kobiecych czepków.
— Widzicie tamten wózek? — to mój stryj, Fouani, z ciotką Różą. Jadą do notarjusza — rzekła Franka, wpatrzona w małą karjolkę, niewiększą teraz od łupiny orzecha, gdy tak mknęła w odległości dwóch kilometrów zgórą.
Miała wzrok bystry, jak marynarze, i daleki, jak mieszkańcy płaszczyzn, nawykli do rozpoznawania szczegółów, zdolni odróżniać rysy poszczególnych postaci ludzkich i zwierzęcych w maleńkich plamkach dalekich ich sylwetek.
— Aha, słyszałem, gadali coś ludzie o tem — podchwycił Jan. — Więc stary naprawdę zgodził się podzielić swoje grunty pomiędzy córkę i obu synów?
— Tak, zgodził się. Mają wszyscy zejść się dzisiaj u pana Bailehache’a.
Patrzyła wciąż na karjolkę znikającą w głębi gościńca.
— Nas nic to nie obchodzi. Ani nam to coś doda, ani ujmie... Tylko, widzicie, cała rzecz z tym Kozłem. Lizka myśli, że może się jednak z nią ożeni, jak dostanie swoją część.
Jan roześmiał się.
— Szelma on, ten Kozioł!... Znam go dobrze! Nic sobie nie robi z obełgiwania dziewcząt. Nie może się bez nich obejść; jak nie chcą mu się dać po dobroci, bierze je gwałtem.
— Pewnie, taka świnia! — oświadczyła Franka tonem stanowczym. — Czy to nie świnia, żeby tak zrobić swojej kuzynce, a potem rzucić ją z grubym brzuchem?...
Nagle krzyknęła w złości:
— Czekaj, Łaciata!... Potańcujesz ty zaraz!... zobaczysz!.... Wściekła się, czy co?... Tak zawsze jest, jak ją ogarnie!...
Nagłem szarpnięciem postronka ściągnęła znów krowę. W tem miejscu droga robiła zakręt, zbaczając z krawędzi płaskowzgórza. Karjolka zniknęła im całkiem z oczu, a oni oboje szli wciąż dalej po płaszczyźnie, nie mając nic ani przed sobą, ani na prawo, ani na lewo, prócz nieskończonych łanów uprawnych pól. Ścieżka biegła prostą linją pomiędzy zaoranemi zagonami i łąkami, nieznaczona na swej drodze ani jednym krzaczkiem, zdążająca wprost na folwark, który widniał już, jak na dłoni, a mimo to uciekał wciąż wdal, niknąć w szarej poświacie. I znów zapadło pomiędzy obojgiem milczenie. Nie otworzyli więcej ust, jak gdyby owładnięci uroczystą powagą okolicy, tak smutnej i razem tak urodzajnej.
Kiedy wreszcie stanęli na miejscu, wielkie czworokątne podwórze folwarczne, otoczone z trzech stron stajniami, oborami, owczarniami i stodołami, było opustoszone. Wnet jednak na progu kuchni ukazała się młoda kobieta, niskiego wzrostu, przystojna, choć z wyrazem twarzy nieco zuchwałym.
— Cóż to, Janie?... bez śniadania dzisiaj?
— Idę właśnie, pani Jakóbko.
Odkąd córka starego Cogneta, dróżnika z Rognes, Cognetka, jak ją nazywano, kiedy jeszcze, jako dziewczynka dwunastoletnia, zmywała statki na folwarku, została podniesiona do godności służącej — utrzymanki, kazała się despotycznie nazywać panią.
— A, to ty, Franko? — dodała. — Przychodzisz wedle buhaja?... Będziesz musiała zaczekać. Pastuch jest w Cloyes z panem Hourdequinem. Ale niezadługo wróci. Jużby powinien być.
I, widząc, że Jan decyduje się wreszcie wejść do kuchni, objęła go wpół, ocierając się o niego niby żartem i nie zwracając uwagi na to, że ją ktoś widzi, tak żądna była pieszczot poza temi jeszcze, jakiemi darzył ją pan.
Franka, pozostawiona sama, czekała cierpliwie, usiadłszy na kamiennej ławie przed wykopanem w ziemi gnojowiskiem, które zajmowało trzecią część podwórza. Patrzyła bezmyślnie na stadko kur, grzebiących dzióbkami i grzejących sobie łapki na szeroko rozesłanej warstwie gnoju, z której ciepło buchało na oziębionem powietrzu błękitnawym dymkiem. Po upływie pół godziny, kiedy Jan znów ukazał się na progu, dojadając kawał chleba z masłem, wciąż jeszcze siedziała nieporuszona na tem samem miejscu. Usiadł obok niej i, widząc, że krowa niecierpliwi się i obija sobie nogi ogonem, nie przestając porykiwać, zauważył wreszcie:
— Że też ten pastuch nie przychodzi tak długo!
Dziewczyna wzruszyła ramionami. Nie było jej śpieszno. Po chwili milczenia odezwała się:
— Kapralu... to wam na imię Jan? zwyczajnie Jan?
— Tak, nazywam się Jan Macquart.
— I nie jesteście z naszych stron?
— Nie, pochodzę z Prowancji. Z Plassans... Tak się nazywa miasto tam.
Podniosła oczy, aby mu się przyjrzeć, zdziwiona, że można pochodzić z tak daleka.
— Po Solferino, półtora roku temu, wróciłem z Włoch, jako urlopowany, i jeden z moich kolegów sprowadził mnie w te strony... A że nie ciągnęło mnie już do mojego dawnego rzemiosła, do stolarki, zostałem... Tak się zrobiło, że musiałem zostać na folwarku.
— Aha! — domyśliła się, nie spuszczając z niego wielkich, czarnych oczu.
Ale w tej chwili Łaciata zaryczała przeciągle, nie mogąc już pohamować żądzy, gdy z poza zamkniętych wrót obory doleciał ją chrapliwy dech...
— O, — zawołał Jan — zwąchał ją ten rozpustnik Cezar!... Słyszysz, jak się tam odzywa?... Zna się na tem dobrze. Jak tylko sprowadzą krowę na podwórze, poczuje ją zdaleka, nie widząc jej nawet i nie wiedząc, czego od niego chcą...
I nagle, przerywając sobie, dodał:
— Wiesz co, pastuch musiał zostać z panem Hourdequinem... Może jabym ci sprowadził byka? Uradzilibyśmy im we dwoje, chcesz?
— Słusznie mówicie, Kapralu, — rzekła Franka, wstając z ławy.
Jan, odmykając oborę, zapytał jeszcze:
— A twojej krowy nie trzeba przywiązać?
— Przywiązać?... A to po co?... Jej samej pilno; ani się poruszy.
Po otwarciu wrót ukazało się dwoma rzędami, po obu stronach głównego przejścia, trzydzieści krów folwarcznych; jedne z nich leżały na podściółce, inne, stojąc u żłobu, żuły buraki, a z kąta, gdzie stał uwiązany, wyciągał głowę jeden z buhajów, czarny z białemi łatami holenderczyk, czekający niecierpliwie na swoją robotę.
Gdy tylko go odwiązano, wyszedł ociężałym krokiem. Na progu przystanął jednak, jak gdyby olśniony światłem dnia i odurzony wolnem powietrzem, i tak pozostał na chwilę nieruchomy, stężały, wymachujący nerwowo ogonem, z nabrzmiałym karkiem, z wyciągniętym, węszącym pyskiem. Łaciata, nie poruszywszy się z miejsca, zwróciła na niego wielkie, wyłupiaste ślepia, cicho już tylko porykując. Byk zbliżył się, położył głowę na jej zadzie i przywarł do niej mocno całem cielskiem; jęzor mu zwisał, odsunął nim ogon i oblizał krowę aż po uda; ona zaś, nie stawiając mu oporu, nie poruszała się z miejsca i tylko skóra na niej fałdowała się kurczowo. Jan i Franka stali w oczekiwaniu, spokojni i skupieni. Czując, że już nadszedł właściwy moment, Cezar wskoczył nagłym rozpędem na Łaciatą, przygniatając ją swoim ciężarem, aż ziemia ugięła się pod niemi. Łaciata nie uległa jednak, choć ściskał ją całą siłą między rozwartemi swojemi udami. Taka była duża i szeroka, że byk, słabszej od niej rasy, nie mógł sobie poradzić. Czuł to, chciał się natężyć, ale nadaremnie.
— Za mały jest — rzekła Franka.
— Tak, trochę za mały — potwierdził Jan. — Ale nie szkodzi, wejdzie mimo to.
Potrząsnęła głową. Wreszcie, widząc, że wyczerpany z sił Cezar męczy się bezskutecznie, zdecydowała się.
— Nie, trzeba mu pomóc... Jak źle wsadził, to na nic. Krowa nie utrzyma... — Spokojnie, skupiając całą uwagę, jak przed trudnem zadaniem, zbliżyła się do obojga zwierząt. Wytężenie przyciemniło jej źrenice i rozchyliło ponsowe wargi na znieruchomiałej nagle twarzy. Podnieść musiała wysoko ramię, schwyciła w garść członek byka i naprostowała go. Buhaj, czując się u celu, podwoił siłę i jednem napięciem ud dostał się do środka. Potem wyciągnął. Dokonał: wbił pal wciskający nasienie. Mocna, nieporuszona, jak ziemia, w którą rzuca się siew, krowa ani drgnęła pod zapładniającym uściskiem samca. On zaś, po dokończeniu życiodajnego dzieła, osunął się ciężko na ziemię.
Franka, cofnąwszy rękę, wciąż jeszcze miała podniesione ramię.
Opuściła je wreszcie i rzekła:
— Udało się.
— I jak jeszcze! — odparł Jan z przeświadczeniem, w którem brzmiała nuta zadowolenia dobrego pracownika z dzieła, dokonanego szybko i sprawnie. Ani mu nawet na myśl nie przyszło rzucić małej jeden z tych żartów sprośnych, jakiemi parobcy folwarczni zwykli zabawiać się z wiejskiemi dziewczynami, sprowadzającemi swoje krowy. Mała zdawała się również uważać to za rzecz prostą i konieczną, w której niema doprawdy nic a nic do śmiechu. To przecież w porządku rzeczy.
A Jakóbka stała już od paru chwil na progu i, ze zwykłem swojem podaniem piersi naprzód, rzuciła wesoło:
— Aha! wszędzie trzeba przyłożyć ręki! Twój kochanek nie ma tam przecie oczu!
Jan wybuchnął wesołym śmiechem. Franka cała pokraśniała nagle. Zmieszana, chcąc pokryć swoje zawstydzenie, podczas kiedy Cezar, niezapędzony, sam wracał do obory, a Łaciata wyskubywała parę wyrosłych na gnojowisku kłosów owsa — zaczęła nerwowo macać się po kieszeniach, wreszcie wyjęła chustkę i rozwiązała supełek, w którym ukrytych miała czterdzieści susów za stanowienie.
— Macie tu wasze pieniądze! — rzekła. — Dobrej nocy!
Odeszła wraz z swoją krową, a Jan, uwiązawszy sobie znów u pasa sakwę, poszedł za nią, rzucając na odchodnem Jakóbce, że idzie na pole „za Słupem“, jak mu nakazał pan Hourdequin.
— Dobrze! — odpowiedziała. — Brona musi już tam być.
Poczem, widząc, że chłopiec poszedł za dziewczyną i że oboje znikają, idąc gęsiego po wąskiej ścieżce, rzuciła za niemi wesołym, kpiarskim tonem.
— Nic wam się nie stanie, co? Choćbyście zbłądzili razem. Mała wie dobrze, którędy droga.
Po ich odejściu podwórze folwarczne znów opustoszało. Tym razem nie roześmiało się żadne z nich z żartu Jakóbki. Szli wolno, w milczeniu, przerywanem jeno stukaniem ich obuwia, które obijało się o kamienie przydrożne. Idąc za nią, widział chłopak tylko dziecięcy jej karczek, na którym mszyły się ciemne włosy pod okrągłym czepeczkiem. Wreszcie, po przejściu jakich pięćdziesięciu kroków, odezwała się dziewczyna poważnie:
— Jakiem prawem prześladuje mnie chłopami? Mogłam była jej odpowiedzieć....
I, odwracając głowę do młodego człowieka, spojrzała mu ze złośliwym uśmiechem w oczy:
— Przypinać musiała nieraz rogi panu Hourdequinowi, jak gdyby już była jego żoną — prawda?... Wy chyba możecie najlepiej coś o tem wiedzieć?
Zmieszał się i nie wiedział, co ma odrzec.
— Ha! robi, co się jej podoba. To jej rzecz! — bąknął.
Franka odwróciła znów głowę i poszła dalej.
— Tak, dobrze mówicie... Żartuję, bo przecie moglibyście prawie być moim ojcem, więc nie może to mieć żadnego znaczenia... Ale widzicie, od czasu, jak Kozioł zrobił to świństwo mojej siostrze, poprzysięgłam, że prędzej dam sobie odrąbać ręce i nogi, niż wezmę kochanka.
Jan potrząsnął głową i znów zaległo między nimi milczenie. Pole, które miał obsiać, leżało na końcu ścieżki, w połowie drogi do Rognes. Zbliżywszy się do tego miejsca, parobek stanął. Brona czekała na niego; ziarno siewne z woru wysypane już było na brózdę. Napełnił niem swoją sakwę i rzekł:
— Żegnaj zatem.
— Żegnajcie! — odpowiedziała Franka. — Jeszcze raz wam dziękuję!
Chłopak zawahał się na chwilę, podniósł głowę i zawołał za odchodzącą:
— A jakby Łaciata znów zaczęła brykać?... Może mam cię odprowadzić?B
Była już daleko, odwróciła się jednak i spokojnym swoim, silnym głosem rzuciła mu poprzez niezmąconą ciszę powietrza:
— Nie! nie! nie potrzeba! niema strachu! Już dostała swoje.
Jan z sakwą, przerzuconą przez ramię, poszedł wzdłuż zaoranego zagonu i stałym, rytmicznym, półkolistym rzutem sypać zaczął przed siebie ziarno w ziemię. Od czasu do czasu tylko podnosił oczy, wiodąc niemi za Franką, znikającą śród pól, malutką już, kiedy szła tak za krową, która przewalała się leniwie z boku na bok. Zawróciwszy, przestał ją widzieć, ale kiedy znów wracał wgórę zagonu, dostrzegł ją raz jeszcze, drobniuchną, jak rumianek polny, z tą swoją szczupłą, drobną figurką i białą plamą czepeczka. Trzy razy tak zrzędu malała mu coraz bardziej, a kiedy po raz czwarty poszukał jej oczami, zniknąć znać już musiała za węgłem kościoła.
Wybiła druga godzina; niebo wciąż jeszcze było szare, głuche i mroźne, jak gdyby źdźbła sypkiego popiołu przyćmiły sobą słońce na długi szereg miesięcy, aż do nowej wiosny. Na tle posępnego krajobrazu jaśniejsza nieco smuga rozświetlała chmury od strony Orleanu, jak gdyby zdala gdzieś w tamtym kierunku, o mile całe, jaśniało słońce. Na świetlanej tej smudze odcinała się wyraźnie wieżyczka kościoła w Rognes, gdy wioska sama zapadła niedostrzeżenie w zagłębienie doliny Aigry. Ku Chartres natomiast, w kierunku północnym, płaska linja widnokręgu zarysowała się wyraźnie, niby kresa atramentowa, przecinająca tuszowy rysunek, pomiędzy ziemistą jednobarwnością kopuły nieba i rozciągniętym w nieobjętą dal obszarem Beaucji. Po śniadaniu zastęp siewców zdawał się być znacznie zwiększony. Teraz już każdy odcinek zaoranego gruntu miał swojego! Zewsząd mijali się oni i mnożyli, niby rój czarnych, skrzętnych mrówek, ożywionych dokonywaniem wielkiego dzieła, przewyższającego ich siły, olbrzymiego w zestawieniu z własną ich małością. Wszędzie, nawet w niknących wdali postaciach siewców, dostrzec można było wciąż ten sam uparty, miarowy gest, ustawiczny, nieznużony gest owadów, toczących zawzięty bój z nieobjętym obszarem ziemi, odnoszących wkońcu zwycięstwo nad przestrzenią i życiem.

Aż do zapadnięcia nocy obsiewał Jan zaorane zagony. Jedno pole po drugiem. Szedł wgórę i wracał, krocząc wielkiemi, rytmicznemi krokami wzdłuż zaoranej brózdy, — opróżniając sakwę z ziarna, które, wślad za jego krokami, padało w rychłą ziemię i zapładniało ją nowem życiem.

II.

Dom pana Baillehache‘a, notarjusza w Cloyes, położony był przy ulicy Grouaise po lewej jej stronie, idąc w kierunku Chateaudun. Był to niski, niewielki, jednopiętrowy biały budynek, do którego rogu przytwierdzony był sznur jedynej latarni, rozświetlającej mroki szerokiej, brukowanej ulicy, pustej w dni powszednie, ożywionej natomiast w soboty nieustannie przepływającą falą wieśniaków, dążących na targ. Zdala już błyszczały dwa szyldy na kredowej fasadzie niskiego budynku, poza którym wąskim pasem ciągnął się ogród wdół do brzegów rzeki Loir.
Tej właśnie soboty w pokoju, służącym za kancelarję, wychodzącym na ulicę i położonym na prawo od przedsionka, młodszy dependent, chłopak zaledwie piętnastoletni, wątły i blady, podniósł muślinową firankę, aby lepiej widzieć przechodzących. Dwaj pozostali dependenci — jeden stary, z wydatnym brzuchem, przeraźliwie brudny i zaniedbany, i drugi młodszy, suchy, jak pszczoła, wyraźny żółciowiec — pisali przy podwójnym, pomalowanym na czarno, sosnowym stole, stanowiącym — obok kilku krzeseł i żelaznego piecyka, opalanego w grudniu dopiero, choćby śnieg padał już na Wszystkich Świętych — jedyne umeblowanie kancelarji. Poza tem nie było w pokoju nic, prócz zdobiących ściany półek i zielonawych tek, połamanych na rogach i przepełnionych zżółkniałemi aktami. Wszystko to zatruwało powietrze odorem spleśniałego atramentu i starych, zjedzonych przez pył, papierów.
Mimo to para wieśniaków, mąż i żona, siedzący obok siebie w milczeniu, czekali cierpliwie z pełną szacunku pokorą. Widok tych papierów, a zwłaszcza panów, którzy umieli pisać tak szybko, i piór, które skrzypiały wszystkie naraz, onieśmielał ich, przejmował uroczystą powagą, podsuwał im wyobrażenie pieniędzy i procesów.
Kobieta, mogąca mieć trzydzieści cztery lata, bardzo śniada, o twarzy pociągającej, którą szpecił jedynie duży nos, złożyła suche, spracowane ręce na czarnym, sukiennym, przybranym aksamitem kaftanie i żywemi swojemi oczami obszukiwała wszystkie zakamarki pokoju, jak gdyby chcąc wyczarować z nich nagromadzone tu tytuły własności. Mężczyzna, o pięć lat starszy, rudy i ociężały, odziany był w czarne spodnie i długą, niebieską płócienną bluzę, zupełnie nową. Na kolanach trzymał okrągły filcowy kapelusz. Najlżejszy błysk myśli nie ożywiał wielkie], płaskiej, starannie wygolonej, jak gdyby ulepionej z gliny, jego twarzy, której monotonię przerywało tylko dwoje wyłupiastych, jasno-niebieskich, szklanych, jak u wołu, oczu.
Wreszcie otworzyły się drzwi i do kancelarji, po śniadaniu, spożytem w towarzystwie szwagra swego, Hourdequin’a, właściciela Borderie, wszedł pan Baillehache, notarjusz, bardzo czerwony i wyglądający czerstwo, jak na swoje pięćdziesiąt lat. Do świeżego wyglądu jego przyczyniały się nadto grube, mięsiste wargi i ściągnięte oczy, których zmarszczki w kącikach powiek nadawały im stale śmiejący się wyraz. Nosił binokle i miał stałe, manjackie już przyzwyczajenie skubania długich, szpakowatych bokobrodow.
— A... to wy, Delhomme? — powitał swoich gości. — Zatem ojciec Fouan zdecydował się na podział?
Na to pytanie odpowiedziała kobieta:
— A tak, panie Baillehache... Wszyscy mamy się tu zejść, żeby zgodzić się na jedno i żeby nam pan powiedział, jak mamy zrobić.
— Dobrze, dobrze, Fanny, zobaczymy.... Dopiero pierwsza, trzeba czekać na innych.
Notarjusz rozmawiał z nimi jeszcze przez chwilę, wypytując o cenę zboża, spadającą od paru miesięcy i okazując Delhomme’owi życzliwy szacunek, należny rolnikowi, posiadaczowi około dwudziestu hektarów ziemi, parobka i trzech krów. Po krótkiej rozmowie pożegnał ich i wrócił do swojego gabinetu.
Dependenci, nie podnosząc głów, skrzypieli jeszcze zawzięciej po papierze, i znów oboje Delhomme’owie zastygli w nieruchomem oczekiwaniu. Szczęściarka była z tej Fanny. Udało jej się złapać uczciwego, bogatego kochanka, który ożenił się z nią, chociaż nie zaszła nawet w ciążę i, prócz nadziei zyskania od ojca Fouana trzech hektarów ziemi, nie posiadała nic zgoła. Mąż jej nie żałował zresztą tego, co zrobił: nie mógłby znaleźć zabiegliwszej ani skrzętniejszej gospodyni, słuchał też jej we wszystkiem, gdyż sam miał umysł ciasny, ograniczony, ale tak był przy tem równy i prawy, że często wybierano go w Rognes na arbitra.
Wtem mały dependencik, wyglądający oknem na ulicę, zasłonił twarz ręką, aby zdławić uśmiech, i szepnął do brzuchatego, starego, bardzo brudnego swojego sąsiada:
— O! Idzie Chrystus! Chrystus! — Fanny szybko pochyliła się do ucha męża.
— Pozostaw mnie całą rzecz... Kocham bardzo tatę i mamę, ale nie chcę, żeby nas okradali. Pamiętaj, że musimy strzec się tych gałganów: Kozła i Hiacynta.
Mówiła o obu swoich braciach, dostrzegła bowiem przez okno wchodzącego do domu starszego, Hiacynta, którego cała okolica znała z przezwiska: Jezus Chrystus. Był to nygus i opój, który, po powrocie z wojska po odbytej kampanji w Afryce, wałęsał się bezczynnie, nie chciał zabrać się do żadnej stałej pracy i żył z kłusownictwa i z rabunku, jak gdyby ściągał wciąż jeszcze okup z drżącego przed nim ze strachu plemienia Beduinów.
Do kancelarji wszedł wielki dryblas, w pełni muskularnej siły swoich lat czterdziestu, z wijącemi się w loki włosami, zaostrzoną w szpic, długą i niestarannie utrzymaną brodą, z twarzą Chrystusa, ale zarazem wyniszczonego opoja, gwałciciela dziewcząt i rabusia przydrożnego. Będąc od rana w Cloyes, zdążył już upić się, spodnie miał unurzane w błocie, bluzę pełną wstrętnych plam, czapka jego, cała postrzępiona, zsunięta była na tył głowy; palił ordynarne cygaro, wilgotne i czarne, ohydnie cuchnące. Jednakże na dnie jego pięknych, zamglonych oczu czaił się jakiś chochlik drwiny niezłośliwej, otwarte serce wesołego birbanta.
— Cóż to, niema jeszcze ojca ani matki? — zapytał.
Chudy dependent z rozlaną na twarzy żółcią odpowiedział mu pełnem złości, przeczącem potrząśnięciem głową. Hiacynt odwrócił się do ściany, zapominając o kurzącem mu się w ręku cygarze. Ani spojrzał nawet na siostrę i szwagra, którzy zdawali się również nie zwracać na niego uwagi. Potem, nie dodawszy ani słowa, wyszedł, aby czekać na chodniku przed domem.
— O! Jezus Chrystus! O! Jezus Chrystus! — brzęczał mały dependencik fałszywie piskliwym głosem, wychylając głowę przez okno, coraz bardziej rozbawiony przezwiskiem, które budziło w nim wspomnienie zabawnych dykteryjek.
Nie minęło wszakże pięć minut, a już wolnym, ostrożnym krokiem nadchodzili oboje starzy Fouanowie. Ojciec, niegdyś wyjątkowo silny, liczący teraz siedemdziesiąt lat, wysechł i zmalał w znojnej pracy. Tak gorąco przywiązany był do ziemi, że ciało jego zgięło się i pochyliło, jak gdyby dążąc zpowrotem do tej, której tak namiętnie pożądał i którą wreszcie posiadł. Mimo to, poza nogami, mocno już osłabłemi, był wcale jeszcze dziarski, staranny dokoła własnej osoby, nosił małe, siwe, w porządku utrzymane baczki, a jego charakterystyczny, długi nos familijny nadawał ostry wyraz chudej jego twarzy, przypominającej szmaty pobróżdżonej zmarszczkami skóry. W cieniu jego, nieodstępująca męża ani na krok, matka Fouan, znacznie niższa, zachowała dawną tuszę z wydatnym jeno na starość brzuchem, zdradzającym początki wodnej puchliny, z twarzą koloru dojrzałego jęczmienia, na której wszystko było okrągłe: i oczy i usta, zaciśnięte nieskończonem mnóstwem drobnych zmarszczek, niby sakiewka skąpca. Ogłupiona, sprowadzona w domu do roli potulnego, karnego bydlęcia roboczego, drżała zawsze przed despotycznym autorytetem męża.
— No, nareszcie jesteście! — zawołała Fanny, wstając na powitanie rodziców.
Delhomme podniósł się także. Za starymi przywlókł się ponownie Hjacynt, kołysząc się miarowo na biodrach i nie mówiąc ani słowa. Rozgniótł koniec swojego cygara, aby je zagasić i wsunął cuchnący cybuszek do kieszeni bluzy.
— Przyszliśmy — oznajmił Fouan. — Brak jeno Kozła... Nigdy nie umie przyjść w porę, nigdy nie stosuje się do innych ten łajdak.
— Widziałem go na targu — wtrącił Hiacynt głosem ochrypłym z pijaństwa. — Przyjdzie, przyjdzie...
Kozioł, młodszy z braci, liczący dwadzieścia siedem lat, zawdzięczał swoje przezwisko upartej swojej głowie, wciąż burzącej się, upierającej się przy własnych koncepcjach, które były w istocie jego tylko i niczyje inne. Już jako mały chłopak nie mógł zżyć się z rodzicami, a potem, wyciągnąwszy wysoki numer przy stawaniu do wojska, uciekł z domu i zgodził się na służbę naprzód do Borderie, a potem do Chamade.
Stary Fouan nie przestawał zrzędzić. Syn wszedł żywy i wesoły, niewiele sobie z tego robiąc. Wielki, rodzinny nos Fouanów spłaszczył się nieco u niego, a dolna część twarzy, obie szczęki, wysunięta była naprzód, niby potężne żuchwy drapieżnego zwierzęcia... Skronie uciekały mu wtył, cała górna część czaszki była zwężona i, pod pozornym, wesołym uśmieszkiem jego szarych oczu, kryła się gwałtowność i chytrość. Po ojcu odziedziczył brutalną, zawziętą żądzę posiadania, spotęgowaną jeszcze przez chciwe skąpstwo.
— Cóż to? nie wiecie, że jest pięć mil z okładem z Chamade do Cloyes? — odpowiedział na gderania. — A zresztą, o co idzie? Przychodzę w tym samym czasie, co i wy... Zawsze tylko wszystko na mnie zwalacie...
Teraz już wszyscy kłócili się, spierali, wrzeszczeli przenikliwemi, donośnemi głosami, nawykłemi do rozlegania się na otwartej przestrzeni, bronili zawzięcie każdy swego, zupełnie, jak gdyby byli u siebie w domu. Dependenci, którym wrzaski te nie dawały pisać, rzucali na nich zpodełba gniewne spojrzenia, aż wreszcie, zwabiony hałasem notarjusz otworzył drzwi swojego gabinetu.
— No, jesteście wszyscy? Wejdźcie do mnie!
Gabinet jego wychodził na ogród, na wąski pas ziemi, zniżający się tarasowo aż do rzeki. Z okien widać było rząd ogołoconych już z liści topoli. Pokój pełen był aktów; jedyne jego umeblowanie stanowiło mahoniowe biurko, kilka krzeseł i szafka na papiery. Na kominku tronował zegar z czarnego marmuru.
P. Baillehache zasiadł odrazu przy biurku niby sędzia za stołem prezydjalnym. Wieśniacy weszli nieśmiało, jeden za drugim, wahający się, niepewni, zerkający zukosa na krzesła, niezdecydowani, jak i gdzie wypada im usiąść.
— Siadajcież!
Popychani przez innych Fouan i Róża zajęli dwa krzesła na przodzie; za nimi usiedli Fanny i Delhomme, jedno obok drugiego, tak samo jak rodzice; Kozioł tylko wcisnął się w kąt, przyparty do ściany, a Hiacynt pozostał w pozie stojącej przy oknie, tak, że zasłaniał szerokiemi swojemi barami cały widok.
Zniecierpliwiony notarjusz przynaglił go.
— Siądźcież do licha, Chrystusie!
Widząc, że nikt nie decyduje się przemówić, musiał sam otworzyć debaty.
— Postanowiliście zatem, ojcze Fouanie, za życia już rozdzielić wasz majątek pomiędzy dwóch waszych synów i córkę? — Stary nie odpowiedział nic, inni pozostali w nieruchomem oczekiwaniu, pokój zaległa cisza. Notarjusz, przywykły do ociągania się klijentów, nie naglił również. Urząd jego był dziedziczny w rodzie Baillehache’ow i od dwustu pięćdziesięciu lat przechodził z ojca na syna. Osiedli w Cloyes, pochodzący ze starego rodu tubylczego, przejęli od klijentów swoich pełną rozmysłu powolność i chytrą podejrzliwość, rodzącą długie, milczące pauzy i wiele niepotrzebnych słów, bez których obyć się nie mogło przy najdrobniejszym sporze.
I teraz więc pan Baillehache otworzył scyzoryk i zaczął czyścić nim paznogcie.
— No i cóż? Zdecydowaliście się chyba? — powtórzył wreszcie, patrząc staremu prosto w oczy.
Zainterpelowany tak obcesowo Fouan odwrócił się, spojrzał po wszystkich, zanim zdecydował się przemówić, dobierając słów.
— Tak, tak się zdaje, panie Baillehache... Mówiłem panu o tem podczas żniw, a pan radził mi dobrze jeszcze się namyślić; dużo myślałem i widzę, że trzeba będzie jednak skończyć na tem.
Wyjaśnił skłaniające go do tego kroku powody w zdaniach urywanych, do których wtrącał co chwilę uboczne jakieś szczegóły. Czego jednak nie wypowiedział słowami, a co brzmiało wyraźnie w głosie jego, zdławionym wzruszeniem, był to bezmierny smutek, głuchy żal, ból gwałtowny, rozdzierający mu piersi na myśl rozstania się z ziemią, tak pożądliwie wyczekiwaną przez niego przed śmiercią jego własnego ojca, uprawianą w następstwie z zajadłością zwierzęcia w okresie parzenia się, powiększaną potem skrawek po skrawku, za cenę najpotworniejszego skąpstwa. Dla zdobycia jeszcze jednej parceli potrafił żyć miesiącami chlebem tylko i serem, obywać się przez całą zimę bez paliwa, znoić się na polu podczas skwarów letnich, podtrzymując siły kilkoma łykami zimnej wody jedynie. Kochał ziemię, jak kochankę, która zabija i dla której się zabija. Nie istniało dla niego nic: ani żona, ani dzieci, ani nikt; nic ludzkiego: ziemia! A teraz oto, zestarzał się i musi ustąpić tę kochankę swoim synom, jak ongi ojciec jego ustąpił ją jemu samemu, wściekając się tak samo, jak on, na własną bezsilność.
— Tak, tak, panie Baillehache, niema co, trzeba się zdecydować. Nogi mnie już nie niosą, ręce też niewiele warte... A ziemia cierpi na tem!... Może szłoby jeszcze jakoś, gdyby nie te ustawiczne swary z dziećmi...
Rzucił wzrokiem na Kozła i Hiacynta, którzy ani drgnęli, wpatrzeni w przestrzeń, jak gdyby o sto mil od tego, co się mówiło.
— Cóż? Może mam najmować obcych, żeby rozdrapali nasze dobro? O, nie, parobek to za droga rzecz, zjadłby cały zysk... Ja sam nie dam już rady. Ot! w tym roku naprzykład... Z dziewiętnastu mórg mojego gruntu miałem siłę zaorać i obsiać ledwie ćwierć; tyle tylko, żeby mieć co włożyć do gęby, trochę ziarna dla nas i słomy dla obu krów... Serce mi się kraje, jak widzę tę ziemię, leżącą odłogiem... Tak, wolę rzucić wszystko, niż patrzeć dłużej na ten rozbój.
Głos uwiązł mu w gardle, cała postać jego wyrażała bezmierny ból rezygnacji. Obok niego żona, uległa, unicestwiona półwiekiem przeszło posłuszeństwa i pracy, słuchała w milczeniu.
— Parę dni temu — mówił dalej — stara moja, robiąc sery, przewróciła się i upadła na nos. Ja sam nie czuję boków, jak tylko przejadę się karjolką na targ... A zresztą, nie można przecież zabierać z sobą ziemi na tamten świat.
— Ha! trudno... trzeba ją oddać, trzeba... Niema co... Dość się naharowaliśmy, chcemy przynajmniej umrzeć w spokoju... Prawda. Różo?
— Tak, tak, jak Bóg na niebie! — dorzuciła stara kobieta.
I znów zapadło długie milczenie. Notariusz obcinał i czyścił w dalszym ciągu paznogcie. Wreszcie, wkładając scyzoryk zpowrotem do szuflady biurka, rzekł:
— Tak, to są powody słuszne i rozsądne. Nieraz bywa człowiek zmuszony zdecydować się na dobrowolną darowiznę... Muszę dodać, że stanowi ona zarazem oszczędność dla rodziny, bowiem opłaty stemplowe przy dziedziczeniu są wyższe, niż przy dobrowolnem ustąpieniu majątku za życia...
Kozioł, udający dotychczas obojętność, nie mógł powstrzymać się od zapytania:
— Czy naprawdę tak jest, panie Baillehache?
— Rozumie się. Zyskacie na tem kilkaset franków. — Wszyscy ożywili się, nawet twarz Delhomme’a poweselała, a ojciec i matka wzięli również udział w ogólnem zadowoleniu. — Tak, niema co wahać się dłużej, skoro kosztuje to o tyle taniej. Zrobione...
— Pozostaje mi tylko uczynić wam z urzędu kilka uwag — dodał notarjusz — Wielu mądrych ludzi potępia darowiznę majątku za życia, uważając ją za niemoralną, niweczącą węzły rodzinne... Możnaby w istocie przytoczyć pożałowania godne fakty: dzieci, dla których dobra rodzice wyzuli się ze wszystkiego, traktują ich karygodnie...
Obaj synowie i córka słuchali z otwartemi ustami, z nerwowem mruganiem powiek i drganiem policzków.
— A niech sobie ojciec trzyma wszystko, jeżeli nie ma do nas zaufania! — sucho przerwała wielce obraźliwa Fanny.
— Zawsze robiliśmy, co do nas należało — oświadczył Kozioł.
— I napewno nie boimy się pracy — dodał Hiacynt. Pan Baillehache uspokoił ich ruchem ręki.
— Pozwólcież mi dokończyć! Wiem, że jesteście dobremi dziećmi i uczciwymi pracownikami; co do was nie zachodzi też napewno obawa, aby rodzice wasi mieli pożałować kiedyś swojego postępku.
Mówił zupełnie bez ironji, powtarzając tylko zwykłą życzliwą formułkę, przywarłą już niejako do jego ust przez wypowiadanie jej w ciągu dwudziestu pięciu lat praktyki. Matka tylko, mimo, że nie zdawała się rozumieć o co chodzi, wiodła starczemi oczami po synach i po córce. Wychowała ich wszystkich troje bez pieszczot, z zimną obojętnością oszczędnej gospodyni, mającej żal do dzieci, że zbyt łapczywie zjadają to, co sama odjęła sobie od ust. Do młodszego miała urazę o to, że uciekł z domu, kiedy już mógł nareszcie sam coś zarobić; z córką nie mogła się nigdy zgodzić, zrażona żywością i energją tego dziecka własnej krwi, u którego spryt ojca przerodził się w ambicję. Wzrok jej łagodniał jeno przy spoglądaniu na starszego syna, na tego urwisa, który nie miał w sobie nic ani z niej, ani z ojca, na ten chwast, wyrosły niewiadomo skąd i jak, któremu może dlatego właśnie wiele wybaczała i którego lubiła więcej, niż innych.
I Fouan również spojrzał na dzieci, ogarniając wzrokiem jedno po drugiem, toczony głuchym niepokojem o to, co też zrobią z jego dobytkiem. Lenistwo pijaka mniejszy budziło w nim niepokój, niż chciwość i nienasycona żądza tamtych dwojga. Pokręcił drżącą głową: na co się zdało gryźć i dręczyć, kiedy musiało się tak zrobić?
— No, a teraz, skoro podział postanowiony, — zaczął znów notarjusz — trzeba umówić warunki. Ułożyliście się już co do renty, którą macie wypłacać?
Wszyscy, jak gdyby na jedno skinienie, zesztywnieli nagle i zaniemówili. Spalone od słońca ich twarze zastygły i skamieniały, kryjąc się za nieprzeniknioną maską powagi, niczem dyplomaci, przystępujący do oceny wartości całego państwa. Potem, ostrożnie, zaczęli spozierać wzajem na siebie i badać się, nikt jednak nie zdecydował się przemówić. Wreszcie ojciec sam musiał podjąć się wyjaśnienia sytuacji.
— Nie, panie Baillehache, nie było o tem jeszcze mowy, czekaliśmy z tem, aż zbierzemy się tutaj wszyscy... To bardzo proste. Mam po dzisiejszemu dziewięć i pół hektara ziemi. Gdybym je wypuścił w dzierżawę, zapłaciliby mi za to dziewięćset pięćdziesiąt franków, po sto franków od hektara...
Kozioł, najniecierpliwszy ze wszystkich, aż podskoczył na krześle.
— Co?!.. po sto franków od hektara?! Kpi z nas ojciec, czy co?
Rozpoczęła się pierwsza sprzeczka na temat cyfr. Winnicy było pół hektara: za to można było rzeczywiście dostać pięćdziesiąt franków tenuty dzierżawnej. Ale ciekawa rzecz, kto zapłaciłby tyle za sześć hektarów ziemi uprawnej, a szczególniej za trzy hektary łąk nadbrzeżnych, z których siano nic nie było warte? Nawet i ziemie uprawne nie na wiele się zdały, zwłaszcza jeden szmat, ten, co przytyka do wzgórza; im bliżej doliny, tem cieńsza jest warstwa czarnoziemu.
— Mój ojcze — rzekła Fanny tonem wyrzutu — nie chcecie chyba naszej zguby?
— Ziemia warta po sto franków za hektar — powtarzał stary uparcie, uderzając się dłonią po udach — Jutro zaraz mogę ją wydzierżawić za sto franków, jeżeli zechcę... Chciałbym wiedzieć, ile warta jest dla was? No, dalej, mówcie, ile dalibyście za nią?
— Warta jest sześćdziesiąt franków — rzekł Kozioł.
Fouan, rozwścieczony, trzymał się ceny, wychwalając nadmiernie swoje grunty, swoje żyzne pola, co same rodziły zboże, aż wreszcie Delhomme, milczący do tego czasu, oświadczył tonem człowieka nieposzlakowanej uczciwości:
— Ziemia warta jest osiemdziesiąt franków, ani susa mniej, ani susa więcej.
Stary uspokoił się odrazu.
— Dobrze! Niech będzie osiemdziesiąt, gotów jestem zrobić tę ofiarę dla rodzonych dzieci.
Ale żona, pociągając go za połę bluzy, rzuciła jedno tylko słówko, podyktowane przez buntujące się w niej skąpstwo:
— Nie! Nie!
Chrystus nie interesował się całą kłótnią. Po spędzeniu pięciu lat w Afryce nie czuł już specjalnego pociągu do ziemi. Dążył tylko do jednego: dostać swój udział, aby go czemprędzej spieniężyć. Kołysał się też w dalszym ciągu, przestępując z nogi na nogę, z wyrazem twarzy obojętnym i szyderczym.
— Rzekłem osiemdziesiąt, to musi być osiemdziesiąt. Raz powiedziane, to u mnie święte... przysięgam przed Panem Bogiem!...
— Dziewięć i pół hektara... ogółem wyniesie siedemset sześćdziesiąt franków; dla okrągłego rachunku osiemset... Zatem renta wyniesie akurat osiemset franków, okrągłe osiemset franków!
Kozioł wybuchnął gwałtownym śmiechem, a Fanny energicznie protestowała potrząsaniem głową, jak gdyby nagle zaniemówiła. Notarjusz, który przez cały czas kłótni patrzył bezmyślnie na ogród, powrócił do swoich klijentów, gładząc szpakowate bokobrody jednostajnym gestem manjaka. Tym razem stary miał słuszność: rachunek był sprawiedliwy. Ale dzieci jego, podniecone, rozgorączkowane pasją dobicia targu za jak najniższą cenę, były nieubłagane, urywały sus po susie, zaklinając się na wszystkie świętości ze zwykłą złą wiarą chłopów, kupujących na targu prosiaka.
— Osiemset franków! — przedrzeźniał Kozioł. — Cóż to? chcielibyście żyć, jak jaśnie państwo? Osiemset franków! Cztery gęby można za to nakarmić! Powiedzcie lepiej odrazu, że chcecie nażreć się aż do zdechu!
Targi te nie gniewały Fouana. Uważał je za zupełnie naturalne, ale i on ze swojej strony trzymał się twardo wobec tego, przewidzianego zresztą zgóry, rozpętania namiętności, podniecony niemniej od dzieci i zdecydowany bronić do upadłego swoich praw.
— Czekajcie, to jeszcze nie wszystko!... Zatrzymujemy naturalnie, aż do śmierci naszej dom i ogród... A ponieważ nie będziemy nic zbierali i nie będziemy mieli naszych obu krów, musimy dostawać rocznie antałek wina, sto wiązek chróstu i tygodniowo po dziesięć litrów mleka, po dwanaście jaj i po trzy sery.
— Co mówicie, ojcze! — jęczała Fanny zgnębiona. — Co mówicie?!... Ojcze!
Kozioł nie dyskutował już. Zerwał się nagle z krzesła i zaczął biegać gwałtownie po pokoju; w pewnym momencie włożył nawet czapkę, jak gdyby zabierając się do wyjścia. Hiacynt kręcił się także, zaniepokojony, że cała ta kłótnia może przeszkodzić dokonaniu podziału. Jedynie Delhomme siedział nieporuszony, z palcem przyłożonym do nosa, w pozie głębokiego namysłu i wielkiego zakłopotania.
Pan Baillehache uważał wreszcie za konieczne przyspieszyć nieco bieg spraw. Otrząsnął się z senności, w jaką pogrążyło go trawienie spożytego śniadania i, energiczniej jeszcze skubiąc swoje faworyty, odezwał się:
— Wiadomo wam chyba, moi drodzy, ze wino, wiązki chróstu, tak samo jak sery i jajka, są w zwyczaju...
Potok cierpkich uwag przerwał mu jego słowa.
— Jajka?! może jeszcze z kurczętami w środku?
— A my, czy pijemy nasze wino? sprzedajemy je.
— Siedzieć z założonemi rękami i wygrzewać się, a dzieciom kazać harować na siebie — to wcale wygodnie!
Notarjusz, dla którego to wszystko było chlebem powszednim, dodał spokojnie:
— Co tu o tem gadać?... Siadajcież, Jezusie Chrystusie! Zasłaniacie całe światło, do licha!... Zatem zgodziliście się wszyscy, prawda? Będziecie wypłacali daninę w naturze, bo inaczej wytykanoby was palcami... Pozostaje więc tylko do ustalenia wysokość renty...
Delhomme dał wreszcie znak, że chce coś powiedzieć. Wszyscy powrócili na swoje miejsca. Wśród ciszy i skupionej uwagi zgromadzonych zabrał Delhomme głos:
— Darujcie, ale wydaje mi się, że to, czego żąda ojciec, jest słuszne. Możnaby mu dawać osiemset franków, bo napewno wydzierżawiłby swoją ziemię za te pieniądze... Tylko, że my inną mamy kalkulację. Nie wydzierżawia nam ziemi, ale nam ją daje, trzeba więc obliczyć, ile on i matka muszą mieć na życie... Tak, tylko tyle, i nic więcej.
— W istocie — potwierdził notarjusz — taka bywa zwykle podstawa obliczenia.
I znów wszczęto nową kłótnię, ciągnącą się tym razem bez końca. Życie obojga starych wywrócone było na nice, roztrząsane, dyskutowane cal po calu. Ważono na gramy chleb, jarzyny i mięso; oceniano koszt odzieży, skąpiąc każdego kawałka płótna i sukna; nie pominięto nawet najdrobniejszych przyzwyczajeń — tytoniu do ojcowej fajki, którego koszt dwóch susów codziennie zredukowany został po nieskończonych protestach do jednego susa. — Kto nie może już pracować, musi umieć odmówić sobie niejednego. Matka naprzykład, czy nie mogłaby obejść się bez czarnej kawy? A pies ich, stare, dwunastoletnie psisko, do niczego już niezdatne, a żrące bez miary! Dawno już byłby czas wypalić mu w łeb z fuzji...
Kiedy wreszcie zdawało się już, że obrachunek skończony, zaczęli znów obliczać na nowo, szukać, co jeszcze dałoby się skreślić, odjęli dwie koszule i sześć chustek na rok, zmniejszyli o jednego centyma wydatek codzienny na cukier. Obcinając tak i okrawając, skreślając i ujmując, doprowadzając oszczędności do ostatecznych granic, doszli wreszcie do sumy pięciuset piećdziesięciu kilku franków, co wszakże nie zadowoliło ich, uparli się bowiem, żeby nie przekroczyć okrągłej cyfry pięciuset franków.
Targi te zmęczyły wreszcie Fanny. Nie była złą córką, zresztą miała więcej litości niż mężczyźni, którym ustawiczna ciężka praca na otwartem powietrzu rychlej wysuszyła serca i skórę. Zażądała też, aby już raz z tem skończono, gotowa nawet do pewnych ustępstw. I Hiacynt także, mający szeroką rękę do wydawania pieniędzy, wzruszał ramionami. Ogarnęło go nawet roztkliwienie pijaka, ofiarował się więc dopłacać rodzicom coś z własnej kieszeni, czego zresztą nie byłby nigdy wypełnił.
— Niech już będzie raz koniec — rzekła córka — zgoda na pięćset pięćdziesiąt?
— Ależ tak, tak! — odpowiedział Hiacynt. — Niech i starzy użyją trochę.
Matka spojrzała czule na swojego pierworodnego, podczas kiedy ojciec nie przestawał wciąż jeszcze walczyć z młodszym. Nie dawał się. Zmuszony do ustępstw, walczył zajadle o każdy grosz, upierał się przy pewnych pozycjach, od których nie chciał ustąpić ani na jotę. Pod pokrywką zimnego uporu wzbierał w nim potężny gniew wobec nienasyconej chciwości tej krwi z jego krwi, kości z jego kości. Tuczyli się jego potem, wysysali mu krew z żył za życia. Zapomniał, że i on tak samo zupełnie wyżyłował swojego ojca. Ręce mu się zatrzęsły. Zaczął urągać dzieciom:
— A! podłe nasienie! Poto was wychowałem, żebyście mi wydzierali teraz chleb z gęby?! Dość mam tego, do licha! Wolałbym gnić już w ziemi... Nie chcecie więc ustąpić staremu ojcu? nie chcecie dać więcej, niż pięćset pięćdziesiąt?
Skłonny był już do zgody, kiedy żona znów pociągnęła go za rękaw, szepcząc:
— Nie, nie!
— To jeszcze nie wszystko — wtrącił Kozioł po chwili wahania. — A zaoszczędzone przez ojca pieniądze?.. Skoro macie pieniądze, nie będziecie chyba przyjmowali od nas?
Patrzył ojcu prosto w oczy, rozmyślnie pozostawiwszy sobie cios ten na koniec. Stary zbladł, jak płótno.
— Jakie pieniądze? — zawołał.
— Jakto, jakie? Umieszczone na procencie, w papierach. Dobrze je ojciec chowa.
Kozioł, który podejrzewał tylko ukrywanie skarbu, chciał się upewnić. Pewnego wieczora wydało mu się, że ojciec wyciąga z poza zegara jakiś zwitek papierów. Nazajutrz i dni następnych wyczekiwał, stojąc na czatach, ale nic nie zauważył, pozostał tylko pusty otwór.
Fouan z bardzo bladego zrobił się nagle purpurowy, taka zalała go fala gniewu, który wybuchnął wreszcie nazewnątrz. Zerwał się z krzesła i z gestem najwyższej wściekłości huknął na cały głos:
— Cóż, u licha ciężkiego? Załazicie mi w kieszenie?! Podglądacie mnie? Nie mam ani grosza, ani szeląga umieszczonego na procencie. Zadużoście mnie na to kosztowali!.. Co wam zresztą do tego? Czy nie jestem panem na swoich śmieciach? Czy nie jestem waszym ojcem?
Zdawało się, że urósł w tem nagłem zbudzeniu się w nim poczucia władzy. W ciągu lat całych żona jego i dzieci drżały ze strachu przed brutalnym despotyzmem głowy domu chłopskiego. Grubo myli się, kto sądzi, że niezdolny już jest do niczego.
— O! tatku! — próbował Kozioł zadrwić.
— Milcz, do djabła! — wrzasnął stary, podnosząc rękę do góry — milcz, bo cię trzasnę!
Kozioł wymamrotał coś, skuliwszy się na krześle. Poczuł, że zanosi się na tęgi policzek i, pod wpływem strachu zbudziły się w nim wspomnienia dziecięctwa. Zasłonił się od ciosu zgiętym w łokciu ramieniem.
— A ty, Chrystusie, i ty, Fanny, niech wam się nie zachciewa czasem kpin!... Jak mamy dzisiaj słońce na niebie, puszczę ja was w tan — popamiętacie mnie!...
Stał wyprostowany i groźny. Matka dygotała, jak gdyby w strachu przed dawnemi kułakami. Dzieci upokorzone, uległe, bały się drgnąć i ruszyć z miejsca.
— Żądam sześciuset franków renty, słyszycie?... Jak nie dacie, sprzedam ziemię, zamienię ją na rentę dożywotnią. Tak, przejem wszystko, co do grosza, żeby ani źdźbło nie zostało wam po mnie... Dajecie sześćset franków, czy nie?
— Ależ tatku — szepnęła Fanny — damy, ile zechcesz.
— Zgoda na sześćset franków — dodał Delhomme.
— Ja — oświadczył Hiacynt — zgodzę się na to, co postanowią inni.
Kozioł z zaciśniętemi z wściekłości zębami zdawał się przyzwalać milcząco. Fouan panował wciąż jeszcze nad nimi wszystkimi, spoglądając na nich twardym wzrokiem nieubłaganego władcy, siejącego postrach i nakazującego posłuch. Wkońcu usiadł i rzekł:
— Zatem zgoda, co?
Pan Baillehache, który wpadł znów w dawną senność, czekał końca kłótni, nie przejmując się nią zbytnio. Otworzył oczy i dokończył spokojnie:
— Ponieważ pogodziliście się, niema co dłużej gadać... Teraz, kiedy już znam warunki, sporządzę akt... Wy zaś każcie zrobić pomiary, podzielcie całość i powiedzcie geometrze, żeby przysłał mi numerowany wykaz działów. Będziecie ciągnęli je na losy, a potem wystarczy już tylko dopisać przy każdem nazwisku wylosowany numer i podpiszemy akt.
Wstał z fotela, aby pożegnać ich. Nie ruszali się jednak jeszcze z miejsc, niezdecydowani, wahający się, rozmyślający. Czy to już naprawdę wszystko? czy o niczem nie zapomnieli? czy nie wpadli? a może czas jeszcze cofnąć się?
Wybiła trzecia, siedzieli u notarjusza już dwie godziny prawie.
— Idźcie już — przynaglił wreszcie notarjusz. — Inni czekają kolei.
Musieli zdecydować się. Wypchnął ich do kancelarji, gdzie w istocie wyczekiwała cierpliwie grupa chłopów, znieruchomiałych, stężałych na swoich krzesłach. Mały dependencik przyglądał się przez okno bójce psów, a dwaj pozostali z miną ponurą skrzypieli piórem po papierze stemplowym.
Wyszedłszy z kancelarji, cała rodzina zatrzymała się jeszcze na chwilę na środku ulicy.
— Jeżeli chcecie, możemy kazać zrobić pomiary pojutrze, w poniedziałek.
Wyrazili zgodę skinieniem głowy i poszli ulicą Grouaise, jedni o parę kroków za innymi.
Potem, kiedy Fouan i jego żona, Róża, skręcili w ulicę Kościelną, Fanny i Delhomme poszli Wielką. Kozioł zatrzymał się na placu Świętego Łukasza, rozmyślając wciąż, czy ojciec ma schowane pieniądze, czy nie. A Hiacynt, pozostawszy sam, zapalił ogryzek cygara i wszedł, zataczając się, do kawiarni „Pod Dobrym Rolnikiem“.

III.

Dom Fouanów był pierwszym z brzegu w Rognes, przy drodze, która przecinała wioskę i prowadziła z Cloyes do Bazoches-le-Doyen. W poniedziałek stary Fouan wyszedł od siebie rankiem, o siódmej, aby udać się na wyznaczone miejsce spotkania przed kościołem, kiedy na progu sąsiedniego domu ujrzał siostrę swoją, starszą od niego, która wstała już tak wcześnie, pomimo swoich osiemdziesięciu lat.
Wszyscy Fouanowie urodzili się i wychowywali tutaj już od wieków, niby roślinność żywotna i uporczywa. Niegdyś poddani szlacheckiego rodu Rognes-Bouquevalów, po których nie pozostało już śladu — poza kupą wrosłych w ziemię kamieni, szczątków zrujnowanego zamku — prawdopodobnie wyzwoleni zostali za Filipa Pięknego. Od tego czasu stali się posiadaczami jednego, może dwóch morgów ziemi, odkupionej od pana, który znajdował się w danej chwili w kłopotach pieniężnych, i opłaconej dziesięciokrotną ceną potu i krwi. Od tego również czasu rozpoczęła się długa walka, walka czterowiekowa o utrzymanie i powiększenie dobytku, walka zajadła, namiętna, którą ojcowie przekazywali synom. Kęsy ziemi tracone i odkupywane; wątpliwe tytuły własności, o które nieustanne toczyć trzeba było spory; puścizny tak niepomiernie obciążone podatkami, że zdawały się niweczyć całe to mienie; łąki i pola uprawne, rozszerzane mimo to stopniowo pod wpływem nienasyconej żądzy posiadania, która dzięki niezmożonej uporczywości swojej odnosiła powolne zwycięstwa. Całe pokolenia uległy w tej walce; długie żywoty ludzkie użyźniły ziemię; wzamian, w dobie, kiedy Rewolucja 89 roku uświęciła swoje prawa, ówczesny Fouan, Józef-Kazimierz, był już posiadaczem dwudziestu i jednego morga, wydartych w ciągu czterech wieków z dawnej posiadłości pańskiej.
W 93 r. ów Józef-Kazimierz miał dwadzieścia siedem lat i w dniu, w którym to, co pozostało z dóbr pańskich, ogłoszone zostało jako mienie narodowe, zapłonął żądzą zagarnięcia na własność kilku chociażby hektarów. Ród Rognes-Bouquevalów, zrujnowany i obdłużony, pozwolił, aby ostatnia wieżyca zamku runęła w gruzy i oddał na pastwę wierzycieli swoich folwarki, należące do klucza Borderie, którego trzy czwarte ziem uprawnych leżało odłogiem. O miedzę od gruntu Józefa-Kazimierza Fouana położony był zwłaszcza spory obszar, wzbudzający w duszy chłopa płomienną, właściwą jego rasie żądzę zawładnięcia nim. Ale zbiory od paru lat były liche, zaledwie też zdołał uciułać chowaną w starym garnku za piecem setkę talarów; a chociażby nawet przyszła mu na chwilę myśl dopożyczenia reszty od lichwiarza z Cloyes, odwiodłaby go od niej pełna niepokoju przezorność. Posiadłości pańskie budziły w nim trwogę. Kto wie, czy z czasem nie zostaną odebrane? W ten sposób, szarpany z jednej strony żądzą posiadania, a z drugiej nieufnością, musiał z rozdartem sercem być świadkiem zakupienia na licytacji całego klucza Borderie za piątą część jego wartości przez mieszczanina z Chateaudun, nijakiego Izydora Hourdequina, byłego urzędnika w magazynie solnym.
Zestarzawszy się, podzielił Józef-Kazimierz Fouan swoje dwadzieścia jeden morgów pomiędzy troje dzieci; najstarszą córkę Marjannę i dwóch synów, Ludwika i Michała, po siedem na każdego. Młodszą córkę, Laurę, spłacił gotowizną. Żeniaczka i zamążpójście zniosły w następstwie równość majątkową między dziećmi starego Fouana. Marjanna Fouan, zwana Starszą, wyszła zamąż za sąsiada, Antoniego Pecharda, posiadacza około osiemnastu morgów ziemi; Michał Fouan, przezwany Muchą, uwikłał się w miłostkę z dziewczyną, której ojciec pozostawić miał zaledwie dwa morgi winnicy. Wreszcie Ludwik Fouan, ożeniony z Różą Maliverne, dziedziczką dwunastu morgów, dorobił się w ten sposób owych dziewięciu i pół hektarów, które teraz podzielić miał zkolei pomiędzy troje swoich dzieci.
W rodzinie poważano Starszą, a zarazem obawiano się jej, nietyle z powodu jej podeszłego wieku, ile z racji jej bogactwa. Trzymająca się jeszcze zupełnie prosto, bardzo wysoka, chuda i płaska, o grubych kościach, miała wyschłą czaszkę drapieżnego ptaka, osadzoną na długiej, pomarszczonej szyi koloru krwi. Rodzinny nos zakrzywiał się u niej w straszliwy sposób; oczy miała okrągłe i bystre, ani jednego włosa na głowie, okrytej stale żółtą fularową chustką; zachowała natomiast wszystkie swoje zęby i potężne szczęki, któremi rozgryzać mogła kamienie. Chodziła, trzymając głowę podniesioną do góry i podpierając się kolczastą laską, bez której nie ruszała się z domu i której używała wyłącznie do walenia nią zwierząt i ludzi. Wcześnie owdowiawszy, pozostała z córką, którą potem wygnała z domu, ponieważ uparła się wyjść wbrew jej woli zamąż za biednego chłopaka, Wincentego Bouterona. Teraz nawet, kiedy córka i zięć umarli w nędzy, pozostawiwszy jej w puściźnie dwoje wnuków, trzydziesto-dwuletnią Palmirę i dwudziesto-czteroletniego Hilarego, pozostała nieubłagana i dawała im zdychać z głodu, nie pozwalając wspominać sobie o ich istnieniu. Od śmierci męża osobiście kierowała uprawą swoich gruntów, miała trzy krowy, jednego prosiaka i parobka, których żywiła z jednego koryta, oni zaś słuchali jej ślepo, korząc się przed nią w strachu.
Fouan, ujrzawszy ją na progu domu, zbliżył się przez szacunek. Była starsza od niego o dziesięć lat, żywił też, dzielony zresztą z całą wsią, podziw i poważanie dla jej nieugiętości, dla jej skąpstwa, dla jej nienasyconej żądzy posiadania i dla jej upartej wytrwałości życia.
— Chciałem właśnie, starsza siostro, powiedzieć wam o mojem postanowieniu. Zdecydowałem się. Idę dopełnić podziału.
Nie odpowiedziała nic, tylko mocniej ścisnęła swój kij, którym zamachnęła się w powietrzu.
— Kilka dni temu wieczorem byłem, żeby poradzić się was, ale nikt nie odpowiedział mi na pukanie do drzwi.
Wybuchnęła gniewem, krzycząc złym, ostrym głosem:
— Niedołęgo! Idjoto!... Dałam ci przecież moją radę! Trzeba być głupcem i tchórzem, żeby wyzbywać się swojego majątku, dopóki jest się jeszcze na nogach. Żeby mnie krajali nożami, nie zgodziłabym się na coś podobnego... Widzieć w cudzych rękach to, co jest moje, dać się wyrzucić na ulicę dla tych podłych szczeniaków — o, nie! co to, to nie!... nigdy!
— Ale — próbował Fouan bronić się — jeśli nie ma się sił do uprawiania ziemi, jeśli ta ziemia cierpi...
— To i cóż z tego? Niech cierpi! Wolałabym widzieć pola moje porosłe chwastem i pokrzywą, niż oddać jedną piędź z nich!
Wyprostowała się, podobna, bardziej niż zazwyczaj, do dzikiego, starego jastrzębia, ogołoconego z piór. Uderzając brata laską po ramieniu, jak gdyby chcąc mocniej wrazić mu swoje słowa, dodała:
— Posłuchaj mnie, cofnij się... Jak już nie będziesz miał nic, a oni zdobędą wszystko, wyrzucą cię na zbity łeb do rynsztoka; pójdziesz z torbami, jak oberwany dziad na żebry... A pamiętaj, nie przychodź wtenczas do mnie... Ostrzegłam cię w porę... Tem gorzej dla ciebie, jeśli mnie nie usłuchasz!... Chcesz wiedzieć, co zrobię?... chcesz?... Zaraz ci pokażę!...
Czekał, nie myśląc buntować się, przejęty uległością młodszego brata. Ona jednak weszła zpowrotem do swojego domu i zatrzasnęła za sobą gwałtownie drzwi, wykrzykując:
— Zrobię tak!.. Zdychaj na ulicy!..
Fouan pozostał na chwilę osłupiały przed zamkniętemi drzwiami. Potem, z gestem rezygnacji, powlókł się po ścieżce, wiodącej na plac przed kościołem. Tu właśnie stał dawny rodzinny dom Fouanów, odziedziczony przy podziale przez brata jego, Michała, przezwanego Muchą. Dom przy gościńcu, w którym mieszkał on sam, dostał mu się w spuściźnie po ojcu żony jego, Róży. Michał, którego żona odumarła oddawna już, mieszkał tu ze swojemi dwiema córkami, Lizką i Franusią. Rozgoryczony niepowodzeniem, zgryźliwy, nie mogący zapomnieć upokorzenia, doznawanego z powodu ubogiego ożenku, oskarżał siostrę i brata teraz jeszcze, po latach czterdziestu, że go oszukali i okradli przy wyciąganiu losów. Opowiadał bez końca odwieczną swoją historię o podstępnem pozostawieniu dla niego na dnie kapelusza najgorszego udziału, tak, że wkońcu opowieść ta przybrała cechę prawdy, zwłaszcza, że, z powodu jego niedbalstwa i lenistwa do pracy, udział, który mu się dostał, stracił w jego rękach połowę swojej wartości. Człowiek urabia ziemię — jak mówią w Beaucji.
Tego rana Mucha stał także na progu swojego domu, wypatrując, kiedy brat ukaże się z za węgła placu. Sprawa podziału podniecała go, wskrzeszając wszystkie dawne jego żale, mimo, że on sam nic nie mógł na niej zyskać i niczego się spodziewać. Udając wszakże zupełną obojętność, i on również odwrócił się plecami i zatrzasnął za sobą drzwi.
Fouan dostrzegł odrazu Delhomme’a i Hiacynta, którzy czekali już, jeden o dwadzieścia metrów dalej od drugiego. Zagadnął pierwszego z nich, wówczas zbliżył się i drugi. Wszyscy trzej, nie przemówiwszy do siebie wzajem, wlepili oczy w ścieżkę, ciągnącą się wzdłuż wzgórza.
— Idzie — oznajmił wreszcie Hiacynt.
Nadchodził Grosbois, przysięgły geometra, chłop z Magnolles, małej wioski sąsiedniej, którego zgubiła jego umiejętność czytania i pisania. Wzywany z Orgères do Beaugency dla czynienia pomiarów, pozostawił żonie troskę o kierowanie dobytkiem, a sam zaprawił się w ciągłych wędrówkach do takiego pijaństwa, że nigdy prawie nie bywał trzeźwy.
Tęgi, bardzo czerstwy na swoje pięćdziesiąt lat, miał wielką, czerwoną twarz, całą usianą burakowego koloru krostami. Tego dnia, mimo tak wczesnego ranka, był spity, jak bela po hulance poprzedniego wieczora u winogradników z Montigny, oblewających podział, dokonany pomiędzy spadkobiercami. Nie miało to wszakże znaczenia: im bardziej był pijany, tem bystrzejsze miał oko. Nigdy żadnej pomyłki ani w pomiarach, ani w dodawaniu! Słuchano go i honorowano, miał bowiem opinję wielce złośliwego i podstępnego.
— No i cóż? Jesteśmy wszyscy? — rzekł. — Chodźmy! do roboty!
Brudny, obdarty dwunastoletni chłopak szedł za nim, niosąc pod pachą łańcuch mierniczy, przewieszoną na ramieniu żerdź do wytyczenia drogi, a w ręku trzymając ekierkę w podartem pudle tekturowem.
Wszyscy ruszyli odrazu w drogę, nie czekając na Kozła, którego dostrzegli stojącego nieruchomo przed jednem z pól, największem z całej posiadłości ojcowej, w miejscu, zwanem Corneilles. Pole to, objętości około dwóch hektarów, przytykało właśnie do owego, po którym Łaciata ciągnęła za sobą przed kilkoma dniami małą Frankę. Kozioł, uważając za zbyteczne iść dalej, zatrzymał się tutaj, zamyślony. Przybyli spostrzegli, nadchodząc, że pochylił się i wziął w rękę garść ziemi, którą zwolna przesypywał, jak gdyby ważąc ją i węsząc.
— Patrzcie — zaczął Grosbois, wyciągając z kieszeni wytłuszczony notatnik — zdjąłem już dokładny plan każdej parceli, jak prosiliście mnie o to, ojcze Fouanie. Teraz już idzie tylko o podzielenie całości na trzy części, a to, moi kochani, zrobimy już razem... No jakże? może powiecie mi, jak myślicie to zrobić?
Rozwidniło się już zupełnie, mroźny wiatr nieustannie napędzał na blade niebo staje ciężkich chmur, pod któremi Beaucja, smagana lodowemi podmuchami, roztaczała ponury swój pejzaż. Żaden z obecnych nie zdawał się wszakże odczuwać hulającego wichru, który wydymał ich bluzy i groził w każdej chwili zerwaniem im z głowy kapelusza. Pięciu tych ludzi, ubranych odświętnie z racji uroczystej okoliczności, zachowywało uparte milczenie. Wobec tych pól, wpośród obszaru, ciągnącego się wdal nieobjętą, stali z powagą zadumy w oczach, podobni do żeglarzy, przywykłych do samotnego życia wśród bezkresów przestrzennych.
Płaska, żyzna Beaucja, której korzystna uprawa wymagała wszakże wytrwałej, wytężonej pracy, wyrobiła typ mieszkańca zimnego, rozważnego i skupionego, nie znającego innej namiętności poza ziemią.
— Trzeba podzielić wszystko na trzy równe części — odezwał się wkońcu Kozioł.
Grosbois potrząsnął głową. Rozpoczęła się długa dyskusja. Obyty z bardziej postępowemi pojęciami wskutek stosunków swoich z posiadaczami większej własności, pozwalał sobie czasem na przeciwstawianie się planom drobniejszych swoich klijentów, oponując przeciw zbyt wielkiemu rozdrabnianiu ziemi. Czyż sprzęt i zwózka nie grożą ruiną przy działkach niewiększych, niż chustka do nosa? Czy te ogródki, na których nie można zaprowadzić płodozmianu, ani stosować maszyn, mogą być nazwane ziemią uprawną? Nie, jedynym krokiem rozumnym byłaby dobrowolna ugoda, zamiast rozkrawania ziemi na kawałki, jak placek wielkanocny... istna zbrodnia! Jeden mógłby zadowolnić się gruntem uprawnym, drugiemu przypadłyby łąki pastewne. Możnaby wyrównać jakoś udziały, a ostatecznie zdecydowałoby ciągnienie losów.
Kozioł, któremu młody wiek pozwalał nie zapominać jeszcze o śmiechu, przyjął radę tę w sensie farsowym.
— A jeśli mnie naprzykład dostaną się same łąki, to może będę jadł trawę tylko?... Nie, nie; chcę mieć potrochu wszystkiego: siano dla krowy i konia, zboże i wino dla siebie.
Fouan, słuchający uważnie słów syna, skinął głową na znak uznania. Z ojca na syna dzielono grunty w ten sposób, a żeniaczka i dokupowanie zaokrąglały znów posiadłość.
Delhomme, do którego należało dwadzieścia pięć hektarów, szerszy miał na tę sprawę pogląd, okazał się wszakże ustępliwym: przyszedł w imieniu żony jedynie, aby nie być skrzywdzonym przy podziale. Co zaś do Hiacynta, nie brał on udziału w ogólnym sporze, zajęty polowaniem na przelatujące skowronki, do których celował kamykami, trzymanemi w garści. Ilekroć który z ptaków, obezwładniony wichurą, zawisł na dwie sekundy w powietrzu z nieruchomo rozpostartemi, drżącemi skrzydełkami, trafiał w niego kamykiem, ciskanym ze zręcznością człowieka leśnego. Trzy spadły już, włożył je więc krwawiące jeszcze do kieszeni.
— No, dość gadania, podziel nam to na trzy części — zawołał żartobliwie Kozioł, tykając geometrę — ale, pamiętaj, nie na sześć. Widzi mi się, że tęgo już masz dzisiaj w czubku.
Grosbois, urażony, wyprostował się i odparł z godnością:
— Spróbuj uchlać się tak, jak ja, i mieć otwarte oczy... Tak, tak, mój kochanku... Kto z was podejmie się zastąpić mnie przy ekierce?
Nikt nie miał odwagi podjęcia wyzwania, wobec czego tryumfujący geometra szorstko zawołał chłopca, którego wprawiło w ekstazę polowanie Hiacynta kamykami na skowronki. Ekierka ustawiona została na postumencie, zatknięto już tyczki, kiedy nagle sposób dzielenia parceli nowy wywołał spór. Geometra, po którego stronie stanęli Fouan i Delhomme, chciał podzielić ją na trzy równoległe pasy, idące wzdłuż linji Aigry, Kozioł natomiast żądał, aby pasy przeprowadzone były prostopadle do doliny, utrzymując, że warstwa czarnoziemu staje się coraz cieńsza, im bliżej płaskowzgórza. W ten sposób, przy podziale prostopadłym, każdemu dostanie się kawałek lichszego gruntu, gdy tymczasem, w odwrotnym wypadku, trzeci udział byłby na całej długości najgorszy. Rozgniewany Fouan przysięgał, że ziemia jest wszędzie jednakowa, przypominał dawny podział, dokonany przez ojca między nim, Muchą i Starszą we wskazanym właśnie przez niego kierunku, czego najlepszym jest dowodem, że dwa hektary Muchy przytykałyby do trzeciego tego udziału. Delhomme zrobił znów uwagę, która przecięła cały spór. Przypuściwszy nawet, że ten trzeci udział będzie miał gorszą ziemię, zapewni on wzamian posiadaczowi jego większe zyski w przyszłości, kiedy otwarta zostanie droga, przeprowadzana wzdłuż tego pola właśnie.
— A, tak... — zawołał Kozioł — ta sławna droga, co to ma połączyć bezpośrednio Rognes z Chateaudun przez Berderie! Nieprędko się jej doczekacie!
Widząc jednak, że zrobiono, jak chciał ojciec i szwagier, nie zwracając uwagi na jego protest, obruszył się, zaciskając zęby.
Nawet Hiacynt przybliżył się teraz, i wszyscy z uwagą wpatrzyli się w Grosbois, wykreślającego linję działów. Śledzili go bystro, jak gdyby podejrzywając o chęć oszukania o parę centymetrów na czyjąkolwiek korzyść.
Delhomme trzy razy przykładał oko do szczeliny ekierki, aby ostatecznie upewnić się, że nić ściśle przecina wytyczkę. Hiacynt pomstował na przeklętego chłopaka, że źle naciągał łańcuch. Nadewszystko jednak Kozioł pilnował nieodstępnie roboty, odliczał metry i sprawdzał rachunki na swój sposób, pocichu, drżącemi z podniecenia wargami. Wraz z żądzą posiadania, z radością, jakiej doświadczał, że nareszcie chwyci pazurami kawał ziemi na własność, narastała w nim gorycz, potęgowała się głucha wściekłość, że nie może zagarnąć wszystkiego. Jakże piękne było to pole, te dwa hektary, stanowiące jedną łączną całość. Sam żądał podziału, aby całe pole nie dostało się nikomu, skoro nie mógł go mieć wyłącznie dla siebie, a teraz ta rzeź, dokonywana na żywem ciele, doprowadzała go do rozpaczy.
Fouan, wymachując rękami, przyglądał się bez słowa protestu ćwiartowaniu swojego mienia.
— Zrobione — oświadczył Grosbois. — Ani o cal nie jest jeden udział większy od drugiego. Przekonajcie się, ani o cal...
Na wzgórzu położone były jeszcze cztery hektary uprawnej ziemi, rozdzielone na dwanaście cząstek, z których żadna nie liczyła nawet morga; jedna z parcel niewiększa była nawet od dwunastu arów, i kiedy geometra zapytał drwiąco, czy i ją należy podzielić, spór zawrzał na nowo.
Kozioł machinalnie już prawie nachylił się, wziął garść ziemi i przybliżył ją do swojej twarzy, jak gdyby miał zamiar skosztować, jaki też ma smak. Potem, marszcząc nos z miną najwyższego zachwytu, zdawał się uznawać ją za najlepszą ze wszystkich i, przesypując ją sobie powoli przez palce, oświadczył, że pozwoli pozostawić ją w całości, o ile brat i siostra ustąpią mu jej całkowicie, przeciwnym razie żąda, aby podzielono ją. Delhomme i Hiacynt, oburzeni, odmówili, żądając i dla siebie również po jednej części. — Tak, tak, niech będzie po sprawiedliwości — cztery ary dla każdego. — Podzielono tedy wszystkie cząstki, i w ten sposób każdy był pewien, że żadnemu z pozostałych nie dostało się coś, czego nie posiadałby i on sam.
— A teraz, do winnicy — rzekł Fouan.
Ponieważ jednak wracano w kierunku kościoła, rzucił po raz ostatni okiem na nieobjętą płaszczyznę i zatrzymał wzrok na dalekich zabudowaniach Borderie. W tym momencie, na wspomnienie utraconej przez jego ojca sposobności nabycia dóbr narodowych wyrwał mu się z piersi jęk nigdy nieukojonego żalu.
— O! gdyby mój ojciec był chciał, mielibyście teraz, kumie Grosbois, wszystko to do rozmierzenia!
Obaj synowie i zięć odwrócili się nagłym ruchem i wszyscy trzej stanęli, żegnając długo spojrzeniem dwie setki hektarów, stanowiące grunta folwarku Borderie i rozciągające się przed ich oczami.
— Ba! — głucho mruknął Kozioł, ruszając w dalszą drogę — dużo nam przyjdzie z całej tej historji! Burżuje zawsze sprzątają nam z przed nosa najlepsze kęski.
Wybiła dziesiąta. Przyśpieszyli kroku, wiatr bowiem ustał i ciężka czarna chmura spuściła na ziemię pierwszy ulewny deszcz. Winnice, należące do Rognes, położone było poza kościołem, na stoku płaskowzgórza, u którego stóp płynęła Aigra. Niegdyś wznosił się na tem miejscu zamek, otoczony angielskim parkiem. Przed pół wiekiem zaledwie przyszło na myśl mieszkańcom Rognes, których zachęcił do tego przykład hodowców winnic z Montigny, obsadzić winem stok wzgórza, nadający się doskonale do tej hodowli dzięki południowej swojej wystawie i ostremu spadkowi. Wino, które się tu rodziło, nie było przedniego gatunku, dość miły jednak miało smak, nieco kwaskawy, przypominający wino z Orleanu. Zresztą mieszkańcy wioski zbierali go zaledwie po parę antałków i najbogatszy z nich, Delhomme, był posiadaczem sześciu morgów winnicy; poza tem uprawiano tu głównie zboża i rośliny pastewne.
Skręcili za kościół, minęli dawną plebanję i skierowali się wzdłuż wąskich pól, pociętych na szachownicę. Przechodzili właśnie przez skalisty, porosły krzewinami ugór, kiedy rozległ się nagle ostry głos, wychodzący z jakiegoś zakamarka:
— Ojcze, deszcz, przepędzam gęsi!
Była to córka Hiacynta zwana Flądrą, dziewczątko dwunastoletnie, chude i giętkie, jak gałąź ostrokrzewu. Jej jasne włosy były stale splątane i pełne tkwiącej w nich słomy i wszelakiego zielska, duże usta skręcały się w lewo, zielone oczy patrzyły śmiało i wyzywająco. Można ją było łatwo wziąć za chłopca, ile że odziana była, zamiast sukni, w starą bluzę ojca, przewiązaną w pasie sznurkiem. Wszyscy dokoła nazywali ją Flądrą mimo, że nosiła piękne imię Olimpji. Winę tego przezwiska ponosił ojciec, ujadający na nią od rana do wieczora i nie odzywający się do niej inaczej, niż: „Poczekaj, poczekaj! dam ja ci, przebrzydła flądro!“
Dzikuskę tę miał z jakąś ladacznicą obieżydrogą, którą znalazł w rowie, wracając kiedyś z jarmarku i którą, ku wielkiemu zgorszeniu całego Rognes, zabrał do swojej nory. Para ta tłukła się wzajem przez trzy lata, poczem pewnego wieczora, podczas żniw, włóczęga odeszła, tak samo, jak przyszła, zabrawszy się z innym chłopem. Dziecko, zaledwie odstawione od piersi, rosło bujnie, jak dziki chwast, i, gdy tylko nauczyło się chodzić, zaczęło krzątać się dokoła ojca, którego zarazem ubóstwiało i bało się, jak ognia. Główną wszakże namiętnością małej były jej gęsi. Zpoczątku miała ich tylko dwie, samca i samicę, które skradła, jako zupełnie małe, z za płotu jakiegoś folwarku. Zczasem, dzięki macierzyńskiej jej opiece, stadko rozmnożyło się i obecnie posiadała już dwadzieścia sztuk, które żywiła kradzionem.
Na widok dziewczynki, której zuchowata twarz, podobna do pyszczka kozy, ukazała się z za węgła, gdy mała zbliżała się, popędzając przed sobą trzymanym w ręku prętem swoje stadko gęsi, ojciec krzyknął na nią:
— Marsz do kuchni ugotować strawę, bo inaczej... popamiętasz ty mnie!... A nie zapomnij potem zamknąć dobrze domu przed złodziejami, ty przebrzydła flądro!
Kozioł roześmiał się szyderczo. Delhomme i inni nie mogli również powstrzymać śmiechu, tak zabawną wydała im się myśl okradzionego Hiacynta. Trzeba było widzieć ten „dom“, dawną piwnicę zamku, którego resztki murów sterczały jeszcze w ziemi, istną lisią norę, zagrzebaną śród stert kamieni, pod kępą starych topoli. Były to jedyne pozostałe resztki pańskiej siedziby i kiedy kłusownik, pokłóciwszy się z ojcem, ukrył się w tej skalistej dziurze, należącej obecnie do gminy, musiał ułożyć z obeschłych kamieni czwartą brakującą ścianę, aby zamknąć piwnicę i w dorobionej ścianie tej zostawić dwa otwory — okno i drzwi. Ciernie, rosnące dokoła, pięły się na okno, a krzak dzikiej róży zasłaniał drzwi. W okolicy nazywano norę tę Zamkiem.
Zerwała się nowa ulewa. Na szczęście, winnica była tuż blisko i podział jej na trzy części dokonany został szybko, bez żadnych sporów. Pozostały już tylko do podziału trzy hektary łąki nadbrzeżnej, w tej chwili wszakże ulewa tak się wzmogła, zamieniając się w istny potop, że geometra zaproponował schronienie się do domu, którego wrota mijali właśnie.
— Możeby tak schronić się na chwilę u pana Karola?
Fouan zatrzymał się, niezdecydowany, pełen szacunku dla szwagra i siostry, którzy, dorobiwszy się majątku, osiedli w burżuazyjnej tej swojej posiadłości.
— Nie, nie — zaprotestował — jadają o dwunastej, przeszkodzimy im.
Ale w tej samej chwili sam pan Karol, zainteresowany ulewą, ukazał się na osłoniętym płócienną markizą balkonie i, poznawszy przechodniów, zaprosił ich.
— Wejdźcie do domu, wejdźcie!!
Widząc, że wszyscy ociekają wodą, kazał im obejść dom dokoła i wejść przez kuchnię, do której zeszedł na ich spotkanie. Był to piękny, sześćdziesięcio-pięcioletni mężczyzna, gładko wygolony, którego pełną godności, zżółkłą twarz dymisjonowanego urzędnika charakteryzowały ciężkie, obwisłe powieki, osłaniające przygasłe już oczy. Miał na sobie granatowe ubranie z multonu, nogi obute w ciepłe futrzane pantofle, a na głowie okrągłą czapeczkę biskupią, nadającą mu powagę człowieka, którego życie upłynęło na godnem spełnianiu wyższych obowiązków społecznych.
Kiedy Luiza Fouan, wówczas krawcowa w Chateaudun, wyszła zamąż za Karola Badeuila, prowadził on małą kawiarenkę przy ulicy d‘Angoulème.
Zaraz po ślubie, młodzi, gnani ambicją i trawieni żądzą szybkiego zrobienia majątku, przenieśli się do Chartres. Zpoczątku jednak zupełnie im się nie wiodło, wszystko wymykało im się z rąk; próbowali, bezskutecznie wciąż, zakładać kawiarnię, restaurację, nawet handlować solonemi rybami, stracili jednak nadzieję dorobienia się kiedykolwiek paru groszy. Nagle przyszła panu Karolowi, odznaczającemu się zawsze wielką przedsiębiorczością, myśl kupienia domu publicznego przy ulicy Żydowskiej, którego właściciel zbankrutował z powodu nieumiejętnego prowadzenia interesu, niedbałej obsługi i przeraźliwych brudów. Jednym rzutem oka ocenił pan Karol sytuację, potrzeby Chartres i brak w głównem mieście okręgu odpowiednio godnego zakładu, który komfortem i bezpieczeństwem swoich urządzeń czyniłby zadość wymaganiom nowoczesnego postępu.
W istocie też już w drugim zaraz roku Nr. 19 przy ulicy Żydowskiej, wyrestaurowany, ozdobiony firankami, zwierciadłami, posiadający umiejętnie dobrany i odpowiednio wyszkolony personel, tak pochlebną zyskał sławę, że trzeba było powiększyć liczbę kobiet do sześciu. Panowie oficerowie i panowie urzędnicy, słowem cały wyższy świat, nie uczęszczali już do żadnego innego zakładu. Powodzenie to utrzymało się dzięki żelaznej dłoni pana Karola i jego silnej, a zarazem ojcowskiej administracji. Pani Karolowa rozwijała również niezmordowaną działalność, mając baczne na wszystko oko, nie pozwalając niczemu zmarnować się, zarazem jednak patrząc przez palce, ilekroć zachodziła tego potrzeba, na drobne oszustwa, popełniane przez bogatych klijentów.
W ciągu niespełna dwudziestu pięciu lat zaoszczędzili państwo Badeuilowie trzysta tysięcy franków i wówczas myśleć zaczęli o urzeczywistnieniu swojego marzenia — o sielankowej starości, na łonie natury, wpośród drzew, kwiatów i ptaków. Od spełnienia tego marzenia powstrzymywała ich przez dwa lata jeszcze niemożność znalezienia nabywcy na Nr. 19 za wygórowaną sumę, na jaką ocenili swój zakład. Czyż mogło nie krwawić się im serce, że zmuszeni byli oddać w nieznane ręce, niezdolne może uszanować go, ten zakład, w który włożyli tyle najlepszych swoich starań, część duszy własnej i który większy przynosił dochód, niż niejeden folwark? Wkrótce po przybyciu do Chartres urodziła się państwu Karolostwu córka, którą — z chwilą zainstalowania się na ulicy Żydowskiej — umieścili u sióstr Wizytek. Był to pensjonat wielce pobożny, kierujący się surową moralnością, w którym młoda dziewczyna pozostała do osiemnastego roku swojego życia.
Dbały o uchronienie nieskazitelnej niewinności córki, posyłał ją ojciec na wakacje w odległe strony i utrzymywał w zupełnej nieświadomości uprawianego przez siebie i żonę i bogacącego ich zawodu. Z pensjonatu sióstr odebrał córkę dopiero z chwilą wydania jej zamąż za małego urzędniczka akcyzowego, Hektora Vaucogne’a, przystojnego młodego chłopca, który marnował nieprawdopodobnem lenistwem wrodzone duże zdolności. Estella dobiegała już trzydziestki i miała siedmioletnią córkę, Elodję, kiedy — uświadomiona nareszcie — dowiedziała się, że ojciec zamierza sprzedać swój zakład. Z własnego popędu, nienamawiana przez nikogo, zwróciła się wówczas do rodziców z żądaniem, aby oddali jej pierwszeństwo. Dlaczegóżby taki dobry i taki pewny interes nie miał pozostać w rodzinie? Wszystko zostało więc ułożone. Vaucogne’owie objęli zakład, a Badeuil’owie w pierwszym zaraz miesiącu z pełnem wzruszenia zadowoleniem stwierdzili, że córka ich, mimo, że wychowana w odmiennych zupełnie pojęciach, okazała się niepospolitą gospodynią domu, szczęśliwie równoważącą opieszałość męża, pozbawionego wszelkiego zmysłu administracyjnego. Oni sami zamieszkali od pięciu już lat w Rognes, skąd lepiej czuwać mogli nad wnuczką, Elodją, również zkolei umieszczoną w pensjonacie sióstr Wizytek, aby wychowywana tam była religijnie, w zasadach najściślejszej moralności.
Na widok pana Karola, wchodzącego do kuchni, gdzie młoda dziewczyna do posług ubijała jaja na omlet, pilnując jednocześnie piekących się na rożnie ptaszków, które od czasu do czasu oblewała masłem, wszyscy, nie wyłączając nawet starego Fouana i Delhomme’a, zdjęli z uszanowaniem czapki, wyraźnie dumni z zaszczytu uściśnięcia wyciągniętej do nich dłoni.
— O, do licha! — zaczął Grosbois, chcąc przypodobać się gospodarzowi domu — śliczną ma pan posiadłość, panie Karolu!... I pomyśleć, że zapłacił pan za nią grosze!...
— Tak, tak, spryciarz z pana, niema co!...
Pan Karol wypiął pierś z dumą.
Przypadek, nadzwyczajna okazja! Spodobał nam się domek. Żona moja uparła się, żeby spędzić resztę życia w rodzinnej stronie!... Ja zaś umiałem zawsze szanować cudze uczucia.
„Biała Róża“, jak nazwano posiadłość, była owocem szalonego wybryku, na jaki pozwolił sobie pewien obywatel z Cloyes, który wydał na budowę domu około pięćdziesięciu tysięcy franków, kiedy nagle, zanim jeszcze mury zdołały obeschnąć, poraziła go apopleksja. Dom, bardzo ozdobny, położony w połowie stoku wzgórza, otoczony był trzyhektarowym ogrodem, który schodził aż do rzeki Aigry.
Nikt nie pokusił się o kupno posiadłości w zapadłym tym kącie, na skraju ponurej Beaucji, dzięki czemu nabył ją pan Karol za dwadzieścia tysięcy franków. Zadowalał on tutaj szczęśliwie wszystkie swoje upodobania: łowił w rzece wspaniałe pstrągi i węgorze, hodował z namiętną miłością kolekcje róż i goździków i miał także ptaszarnię, olbrzymią klatkę, pełną śpiewających leśnych ptaków, których niewolno było doglądać nikomu prócz niego samego. Oboje małżonkowie, zawsze jednako czule się kochający, dzisiaj już mocno postarzali, przejadali tutaj swoją rentę dwunastu tysięcy franków w niezamąconem szczęściu, które uważali za słusznie należącą się im nagrodę za trzydziestoletnią pracę.
— Prawda? — dodał pan Karol — tutaj każdy wie przynajmniej, kim jesteśmy.
— Rozumie się, że znają państwa — odparł geometra. — Pieniądze wasze mówią za was.
Wszyscy pozostali byli tego samego zdania.
Pan Karol wydał polecenie służącej, aby przyniosła szklanki i zeszedł sam do piwnicy po dwie butelki wina. Wszyscy zwróceni do trzonu kuchennego na którym dopiekały się ptaszki, wdychali z lubością smakowity zapach. Kiedy potem przyniesiono wino, sączyli je z powagą, mile przepłókując niem wyschnięte gardła.
— Do pioruna! To nie miejscowe wino!... Pyszne!..
— Jeszcze parę łyków... Za pańskie zdrowie.
— Za pańskie!
Odstawiali już szklanki, kiedy ukazała się pani Karolowa, dama sześćdziesięciodwuletnia z miną pełną godności, z śnieżnobiałemi, przedzielonemi w samym środku, gładko zaczesanemi na uszy włosami i pełną twarzą o wydatnym nosie Fouanów. Cera jej tylko była blado-różowawa, gładka i przejrzysta, jak u zakonnic, cera osoby, która spędziła większą część życia w cienistem zaciszu klasztornem. Do sukni babcinej tuliła się niezręcznym gestem onieśmielenia wnuczka państwa Karolostwa, Elodja, spędzająca w Rognes dwudniowe ferje szkolne. Trawiona niedokrewnością, zbyt wybujała na swoje dwanaście lat, brzydka była z tą swoją twarzą rozlaną i gąbczastą i rzadkiemi, bezbarwnemi włosami anemiczek. Tak stłumiło ją zresztą hodowanie w niej nadewszystko niewinności dziewiczej, że wydawała się ogłupiona niem.
— O, jesteście tutaj? — rzekła pani Karolowa, podając dłoń na powitanie bratu i bratankom powolnym ruchem majestatycznej wyższości, podkreślającym różnicę ich stanowisk socjalnych.
I wnet, odwróciwszy głowę, przestała zajmować się nimi.
— Proszę, niech pan wejdzie, panie Patoir, proszę... Biedne zwierzę leży tutaj — rzekła, zwracając się do weterynarza z Cloyes, przysadzistego, opasłego jegomościa z twarzą purpurowo-fjoletową, krótko ostrzyżonemi włosami i sumiastym wąsem żołnierza. Przybył właśnie przed chwilą w ochlapanym błotem kabrjolecie swoim podczas nawałnicy deszczowej.
— Biedne, kochane stworzonko — żaliła się w dalszym ciągu, wyjmując z letniego pieca koszyk, w którym zdychał stary kot — biedactwo dostało wczoraj silnych drgawek i wtedy właśnie napisałam po pana... Nie jest już młody... ma piętnaście lat... mieliśmy go jeszcze w Chartres; w zeszłym roku córka moja była zmuszona pozbyć się go, sprowadziłam go więc tutaj. Biedak nie mógł się już powstrzymać, zanieczyszczał im cały sklep.
„Sklep“ — było określeniem, używanem specjalnie dla Elodji, której wmawiano, że jej rodzice mają cukiernię i tak są zaabsorbowani interesami, że nie mogą gościć jej u siebie. Wieśniacy nie uśmiechnęli się nawet, tak samo bowiem nazywano w całem Rognes zakład pana Karola.
„Folwark Hourdequinów nie wart tyle, co sklep pana Karola“ — mówiono. Z wybałuszonemi oczami przyglądali się staremu, żółtemu, wychudzonemu, wyleniałemu doszczętu z sierści, wzbudzającemu politowanie kotowi, który niegdyś wylegiwał się we wszystkich betach ulicy Żydowskiej i był pieszczochem ogólnym, łaskotanym pulchnemi rękami pięciu czy sześciu seryj kobiet. Przez długie lata gnuśniał jako ulubieniec całego domu, miał wolny wstęp do salonu i do zamkniętych pokojów, wylizywał resztki pomad ze słoików, wypijał wodę ze szklanek na umywalniach i asystował przy wszystkiem, jako niemy marzyciel, dostrzegający każdy szczegół zwężonemi swojemi źrenicami w złotawej obwódce.
— Niech go pan wyleczy, panie Patoir, proszę pana! — dokończyła błagalnie.
Weterynarz wytrzeszczył oczy, zmarszczył nos i czoło, wykrzywiając pociesznie swój psi pysk poczciwego brutala. Wreszcie zawołał:
— Co? po to mnie pani wzywała?... A naturalnie, że go wyleczę. Przywiązać bestji kamień do szyi i buch z nią w wodę!...
Elodja zalała się łzami, pani Karolewa mówić nie mogła z oburzenia.
— Ależ śmierdzi już to kocisko! Jak można trzymać taką zdechłą bestję? Chyba żeby zapowietrzyć cały dom?... Won z nim... do wody!...
Widząc jednak rozsrożoną minę starej damy, zdecydował się wreszcie usiąść przy stole i, nie przestając mamrotać, nabazgrał jakąś receptę.
— Tak, tak... jeśli sprawia pani przyjemność trzymać taką zarazę w domu... Mnie to wszystko jedno... byleby mi zapłacili... cóż mnie to może obchodzić?.. Będzie mu to pani wlewała do pyska łyżeczkami, co godzinę łyżeczkę; a to będzie lekarstwo do lewatywy. Jedna dzisiaj wieczorem, druga — jutro rano. — Pan Karol niecierpliwił się od dłuższej już chwili, zrozpaczony, że ptaszki spalą się i sczernieją. Służąca, znudzona ubijaniem jajek na omlet, czekała z założonemi rękami. Załatwił się tedy pospiesznie z weterynarzem, dał mu sześć franków za poradę i przynaglił gości do opróżnienia szklanek.
— Czas już na śniadanie... prawda? Do miłego widzenia. Deszcz ustał.
Wyszli, ociągając się, a weterynarz, gramoląc się do starego, roztrzęsionego swojego pudła, powtarzał.
— Kocisko nie warte postronka do buchnięcia go w wodę!... Ha... jak się jest bogatym!
— Pieniądze zrobione na dziewkach!... tak samo łatwo wydać je, jak zarobić — szydził Hiacynt. Ale wszyscy, nawet Kozioł, zzieleniały z głuchej, toczącej go zawiści, zaprotestowali potrząsaniem głową, a mędrzec, Delhomme, oświadczył:
— No, no, nie jest się ani próżniakiem, ani bydlęciem, jak się potrafiło odłożyć dwanaście tysięcy franków renty rocznej.
Weterynarz zaciął swoją szkapę, a chłopi zeszli wdół ku rzece ścieżkami, które deszcz zamienił w strumienie. Zbliżali się już do trzech hektarów łąki, którą trzeba było podzielić, kiedy znów lunęło, jak z cebra. Tym razem jednak zawzięli się, chcąc skończyć co rychlej, jako że głód doskwierał im nie na żarty. Jeden już tylko sprzeciw opóźnił trochę koniec, sprzeciw z powodu trzeciego udziału, na którym nie było drzew, gdy tymczasem na dwóch innych działkach porastał mały lasek. Wszystko wreszcie dało się uregulować i pogodzić. Geometra obiecał dać notariuszowi potrzebne wskazówki, aby mógł sporządzić akt. Zgodzono się odłożyć ciągnienie losów na następną niedzielę, w domu ojca, o dziesiątej rano.
Wracano już do Rognes, kiedy Hiacynt zaklął nagle.
— Poczekaj, flądro przebrzydła, poczekaj, sprawię ja ci lanie!
Nad skrajem zarosłego zielskiem gościńca Flądra, nie spiesząc się, oprowadzała swoje gęsi pod potokami ulewnego deszczu. Na czele zmoczonego i zachwyconego stadka kroczył gąsior, a ilekroć zawracał na prawo wielki swój żółty dziób, wszystkie wielkie żółte dzioby wykręcały się na prawo. Dziewczyna zlękła się pogróżki, popędziła galopem ugotować strawę, a za nią sunął sznur wyciągniętych szyj, wydłużających się za wyciągniętą szyją gąsiora.

IV.

W następną niedzielę przypadał właśnie 1-y listopada, dzień Wszystkich Świętych. Na krótko przed wybiciem dziewiątej ksiądz Godard, proboszcz z Bazoches-le-Doyen, będący również pasterzem dusz dawnej parafji Rognes, stanął na szczycie stoku, opadającego aż ku mostowi na Aigrze. Parafja Rognes, niegdyś znaczna, licząca obecnie zaledwie trzystu mieszkańców, nie miała od wielu już lat własnego proboszcza i nie zdawała się wcale troszczyć o to, tak, że zarząd gminy osadził polowego na zrujnowanej prawie plebanji.
Co niedzielę więc przebywał ksiądz Pieszo trzy kilometry, dzielące Bazoches-le-Doyen od Rognes. Tłusty i krępy, z karkiem nabiegłym krwią i szyją tak krótką, że zdawała się odciągać mu głowę wtył, zmuszał się do tej gimnastyki ze względów higjeny. Tej niedzieli właśnie, czując, że jest spóźniony, dyszał przeraźliwie z szeroko otwartemi ustami na apoplektycznej twarzy, w której tłuszczu ginął zupełnie mały, spłaszczony nos i małe, szare oczki. Mimo śnieżnych chmur zaścielających niebo i przedwczesnego oziębienia się powietrza po całotygodniowych ulewach, trzymał w ręku trójkątny kapelusz i biegł z gołą głową, zmierzwioną gęstwiną rudych, siwiejących już włosów.
Droga spuszczała się stromo wdół, gdzie na lewym brzegu Aigry, nie dochodząc kamiennego mostu, stało kilka tylko domów, tworzących rodzaj przedmieścia, które ksiądz przebiegł z szybkością wichru. Ani się nawet obejrzał za siebie, ani spojrzał przed siebie, na rzekę, zwolna toczącą przejrzyste swoje wody i wijącą się przez łąki wpośród kęp wierzb i topoli. Na prawym brzegu rozpoczynała się już wieś. Podwójny szereg domów stał po obu stronach drogi, a inne, porozrzucane bez planu, czepiały się stoków płaskowzgórza. Tuż za mostem mieściło się merostwo i szkoła, przerobiona ze starej, pobielanej wapnem stodoły, do której dobudowano piętro. Ksiądz przystanął na chwilę i wsunął głowę do pustego przedsionka. Wnet jednak odwrócił się, zapuszczając badawczy wzrok, w otwarte wnętrza dwóch przeciwległych gospód, jednej z czystem oknem wystawowem, ozdobionem rozmaitemi słojami i butelkami i noszącej na żółtym drewnianym szyldzie wykaligrafowany zielonemi literami napis: „Macqueron-korzennik“ i drugiej, której jedyną ozdobą była zatknięta za framugą drzwi gałąź ostrokrzewu i o której charakterze głosił wypisany na źle otynkowanym murze szyld „Lengaigne, skład tytoni“. Po chwili wahania zdecydował się ksiądz wspiąć stromą ścieżką, prowadzącą wprost do kościoła, gdy, nagle, zatrzymał się na widok nadchodzącego starego wieśniaka.
— A... to wy, ojcze Fouanie. Śpieszę się, chciałem być u was... Cóż tam słychać? Niemożliwe przecież, ażeby wasz syn, Kozioł, zostawił Lizę w ciąży, z tym rosnącym brzuchem, co kole ludzi w oczy... Dziewczyna wpisana jest do bractwa Niepokalanej Dziewicy; to wstyd, hańba!..
Stary słuchał proboszcza z należnym szacunkiem.
— Ha, cóż na to poradzę, księże proboszczu, kiedy Kozioł upiera się?... A zresztą, chłopak ma może i rację, trudno się żenić w jego wieku...
— A dziecko?
— Tak, zapewne... Ale nie urodziło się jeszcze przecież... Co to można wiedzieć?... Właśnie o dziecko chodzi. Kiepska to zachęta, jak się nie ma za co kupić dzieciakowi koszuliny.
Mówił rozsądnie, jak człowiek, który przeżył życie i zna je dobrze. Potem tym samym miarowym głosem dodał:
— Zresztą, jakoś to się może ułoży... Tak, rozdzielam mój dobytek, za chwilę mają ciągnąć losy... po mszy... Myślę, że, jak dostanie swoją część, zdecyduje się ożenić ze swoją stryjeczną.
— To dobrze, liczę na was, ojcze Fouanie...
Nagle przerwał mu dźwięk dzwonu, zapytał więc strwożony:
— To drugi raz dzwonią — prawda?
— Nie, księże proboszczu, trzeci!
— A, psiakrew! Znów to bydlę Bécu dzwoni, nie czekając na mnie!
Klął, gramoląc się pośpiesznie po stromej ścianie. Stanąwszy na górze, o mało nie dostał ataku; w piersiach grało mu niczem miechy.
Dzwony biły wciąż, a wystraszone niemi kruki krążyły dokoła wieży na dzwonnicy, zabytku piętnastego wieku, świadczącym o minionej świetności Rognes. Przed otwartemi naoścież wrotami kościoła czekała gromada chłopów; wpośród nich karczmarz Lengaigne, wolnomyśliciel, kurzył swą fajeczkę, nieco dalej, oparty o mur cmentarza, mer w osobie właściciela folwarku, Hourdequina, piękny mężczyzna z twarzą, znamionującą energję, prowadził rozmowę ze swoim adjunktem, korzennikiem Macqueronem. Kiedy ksiądz mijał ich, kiwając głową na powitanie, poszli za nim wszyscy oprócz Lengaigne‘a, ostentacyjnie odwracającego się na pięcie i kurzącego swój cybuszek.
Wewnątrz kościoła, na prawo od kruchty, człowiek, zawieszony u sznura, nie przestawał bić w dzwon.
— Dosyć, Bécu! — krzyknął nieposiadający się z gniewu, ksiądz Godard. — Dwadzieścia razy nakazywałem ci, żebyś czekał na mnie z trzeciem dzwonieniem.
Polowy, który pełnił obowiązki dzwonnika, zeskoczył na ziemię, stropiony własnem nieposłuszeństwem. Był to mały, pięćdziesięcioletni człowieczek, którego czworograniasta, spalona słońcem głowa starego żołnierza, przyozdobiona siwym wąsem i bródką, osadzona była na sztywnej szyi, jak gdyby stale zdławionej zbyt wąskiemi kołnierzykami. Zupełnie pijany już z samego rana, stał na baczność, nie odważając się usprawiedliwić ani jednem słowem.
Ksiądz mijał już nawę, rzucając okiem na pustawe ławki. Ludzi było mało. Na lewo zauważył jedynie Delhomme’a, który przyszedł jako członek zarządu gminy. Na prawo, po stronie, zajmowanej przez kobiety, było ich około tuzina. Ksiądz dostrzegł między niemi: Celinę Macqueron, suchą, nerwową i zuchwałą; Florę Lengaigne, opasłą kumoszkę, łagodną i potulną i wreszcie wysoką, smagłą, niechlujną żonę polowego Bécu, Do ostatecznej wszakże pasji doprowadził go sposób zachowania się dziewic Marji, zajmujących pierwszą ławkę. Franka była tu także, siedząc pomiędzy dwiema przyjaciółkami, córką Macquerona, Bertą, przystojną brunetką, wychowaną, jak burżujka, na pensji w Cloyes i brzydką, zepsutą, konopiastowłosą Zuzanną, córką Lengaigne‘a, którą rodzice postanowili oddać na naukę do krawcowej w Chateaudun, Wszystkie trzy śmiały się w sposób nieprzyzwoity. Obok nich biedna Lizka, pulchna i okrągła, z wesołą miną wystawiała na pokaz, nawprost ołtarza, swój skandalicznie wystający brzuch.
Ksiądz Godard wszedł wreszcie do zakrystji, gdzie złapał dwóch łobuzów: Delfina i Nenessa, na poszturgiwaniu się i popychaniu wzajemnem przy nalewaniu wina do mszy. Delfin, syn polowego Becu, jedenastoletni urwis, opalony i krzepki, ubóstwiał rolę i, jak mógł, wymykał się ze szkoły na roboty polne, Nenesse natomiast, starszy syn Delhomme‘a, szczupły, leniwy blondynek tego samego wieku, nosił zawsze w głębi kieszeni małe lusterko i gardził pracą na roli.
— A to co, gałgany?! — zawołał ksiądz. — W stajni jesteście, czy co?
I zwracając się do wysokiego, chudego młodzieńca, na którego bladej, bezbarwnej twarzy sterczało kilka żółtych włosków i który zajęty był układaniem książek na półce szafy, dodał:
— Mógłbyś pan, panie Lequeu, przypilnować ich, żeby zachowywali się cicho, jak mnie niema!
Wysoki młodzieniec był to nauczyciel szkolny, który wraz z nauką wyssał nienawiść dla swojego stanu. Obchodził się brutalnie ze swoimi uczniami, wymyślał im od bydląt i, pod poprawną sztywnością wobec proboszcza i mera, ukrywał postępowe poglądy i dążenia. Dobrze śpiewał na chórze, zajmował się nawet utrzymywaniem w porządku mszałów, stanowczo jednak odmówił sprawowania funkcji dzwonnika, mimo, że należało to do stałych obowiązków nauczyciela. Uważał, że rola ta niegodna jest człowieka wyzwolonego.
— Nie jestem stróżem kościelnym — odpowiedział sucho. — O, żeby to było u mnie w szkole, wyciąłbym im takie policzki, że popamiętaliby mnie!
A widząc, że ksiądz nie odpowiada mu i pośpiesznie nakłada na siebie albę i stułę, dodał:
— Cicha msza, prawda?
— Rozumie się, ale prędko!.. Muszę być w Bazoches przed pół do jedenastej na wielkiej mszy.
Lequeu wyjął z szafy stary mszał, zamknął go i poszedł położyć na ołtarzu.
— Prędzej, prędzej — naglił proboszcz, pchając naprzód Delfina i Nenesse’a.
Spocony i zdyszany, z kielichem mszalnym w ręku, wpadł do kościoła i rozpoczął odprawianie mszy, do której dwaj malcy służyli mu, spoglądając na siebie ukradkiem z łobuzowskiemi błyskami w oczach. Kościół tworzyła jedna tylko nawa z okrągłem, wykładanem dębowem drzewem sklepieniem, które odpadało kawałami wskutek uporu rady gminnej, odmawiającej wszelkich kredytów: woda deszczowa przeciekała przez połamane łupkowe dachówki i wielkie plamy zdradzały bardzo już posunięte przegnicie belkowych wiązań. Na chórze, osłoniętym kratą, zielonawa pleśń pokrywała fresk absydy, przecinając na dwoje postać Przedwiecznego w otoczeniu klęczących aniołów.
Kiedy ksiądz zwrócił się z podniesionemi błogosławiąco ramionami do gromadki wiernych, był już nieco uspokojony widokiem kościoła, zapełniającego się przedstawicielami władz miejscowych i miejscowej ludności. Był mer, jego adjunkt, radni gminy, stary Fouan i Gwoźdź, kowal, przygrywający na puzonie do mszy śpiewanej. Lequeu z miną pełną godności zajął miejsce w pierwszej ławce, a Bécu, tak pijany, że zaledwie trzymał się na nogach, stał w głębi, wyprostowany jak słup.
Zapełniły się zwłaszcza ławki po stronie przeznaczonej dla kobiet: Fanny, Róża, Starsza i jeszcze inne, tak że dziewice Marji musiały ścisnąć się na ławce i zachowywały się już teraz wzorowo, utkwiwszy nosy w modlitewniki.
Najbardziej wszakże pochlebiło proboszczowi zauważenie obojga państwa Karolostwa z wnuczką, Elodją: pana Karola, opiętego w czarny sukienny surdut i pani w jedwabnej zielonej sukni. Oboje poważni i sztywni, świecący innym dobrym przykładem.
Mimo to spieszył się z mszą, połykał łacinę i odtrzepywał rytuał, ile starczyło sił. Przy kazaniu, nie wchodząc nawet na ambonę, usiadłszy na krześle przed ołtarzem, zaczął jąkać się, zgubił tekst i nie mógł już go odnaleźć. Krasomóstwo nie należało do mocnych jego stron, nie umiał dobierać słów, chrząkał, zacinał się, niezdolny nigdy dokończyć zdania. Tem się też właśnie tłomaczyło, że biskup zapominał o nim, pozostawiając go od dwudziestu pięciu lat przy małej parafji Bazoches-le-Doyen. Załatwił się prędko z resztą mszy, dzwonek na podniesienie dygotał gwałtownie, niczem alarmowy sygnał elektryczny i wreszcie ksiądz skończył wyrzuceniem jak z procy: „Ite missa est“!
Nie zdążył jeszcze kościół opróżnić się, a już ksiądz Godard ukazał się w drzwiach w krzywo z pośpiechu włożonym kapeluszu. Przed kościołem stała grupa kobiet: Celina, Flora i żona Bécu, wielce urażone gwałtownym pędzeniem księdza. Lekceważy je widocznie, skoro załatwia się z niemi w takim galopie, nawet w dniu wielkiego święta.
— Księże proboszczu — zagadnęła Celina cierpkim swoim głosem, zatrzymując księdza w przejściu — czy ksiądz ma do nas urazę, że pozbywa się nas jakgdybyśmy były gałganiarkami?
— Co robić? Moi na mnie już czekają... Nie mogę być równocześnie w Bazoches i w Rognes... Miejcie swojego proboszcza, jeśli zachciewa się wam wielkich mszy.
Był to wieczny spór między proboszczem a mieszkańcami Rognes, żądającymi dla siebie względów, gdy proboszcz trzymał się tylko ściśle obowiązku wobec gminy, która odmawiała odrestaurowania kościoła i której ustawiczne awantury i skandale zniechęciły go do niej zupełnie. Wskazując na grupkę dziewic Marji, oddalających się pospołu, dodał:
— A zresztą, czy to nie obraza boska odprawiać nabożeństwo w obecności dziewcząt, nie mających żadnego poszanowania dla przykazań?
— Nie mówi ksiądz tego chyba o mojej córce? — zapytała Celina, zaciskając zęby.
— Ani o mojej, mam nadzieję? — dodała Flora.
Rozdrażniony zarzutami ksiądz uniósł się na dobre.
— Mówię, o kim należy mówić... Rzuca się to przecież wprost w oczy... Przyjrzyjcie się tym świętoszkom w białych sukienkach! Nie obejdzie się ani jedna procesja, żeby która nie chodziła z brzuchem... Nie, nie, sam Pan Bóg miałby was po uszy!
Odszedł spiesznie i matka Bécu, pozostawiona bez odpowiedzi, musiała godzić obie podniecone kobiety, rzucające sobie wzajem na głowy winy córek. Godzenie to odbywało się wszakże przy akompanjamencie tylu uszczypliwych przymówek, że, miast łagodzić, jątrzyło spór. — Berta! oho, zobaczymy, jakie ziółko z niej jeszcze wylezie? Z temi jej aksamitnemi bluzkami i z jej fortepjanem! A Zuzanna? też pomysł wysyłania jej do krawcowej w Chateaudun, żeby łatwiej jeszcze wpadła!...
Ksiądz Godard, uwolniony wreszcie z opałów, rozpędził się całą parą, kiedy nagle spotkał się oko w oko z państwem Karolostwem. Twarz jego rozpromienił szeroki uśmiech, z jakim zerwał z głowy trójgraniasty kapelusz. Pan Karol odkłonił się majestatycznie, a pani pięknie dygnęła. Sądzone było jednak widocznie, aby ksiądz nie mógł odejść, bowiem nie zdążył jeszcze dobiec do końca placu, kiedy zatrzymało go nowe spotkanie. Tym razem stanął wobec kobiety trzydziestoletniej może, wyglądającej jednak na dobrą pięćdziesiątkę, tak bardzo twarz jej była płaska, żółta, koloru otrębów, i tak przerzedzone miała włosy na głowie.
Zgięta, wyczerpana nadmiernie twardą pracą, chwiała się na nogach pod ciężarem wiązki drobno połupanego chróstu.
— Palmiro — zapytał — dlaczego nie byłaś na mszy w dniu Wszystkich Świętych? To bardzo źle...
Jęknęła za całą odpowiedź.
— Ma ksiądz proboszcz słuszność, ale cóż ja na to poradzę? Bratu mojemu zimno, marzniemy w domu. Poszłam nazbierać gałęzi pod płotami.
— Starsza wciąż jednako nieubłagana?
— O! wolałaby zdechnąć niż rzucić nam kromkę chleba albo kawałek drzewa.
I obolałym, płaczliwym głosem powtórzyła raz jeszcze całą historję od początku: jak babka wypędziła ich oboje z domu, jak musiała umieścić się wraz z bratem w starej, opuszczonej szopie. — Biedny Hilarjon, koślawy, zniekształcony zajęczą wargą, jest zupełnie jeszcze jak dziecko pomimo swoich dwudziestu czterech lat, prawie idjota, tak że nikt nie chce dać mu pracy. Musi więc robić do zdechu za niego i za siebie. Kocha zresztą biedaka jak matka i otacza go, jak może, opieką.
W miarę jak ksiądz słuchał jej opowiadania, grubą, spotniałą jego twarz opromienił wyraz Chrystusowej dobroci; jego małe, gniewne oczki wypiękniały, złagodzone litością; szerokie, mięsiste wargi złożyły się w bolesny uśmiech. Budzący postrach, zrzęda, wiecznie miotający pioruny gwałtownik miał serce żywo współczujące nędzy, oddawał biedakom wszystko: pieniądze, bieliznę, ubranie — do tego stopnia, że w całej Beaucji nie znalazłby się ksiądz, którego sutanna bardziej byłaby wyrudziała i więcej połatana.
Zaczął szukać niespokojnie po kieszeniach i po chwili wsunął Palmirze w rękę pięciofrankową monetę.
— Masz, schowaj, nie mam już więcej... Będę musiał pogadać ze Starszą, kiedy taka jest niegodziwa.
Teraz uciekł już na dobre. Na szczęście, kiedy ledwie już dyszał, gramoląc się pod górę, rzeźnik z Bazoches-le-Doyen, wracający do domu z drugiego brzegu Aigry, wziął go na swoją karjolkę, która potoczyła się wnet żwawo po równinie. Przy podskakiwaniu kół długo było jeszcze widać tańczącą sylwetkę trógraniastego księżego kapelusza, aż wreszcie znikła na widnokręgu na tle blado-sinawego nieba.
Przez ten czas plac przed kościołem zupełnie już opustoszał. Fouan i żona jego, Róża, powrócili do swojego domu, gdzie czekał na nich Grosbois. Na krótko przed dziesiątą zjawili się też: Delhomme i Hjacynt. Daremnie tylko czekano aż do południa na Kozła — przeklęty dziwak nie potrafił nigdy stawić się punktualnie. Zatrzymał się gdzieś napewno po drodze na śniadaniu. Chciano z początku przystąpić do losowania bez niego; pod wpływem wszakże głuchego lęku, jaki budził złością swoją i podejrzliwością, postanowiono odłożyć ciągnienie losów na po śniadaniu, około drugiej dopiero. Grosbois, którego Fouanowie poczęstowali kawałkiem boczku i szklanką wina, wypróżnił jedną butelkę i napoczął drugą, poczem wpadł w zwykły swój stan zupełnego zamroczenia.
O drugiej wciąż jeszcze brakło Kozła. Wówczas Hjacynt, pociągnięty potrzebą pohulania, zwykłą mieszkańcom wsi w niedzielę świąteczną, poszedł w kierunku gospody Macquerona i, przechodząc obok niej, wsunął głowę przez okno, aby zajrzeć do środka. Zabieg ten poskutkował odrazu. Drzwi gwałtownie otworzyły się i na progu stanął Bécu, wołając:
— Chodź, chodź, stary żołdaku, stawiam kolejkę!
Wyprostował się, sztywniejszy jeszcze niż w kościele. Im bardziej był pijany, tem stawał się uroczystszy i dostojniejszy. Braterstwo byłego żołnierza-pijanicy i jakaś tajona słabość pociągały go do osady kłusownika; na służbie jednak unikał starannie stykania się z nim. Mając urzędową swoją tabliczkę na ramieniu, udawał, że go nie poznaje i w każdej chwili gotów był do schwytania go na gorącym uczynku, walcząc między obowiązkiem a uczuciem. W karczmie, z chwilą gdy się upił, fundował mu jak bratu.
— Chcesz zagrać w pikietę? A jeśli Beduini ważą się przeszkodzić nam, poobcinamy im uszy!
Usiedli przy stole i zaczęli grać w karty, krzycząc coraz głośniej w miarę następowania po sobie kolejek.
Macqueron z wielką wąsatą twarzą siedział w kącie gospody, kręcąc palcami młynka. Od czasu zrobienia grubszego grosza na spekulowaniu lichem winem z Montigny i zapewnieniu sobie w ten sposób renty przestał pracować; bawił się w burżuja. Łowił ryby i polował. Pozostał jednak w dalszym ciągu straszliwie brudny i odziany w łachmany, gdy córka jego, Berta, zamiatała obok niego podłogę jedwabiami swoich sukien. Gdyby żona poszła za jego wolą, byliby zamknęli budę, sklep korzenny i gospodę, rozpierała go bowiem próżność i głuche, może podświadome jeszcze ambicje; żona wszakże, niezmiernie chciwa zysków, zajadła na grosz, zastępowała nic nie robiącego męża, który pozwalał jej w dalszym ciągu nalewać kufle, jedynie tylko aby zrobić na złość sąsiadowi Lengaigne‘owi, utrzymującemu trafikę i zarazem wyszynk napojów. Żarła ich odwieczna zawzięta rywalizacja, nigdy nie wygasająca, gotowa w każdej chwili rozgorzeć gwałtownym płomieniem.
Bywały jednakże tygodnie, podczas których żyli w zgodzie, i właśnie teraz Lengaigne wszedł z synem swoim, Wiktorem, wyciągniętym, niezdarnym dryblasem, który niezadługo miał już stawać do wojska. Lengaigne sam, wysoki, bardzo sztywny, z małą sowią głową, osadzoną na kościstych, szerokich barkach, zajmował się uprawą roli, pozostawiając żonie odważanie tytuniu i chodzenie do piwnicy po wino. W okolicy zażywał powagi, jako umiejący golić i strzyc włosy, czego nauczył się w pułku i co w dalszym ciągu uprawiał bądź u siebie, goląc i strzygąc swoich gości, lub chodząc do klijentów do domów.
— Cóż, kumie, czy dzisiaj mam się zabrać do twojej brody? — zapytał zaraz od progu.
— Prawda, prosiłem cię, żebyś przyszedł — zawołał Macqueron. — No cóż, jak chcesz, choćby zaraz.
Zdjął z pułki starą tackę, rozrobił mydło z ciepłą wodą, podczas gdy Lengaigne wyjął z kieszeni brzytwę wielkości kordelasa i jął ją ostrzyć na umocowanym przy futerale pasku. Nagle z sąsiedniego sklepu korzennego rozległ się piskliwy głos:
— Cóż to znowu za moda? będziecie się rozkładali z tem paskustwem po stołach?... O, nic z tego, nie pozwolę, żeby mi później znajdowano w mojej winiarni włosy w szklankach!
Był to przytyk do czystości sąsiedniej gospody, gdzie — jak mówiła — więcej połykano włosów niż pito czystego wina.
— Pilnuj twojej soli i twojego pieprzu, a nie wtrącaj się do nas — ofuknął ją Macqueron, zirytowany burą otrzymaną od żony wobec ludzi.
Hjacynt i Bécu roześmieli się. — Utarł babie nosa! — zawołali szyderczo i kazali podać sobie jeszcze litr wina, który kobieta postawiła przed nimi wściekłym gestem, nie powiedziawszy ani słowa. Grający tasowali karty i rzucali je na stół gwałtownie, jak gdyby wymierzali niemi ciosy. — Atut, atut! jeszcze jeden atut!
Lengaigne namydlił już swojego klijenta i trzymał go za nos, gdy w tem Lequeu, nauczyciel szkolny, otworzył drzwi.
— Dobry wieczór!
Stanął przy piecu, grzejąc sobie plecy w milczeniu, a młody Wiktor, syn Lengaigne’a, usadowiwszy się za graczami, cały pochłonięty był przyglądaniem się grze.
— Ale, ale — wtrącił Macqueron, korzystając z chwili, w której Lengaigne ocierał o jego ramię pianę z brzytwy — pan Hourdequin mówił ze mną dzisiaj przed mszą o nowej drodze... Trzeba byłoby się jednak zdecydować.
Chodziło o przeprowadzenie owej słynnej drogi bezpośredniej z Rognes do Chateaudun, która skrócić miała odległość o blisko dwie mile, gdy teraz wozy zmuszone były okrążać na Cloyes. Folwark bardzo był, oczywiście, przejęty nową drogą i mer, pragnący wciągnąć w tę sprawę radę gminną, liczył wiele na swojego adjunkta, zainteresowanego również w szybkiem rozstrzygnięciu afery. Mowa była w istocie o połączeniu drogi tej z drogą dolną, co ułatwiłoby dojazd do kościoła, do którego dostać się można było jedynie pnąc się po stromych ścieżkach, dostępnych dla kóz raczej. Otóż, według projektowanego planu, droga miała iść wzdłuż wązkiej uliczki, wciśniętej pomiędzy obie gospody i rozszerzyć ją, łagodząc spadek. Ułatwienie w ten sposób dostępu do gruntów korzennika, które przytykały wprost do drogi, podwoiłoby ich wartość.
— Tak — dodał on — zdaje się, że rząd, chcąc nam dopomóc, czeka, abyśmy uchwalili coś... I ty też będziesz głosował z nami, prawda?
Lengaigne, który był radnym w gminie, ale sam nie posiadał nawet kawałka ogrodu na tyłach swojego domu, odparł:
— Ja? po kiego licha? A cóż mnie obchodzi cała ta twoja droga?
I, zabierając się do drugiego policzka, skrobiąc niemiłosiernie, jak gdyby raszplą, jego skórę, zaczął lżyć gwałtownie mera. — O! ci burżuje! gorsi jeszcze niż dawni wielcy panowie! Tak, wszystko zagarnęli dla siebie. Dyktują prawa na własną wyłącznie korzyść. Tuczą się nędzą biedaków!
Obecni słuchali go, zaniepokojeni, a zarazem uszczęśliwieni w gruncie rzeczy tem, co odważył się mówić. Odzywała się w nim i w nich odwieczna nieprzejednana nienawiść chłopa przeciwko burżuazyjnym posiadaczom większej własności ziemskiej.
— Dobrze, że jesteśmy między sobą — mruknął Macqueron, rzucając niespokojne spojrzenie na szkolnego nauczyciela. — Co się mnie tyczy, jestem za rządem... Ot, chociażby nasz deputowany naprzykład, pan Chédeville, podobno przyjaciel samego cesarza...
Lengaigne machnął wściekle brzytwą.
— Jeszcze jeden łotr, i jaki jeszcze!... Czyż bogacz taki jak on, posiadacz pięciuset z górą hektarów od strony Orgères, nie powinienby zrobić wam prezentu z tej drogi, zamiast wyciągać ostatni grosz z gminy?... Podłe bydlę!
Ale przerażony korzennik energicznie zaprotestował:
— Nie, nie, to bardzo uczciwy człowiek i wcale nie dumny. Gdyby nie on, nie miałbyś twojej trafiki. Ciekaw jestem, co powiedziałbyś, gdyby ci ją odebrał?
Lengaigne ochłonął w jednej chwili i zabrał się do skrobania podbródka. Wściekły był, że się zagalopował; żona ma rację, utrzymując, że jego poglądy źle mu się kiedyś przysłużą. Umilkł więc, ale w tej samej chwili Bécu i Hjacynt wszczęli zażartą kłótnię. Pierwszy z chwilą upicia się wpadał w szaloną złość, gdy drugi, przeciwnie, z okrutnego zbereźnika, jakim był na trzeźwo, stawał się coraz łagodniejszym barankiem w miarę wychylanych szklanic wina i przeistaczał się w dobrotliwego, kochającego świat i ludzi pijanicę — apostoła. Dodać do tego należało krańcową różnicę ich poglądów: kłusownik był republikaninem, czerwonym, jak się to wówczas nazywało, popisującym się tem, że w 48-ym roku puszczał w tan burżujki z Cloyes; polowy, zaciekły bonapartysta, uwielbiał cesarza, którego znał osobiście, jak utrzymywał.
— Przysięgam ci, że tak było. Jedliśmy razem sałatę ze śledzia! Powiedział do mnie wtedy: — Nie puść pary z ust, jestem cesarzem... Odrazu go poznałem; jego portret jest przecie odbity na pięciofrankówkach.
— Bardzo możliwe... A przytem wszystkiem kanalia, tłucze żonę i nigdy nie kochał matki!
— Milcz, na miłosierdzie boże, bo ci rozwalę mordę!
Trzeba było wyrwać z rąk Bécu litrowy kufel, którym wymachiwał w powietrzu, podczas kiedy Hjacynt z łzą w oku czekał na cios z uśmiechem rezygnacji na ustach. Po chwili zasiedli znów po bratersku do gry. — Atut, atut! jeszcze raz atut!
Macqueron, którego niepokoiła manifestowana przez nauczyciela obojętność, zdecydował się wreszcie zwrócić do niego z zapytaniem.
— A pan, panie Lequeu, co o tem powie?
Lequeu, grzejący przy piecu długie, sine swoje ręce, uśmiechnął się cierpko z miną człowieka wyższego, którego zajmowane przez niego stanowisko zmusza do milczenia:
— Ja? Nic nie powiem. Nie obchodzi mnie to.
Macqueron zanurzył po goleniu twarz w misce z wodą i, parskając i kaszląc przy wycieraniu się, rzekł:
— Otóż, słuchajcie, chcę coś zrobić... Tak, klnę się na Boga, że jeżeli uchwalą przeprowadzenie drogi, oddam mój grunt zadarmo.
Oświadczenie to wprawiło wszystkich w zdumienie. Nawet Hjacynt i Bécu, pomimo, że pijani byli na umór, podnieśli głowy. Zaległo milczenie. Przyglądano mu się, jak gdyby nagle oszalał, on zaś, podniecony wywołanem wrażeniem, choć ręce dygotały mu z powodu przyjętego na siebie zobowiązania, dodał:
— Będzie tego dobre pół morga... Przysiągłem! Świnią będę, jeżeli cofnę dane słowo!
Lengaigne wyszedł wraz z synem, Wiktorem, doprowadzony do rozpaczy, do choroby nieomal, wspaniałomyślnością sąsiada. — Ziemia nic go nie kosztowała, dość naokradał się ludzi! — Macqueron, pomimo chłodu, zdjął ze ściany fuzję i wyszedł, aby wytropić królika, którego dostrzegł w przeddzień na skraju swojej winnicy. Pozostał tylko Lequeu, spędzający tutaj stale niedziele, chociaż nic nie pił, oraz obydwaj zapamiętali gracze z nosami utkwionemi w karty. Upływały godziny, inni wieśniacy przychodzili i odchodzili.
Około piątej jakaś brutalna ręka szarpnęła drzwi i na progu ukazał się Kozioł, a za nim Jan. Kozioł, zobaczywszy brata, zawołał:
— Byłbym założył się o dwadzieścia susów.. Cóż to, kpisz sobie z ludzi u licha, czy co? Czekamy na ciebie.
Ale pijak, śmiejąc się na całe gardło, aż mu ślina ciekła po brodzie, odpowiedział:
— Ach ty, kpiarzu przeklęty, to właśnie ja na ciebie czekam... Od rana samego każesz nam wyczekiwać na siebie.
Kozioł zatrzymał się w Borderie, gdzie Jakóbka, którą wówczas kiedy była piętnastoletnim berbeciem przewracał na sianie, zatrzymała go na śniadaniu w towarzystwie Jana. Właściciel folwarku, Hourdequin, pojechał na śniadanie do Cloyes zaraz po mszy, wobec czego zabawa przeciągnęła się do późna i obydwaj młodzi ludzie dopiero co wrócili, nie rozstając się już z sobą.
Bécu darł się na całe gardło, że zapłaci za pięć litrów wina, ale że kolejka musi iść dalej. Hjacynt, oderwawszy się z trudnością od krzesła, poszedł za bratem z wyrazem słodyczy i pokory w oczach.
— Zaczekaj tutaj, — odezwał się Kozioł do Jana — a za pół godziny przyjdź po mnie... Wiesz przecież, że masz być dzisiaj ze mną na obiedzie u ojca.
Kiedy dwaj bracia weszli do gościnnej izby w domu Fouanów, cała rodzina znalazła się w komplecie. Ojciec stał z opuszczoną głową. Matka, siedząc przy stole zajmującym środek pokoju, robiła całkiem odruchowo pończochę. Naprzeciwko niej Grosbois, który jadł i pił przy obiedzie za dziesięciu, drzemał z nawpółotwartemi oczami; nieco dalej Fanny i Delhomme usadowili się na dwóch niskich stołkach i czekali cierpliwie. I — rzecz rzadka w tej zadymionej izbie, zastawionej ubogiemi, staremi sprzętami i kilkoma najniezbędniejszemi naczyniami kuchennemi, wytartemi aż do dziur nieomal ciągłem czyszczeniem — na stole bielił się rozłożony arkusz papieru, stał kałamarz i leżało pióro obok kapelusza geometry, czarnego, wyrudziałego, olbrzymiego kapelusza, obnoszonego przez niego od dziesięciu lat w deszcz i pogodę. Zapadał zmierzch, wązkie okno przepuszczało zamglone światło, w którem kapelusz ze swojem płaskiem rondem i swoim kształtem urny fantastycznie olbrzymiał.
Ale Grosbois, chociaż pijany, pamiętał dobrze o sprawie, która go tu sprowadziła, ocknął się i wybełkotał:
— Jesteśmy w komplecie... Powiedziałem wam, że akt sporządzony. Wstąpiłem wczoraj do pana Baillehache’a; pokazał mi go. Numery działów tylko nie zostały wpisane przy imieniu i nazwisku każdego z was... Będziemy zatem ciągnęli je na losy i notarjusz będzie musiał potem wypełniać braki, abyście mogli podpisać u niego akt w sobotę.
Otrząsnął się i powiedział głosem donośniejszym:
— Przygotuję więc bilety.
Dzieci starego Fouana nagłym ruchem przyskoczyły do stołu, nie usiłując wcale ukryć swojej nieufności. Śledziły bacznie geometrę, obserwowały każde najdrobniejsze jego poruszenie, jak gdyby był magikiem, zdolnym do zeskamotowania udziałów. Zaczął od rozcięcia arkusza papieru grubemi swojemi palcami alkoholika na trzy równe części, potem oznaczył każdy kawałek cyfrą: 1, 2, 3, wyraźnie wypisaną, olbrzymią. Stojąc za jego plecami, śledzili wszyscy posuwanie się pióra, nawet matka i ojciec potrząsali głową, zadowoleni ze stwierdzenia, że nie mogło tu być żadnego oszustwa. Bilety zostały zwolna złożone i rzucone na dno kapelusza.
Zapanowało uroczyste milczenie.
Po upływie długich dwóch minut Grosbois odezwał się pierwszy:
— Musicie nareszcie zdecydować się... Kto zacznie?
Nikt się nie ruszył. Noc zapadała coraz ciemniejsza i kapelusz zdawał się wciąż olbrzymieć w pomroce.
— Po starszeństwie chcecie? — zaproponował geometra. Zaczynaj ty, Chrystusie, jako najstarszy.
Wezwany w ten sposób, zbliżył się posłusznie, ale stracił równowagę, zachwiał się i o mało nie rozciągnął się na ziemi. Gwałtownym wysiłkiem wpakował całą pięść do kapelusza, jakby wyjąć z niego miał kawał skały. Kiedy trzymał już w ręce bilet, zbliżyć go musiał do światła.
— Dwójka! — zawołał, uważając widocznie cyfrę tę za szczególnie zabawną, parsknął bowiem śmiechem.
— A teraz ty, Fanny — wezwał ją Grosbois.
Mając już rękę na dnie kapelusza, nie spieszyła się z wyciągnięciem jej. Brała w rękę każdy bilet, przekładała go, ważyła oba porównawczo.
— Niewolno wybierać — zawołał z wściekłością Kozioł, którego dławił tłumiony gniew i który zbladł na widok numeru, wyciągniętego przez brata.
— A to dlaczego? — odpowiedziała. — Nie patrzę, wolno mi przecież pomacać bilety.
— Po co? — szepnął ojciec — jeden tyle wart, co drugi, ani w jednym niema za grosz więcej niż w innych.
Zdecydowała się wreszcie i pośpieszyła do okna.
— Jedynka!
— W takim razie Kozioł ma trójkę — zauważył Fouan. — Wyciągnij go, mój chłopcze.
W mroku, jaki zapadł, nie można było widzieć wielkiej zmiany, zniekształcającej twarz młodego człowieka. W głosie jego brzmiał dziki gniew:
— Za nic w świecie!
— Jakto?
— Myślicie, że się dam wywieść w pole? że przyjmę trójkę? O, co to, to nie!... Trzeci udział — prawda? Najgorszy! Mówiłem przecież, że trzeba było inaczej dzielić! Nie, nie, zadrwiliście sobie ze mnie!... Myślicie może, że nie poznałem się na waszych sztuczkach? Dlaczego to najmłodszy nie miał ciągnąć pierwszy?... Nie, nie, ani myślę ciągnąć, okpiwają tu!
Ojciec i matka patrzyli na niego, szalejącego, tupiącego nogami, walącego pięściami w stół.
— Oszalałeś chyba, mój biedaku — rzekła Róża.
— O, dobrze wiem, że matka nigdy mnie nie kochała. Gotowa byłaby skórę ze mnie ściągnąć, aby ją dać Chrystusowi... Wy wszyscy utopilibyście mnie w łyżce wody...
Fouan przerwał mu ostro:
— Dość już tych błazeństw, co?... Będziesz ciągnął, czy nie?
— Chcę, żeby wszyscy ciągnęli jeszcze raz.
Ale wszyscy zaoponowali hurmem. Hjacynt i Fanny ściskali w ręku swoje bilety, jak gdyby chciano im wydrzeć je. Delhomme oświadczył, że ciągnienie biletów odbyło się prawidłowo, a Grosbois, mocno urażony, groził, że pójdzie, skoro powątpiewają tu o jego uczciwości.
— W takim razie niech ojciec dołoży mi tysiąc franków do mojej części z pieniędzy, schowanych w skrytce.
Stary, oszołomiony na chwilę, nie mógł zrazu wymówić słowa. Ale wnet oprzytomniał i zawrzał straszliwym gniewem.
— Coś ty powiedział? Chcesz mnie chyba zamordować, łotrze jeden! Możesz przetrząsnąć cały dom, a nie znajdziesz ani franka... Bierz bilet, do wszystkich djabłów! albo nie dostaniesz nic!
Kozioł, zawziąwszy się w swoim uporze, nie cofnął się przed podniesioną pięścią ojca.
— Nie!
Zapadła znów cisza; wszyscy stali zakłopotani, zmieszani. Olbrzymi kapelusz kłuł teraz w oczy, zasłaniał przedmioty, tając w swojem wnętrzu jedyny już bilet, którego nikt nie chciał wziąść. Geometra, chcąc skończyć z tem wreszcie, poradził staremu, aby sam go wyciągnął. I stary z całą powagą wyciągnął bilet i zbliżył się do okna, aby go odczytać, jak gdyby nie wiedział z góry co znajdzie.
— Trójka!... Masz trzeci udział, słyszysz? Akt już sporządzony i pan Baillehache napewno nie zgodzi się nic w nim zmienić, bo co raz napisane, nie może być zmienione... Sypiasz u nas, zostawiam ci noc do namysłu... Skończone. Niema co o tem więcej gadać!
Kozioł, ukryty w cieniu, nie odpowiedział nic... Inni głośno potakiwali słowom ojca, a matka zdecydowała się wreszcie zapalić świecę, aby nakryć do stołu.
W tej samej chwili Jan, który przyszedł do swojego towarzysza, zauważył dwa splecione uściskiem cienie, wypatrujące z czarnej i pustej drogi co się dzieje u Fouanów. Z ołowianego nieba zaczęły się sypać płatki śniegu, lżejsze od puchu.
— O, panie Janie — szepnął łagodny głos — przestraszył nas pan!
Po głosie tym poznał Frankę, otuloną w dużą chustkę, z pod której wyzierała jej wydłużona twarz z grubemi mięsistemi wargami. Tuliła się do siostry swojej, Lizki, obejmując ją ramieniem wpół. Obie siostry ubóstwiały się wzajem, zawsze widywano je w ten sposób razem, uczepione, jedna u szyi drugiej. Lizka wyższa, przystojna pomimo zgrubiałych rysów i rozpoczynającego się ogólnego rozdęcia całej jej krągłej postaci, zachowała dobry humor wobec swojego nieszczęścia.
— Przyszłyście na przeszpiegi? — zapytał wesoło.
— Ha! — odrzekła — ciekawi mnie co się tam dzieje... Byleby tylko Kozioł chciał zdecydować się... Franka pieszczotliwym gestem objęła wolnem ramieniem rozdęty brzuch siostry.
— Ładna z niego świnia!... Jak będzie miał ziemię, zechce może żenić się z bogatszą ode mnie...
Ale Jan dał jej jaknajlepszą nadzieję: trzeba było przeczekać podział, a potem wszystko napewno się ułoży... Kiedy powiedział im, że ma zostać na obiedzie u starych, Franka dodała jeszcze:
— To dobrze! W takim razie zobaczymy się rychło, bo idziemy na wieczornicę.
Spoglądał za niemi, jak nikły mu w cieniu. Śnieg padał coraz gęściejszy, ich zlewające się w jedną ciemną plamę ubrania obrzeżały się delikatnym białym puszkiem.

V.

O siódmej po obiedzie starzy Fouanowie, Kozioł i Jan poszli do obory do dwóch krów które matka miała sprzedać. Bydlęta uwiązane w głębi, obok żłobu, ogrzewały wnętrze budynku mocnemi wyziewami ciał i podściółki. Odczuć się to dało zwłaszcza po chłodzie w kuchni, gdzie rozpalony lichy ogień obiadowy nie mógł rozwiać przedwczesnych lodowatych podmuchów listopadowych. To też zimą spędzano tu miłe wieczory w cieple na uklepanej ziemi, bez większego zachodu poza przeniesieniem tutaj małego okrągłego stolika i tuzina starych krzeseł. Każdy z sąsiadów przynosił z kolei świecę; wielkie wydłużone cienie ślizgały się po obnażonych, czarnych od kurzu murach, aż do pajęczyn zawieszonych u wiązań pułapu. Plecy zgromadzonych mile ogrzewał ciepły oddech krów, które spokojnie leżały, przeżuwając spożytą paszę.
Starsza przyszła pierwsza ze swoją robotą na drutach. Nie przynosiła nigdy świecy, nadużywając przywileju podeszłego wieku i budząc taki postrach dla siebie, że brat nie ośmielał się nigdy przypomnieć jej o zwyczaju. Usadowiła się odrazu na najlepszem miejscu, przysunęła do siebie lichtarz, zatrzymując go wyłącznie na swój użytek z powodu osłabionych swoich oczu i oparła o krzesło laskę, z którą nie rozstawała się nigdy. Połyskujące drobinki śniegu tajały na ostrych włosach, sterczących na jej czaszce wyschłego ptaka.
— Pada? — zapytała Róża.
— Pada — odpowiedziała urywanym, starczym głosem. I odrazu zabrała się do swojej roboty drutowej, zaciskając wązkie, skąpe w słowa usta i obrzucając badawczym, przenikliwym wzrokiem Jana i Kozła.
Po niej zjawili się inni: nasampierw Fanny, którą przyprowadził syn jej, Nénesse, gdyż Delhomme nie przychodził nigdy na wieczornice, i tuż prawie za nią Lizka i Franka, otrząsające ze siebie ze śmiechem śnieg. Widok Kozła oblał lekkim rumieńcem twarz Lizki, zaś on patrzył na nią z zupełnym spokojem.
— Jak się miewasz, Lizko, od czasu jakeśmy się nie widzieli?
— Dziękuję, nieźle.
— A, to tem lepiej!
Palmira wśliznęła się tymczasem chyłkiem przez uchylone wrota i skurczyła się jak mogła, umieszczając się jaknajdalej od babki, straszliwej Starszej. Nagle, na odgłos jakiegoś hałasu na drodze, zerwała się na równe nogi. Z zewnątrz rozlegał się bełkot przerażenia, płacz, śmiechy, wrzaski i gwizdy.
— Ach, to te podłe dzieciaki znęcają się nad nim!... — zawołała.
Jednym skokiem otworzyła znów wrota i, odzyskując nagle odwagę, rycząc jak raniona lwica, uwolniła brata swojego, Hilarjona, od urągliwych żartów Flądry, Delfina i Nénesse’a, który przyłączył się do dwojga pierwszych, ścigających z wrzaskiem biednego kalekę. Zdyszany, ogłupiały, wszedł Hilarjon, kołysząc się na krzywych nogach. Ślina ciekła mu z zajęczego pyszczka, jąkał się, nie mogąc wytłumaczyć, co zaszło, wątły i drobny na swoje dwadzieścia cztery lata, odrażający potworną szpetotą kretyna.
Trząsł się z wściekłości, że nie mógł schwytać w pościgu i porządnie obić urągających mu i wiecznie prześladujących go łobuzów. I tym razem, jak zawsze, jemu tylko dostały się cięgi w postaci gradu kul śnieżnych, jakiemi został obrzucony.
— Łże! — rzuciła Flądra z niewinną miną. — Ugryzł mnie w palec, o, patrzcie!
Hilarjon, któremu słowa uwięzły w gardle, omal się nie udusił nagle. Siostra uspakajała go, ocierała mu chustką twarz, nazywając swoim pieszczoszkiem, tuląc go i kojąc.
— Może będzie już tego dość? — krzyknął wreszcie Fouan. — Mogłabyś nie pozwolić mu łazić wszędzie za tobą. Posadź go przynajmniej, niech siedzi cicho. A wy, smarkacze, uspokójcie się, bo inaczej każę was powyciągać za uszy i odprowadzić do rodziców!... Kaleka nie przestawał jednak bełkotać zająkliwie, chcąc koniecznie wytłomaczyć, że miał rację. Wreszcie Starsza, której oczy roziskrzył gniew, schwyciła swój kij i z całej siły rąbnęła nim po stole, aż wszyscy podskoczyli na krzesłach. Palmira i Hilarjon, zdjęci przerażeniem, przykucnęli na ziemi, nie śmiąc już poruszyć się.
Rozpoczęła się wieczornica. Kobiety, skupione dokoła jedynej świecy, robiły na drutach, przędły lub dziergały jakieś roboty, nie patrząc wcale na nie. Mężczyźni, usadowieni za kobietami, pykali powoli z fajek, zrzadka wymieniając między sobą krótkie zdania, a przytulone w jednym kącie dzieciaki popychały się wzajem i szczypały, zatykając rękami usta, aby zdławić wybuchy śmiechu. Czasem opowiadano bajki: o Czarnym Wieprzku, chowającym skarb i ukrywającym w pysku złoty klucz; albo o jakimś potworze z Orleanu, mającym twarz ludzką, skrzydła nietoperza, włosy do ziemi, dwa rogi i podwójny ogon: jeden do chwytania, drugi do zabijania. Potwór ten zjeść miał żywcem jakiegoś podróżnego z Rouen, z którego pozostały tylko buty i kapelusz. Kiedyindziej znów snuto jakieś opowieści bez końca o wilkach, o żarłocznych wilkach, które w ciągu wieków całych wyniszczały Beaucję. Dawnemi czasy, kiedy Beaucja, dzisiaj naga i ogołocona z roślinności, zachowująca z dawnych swoich borów rzadkie jedynie kępy drzew, gęsto była zalesiona, niezliczone stada gnanych głodem wilków wypadały w zimie z lasów i rzucały się na bydło. Pożerały też nieraz kobiety i dzieci. Starzy ludzie ze wsi okolicznych przypominali sobie, jak w czasie wielkich śniegów wilki zapędzały się aż pod same miasto. W Cloyes słychać było wycie ich na placu Świętego Jerzego; w Rognes rozlegało się ich dyszenie z po za niedomkniętych wrót obór i owczarni. Następował szereg stale powtarzających się anegdotycznych opowiadań: o młynarzu, na którego napadło niespodzianie pięć ogromnych wilków, a który porozpędzał je potarciem zapałki o hubkę i krzesiwo; o małej dziewczynce, za którą wilczyca gnała galopem przez dwie mile i którą pożarła na samym już progu domu, kiedy biedactwo upadło wybite z sił. Potem jeszcze inne, o wilkołakach, o ludziach, przemienianych w zwierzęta, wskakujących zapóźnionym przechodniom na plecy, zmuszających ich umykać aż do śmierci...
Co wszakże najbardziej mroziło krew zbierających się na wieczornice przy skąpem świetle lichej świeczki, a potem, po wyjściu z obory, kazało im biec w przerażeniu co tchu, rozglądając się z niepokojem śród mroku nocy, były to opowieści o zbrodniach „Podpiekaczy“, słynnej bandy zbójeckiej z pod Orgères, która, po latach sześćdziesięciu jeszcze, budziła dreszcz zgrozy wśród całej okolicy. Były ich setki, same włóczęgi, żebracy, dezerterzy z wojska, poprzebierani za handlujących, mężczyźni, dzieci, kobiety, wszyscy żyjący z kradzieży, z rozboju i z rozpusty. Nachodzili okolicę całemi grupami, niby wojska, uzbrojone i wyszkolone na dawnego autoramentu rabusiów i łupieżców, wyzyskujących zamieszki Rewolucji, oblegających wedle wszelkich prawideł sztuki wojennej samotne domy, do których wpadali hurmem, wywalając taranami wrota.
Z chwilą nadejścia nocy wypadali jak wilki z lasów Dourdanu, z zarośli Conie, z zakamarków zagęszczonych, w których się kryli, i, wraz ze zmrokiem, blady strach padał na folwarki Beaucji, Etampes i Chateaudun, od Chartres aż do Orleanu. Z pośród nieskończonych legendarnych ich okrucieństw najżywiej zapamiętano w Rognes rabunek folwarku Millouard, odległego o kilka mil tylko i położonego w kantonie Orgères. Piękny Franciszek, słynny wódz bandy, następca Cierniowego Kwiatu, miał tej nocy pod swojemi rozkazami Czerwieńca z Auneau, swojego adjutanta, Wielkiego Smoka, Bretończyka, Suchą Mordę, Długonogiego, Bliźniaka, Bez-Kciuka oraz pięćdziesięciu innych, (wszystkich z zaczernionemi sadzą twarzami). Nasamprzód powrzucali do piwnicy parobków, służbę folwarczną, woźniców, pastucha, zapędzając ich bagnetami; potem „podpiekli“ na ogniu właściciela folwarku, ojca Fausset’a, którego zabrali osobno. Po rozciągnięciu mu nóg nad rozżarzonemu w kominie węglami, podpalili mu wiązkami słomy brodę i wszystkie włosy na ciele, poczem zabrali się do nóg, nakrawając je ostrzem noża, aby płomień łatwiej mógł się dostać. Kiedy wreszcie stary zdecydował się wyznać, gdzie chowa pieniądze, puścili go, objuczeni znacznym łupem. Fausset miał jeszcze siłę zawlec się do sąsiedniego domu i potem dopiero wyzionął ducha. Nieodmiennie też kończyło się opowiadanie przypomnieniem szczegółów procesu i egzekucji, dokonanej w Chartres na całej bandzie „Przypiekaczy“, których zdradził Jednooki z Jony. Był to proces olbrzymi, w którym śledztwo trwało osiemnaście miesięcy i podczas którego sześćdziesięciu czterech z pomiędzy oskarżonych padło na zarazę, spowodowaną własnemi ich plugastwami; proces, który postawił przed sądem przysięgłych stu piętnastu winowajców — trzydziestu trzech z pośród nich zaocznie — proces, w ciągu trwania którego zadano sędziom siedem tysięcy osiemset pytań i który zakończył się dwudziestoma trzema wyrokami śmierci. W noc egzekucji kaci z Chartres i z Dreux pobili się przy podziale odzieży skazańców tuż obok ociekającego jeszcze krwią rusztowania.
Fouan opowiedział po raz niewiadomo który, z okazji zabójstwa, dokonanego w stronie Janville, straszliwe szczegóły napaści na folwark Millouard. Doszedł właśnie w opowiadaniu swojem do skargi, skoncypowanej w więzieniu przez samego Czerwieńca z Anneau, kiedy nagle niezwykły hałas na drodze, odgłosy kroków, szamotania się i przekleństw przeraził kobiety. Wybladłe, natężyły słuch w strachu, czy za chwilę nie ujrzą wpadającej „hurmem“ bandy czarnych ludzi. Kozioł odważnie poszedł otworzyć wrota.
— Kto tam?
Ujrzano wówczas Hjacynta i Bécu, którzy po bójce z Macqueronem wyszli z karczmy, zabrawszy z sobą świecę i karty, aby dokończyć partji gdzieindziej. Byli tak pijani, a wszyscy tak się wylękli, że na widok ich zaczęto się śmiać.
— Wejdźcie, wejdźcie, ale zachowujcie się cicho — rzekła Róża, uśmiechając się do swojego wielkiego nicponia syna. — Dzieci wasze są tutaj, zabierzcie je.
Hjacynt i Bécu usiedli na gołej ziemi obok krów, postawili pomiędzy sobą świecę i grali w dalszym ciągu: — Atut, atut i jeszcze raz atut! — Ale rozmowa zeszła na inny temat. Zaczęto mówić o młodych chłopcach z sąsiedztwa, którzy mieli stawić się, aby ciągnąć losy do wojska, o Wiktorze Lengaigne i trzech innych.
Kobiety spoważniały, smutek zwolnił tempo rozmowy.
— Niewesołe to, — rzuciła Róża — nie, nie, niewesołe dla nikogo.
— O, wojna! — szepnął Fouan — ile robi ona złego! To śmierć dla rolnictwa... Tak, tak, jak młodzi chłopcy odchodzą, zabiera nam rząd z nimi najtęższe ramiona — zaraz widać to po robocie. A kiedy wracają, całkiem są odmienieni; nie ciągnie ich już do pługa... Lepsza cholera niż wojna!
Fanny przestała obracać drutami.
— Nie zgodzę się, żeby Nénesse poszedł... Pan Baillehache wytłomaczył nam całą tę rzecz — coś niby loterja: zbierają się w kilku, każdy składa pewną sumę pieniędzy, za którą wykupuje się tych, co wyciągnęli zły numer.
— Trzeba być bogatym na to — rzekła sucho Starsza.
Ale Bécu podchwycił pomiędzy dwiema lewami słowo: wojna.
— A, wojna! Niema to jak wojna! Psiakrew, to ona właśnie wyrabia ludzi!.. Kto nie był na wojnie, nie może wiedzieć. Jedyna rzecz — kpić sobie z kul... Ot tam, chociażby, u murzynów...
Przymrużył lewe oko, a Hjacynt uśmiechnął się porozumiewawczo. Obydwaj odbyli kampanję w Afryce: polowy od pierwszej chwili podboju, tamten później, podczas ostatnich buntów. To też, pomimo odmienności epok, mieli wspólne wspomnienia o uszach Beduinów, poobcinanych i nanizanych na sznurki, o Beduinkach ze skórą namaszczoną olejkami, chwytanych za płotem i szpuntowanych we wszystkich kątach. Hiacynt zwłaszcza powtarzał historję, przy której słuchaniu trzęsły się z niepohamowanego śmiechu brzuchy chłopów: wielka kobyła Beduinka, żółta jak cytryna, którą puszczono nagą po wsi, z fajką zatkniętą w zad.
— Cóż do licha? — zawołał Bécu, zwracając się do Fanny — chcecie, żeby wasz syn został dziewczyną?... Ja napewno wlepię Delfina do pułku, zobaczycie!
Dzieci przestały się bawić. Delfin podniósł okrągłą, twardą głowę wyrostka, czującego już pociąg do ziemi.
— Nie — oświadczył energicznie z miną upartą.
— Co takiego? co powiedziałeś? — Nauczę ja cię odwagi, ty marny Francuzie!
— Nie chcę wyjeżdżać, chcę zostać w domu.
Polowy podniósł na chłopca pięść, w porę zatrzymał go jednak Kozioł.
— Daj mu spokój, to dzieciak jeszcze!... Ma rację. Komu jest potrzebny? Znajdzie się dość innych. Cóż do djabła, czy po to człowiek na świat przychodzi, żeby rzucać swój kąt, dać się prowadzić jak cielę na rzeź z powodu głupich jakichś awantur, które go nic a nic nie obchodzą? Ja sam nigdy nie wyjeżdżałem z mojej okolicy i wcale mi to źle nie posłużyło.
Wyciągnął w istocie wysoki numer, był prawdziwem dzieckiem ziemi, nieodwołalnie związanem z glebą, znał tylko Orlean i Chartres i nie widział nigdy nic poza równiną Beaucji. Zdawał się być dumny, że tak wzrósł w ziemię rodzinną, czerpiąc z niej soki żywotne, jak drzewo korzeniami. Wyprostował się. Kobiety wpatrzyły się w niego.
— Jak wracają z wojska, tacy są wszyscy wychudzeni! — ośmieliła się odezwać Lizka.
— A wy, Kapralu — zapytała matka Fouan — daleko byliście?
Jan kurzył swoją fajeczkę, nie odzywając się wcale. Wolał, jako rozważny człowiek, przysłuchiwać się co mówią inni. Zapytany bezpośrednio, wyjął powolnym ruchem fajkę z ust.
— Tak, dość daleko... Nie aż na Krymie jednak. Miałem tam właśnie jechać, kiedy wzięli Sewastopol... Ale potem byłem w ziemi włoskiej...
— Cóż to jest takiego ta ziemia włoska?
Pytanie to zaskoczyło go widać, bo zawahał się na chwilę i zdawał się grzebać w pamięci.
— No, widzicie, Włochy, to tak samo jak u nas. Są grunty uprawne, są lasy i rzeki... Wszędzie jedno i to samo.
— Biliście się?
— A no, tak — rozumie się.
Znów zaczął pykać z fajeczki, nie spiesząc się. Franka, podniósłszy oczy, wpatrzyła się w niego z nawpółotwartemi ustami w oczekiwaniu opowiadania.
Wszystkie kobiety zresztą były zaciekawione, nawet Starsza uderzyła znów laską w stół, aby uspokoić pojękującego Hilarjona, któremu Flądra podstępnie wbijała dla zabawy szpilkę w ramię.
— Pod Solferino w tęgich byliśmy opałach, chociaż lało ciągle jak z cebra... Nie miałem na sobie suchej nitki, woda ciurkiem leciała mi po plecach, wpadała aż w buty... Można prawdziwie rzec, nie kłamiąc, że przemoczeni byliśmy nawskroś.
Czekano dalszego ciągu, Jan nie dodał wszakże nic więcej, gdyż poza tem, o czem opowiedział, nie widział nic z bitwy. Po chwili milczenia odezwał się znowu zwykłym powściągliwym tonem:
— Ostatecznie, wojna to nie taka znów trudna rzecz... Na kogo los padnie, musi zginąć — prawda? Trzeba przecież spełnić swój obowiązek. Rzuciłem służbę wojskową, jak tylko można było, bo wolę inną robotę. Dobra to jednak rzecz dla tych, co wstręt mają do swojego rzemiosła i wpadają we wściekłość, kiedy nieprzyjaciel zaplugawia nam Francję.
— Podła to w każdym razie robota! — zawyrokował ojciec Fouan. — Każdy powinienby bronić własnego kąta i nic więcej.
I znów zapadło milczenie. Było bardzo miło; obecność krów dawała wilgotne, żywe ciepło, które podkreślał jeszcze mocny odór podściółki. Jedno z bydląt podniosło się i gnoiło; słychać było łagodny, rytmiczny szmer obijających się o ziemię kup. Z pod tonącego w głębokim cieniu wiązania pułapu dochodziło melancholijne ćwierkanie świerszcza. Zwinne palce kobiet, migające błyskawicznie przy wprawianiu w ruch drutów, rzucały długie cienie, pełzające po ścianie nakształt olbrzymich pająków.
Palmira, wziąwszy ze stołu szczypce, aby objaśnić świecę, ścisnęła knot tak nisko, że świeca zgasła. Rozległ się krzyk, dziewczęta zachichotały, dzieci zapuściły Hilarjonowi szpilkę w pośladek i cała wieczornica byłaby się źle skończyła, gdyby świeca Hjacynta i Bécu, drzemiących przy kartach, nie była posłużyła do powtórnego zapalenia drugiej pomimo jej długiego knota, rozszerzonego w postaci czerwonego grzyba. Przerażona swoją niezręcznością Palmira trzęsła się, jak dzieciak, któremu zagrożono rózgami.
— Kto nam poczyta trochę na zakończenie wieczoru? — zapytał stary Fouan. — Kapralu, musicie chyba dobrze czytać drukowane?
Przyniósł małą, wytłuszczoną książczynę, jedną z owych, wydawanych dla celów propagandy bonapartystowskiej, jakiemi Cesarstwo zalewało wsie. Ta, którą przyniósł Fouan i która wypadła z tłomoka jakiemuś kolporterowi, mieściła gwałtowny atak na dawny rząd, udramatyzowaną historję chłopa przed Rewolucją i po niej. Już sam tytuł książki brzmiał tonem skargi: „Nieszczęścia i tryumfy Kuby Poczciwca“.
Nasampierw była mowa o wolnych Gallach, sprowadzonych do stanu niewolnictwa przez Rzymian, potem podbitych przez Franków, którzy ze zwyciężonych uczynili ich poddanymi, wprowadziwszy system feudalny. Z tą chwilą zaczęła się długa historja męczeństwa Kuby-Poczciwca, pracownika ziemi, wyzyskiwanego i tradowanego po przez wieki.
Podczas, gdy mieszkańcy miast powstawali i buntowali się, tworząc komunę, zdobywając prawa mieszczańskie, wieśniak, odosobniony, wyzbyty własności i osobistej swobody, wyzwolił się dopiero później, kupił sobie za własny, ciężki grosz prawo być człowiekiem. Jakaż ułudna była jednak ta jego własność! Gnębiony i dławiony daninami krwi i mienia, mający podawane wciąż w wątpliwość prawo własności, obciążony był tyloma zobowiązaniami, że pozostawało mu chyba gryźć ziemię tylko! Potem spadł na niego potop okrutnych praw, ograniczających nieszczęśliwca na każdym kroku. Nikt nie byłby w stanie zestawić pełnej ich listy — sypały się na niego z trzech stron: ze strony monarchy, biskupa i pana. Trzej drapieżcy, rozszarpujący jedno i to samo ciało. Do króla należał czynsz i wyrąb lasu, biskup brał dziesięcinę, pan obciążał wszystko opłatami, ciągnął zyski z każdej rzeczy, Do chłopa samego nie należało już nic: ani ziemia, ani woda, ani ogień, ani nawet powietrze, którem oddychał, Płacić musiał za wszystko, płacić ustawicznie: za prawo życia i za prawo śmierci, za umowy zawierane, za trzody, za możność prowadzenia handlu, za przyjemności. Płacił za prawo odprowadzania z gruntów swoich wody zaskórnej, za kurz przydrożny, którego tumany wzbijały przechodzące gościńcem trzody jego w okresie suszy letniej. Kto nie miał czem płacić, oddawał swoje mięśnie i swój czas na wyzysk ich dowolny przez prawo pańszczyźniane; musiał więc orać, żąć, kosić, uprawiać winnice, kopać rowy i fosy zamkowe, budować i utrzymywać w dobrym stanie drogi. A zobowiązania płacone w naturze! Przymusowa używalność przedmiotów, należących do pana — młyna, pieca piekarskiego, winotłoczni, w których zostawała czwarta część jego plonów! Obowiązek odbywania warty i straży, które przetrwały — w postaci daniny pieniężnej — nawet po zniesieniu strażnicy zamkowej. Obowiązek dawania schronienia i noclegu, zaopatrywamia w żywność orszaku królewskiego czy pańskiego, który przy przejeździe króla lub pana ogałacał chaty, zabierał mieszkańcom ich sienniki i koce, wypędzał ich z własnych ich domostw, nie wahając się wyłamywać lub wyrąbywać drzwi i okien, jeśli nie wynosili się natychmiast. Najuciążliwszym wszakże podatkiem, najbardziej znienawidzonym, którego pamięć przetrwała jeszcze w głębi wiosek, był wstrętny podatek solny, magazyny solne, określona ilość soli, przypadającej na głowę, którą to ilość zmuszona była każda rodzina kupować od króla — cała ta oburzająca procedura poborów, której dowolność wywołała wreszcie bunty i zalała Francję potokami krwi.
— Ojciec mój — przerwał Fouan czytanie — widywał jeszcze sól po osiemnaście susów funt... Straszne były to czasy!
Hjacynt uśmiechał się pod wąsem. Nastawał na powtórzenie bliższych szczegółów o sprośnych rzeczach, o których książeczka wstydliwie wspominała mimochodem tylko.
— A prawo nocy poślubnej? zapomnieliście o niem? Bagatela!... Pan miał prawo pakowania się do łóżka panny młodej i spędzenia z nią pierwszej nocy poślubnej...
Zamknięto mu usta; dziewczęta, nawet Lizka ze swoim grubym brzuchem, oblały się pąsem, a Flądra i dwaj malcy przypadli nosem do ziemi i wpakowali sobie całą pięść w usta, aby nie wybuchnąć śmiechem. Nawet idjota Hilarjon nie uronił ani jednego słowa z tego co mówił Hjacynt, jak gdyby zrozumiał o co idzie.
Jan czytał dalej. Mowa była z kolei o wymiarze sprawiedliwości, o potrójnych sądach: królewskich, biskupich i pańskich, ćwiartujących biedaka, znojącego się na roli. Istniało prawo zwyczajowe, prawo pisane, a nadewszystko fantazja pańska, racja silniejszego. Żadnego zabezpieczenia, żadnego odwołania się, przemoc miecza jedynie. Nawet w wiekach następnych, kiedy można już było protestować w imię sprawiedliwości, sprawiedliwość ta była przedajna. Gorzej jeszcze działo się z poborem rekruta, z tą daniną krwi, która przez długi czas ciążyła wyłącznie na maluczkich, na mieszkańcach wsi. Uciekali oni też przed nią do lasów, z których sprowadzano ich, bitych kolbami, zakuwanych w kajdany; brano ich do wojska jak złoczyńców, ciągniono do lochów więziennych. Dosługiwanie się wyższych stopni wojskowych było dla nich niedostępne. Pan frymarczył pułkiem, niby własnym towarem, za który sam zapłacił; wystawiał na przetarg niższe stopnie wojskowe, wysyłał na rzeź pozostałą resztę swojego stada ludzkiego.
Wreszcie następowały prawa związane z polowaniem, owe prawa królikarni i gołębnika, zniesione dopiero w czasach obecnych. Pozostawiły one na długo ferment nienawiści w sercach chłopa. Polowanie, ta namiętność dziedziczna, ten odwieczny przywilej feodalny, dawał panu prawo odbywania łowów wszędzie i karał śmiercią chłopa, który ośmieliłby się polować na własnym gruncie. Polowanie — to traktowanie kniej i pól pełnych wolnego zwierza i wolnego ptactwa jak klatek, stworzonych jeno dla dostarczenia przyjemności panu; to tratowanie pastwisk, na których zwierzyna mogła dowolnie niszczyć bydło, gdy właścicielowi pola i stada niewolno było zabić wróbla nawet.
— To się rozumie — szepnął Bècu, który mawiał, że do kłusowników strzelać należy jak do królików.
Hjacynt podniósł głowę na mowę o polowaniu, pogwizdując tonem drwiącym. — Zwierzyna należy do tego, kto umie na nią polować — mruknął.
— Ach, mój Boże! — zawołała Róża z prostotą, wzdychając głęboko.
Wszyscy sposępnieli; czytanie wtłoczyło im na barki ciężar jakiś, dławiący ich i ściskający im serca niemniej niż historje o duchach i upiorach. Niewszystko zrozumieli i to właśnie podwajało ich niepokój. Skoro tak działo się ongi, kto wie, czy jeszcze się nie powtórzy?
„Dawaj w dalszym ciągu, biedny Kubo-Poczciwcze — sylabizował dalej Jan tonem żaka; — „dawaj znój twojego czoła, dawaj krew twoją, nie skończyły się jeszcze twoje utrapienia...“
Krzyżowa droga doli chłopskiej toczyła dalej krwawe swoje dzieje. Chłop cierpiał wszędzie i zawsze; z powodu ludzi, z powodu żywiołów i z powodu samego siebie. Za rządów feodalnych, kiedy możni panowie zagarniali łupy na własny użytek, ścigany był, tradowany i zabierany wraz z resztą zdobyczy. Każda wojna, którą toczyli między sobą dwaj panowie, rujnowała go, o ile go nie zabijała. Palono jego chatę, równano z ziemią jego pole. Potem spadły na niego większe jeszcze klęski, najstraszliwszy bicz boży, jaki pastwił się nad wsią francuską — bandy uzbrojonych awanturników na żołdzie tego, kto im płacił, raz za Francją, to znów przeciw niej. Znaczyły one ogniem ślady swojego przejścia, pozostawiając po sobie nagą tylko ziemię. O ile miasta zdolne były do jakiego takiego oporu dzięki swoim murom obronnym, wieś ginęła, zmiatana z oblicza ziemi szalonym tym huraganem niszczycielskiej wojny, który dąć nie przestawał od początku do końca stulecia. Były wieki czerwone, wieki, w których równiny francuskie nie przestawały, jak mówiono, jęczyć z bólu, gdy gwałcono ich kobiety, tratowano kopytami końskiemi dzieci, wreszcie dorosłych mężczyzn. Potem, w momentach, w których wojny przycichały, łupieżcy królewscy w postaci poborców podatkowych wystarczali aż nadto do stałego nękania biednych mieszkańców wsi. Ilość i ciężar podatków państwowych nie były niczem jeszcze w porównaniu z fantastycznym i nieubłaganym rozkładem opłat za sól i za wyrąb lasu, opłat, ściąganych zupełnie dowolnie, bez żadnych podstaw sprawiedliwości i prawa, wyduszanych przez uzbrojone oddziały, na których rzecz szły pieniądze skarbowe, i które ściągały je niby kontrybucję wojenną. Z pieniędzy tych nic prawie nie dochodziło do kas państwowych, rozkradano część sum po drodze; topniały one w każdej dłoni łupieżczej, przez którą przechodziły. Do wszystkich tych klęsk dołączyła się jeszcze klęska głodu. Bezmyślna tyranja praw unieruchomiała handel, nie dopuszczała do sprzedawania ziarna z wolnej ręki, powodowała co dziesięć lat straszliwe lata głodu po okresach zbyt wielkich skwarów lub zbyt długotrwałej słoty, wydających się istną karą bożą. Burza, wzdymająca fale rzeczne, susza wiosenna, najlżejsza chmurka, najdrobniejszy promyk zagrażający zbiorom, zwiewały z oblicza ziemi miljony istnień ludzkich. Wynikiem ich były okrutne klęski chorób i głodu, nagły wzrost cen na wszystko, nieprawdopodobna nędza, zniewalająca ludzi do gryzienia trawy przydrożnej, niby bydlęta napędzane na pastwisko. Nieuchronnie też po latach wojny i głodu wybuchały epidemje, dobijając tych, których oszczędził miecz i brak środków żywności. Nieustannie odradzająca się zgnilizna ciemnoty i niechlujstwa, cholera i dżuma, owa Czarna Śmierć, której olbrzymi kościotrup panował wszechwładnie w wiekach minionych, ścinała kosą swoją smutny, znękany lud wiejski.
Kiedy wreszcie miara jego cierpień przepełniała się, Kuba Poczciwiec podnosił bunt. Miał poza sobą wieki strachu i korzenia się, plecy jego zahartowane były na razy, a serce tak zdławione uciskiem, że nie odczuwało własnego poniżenia. Można było długo okładać go nahajami, morzyć głodem, okradać z wszystkiego, nie wyprowadzając go przytem z równowagi, pełnej rezygnacji, z ogłupienia, w którem tonął cały zamęt życia i które nie pozwalało mu zdawać sobie sprawy z tego, co się działo dokoła niego. Cierpiał tak w pokorze i milczeniu aż do ostatniej niesprawiedliwości, do ostatecznego ciosu, który nagle budził w nim ducha buntu, każąc mu przyskoczyć do gardła swoim panom, jak zwierzę domowe, nadmiernie bite i doprowadzane tem do rozwścieczenia. Nieustannie, ze stulecia w stulecie, wybucha ten sam szał rozpaczy, żakerja — bunt chłopski — uzbraja rolnika w widły i kosy, kiedy już pozostała mu śmierć tylko. Tacy byli w 3-im wieku Bagodowie chrześcijańscy, zbuntowani chłopi gallijscy, tacy w dziesięć wieków później Pasturowie z czasów wojen krzyżowych, potem Gołysze i Bosacy, rzucający się na szlachtę i na żołnierzy królewskich. Po upływie czterech wieków krzyk bólu i oburzenia Kubów Poczciwców rozlega się ponownie po przez pustynne przestrzenie ogołoconych, zrujnowanych pól, budzi deszcz zgrozy w duszach panów, ukrywających się trwożliwie po za murami zamków, w głębi komnat pałacowych. A gdyby powstać mieli raz jeszcze, oni, którzy są tłumem, gdyby przyjść im miało na myśl domaganie się należnej im części rozkoszy tego świata? I znów pędzi naprzód dawna wizja nawpółnagich olbrzymów, z których opadają w strzępy nędzne łachmany odzieży, cyklopów, oszalałych żądzą brutalną, niszczących, tratujących, jak niszczono i tratowano ich samych, gwałcących z kolei cudze żony?...
— „Ukój gniew twój, człowieku pól — czytał dalej Jan łagodnym, wnikliwym swoim głosem, — bo wkrótce już godzina twojego tryumfu wybije na zegarze historji“...
Kozioł wzruszył pogardliwie ramionami: — Warto buntować się! Tak, po to tylko chyba, żeby wpaść w ręce żandarmów!... Wszyscy zresztą, od chwili kiedy mała książeczka opowiadać zaczęła o buntach ich przodków, słuchali ze spuszczonemi oczami, nie odważając się poruszyć nawet, ogarnięci nieufnością, mimo że znajdowali się między sobą wyłącznie. Były to rzeczy, o których nie należało mówić głośno. Nikt nie powinien był wiedzieć, co myśleli oni o tem. Hjacynt chciał właśnie przerwać, aby zawołać, że przy pierwszej okazji skręci kark niejednemu, gdy Bécu oświadczył gwałtownie, że wszyscy republikanie — to świnie. Musiał mu dopiero nakazać milczenie Fouan, uroczysty, ogarnięty smutną powagą chwili, jak starzec, który wiele rzeczy już widział, i zna niejedno, woli wszakże zachować milczenie. Starsza, jedyna z pośród kobiet, zdających się poświęcać całą uwagę swoim robotom, rzuciła zdanie: „Co się ma, to się zatrzymuje“, choć na pozór nie tyczyło się ono odczytanego ustępu. Franka tylko, której robota wypadła z rąk na kolana, wpatrzona była w Kaprala, zdziwiona, że czyta on tak gładko i przez tak długi czas.
— Ach, mój Boże, mój Boże, — wzdychała Róża coraz mocniej.
Ale ton książki uległ zmianie, stał się liryczny, sławiąc w entuzjastycznych frazesach Rewolucję. Teraz, w apoteozie 89-go roku, tryumfował Kuba Poczciwiec. Po wzięciu Bastylji, kiedy chłopi palili zamki, noc 4-go sierpnia uznaniem wolności człowieka i równości obywatela zalegalizowała podboje wieków.
„W jedną noc rolnik stał się równym panu, który, z racji jeno pergaminów swoich, wysysał z niego krew, pożerał owoc jego trudów i znojów“. Zniesienie poddaństwa, wszystkich przywilejów szlachty, sądów biskupich i pańskich; odkupienie pieniędzmi dawnych praw; równość podatków; dopuszczenie wszystkich obywateli do wszystkich urzędów cywilnych i wojskowych. Lista wolności ciągnęła się dalej. Klęski tego świata zdawały się zanikać jedna po drugiej; był to hymn radości na cześć nowego złotego wieku, jaki rozpoczynał się dla rolnika, a cała stronica książki wynosiła go pod niebiosa, nazywając go królem i żywicielem świata. On jeden miał znaczenie; korzyć się należało na klęczkach przed świętym pługiem. Potem znów potworności 93 roku napiętnowane były płomiennemi zdaniami i książka przechodziła z kolei do nadmiernych hymnów pochwalnych na cześć Napoleona, syna Rewolucji, który umiał „wyciągnąć ją z bagna rozkiełznania i wykorzystać dla szczęścia ludu wiejskiego”.
— To święta prawda! — zawołał Bécu, gdy Jan odwracał ostatnią kartkę.
— Tak, prawda — potwierdził ojciec Fouan. — Dobre były jednak czasy za mojej młodości... Ja sam, który tu do was mówię, widziałem raz na własne oczy Napoleona, w Chartres. Miałem wtedy dwadzieścia lat... Było się wolnym, miało się ziemię! Tak, dobrze było żyć na świecie!... Pamiętam, jak ojciec mój powiedział raz, że sieje grosze i zbiera talary... Potem przyszedł Ludwik XVIII, Karol X, Ludwik-Filip. Życie szło dalej, miało się do syta jeść, nie można było narzekać... Wreszcie mamy Napoleona III-go i wszystko było wcale nieźle aż do tego roku... Tylko że... — Chciał przemilczeć resztę, ale słowa same wyrwały mu się z ust.
— Tylko że na co nam się zdała ta ich wolność i równość? Myślę mnie i Róży?... Czy utuczyliśmy się nią po harowaniu i znojeniu się przez pięćdziesiąt lat?
I w kilku słowach, wypowiedzianych wolno i z trudem, streścił bezwiednie całą historię: ziemia, uprawiana przez tak długie wieki dla pana pod razami kijów przez jego niewolnika, który nie posiadał nic własnego, nawet własnej skóry; ziemia zapładniana jego znojem, namiętnie, z pożądliwością; kochana przez niego w tem zespoleniu się z nią nieustannem, niby cudza żona, otoczona pieczołowitością i staraniami, pieszczona, obejmowana, a mimo to nie własna, ziemia, którą po latach męki pożądania zdobył wkoncu, która stała się wreszcie własną jego rzeczą, jedynem źródłem rozkoszy i życia. Ta żądza odwieczna, ta wciąż odkładana możność objęcia ziemi w posiadanie była wyjaśnieniem miłości dla niej chłopa, jego namiętnego do niej przywiązania, jego nieustannego dążenia do zagarnięcia coraz więcej tej gleby urodzajnej, której dotyka własnemi palcami i którą waży miłośnie w dłoni własnej. A jakże jednak obojętna i niewdzięczna jest ta ziemia! Całe uwielbienie dla niej niezdolne jest jej rozgrzać, niezdolne wydrzeć z jej łona ani o jedno ziarno więcej. Zbyt silne i długotrwałe ulewy, wywołujące gnicie zasiewu; grady, siekące zboże na pniu; wicher, zginający łodygi; dwa miesiące suszy, opróżniające kłosy z ziarna; owady toczące roślinę; mordercze mrozy; mór, padający na bydło; trądy chwastów, zanieczyszczających pola i wysysających dla siebie soki ziemi — wszystko to stawało się przyczyną ruiny. Walka nie ustawała ani na chwilę. Wiecznie trwało życie w trwodze i w nieświadomości kaprysów natury. On sam nie szczędził napewno sił swoich, urabiał ręce po łokcie, wściekły, że własną pracą nie może obrobić całego gruntu. Wyschły mu w tym znoju mięśnie ciała; oddał się bezpodzielnie ziemi, która wzamian zaledwie wykarmiała go, a teraz pozostawiła go nędznym, z niezaspokojonemi żądzami, wstydzącym się swojego niedołęstwa starczego i przechodziła w ręce innego mężczyzny, nie znając nawet politowania dla starych jego kości, na które czekała, jak na nieuchronną swoją ofiarę...
— Tak, tak — zakończył ojciec. — Póki człowiek jest młody, pracuje aż do zdechu, a jak nareszcie udaje mu się z trudem związać oba końce, przychodzi starość i czas mu odejść... prawda, Różo?
Matka pokiwała trzęsącą się już głową. — O, tak, psiakrew! i ona pracowała także, więcej może od niejednego mężczyzny. Wstawała codzień pierwsza, gotowała strawę, zamiatała izbę, zgięta wpół przy tej robocie, tak samo jak przy oporządzaniu krów i świniaka, przy urabianiu ciasta na chleb. Kładła się zawsze ostatnia! Dużo musiała mieć siły, że jej nie zmogła ta robota. A za całą nagrodę tyle miała tylko, że żyła. Jedynym zyskiem jej były zmarszczki, centkujące skórę. Człowiek szczęśliwy jest jeszcze, kiedy, obracając każdy grosz cztery razy, kładąc się bez światła i obywając się suchym chlebem, może mieć tyle, żeby nie umrzeć z głodu na stare lata.
— Z tem wszystkiem jednak niewolno nam się skarżyć — mówił dalej Fouan. — Słyszałem, że są kraje, gdzie ziemia nic nie rodzi. W Perche naprzykład, mają same kamienie... W Beaucji niezła jest jeszcze; chce tylko, żeby ją ciągle uprawiano ze staraniem... Psuje się jednak z każdym rokiem; staje się mniej urodzajna. Pola z których zbierało się po dwadzieścia hektarów, dają dzisiaj ledwie piętnaście... A w dodatku, cena hektolitra spada z roku na rok. Podobno przychodzi zboże od dzikich ludzi... Zaczyna źle się dziać. Kryzys, jak to oni nazywają... Niema widać końca strapieniom. To ich głosowanie powszechne nie kładzie nam mięsa do garnka. Urzędnik podatkowy stoi dalej wciąż na karku. Rząd zabiera nam po dawnemu dzieci na wojnę... Co tu gadać?.. Na licha zdały się wszystkie rewolucje. Tak, czy owak, chłop zawsze pozostanie chłopem.
Jan, metodyczny, jak zwykle, czekał, dopóki Fouan nie dopowie reszty, aby dokończyć czytania. Z chwilą, gdy zaległo milczenie, czytał dalej powolnym, łagodnym swoim głosem:
„Szczęśliwy rolniku, nie porzucaj wsi dla miasta, gdzie będziesz musiał wszystko kupować: mleko, i jarzynę, gdzie wydawać będziesz zawsze po nad niezbędne potrzeby, a to z powodu tysiącznych pokus i tak zwanych okazyj. Czy nie masz w twojej wsi rodzinnej poddostatkiem powietrza i słońca, zdrowej pracy, godziwych rozrywek? Życie wśród pól i łąk nie da się z niczem porównać. Posiadłeś prawdziwe szczęście, zdala od złoconych ścian. Najlepszy dowód, że pracujący w miastach przybywają rozkoszować się wsią, a jedynem marzeniem każdego mieszczucha jest znalezienie na starość kąta w twojej bliskości, zbieranie kwiatów, spożywanie owoców, zrywanych prosto z drzewa, wylegiwanie się na trawie. Powiedz sobie raz nazawsze, Kubo Poczciwcze, że pieniądz jest chimerą. Jeśli posiadłeś spokój ducha, możesz się uważać za wybrańca fortuny“.
Głos mu się załamał, zapanować musiał nad wzruszeniem tkliwego chłopca, który wyrósł w miastach i którego dusza drga wtórem radosnym na myśl o szczęściu życia wiejskiego. Wszyscy pozostali nie rozchmurzali twarzy; kobiety pochyliły głowy nad drutami, mężczyźni siedzieli surowi i sztywni. — Kpiła z nich chyba ta książka? Pieniądz tylko jest coś wart, a oni zdychali z nędzy. Milczenie, nabrzmiałe bólem i żalem, jakie zapadło wśród uczestników wieczornicy, przykrość sprawiało młodemu chłopcu, pozwolił też sobie na rozumną uwagę:
— A może jednak lepiej szłoby wszystko, gdybyśmy mogli uczyć się?... Ludzie dla tego byli ongi tacy nieszczęśliwi, bo nic nie wiedzieli. Dzisiaj wie się troszkę tylko i jest napewno nieco lepiej. Trzebaby więc wiedzieć wszystko z gruntu, wiedzieć dokumentnie, mleć szkoły, w których uczonoby, jak uprawiać ziemię...
Fouan przerwał mu szorstko. Stary człowiek trzymał się uparcie rutyny.
— Do licha z tą waszą nauką! Im więcej napakujecie nią sobie głowę, tem gorzej będzie szło. Mówię przecież, że pięćdziesiąt lat temu ziemia suciej rodziła! Nie lubi bestja, żeby ją mordować, daje tyle tylko, ile sama chce. Taka ci szelma mądra! Weźcie na ten przykład pana Hourdequina. Pojadł wszystkie rozumy, wydał wór pieniędzy, taki duży jak on sam, na wbicie sobie w głowę wszystkich tych tam nowych wynalazków... Nie, nie... wszystko na nic, — chłop zostanie chłopem!
Biła dziesiąta. Na ostatnie słowa starego, które rąbnęły siekierą, jak wyrok nieodwołalny, poszła Róża po garnek z kasztanami, który pozostawiła w ciepłym popiele na trzonie kuchennym, chcąc, jak obowiązuje zwyczaj w wieczór Wszystkich Świętych, uraczyć swoich gości. Przyniosła też dwa litry białego wina, aby uczta była kompletna. Z chwilą pojawienia się na stole kasztanów i wina zapomniano o wszystkich opowiadaniach i czytaniach; zapanowała odrazu wesołość; paznogcie i zęby zabrały się rączo do roboty wyłuskiwania owoców ze spieczonych i dymiących się jeszcze ich łupin. Starsza nie mogąc jeść tak prędko jak inni, zgarnęła odrazu swoją część do kieszeni... Bécu i Hjacynt pożerali je razem z łupinami, rzucając je sobie zdaleka w szeroko otwarte usta, gdy przeciwnie, Palmira, ośmielona już nieco, niezmiernie starannie oczyszczała jądra i karmiła niemi Hilarjona, jak indyczkę. Dzieci bawiły się robieniem z kasztanów „kiszki“. Flądra nadgryzała łupinę, potem ściskała kasztan w palcach, aby wydobyć z niego cienką strugę soku, który Delfin i Nénesse zlizywali apetycznie. Bardzo im to smakowało. Liza i Franka postanowiły iść za ich przykładem. Objaśniono po raz ostatni świecę i trącono się kieliszkami za pomyślność wszystkich obecnych. Zrobiło się jeszcze cieplej, rudy opar unosił się nad gnojową podściółką, świerszcz ćwierkał głośniej, krowy miażdżyły w zębach miarowem, łagodnem rozcieraniem łupiny kasztanów, które im rzucano, aby i one brać mogły udział w uczcie.
O wpół do jedenastej zaczęto rozchodzić się. Pierwsza odeszła Fanny, zabierając z sobą Nénesse’a. Za nimi poszli, kłócąc się po drodze jeszcze, Bécu i Hjacynt, którym zimne powietrze ulicy wpędziło ponownie do głowy opary winne, tak że zdaleka słychać było, jak Flądra i Delfin, z których każde podtrzymywało własnego rodzica, popychali zataczających się i ściągali ich przemocą na drogę, niby narowistego konia, który nie wie, którędy droga do stajni. Przy każdem otwarciu wrót obory wpadał do wnętrza mroźny powiew, idący z obielonego śniegiem gościńca. Jedynie Starszej nie było spieszno do domu, powoli też okręciła szyję chustką i wciągała na ręce mitynki. Ani się nawet obejrzała na Palmirę i Hilarjona, którzy w strachu przed nią uciekli, dygocąc z zimna pod lichemi swojemi łachmanami. W końcu odeszła i ona, i wróciła do swojego domu, stojącego tuż obok, tak że słychać było, jak zatrzasnęła gwałtownie za sobą drzwi wejściowe. Pozostały już tylko Franka i Liza.
— Odprowadzicie je, wracając do siebie na folwark, Kapralu? — zapytał stary Fouan. — Jedna wam droga?
Jan skinął głową na znak zgody, a obie dziewczyny okryły głowy chustkami.
Podniósł się też i Kozioł i chodzić zaczął po oborze, ponury i zamyślony. Odkąd zaczęto czytać, nie powiedział ani słowa, jak gdyby przejęty treścią książki, dziejami tej ziemi, zdobywanej z takim wysiłkiem. Dlaczego nie mógł posiąść jej całej? Nie mógł znieść konieczności dzielenia się nią z innymi. Inne jeszcze myśli i uczucia tłukły się pod twardą jego czaszką: gniew, obstawanie przy raz wyrzeczonem słowie, rozpaczliwa, niepohamowana żądza mężczyzny, który chce i nie chce, w obawie aby go nie oszukano. Nagle powziął decyzję.
— Idę spać. Żegnam was.
— Jakto? Dlaczego żegnasz nas?
— Bo wracam przededniem do Chamade... Dla tego żegnam się z wami, gdybym nie miał was zobaczyć.
Ojciec i matka stanęli tuż przed nim osłupiali.
— Jakto? a twoja część — zapytał ojciec. Przyjmujesz ją?
Kozioł był już przy drzwiach, odwrócił się i rzucił:
— Nie!
Stary Fouan zachwiał się na nogach. Dreszcz wstrząsnął całem jego ciałem. Wyprostował się i raz jeszcze oświadczył pełnią swojej powagi ojcowskiej:
— Dobrze... Niech i tak będzie. Jesteś złym synem... Dam bratu twojemu i siostrze ich udziały, a twój wydzierżawię im i tak się rozporządzę, że po mojej śmierci zatrzymają go na własność... Nie dostaniesz nic. A teraz, idź sobie!
Kozioł nie ruszył się z miejsca, sztywny jak słup. Matka usiłowała przemówić do jego serca:
— Kochamy cię przecież tak samo jak innych, głuptasie!... Buntujesz się przeciwko łonu, które cię nosiło!... Upierasz się na własną szkodę... Przyjm!
— Nie!
I znikł. Poszedł na górę spać.
Liza i Franka wyszły w milczeniu pod wrażeniem sceny, której były świadkami. Objęły się znów wpół, tworząc jedną, łączną, czarną plamę, ciemniejszą na sinawem tle nocnego krajobrazu śnieżnego. Jan, idący za niemi, milczący tak samo jak one, usłyszał ich płacz. Chciał dodać im otuchy.
— Nie martwcie się, namyśli się i przystanie jutro.
— O, nie znacie go — zawołała Liza. — Dałby się porąbać w kawałki, a nie ustąpi... Nie, nie, wszystko przepadło. — Po chwili dodała głosem rozpaczliwym:
— Boże, mój Boże, co ja zrobię z tym jego dzieciakiem?
— Ha, cóż? Musi przecież wyjść na świat — szepnęła Franka.
Uwaga ta rozśmieszyła obie. Na chwilę tylko jednak. Zbyt smutno im było na duszy, znów więc zaczęły płakać.
Jan, po odprowadzeniu ich przed same drzwi ich domu, poszedł dalej drogą, wiodącą śród równiny. Śnieg przestał sypać, niebo rozjaśniło się, całe upstrzone gwiazdami, jasne, pogodne niebo nocy mroźnej, siejące sine światło kryształowej przejrzystości. Beaucja ciągnęła się w nieskończoność, cała biała, płaska i nieruchoma niby morze lodowe. Z dalekiego widnokręgu nie wiał podmuch żaden. Idąc, słyszał Jan tylko stuk grubych butów swoich o stwardniałą ziemię. Dokoła panowała cisza, głęboka, uroczysta cisza mrozu. Wszystko, co przeczytał, wirowało mu w głowie. Zdjął czapkę, aby się ochłodzić, bolało go za uszami, czuł potrzebę niemyślenia o niczem. Nękała go wszelako myśl o tej ciężarnej dziewczynie i o jej siostrze. Jego grube buty obijały się wciąż o zmarzłą ziemię. Od roziskrzonego stropu oderwała się spadająca gwiazda, przebiegła płomienną smugą mroźne niebo i zgasła.

Hen, w dali, ginął folwark Borderie, zaledwie wzdymając lekkim garbem biały całun śnieżny. Skręciwszy w ścieżkę, przerzynającą równinę, przypomniał sobie Jan pole, które przed kilkoma dniami obsiewał na tem miejscu. Spojrzał na lewo i poznał je pod powłoką śniegową. Była cienka, puszysta i nieskalana jak futro gronostaja; zarysowywały się pod nią wyraźnie grzbiety brózd, pozwalając wyczuwać zdrętwiałe skiby ziemi. Jak błogo spać w niej musiały ziarna siewne! Jaki spokój niezamącony w tem łonie, zlodowaciałem aż do ciepłego poranka, kiedy wiosenne słońce na nowo zbudzi je do życia!

CZĘŚĆ DRUGA.
I.

Była czwarta rano, dzień zaledwie wstawał, budził się pierwszy różowy świt majowych poranków. Pod bledniejącem niebem stały uśpione jeszcze trzy długie budynki z trzech stron szerokiego, czworokątnego podwórza: w głębi — owczarnia, na prawo — stodoły, a dom mieszkalny — na lewo. Zamykająca czwartą stronę brama wjazdowa była zawarta, zatarasowana żelaznym drągiem. Jedynie tylko wielki żółty kogut, stojący na gnojowisku, piał na powitanie dnia głosem donośnym jak granie trąbki. Wnet odpowiedział mu drugi, w chwilę potem trzeci. Zew powtarzał się coraz dalej, z folwarku na folwark, z jednego krańca Beaucji na drugi.
Tej nocy, jak co noc nieomal, Hourdequin przyszedł do pokoju Jakóbki, do jej małego pokoiku służbowego, który na jego polecenie wyklejony został dla niej malowanym w kwiaty papierem, przyozdobiony perkalowemi firankami i umeblowany staremi sprzętami z mahoniu. Bowiem pomimo wzrastającego wciąż swojego wpływu spotykała się ze stałym oporem, ilekroć wyrażała chęć zamieszkania wraz z nim w pokoju zmarłej jego żony. Resztką szacunku, jaki pozostał mu dla pamięci nieboszczki, bronił kochance wstępu do sypialni małżeńskiej. Czuła się tem wielce urażona, rozumiała bowiem, że nie będzie mogła być prawowitą gospodynią domu, dopóki nie będzie sypiała w starem dębowem łożu, przysłoniętem pąsowemi bawełnianemi draperjami.
O świcie zbudziła się Jakóbka, pozostała jednak jeszcze czas jakiś w pozycji leżącej, wyciągnięta nawznak, gdy obok niej Hourdequin chrapał w najlepsze. W podniecającem cieple łóżka czarne jej oczy błądziły rozmarzone, lekki dreszczyk przebiegł po nagiem, szczupłem jej dziewczęcem ciele. Ociągała się przez chwilę, poczem, nagle zdecydowana, przeskoczyła ostrożnie przez leżącego, uniósłszy w górę nocną koszulę, tak lekka i zwinna, że wcale nie poczuł jej dotknięcia. Cicho, bez szmeru, rękami rozgorączkowanemi nagłą żądzą, zarzuciła na siebie spódnicę. W ruchu tym potrąciła nieostrożnie krzesło i mężczyzna, zbudzony stukiem, otworzył oczy.
— Co to, ubierasz się?... Dokąd idziesz?
— Boję się o chleb, idę zajrzeć!
Hourdequin zasnął na nowo, mamrocząc coś, nieco zdziwiony wymówką, zaniepokojony mimo sennego odurzenia. Ostry, przeszywający, niby ukłócie szpilki, cień podejrzenia zbudził go nagle. Nie widząc Jakóbki przy sobie, oszołomiony jeszcze, wiódł sennym wzrokiem po służbowym pokoiku, gdzie stały jego ranne pantofle, leżała jego brzytwa i jego fajka. — Znów pewnie zawróciła sobie hultajka głowę jakim parobkiem! — Parę minut trwało, zanim zdolny był skupić myśli i odtworzyć w pamięci całe swoje położenie.
Ojciec jego, Izydor Hourdequin, był potomkiem starego rodu chłopskiego z Cloyes, który w szesnastem stuleciu wydelikacił się i wzniósł do burżuazji. Wszyscy Hourdequinowie piastowali urzędy w żupach solnych: jeden był urzędnikiem, sprawującym sądy w magazynie solnym w Chartres, drugi — kontrolerem w Chateaudun; Izydor, którego rodzice wcześnie odumarli, był już posiadaczem gotówki, wynoszącej około sześćdziesięciu tysięcy franków, kiedy, jako młodzieniec dwudziestosześcioletni, stracił posadę wskutek rewolucji.
Przyszło mu tedy na myśl, że może zbogacić się dzięki złodziejstwom, popełnianym przez rabusiów-republikanów, wystawiających na sprzedaż dobra narodowe. Znał wybornie okolicę, węszył więc, obliczał i wreszcie nabył za trzydzieści tysięcy franków, czyli za piątą zaledwie część istotnej ich wartości, stopięćdziesiąt hektarów, składających się na folwark Borderie, jedynych, jakie pozostały z dawnego klucza Rognes-Bouqueval. Żaden z chłopów nie miał odwagi zaryzykowania swoich talarów; burżuazja tylko, sądownicy i finansjera odnieśli korzyść z tego zabiegu rządu rewolucyjnego. Zresztą, i z jego strony była to spekulacja jedynie. Izydor Hourdequin nie myślał bynajmniej zaprzątać sobie głowy administrowaniem folwarku, chciał tylko, z chwilą, gdy uspokoi się sytuacja, odprzedać go za właściwą cenę i w ten sposób pięciokrotnie powiększyć swój dobytek.
Przyszły wszakże czasy Dyrektorjatu i deprecjacja własności ziemskiej trwała w dalszym ciągu; niepodobna było sprzedać majątku po wymarzonej cenie. Ziemia wzięła go z kolei w posiadanie, stał się jej niewolnikiem do tego stopnia, że ze zwykłym sobie uporem, nie dając się pozbawić ani jednej piędzi, powziął myśl wykorzystania jej samemu, mając nadzieję zbogacenia się tą drogą przynajmniej. W tym samym mniej więcej czasie ożenił się z córką właściciela sąsiedniego folwarku, która wniosła mu w posagu pięćdziesiąt hektarów. W ten sposób posiadał ich już dwieście, i to właśnie stało się powodem, że ten burżuj pochodzenia chłopskiego powrócił do uprawy roli, do uprawy jej na wielką skalę, stając się tem samem członkiem arystokracji gruntowej, która zajęła miejsce dawnego, wszechpotężnego możnowładztwa feodalnego.
Jedyny jego syn Aleksander Hourdequin, urodził się w r. 1804. Rozpocząwszy ze wstrętem naukę w kolegjum w Chateaudun, rychło rzucił ją, ciągnęło go bowiem całą siłą do roli, wolał też wrócić do domu pomagać ojcu, dla którego niechęć syna do nauki bolesnem była rozczarowaniem. Wobec zbyt powolnego tempa wzrastania majątku pragnął zlikwidować wszystko i skierować syna do którego z zawodów wyzwolonych. Stało się inaczej.
Młodzieniec miał dwadzieścia siedem lat, kiedy, po śmierci ojca, stał się panem Borderie. Był zwolennikiem metod postępowych; w żeniaczce szukał przedewszystkiem nietyle ziemi, ile gotówki, uważając, że słaba wydajność gospodarki wiejskiej zależna jest od braku rozporządzalnego kapitału.
Znalazł też pożądany posag w wysokości około pięćdziesięciu tysięcy franków, które wniosła mu, jako wiano, siostra notarjusza Baillehache’a, dobrze dojrzała pannica, starsza od brata o pięć lat, niezmiernie brzydka, cicha, ale łagodna i dobra. Posiadłszy gotówkę, rozpoczął młody Aleksander długą walkę ze swojemi dwustu hektarami, walkę zrazu przezorną, z czasem coraz bardziej gorączkową, roznamiętnioną niepowodzeniami, walkę, wznawianą z każdą porą roku, z dniem każdym, walkę, która, nie zbogaciwszy go, co prawda, umożliwiła mu wszakże prowadzenie dostatniego życia człowieka z temperamentem, przywykłego zadawalniać wszystkie swoje apetyty i żądze. Od kilku lat jednak sprawy psuły się wciąż. Żona urodziła mu dwoje dzieci: chłopca, który, czując wstręt do uprawy roli, zaciągnął się do wojska i dosłużył się, po Solferino, stopnia kapitana, i córkę, delikatną, śliczną dziewczynkę, ulubienicę ojca, dziedziczkę Borderie, ponieważ niewdzięczny syn wolał tułać się po świecie w poszukiwaniu przygód. Zaczęło się od tego, że w samym środku żniw stracił żonę. Tej samej jesieni umarła mu córka. Był to dla niego cios straszliwy. Kapitan nie pokazywał się nawet raz do roku, ojciec został więc nagle osamotniony, bez żadnych nadziei na przyszłość, nie znajdując już zachęty do pracy w myśli o dzieciach. Mimo jednak, że rana nie przestawała krwawić, nie ugiął się, pozostał po dawnemu gwałtowny i despotyczny. Zaciął się wobec chłopów, którzy drwili z jego maszyn i pragnęli w głębi duszy zguby burżuja, ośmielającego się wkraczać w ich kompetencję. Cóż było robić zresztą? Coraz bardziej wprzęgał się w jarzmo ziemi; nagromadzona praca i zaangażone kapitały zaciskały węzły jego niewoli coraz ciaśniej i teraz nie widział już przed sobą możliwości wyjścia. Chyba katastrofa jedynie.
Hourdequin, chłop barczysty z wielką, ogorzałą, rumianą twarzą, który, jako jedyny ślad wydelikacenia burżujskiego, zachował małe ręce, był w stosunku do dziewek folwarcznych despotycznym samcem. Nawet za życia żony wszystkie przejść musiały przez jego ręce, i to w sposób zupełnie naturalny, bez żadnych dalszych konsekwencyj, jako rzecz musowa. O ile córce biednego wieśniaka, zarobkującej szyciem, udaje się czasem uniknąć upadku, nie zdarza się wprost, aby którakolwiek z dziewcząt chłopskich, idących do służby folwarcznej, nie stała się ofiarą mężczyzny, pana czy parobka. Pani Hourdequinowa żyła jeszcze, kiedy Jakóbka dostała się do Borderie, przygarnięta z litości. Ojciec Cognet, stare pijaczysko, tłukł ją bez pamięci i biedactwo tak wyschło i wynędzniało, że można było policzyć jej kości po przez łachmany, jakiemi była okryta. Tak wydawała się przytem brzydka, że wiejskie łobuziaki wyszydzały ją i wykpiwały. Nie możnaby jej było dać nawet piętnastu lat, chociaż dobiegała osiemnastu.
Wzięto ją do pomocy służącej i używano do najpośledniejszych robót, do zmywania statków, do wymiatania gnoju, oporządzania bydła i dojenia krów, tak że nie wychodziła wcale z brudu i błota. Jednakże, po śmierci pani domu, wydawała się jak gdyby nieco ochędożona. Każdy parobek przewracał ją na sianie; nie było na całym folwarku chłopa, któryby nie miał jej pod sobą. Pewnego dnia, kiedy poszła do piwnicy z samym panem, który dotychczas gardził nią, zachciało się i jemu popróbować niechlujnej brzydali, broniła mu się wszakże tak zawzięcie zębami i paznogciami, tak drapała go i gryzła, że zmuszony był ją rzucić.
Od tej chwili karjera jej była przypięczętowana. Opierała mu się przez sześć miesięcy, a potem oddawała się kawałeczkami tylko obnażonego ciała. Z podwórza zaawansowała do kuchni, na stanowisko już nie popychadła, ale prawdziwej służącej; z czasem przyjęła sobie małą dziewczynkę do pomocy, i wreszcie, stawszy się zupełną panią, miała specjalną dziewczynę do obsługiwania siebie. Teraz już dawny brudas, śmieciuch, przeistoczył się w smagłą młodą dziewczynę, przystojną, z miną filuterną, z jędrną piersią i gibkiemi, pełnemi kształtami pozornie szczupłej kibici. Wykazywała nieliczącą się z wydatkami zalotność, zlewała się pachnidłami, pozostając jednak w gruncie rzeczy dawnym brudasem. Ludzie z Rognes i okoliczni rolnicy nie przestawali dziwić się jej szczęściu. Słyszane to u licha rzeczy, ażeby bogacz zadurzył się w takiem chuderlątku, ani ładnem, ani ponętnem, w Cognetce, córce Cogneta, tego pijusa, roztłukującego od dwudziestu lat kamienie na drogach? Piękny teść! Ładny szurgot — kucharka! I chłopi nie zdawali sobie nawet sprawy, że ten szurgot — to ich zemsta, odwet wsi za niesprawiedliwość dworu, pomszczenie się nędznego pracownika na roli na zbogacionym burżuju który stał się wielkim obszarnikiem. Hourdequin w przełomowym okresie swoich pięćdziesięciu pięciu lat dał się przywabić na dobre, czuł nieustanną fizyczną potrzebę uroków Jakóbki, jak się odczuwa potrzebę chleba i wody. Kiedy dziewczyna chciała przypodobać mu się, tuliła się do niego jak kotka, darzyła go wyuzdanemi, niedziewczęcemi pieszczotami, bez skrupułu, bez wstrętu. Za rozkosz jednej z takich godzin upokarzał się i po kłótniach, po straszliwych wybuchach despotycznego gniewu, podczas których groził jej wyrzuceniem na bruk i kopał ją butami, pokorniał nagle, błagając, aby przy nim pozostała.
Dopiero wczoraj wyciął jej tęgi policzek w trakcie awantury, jaką mu zrobiła, aby sypiać w łóżku, na którem umarła jego żona. Zemściła się na nim, odmawiając mu przez całą noc swojego ciała, broniąc się pięściami, jak tylko próbował zbliżyć się do niej. Mimo, że nie przestawała w dalszym ciągu oddawać się z dobrej woli parobkom, jemu, panu swojemu, skąpiła pieszczot, podniecała jego zmysły biczem oporu po to jedynie, aby większą jeszcze zyskać nad nim przewagę. To też ranka tego w tej izdebce, tchnącej niezaspokojoną żądzą, na tej ciepłej jeszcze pościeli, na której czuł zapach jej ciała, zdjął go znów gniew i równocześnie potrzeba jej pieszczot. Oddawna już węszył ciągłe zdrady Jakóbki. Zerwał się jednym skokiem, wołając głośno:
— A! łajdaczko, niech no ja cię przydybię!
Ubrał się pospiesznie i zeszedł.
Jakóbka popędziła przez uśpione izby domu, słabo rozwidnionego świtaniem. Przebiegając przez podwórze, cofnęła się instynktownie na widok pastucha, starego Soulasa, który już był na nogach. Tak silna parła ją jednak żądza, że nie zwróciła na niego uwagi. — A co tam! — Minęła stajnię na piętnaście koni, w której sypiali czterej fornale i pobiegła wprost na poddasze, służące Janowi za łoże: trochę słomy i koc, bez prześcieradła nawet. Budząc go z głębokiego snu pocałunkiem, cała drżąca, zdyszana, szepnęła mu do ucha:
— To ja, głuptasie. Nie bój się... Prędko, prędko, nie mamy czasu.
Chłopak przeląkł się. Nie chciał tu, na swojem posłaniu, w obawie, aby ich nie przychwycono. Drabina od szopy z sianem stała tuż obok, wdrapali się więc po niej na górę, zostawiając otwarty spust i rzucili się na siano.
— O! mój głuptasie, mój głuptasie! — powtarzała dziewczyna, gruchając w miłosnem upojeniu gardłowemi dźwiękami, które zdały się wychodzić z głębi jej łona.
Jan Macquart był już od dwóch lat na folwarku. Po wyjściu z wojska dostał się do Bazoche-Le-Doyen wraz z kolegą, stolarzem jak on sam, i wstąpił jako czeladnik na służbę do jego ojca, drobnego budowlanego przedsiębiorcy wojskowego.
Stracił już jednak w ciągu wojaczki pociąg do swojego rzemiosła; siedem lat służby wojskowej zniechęciło go do niej; obrzydziło mu hebel i piłę do tego stopnia, że wydawał się jakby odmieniony. Ongi, w Plassans, ochoczo brał się do tej roboty, nie mając zdolności do nauki, z trudnością wyuczywszy się czytać, pisać i jako tako rachować. Był jednak rozważny, bardzo pracowity i całą siłą dążył do stworzenia sobie niezależnego bytu po za straszliwą swoją rodziną. Stary Macquart trzymał go krótko, jak dziewczynę, sprzątał mu z przed nosa kochanki i co sobotę wystawał przed warsztatem, zabierając mu cały zarobek. Kiedy wreszcie rozwiązłość i brutalność starego opoja zabiły mu matkę, poszedł chłopak za przykładem siostry swojej, Gervaisy, która uciekła do Paryża z kochankiem i czmychnął także, aby nie pracować na nygusa ojca. A teraz nie poznawał siebie samego; nie żeby i on miał się rozleniwić, ale pobyt w wojsku rozszerzył jego światopogląd: polityka, naprzykład, która dawniej nudziła go, bardzo go teraz zajmowała, podsuwała mu różne myśli o równości i o braterstwie. Przyzwyczaił się zresztą do ciągłych wędrówek, do długich wart spędzanych bezczynnie, do sennego życia koszarowego, do dzikich wyskoków wojny. Narzędzia stolarskie wypadały mu już z rąk, myślą przenosił się w czasy przebytej kampanji włoskiej i wówczas ogarniała go niezmożona potrzeba odpoczynku, palce odrętwiała mu chęć wyciągnięcia się na trawie i zapomnienia o bożym świecie.
Pewnego dnia posłał go majster do Borderie, gdzie potrzebne były jakieś przeróbki. Miał tam na miesiąc roboty przy fugowaniu podłóg, umacnianiu drzwi i okien i dokonywaniu poprawek prawie przy wszystkiem. Szczęśliwy ze zmiany przewlókł robotę na sześć tygodni. W tym czasie umarł jego majster, a syn, żonaty już, przeniósł się do wsi swojej żony. Pozostając w dalszym ciągu w Borderie, gdzie nowe wciąż wynajdywano kawałki spróchniałego drzewa, które wymagały zastąpienia zdrowemi, pracował tu już Jan na własną rękę. Potem, z chwilą rozpoczęcia żniw, dopomagał w polu, pozostał drugie jeszcze sześć tygodni, aż wreszcie, pan Hourdequin, widząc, że chłopak nadaje się doskonale do pracy na roli, zatrzymał go u siebie na stałe. W rok niespełna dawny czeladnik stolarski stał się sprawnym parobkiem, woził, orał, siał i kosił, ogarnięty błogosławioną ciszą ziemi, która, miał nadzieję, zadowolni wreszcie jego potrzebę skupienia i spokoju. Raz nazawsze skończył więc z piłą i heblem! Zdawał się być urodzony do pracy w polu z tą swoją rozważną powolnością, ze swojem umiłowaniem roboty systematycznej, z odziedziczonem po matce usposobieniem wołu roboczego. Uszczęśliwiony był, rozkoszował się pejzażem wiejskim, którego wieśniacy nie widzą wcale, zachwycał się nim po przez błąkające mu się po głowie strzępy sentymentalnych czytanek, malujących ideały życia prostego, cnotliwego, w niezamąconej błogości i doskonałem szczęściu, jakich pełne są moralne powiastki dla dzieci.
W rzeczywistości wszakże zupełnie co innego umilało mu życie na folwarku. W czasie, kiedy naprawiał jeszcze drzwi, okna i podłogi, Cognetka przychodziła często siadywać przy nim na heblowinach. Ona właściwie była pierwszą, która wskazała mu drogę do rozpusty, pociągnięta jędrnem, mocnem ciałem chłopaka, jego twardemi, regularnemi rysami, zdradzającemi silnego samca. Zrazu uległ jej tylko, potem sam jej szukał w obawie, aby go nie wzięła za niedołęgę, party zresztą zmysłowym pociągiem do zepsutej dziewczyny, która tak sprytnie umiała podniecać mężczyzn. W głębi duszy wszakże burzyła się w nim wrodzona uczciwość. Czuł, że źle robi, zadając się z kochanką pana Hourdequina, któremu winien był wdzięczność. Znajdował naturalnie to i owo na swoje wytłomaczenie: nie była żoną jego pana, tylko jego utrzymanką; a zresztą, skoro zdradzała go na każdym kroku, dla czegóżby nie miał korzystać z nadarzającej się okazji zabawy zamiast pozostawiania jej innym? Mimo jednak takiego usprawiedliwiania się przed samym sobą, czuł wzrastający niepokój sumienia, widział bowiem, że właściciel folwarku rozpala się do Jakóbki coraz namiętniej. Musi się to źle skończyć, napewno...
Jan i Jakóbka, zagrzebani w sianie, przyczaili się, tłumiąc oddech, kiedy nagle Jan, niespokojnie wciąż nadsłuchujący, usłyszał trzeszczenie szczebli drabiny. Zerwał się na równe nogi i niepomny, że może zabić się na miejscu, zeskoczył na dół przez otwór, służący do zrzucania paszy. W tej samej chwili głowa Hourdequina ukazała się z przeciwnej strony, tuż ponad spustem. Jednym rzutem oka ogarnął sylwetkę uciekającego mężczyzny i obnażony brzuch leżącej jeszcze z rozkraczonemi nogami kobiety. Na ten widok taka zdjęła go dzika pasja, że, nie myśląc o zejściu na dół, aby rozpoznać kochanka, potężnym policzkiem, który mógłby zmiażdżyć byka, obalił na ziemię usiłującą podnieść się Jakóbkę.
— A! ladacznico!
Zawyła z bólu, przecząc oczywistości wściekłym krzykiem.
— To nieprawda!
Zaledwie zdolny był powstrzymać się od skopania butami obnażonego brzucha, drgającego jeszcze spazmem szału.
— Widziałem go!... Przyznaj się, bo cię zaduszę!
— Nie, nie, nieprawda!
Kiedy wreszcie podniosła się i opuściła spódnicę, stanęła znów przed nim zuchwała, wyzywająca, zdecydowana wyzyskać swoją przewagę.
— A zresztą, co cię to obchodzi? Cóż to? żoną ci jestem, czy co?... Kiedy nie chcesz, żebym sypiała w twojem łóżku, wolno mi sypiać gdzie mi się podoba.
I zagruchała, jak gołębica, głosem lubieżnej drwiny.
— Wynoś się, daj mi zejść... Pójdę sobie jeszcze dziś wieczór!
— Zaraz, natychmiast!
— Nie, wieczorem... Zdążysz się jeszcze namyślić.
Dygotał cały, nie posiadając się z wściekłości, nie wiedząc na kim ma wywrzeć swój gniew. Nie starczyło mu odwagi na wyrzucenie jej odrazu na ulicę, z jakąż rozkoszą jednak byłby wypędził na zbity łeb jej kochanka. Ale gdzie go teraz znaleźć? Wgramolił się wprost na górę do szopy, kierując się pootwieranemi drzwiami, nie zaglądając wcale do posłań. Kiedy zeszedł na dół, czterej fornale, tak samo jak i Jan pod swoim okapem, ubierali się, jak gdyby dopiero co zbudzeni. Który z tych pięciu? Każdy z nich mógł być tak samo dobrze winowajcą, a może wszyscy, jeden po drugim? Miał jednak nadzieję, że łotr ten się zdradzi; wydał ranne dyspozycje, nie wysłał żadnego w pole i nie poszedł też sam, zacisnął tylko pięście, wracając do dworu i, rzucając z podełba spojrzenia na wszystkie strony, ledwie hamował chęć zaduszenia własnemi rękami pierwszego, ktoby mu się nawinął.
Śniadanie zjedzono o siódmej; na widok wściekłego humoru pana cały dom dygotał ze strachu. Czeladź Borderie składała się z pięciu fornali, chodzących za pięcioma pługami, z trzech młockarzy, dwóch parobków podwórzowych, jednego pastucha i jednego małego pastuszka świń, wszystkiego dwanaścioro służby gospodarskiej, nie licząc kucharki. Zaszedłszy nasampierw do kuchni, zaczął od skrzyczenia służącej za to, że, po wyjęciu chleba z pieca, nie odłożyła na pułap łopaty. Potem obszedł śpichlerze, jeden mniejszy na owies, drugi na zboże, ogromny, wysoki jak kościół, z pięciometrowemi wrotami, i tu przyczepił się do młockarzy, klnąc na czem świat stoi, że cepami swojemi niszczą mu całą słomę.
Stąd przeszedł do obory, wściekły, że zastał wszystko w najlepszym porządku — wszystkie trzydzieści krów należycie oporządzone, żłoby czysto uprzątnięte, podłogę środkiem starannie wymiecioną. Nie wiedział, jaką znaleźćby przyczepkę do pastuchów, kiedy wreszcie, będąc już na dworze i, rzucając okiem na cysterny, które były także na ich pieczy, zauważył, że otwór jednej z rynien zatkało wróble gniazdo. Jak wszędzie w Beaucji, skrzętnie łapano wodę deszczową za pomocą skomplikowanego systemu przewodów. Zauważywszy nieporządek, zapytał brutalnie, czy chcą, ażeby wróble zamorzyły go pragnieniem. Właściwa jednak burza wybuchła dopiero na fornali. Bez względu na to, że wszystkie piętnaście koni w stajni świeżą miały podściółkę ze słomy, wrzeszczeć zaczął, że obrzydliwość bierze patrzeć, jak szkapy męczą się na przegniłej słomie. Potem, wstydząc się własnej niesprawiedliwości, bardziej jeszcze nią rozwścieczony, pospieszył obejrzyć stojące w czterech rogach zabudowań cztery szopy, w których przechowywano narzędzia rolnicze, i, w jednej z nich, ku wielkiemu swojemu zadowoleniu, dostrzegł złamany lemiesz u pługa. Świetna okazja dania wreszcie upustu piorunom gniewu! Co sobie wyobrażają te gałgany, nicponie, darmozjady, że trzyma się ich po to tylko, żeby im się podobało niszczyć jego dobytek?! Powytrąca im wszystkim z pensji, tak, wszystkim pięciu, żeby nie było zazdrości. Klnąc tak i piorunując na nich, śledził ich rozpłomienionemi oczami, czy nie dojrzy u którego oznak przestrachu, nagłej bladości czy dreszczu, którym łotr zdradziłby się wyraźnie. Żaden jednak nie poruszył się nawet. Nie było co robić tu dłużej. Pan Hourdequin machnął ręką gestem rozpaczy i poszedł dalej.
Kiedy wreszcie, rozejrzawszy się po całym obejściu, kończył obchód inspekcją owczarni, przyszło mu na myśl wybadać owczarza Soulasa. Sześćdziesięciopięcioletni starzec służył na folwarku już od pół wieku i nic nie zdołał przez cały ten czas zaoszczędzić, wyzuty ze wszystkiego przez żonę — pijaczkę i ladacznicę, którą nareszcie, ku wielkiej swojej uciesze, złożył do ziemi. Biedak w ciągłym żył strachu, aby go nie odprawiono z powodu podeszłego wieku. Może pan da mu na starość jakąś zapomogę? Ale czy to kto wie, czy nie zdarza się, że panowie umierają pierwsi? A zresztą czy, pozostawiając go na łaskawym chlebie, da mu na tytoń i na lekarstwo od podagry? Co gorsze, stary owczarz miał wroga w Jakóbce, której nienawidził też całą duszą wrogością starego, zazdrosnego sługi, oburzonego szybkiem zdobyciem przez tę przybłędę władzy w domu. Nie mógł znieść, że ośmielała się wydawać mu rozkazy, ona, ta sama, którą niedawno widział w łachmanach, wymiatającą gnój z obory. Gdyby od niej tylko zależało, napewno wyrzuciłaby go, był więc ostrożny, chciał utrzymać się na miejscu i dla tego unikał wszelkiego zatargu, mimo że pewien był poparcia samego pana.
Owczarnia, w głębi podwórza, zajmowała cały oddzielny budynek, szopę długości osiemdziesięciu metrów, w której osiemset sztuk owiec i baranów przedzielonych było wzajem od siebie kilkoma przegrodami: tutaj kilka grup matek, tam znów — jagnięta, a jeszcze dalej — barany. W dwa miesiące po urodzeniu kastrowano samców hodowanych na sprzedaż, owce zaś zatrzymywano, aby odnawiać zastęp matek, z których co roku sprzedawano tylko najstarsze. W stałych odstępach czasu tryki pokrywały młode, krzyżowano diszleje z wspaniałemi merynosami o głupkowatym, łagodnym wyglądzie i wielkich, okrągłych nosach, typowych u ludzi zmysłowych. Przy wejściu do owczarni bił w nozdrza duszący, amonjakalny odór podściółki z przegniłej słomy, na którą co trzy miesiące nakładano warstwę świeżej. Przytwierdzone do ścian haki pozwalały na podnoszenie drabinek żłobów w miarę podnoszenia się warstwy gnoju. Nie brak było mimo to w owczarni powietrza dzięki wielkim oknom, a także dzięki ułożonej z ruchomych tarcic podłodze górnej szopy, służącej za skład paszy. Tarcice te usuwano częściowo, w miarę zmniejszania się zapasu furażu. Utrzymywano zresztą, że to żywe ciepło, ta gnijąca, ciepła i miękka warstwa koniczyny jest warunkiem pomyślnego chowu owiec.
Hourdequin, otwierając jedne z wrót owczarni, zauważył Jakóbkę, wymykającą się przez drugie. I ona także pomyślała o Soulasie, pewna, że ją podpatrzył z Janem i niespokojna, czy jej nie zdradzi. Stary zachował się wszakże najzupełniej obojętnie, udając, że nie rozumie, dlaczego, wbrew swojemu zwyczajowi, taka się zrobiła odrazu przymilna dla niego. Widok młodej kobiety, umykającej z owczarni, rozpalił na nowo dręczącą niepewność Hourdequina.
— I cóż, ojcze Soulasie, — zapytał — nie zaszło nic nowego dzisiaj rano?
Pasterz, bardzo wysoki i bardzo chudy, z długą, pooraną zmarszczkami twarzą, przypominającą kawał pokrajanej nożem ogrodniczym dębiny, odpowiedział powolnym głosem:
— Nie, panie Hourdequin, nic, chyba że mają przyjść postrzygacze i zabrać się zaraz do roboty.
Pan pogawędził chwilę ze starym, aby nie dać poznać po sobie, że specjalnie przyszedł go wybadać. Od pierwszych przymrozków na Wszystkich Świętych trzymano owce w owczarni aż do połowy maja, kiedy można już było wypuścić je na koniczynę. Krowy wypędzano na pastwisko dopiero po żniwach. Wyschła, pozbawiona trawy Beaucja dawała mimo to dobre mięso, i tylko ugrzęźnięciu w rutynie i lenistwu przypisać należało nieznajomość tam chowu wołów. Każdy folwark wypasał też na własny użytek nie więcej niż pięć lub sześć wieprzków.
Hourdequin pieścił gorącą dłonią owce, które nadbiegły z podniesionemi głowami, patrząc na pana poczciwemi, jasnemi oczami. Zamknięta nieco dalej ciżba jagniąt cisnęła się do zagród z głośnem beczeniem.
— Nic więc nie widzieliście dzisiaj rano, ojcze Soulasie? — powtórzył pan Hourdequin pytanie, patrząc staremu bystro w oczy.
Stary widział, ale po co ma gadać? Nieboszczka jego, pijaczka i ladacznica, oswoiła go z rozpustą kobiet i głupotą mężczyzn. Gdyby zdradził Cognetkę, kto wie, czy nie wyszłaby z tej sprawy zwycięsko, a wtedy na nim tylko skrupiłoby się wszystko. Woleliby pozbyć się niewygodnego świadka.
— Nie, nic nie widziałem, nic zupełnie! — powtórzył z zamglonemi oczyma i nieruchomą twarzą.
Hourdequin, wyszedłszy z owczarni na podwórze, zetknął się znów z Jakóbką, wyczekującą i podsłuchującą nerwowo o czem mowa była w owczarni. Udawała bardzo zajętą drobiem, składającym się z sześciuset kur, kaczek i gołębi, fruwających, gdaczących, grzebiących w gnojowisku wśród ogłuszającego hałasu i harmidru. Korzystając też z niezdarności chłopaka, który, niosąc pomyje dla świń, przewrócił pełny ceber, lunęła go pięścią w twarz, aby ulżyć sobie nieco w swojem zdenerwowaniu. Rzuciwszy jednak okiem na pana, uspokoiła się odrazu: nie wiedział nic, stary umiał utrzymać język za zębami. Podwoiło to jej zuchwalstwo.
Przy obiedzie, w południe, zachowywała się z wyzywającą wesołością. Nie nadeszła jeszcze pora najcięższej pracy w polu, dawano więc na folwarku jeść cztery razy dziennie: o siódmej rano mleko z podrobionym chlebem; kromki chleba z masłem w południe, czasem przypiekane na grzanki; chleb z serem na podwieczerz; o czwartej i o ósmej miskę zupy omaszczonej słoniną. Na jedzenie zbierano się w kuchni, bardzo obszernej, wygodnie mieszczącej długi stół z dwiema ławkami po obu stronach. Jedynym objawem postępu był w niej angielski trzon kuchenny, zajmujący niewielką część olbrzymiego komina. W głębi czerniała wielka czeluść pieca do pieczenia chleba; na półkach, umocowanych wzdłuż okopconych ścian, błyszczały rądle i rozmaite starodawne utensylja kuchenne. Tego rana kucharka, brzydka, otyła stara panna, piekła chleb i miły zapach ciepłych bochenków parował jeszcze z otwartej dzieży.
— Co to, zapieczętowany ma pan dzisiaj żołądek? — zuchwale zapytała Jakóbka Hourdequina, który wszedł do kuchni ostatni.
Od śmierci żony i córki, nie chcąc jadać samotnie, zasiadał do stołu razem z czeladzią, jak za dawnych czasów; zajmował miejsce na jednym końcu stołu, a na drugim, naprzeciwko niego, siadała gospodyni-utrzymanka. Wszystkich razem było czternaścioro. Podawała do stołu kucharka.
Kiedy pan Hourdequin usiadł, nie odpowiedziawszy ani słowa na jej pytanie, Jakóbka zwróciła uwagę kucharki na należyte przygotowanie przypiekanych grzanek. Były to kawałki przypieczonego chleba, podrobione do wazy, podlane winem i ocukrzone melasą. Zażądała jeszcze jednej porcji, udając, że chce niemi uraczyć mężczyzn i rzucając im przy tem grube żarty, które, pobudzały ich do homerycznych wybuchów śmiechu. Każde zdanie, jakie wypowiadała, miało dwuznaczny sens, przypominający zarazem, że tegoż wieczora jeszcze opuszcza dom. — Trudno! Ludzie schodzą się, rozchodzą, a kto nie dostanie już więcej, pożałuje, że nie umaczał po raz ostatni palca w sosie. — Owczarz jadł z ogłupiałą miną, a pan domu, milczący, zdawał się również nic nie rozumieć. Jan, nie chcąc zdradzić się, zmuszony był śmiać się wraz z innymi, choć wcale nie było mu wesoło na duszy; czuł, że nie postępuje uczciwie w całej tej sprawie.
Po śniadaniu pan Hourdequin wydał dyspozycje na popołudnie. W polu zostało już trochę tylko drobniejszych robót do dokończenia; składano owies, kończono zaorywanie ugorów, czekając aż nadejdzie pora koszenia koniczyny i lucerny. Dla tego też wydał rozporządzenie, aby Jan i drugi parobek zostali w domu i wyprzątnęli szopę na siano. On sam, zgnębiony, czujący dzwonienie w uszach po niedawnem podnieceniu, bardzo nieszczęśliwy, zaczął łazić z kąta w kąt, nie znajdując zajęcia, którem mógłby rozprószyć swój smutek. Postrzygacze rozłożyli się ze swoją robotą w jednej z szop w kącie podwórza. Stanął przed nimi, żeby przypatrzeć się, jak pracują.
Było ich pięciu: chudzi i żółci, usiedli, przykucnąwszy, a wielkie, błyszczące nożyce migały tylko w ich rękach. Pasterz przynosił im owce związane za cztery nogi na podobieństwo skórzanych worów i układał je na klepisku szopy, skąd nie mogły się już ruszać, podnosiły więc tylko łby i smętnie pobekiwały. Kiedy postrzygacz brał którą z nich, wnet milkła i pokornie poddawała się, rozdęta pod grubą powłoką swojego futra, na którem pot i kurz utworzyły istny pancerz czarny. Potem, pod migającem ostrzem nożyc, zwierzę wyłuskiwało się z pod runa, niby ręka z pod rękawiczki, różowe i świeże w złotawym meszku wełny podspodniej. Jedna z matek, ściśnięta między kolanami wysokiego, wyschłego postrzygacza, położona na płask, z rozkraczonemi udami i głową podniesioną sztywno w górę, obnażała swój brzuch, którego skórę fałdowało drganie istoty rozbieranej przemocą. Postrzygacze dostawali trzy susy za każde ostrzyżone zwierzę, a sprawny robotnik mógł ostrzyc dwadzieścia sztuk na dzień.
Hourdequin przypatrywał się, myśląc przytem, że cena wełny spadła na osiem susów za funt, a i to jeszcze spieszyć się trzeba było ze sprzedaniem jej, żeby się zbytnio nie zeschła, co zmniejszało jej wagę. Minionego roku motylica zdziesiątkowała stada w Beaucji. Gospodarstwa szły coraz gorzej, grożąc ruiną i bankructwem ziemi od czasu, kiedy spadek cen zboża powiększał się z miesiąca na miesiąc. Pochłonięty ponownie kłopotami rolnika, dusząc się w podwórzowem obejściu wyszedł z folwarku obejrzeć, co się dzieje w polu. Zawsze kończyły się w ten sposób kłótnie jego z Cognetką: napomstowawszy, napiekliwszy, ile wlazło, ustępował z pola bitwy z sercem ściśniętem bólem na który jedynym kojącym lekiem był widok zbożowych niw i pól porosłych owsem, toczących w niezmierzoną dal złoto-zielone swoje fale.
O! ta ziemia, jakże ją ukochał! Miłował ją nietylko chciwem, płynącem ze skąpstwa, przywiązaniem chłopa, ale uczuciem tkliwem, nieomal intelektualnem, czuł bowiem w niej matkę, która dała mu życie i majątek i do której powróci w końcu. Wychowany od dziecka na jej łonie, odczuwał potrzebę swobody, która wzbudziła w nim nienawiść do szkoły, nie pozwalającej mu hasać dowoli po uprawnych niwach, upajać się przestrzenią i powietrzem, bujać po nieobjętych okiem obszarach. Stąd jego dzika żądza popalenia wszystkich książek, aby nic już nie mieć z niemi wspólnego. Później, kiedy objął po ojcu władanie ziemią... pokochał ją miłością kochanka, miłością dojrzałą, jak gdyby poślubiał tę ziemię, łączył się z nią węzłami uprawnionego małżeństwa, aby móc ją zapładniać. Tkliwe to uczucie wzrastało wciąż w miarę jak oddawał ziemi swój czas, majątek i życie, niby kobiecie dobrej i płodnej, dla której kaprysów i zdrad nawet znajdował usprawiedliwienie. Unosił się nieraz gniewem na nią, ilekroć okazywała się złą, zbyt suchą lub zbyt wilgotną, pochłaniała siewne ziarno, nie wydając zbioru; innym razem wpadał w zwątpienie, oskarżał samego siebie o niemoc męską czy o nieudolność: on sam ponosić musiał winę, że nie spłodziła z nim owocu. Od tego też czasu zaczęły go zajmować nowe systemy, pchając go ku wszelkiego rodzaju nowatorstwom, każąc mu żałować, że był takim nygusem w kolegjum i nie uczęszczał na kursy jednej ze szkół rolniczych, z których ojciec jego i on tak się wyśmiewali. Ile prób daremnych i wysiłków bezcelowych, ile maszyn, psutych przez nieudolną służbę, ile sztucznych nawozów, fałszowanych w nieuczciwym handlu! Utopił w nich majątek. Folwark Borderie przynosił mu już teraz dochód, zaledwie wystarczający na chleb, a cóż dopiero jak kryzys rolniczy pociągnie dłużej. Zrujnuje go do reszty... Ale trudno! pozostanie niewolnikiem własnej ziemi i w niej złoży swoje kości, wierny aż do śmierci tej, którą ukochał, jak prawowitą małżonkę.
Dnia tego, jak tylko wyszedł w pole, myśl jego krążyć zaczęła dokoła syna. Pracując we dwóch daliby sobie napewno radę. Ale nie, nie wart pamięci ten głupiec, który wolał pobrzękiwać szabelką, niż po bożemu zająć się rolą. Nie ma już dzieci! Jest i pozostanie samotny. Potem przypomnieli mu się różni sąsiedzi jego, Coquartowie zwłaszcza, posiadacze własności ziemskiej, którzy sami uprawiali swoje grunty, ojciec, matka, trzej synowie i dwie córki, a którym też nielepiej się wiodło. W Chamade, Robiquet, dzierżawca folwarku, którego kontrakt miał się ku końcowi, nie nawoził ziemi, pozwalał, aby zmarnowała się, wyniszczała majątek. Tak, tak, wszędzie jest źle! Nie pozostaje nic, jeno zacisnąć zęby i pracować aż do zdechu, nie skarżąc się na swój los.
Stopniowo, powoli, dziwnie kojąca słodycz spływać na niego zaczęła z po nad wielkich obszarów zielonych łąk, pośród których przechodził. Lekkie kwietniowe deszcze wpłynęły ślicznie na bujność roślin pastewnych. Zachwyciła go zwłaszcza kwitnąca blado-różowo koniczyna — zapomniał o strapieniach. Teraz szedł już miedzami śród świeżo zoranych pól, aby zobaczyć, ile zrobili dzisiaj dwaj wysłani w pole parobcy. Ziemia przylegała mu do butów, czuł ją pod stopami tłustą, żyzną, przytulną, jak gdyby chciała zatrzymywać go w swoim uścisku, jak gdyby brała go na własność, całego, niepodzielnie. W zetknięciu z nią odnajdywał męskość swoją z przed lat dwudziestu, siłę i radość życia. Czy mogły istnieć inne kochanki prócz niej? Jakie znaczenie, w porównaniu z nią, miały wszelkie Cognetki, ta, czy tamta? — misa, z której jedzą wszyscy, którą trzeba się zadowalniać, o ile jest dostatecznie czysta. Usprawiedliwienie w ten sposób przed samym sobą poziomej żądzy, jaką budziła w nim Jakóbka, rozweseliło go do reszty. Obchodził pole przez trzy godziny i, w międzyczasie, pożartował nieco z dziewczyną folwarczną, służącą tych samych właśnie Coquartów, która wracała na ośle do domu, pokazując obnażone swoje nogi.
Powróciwszy do Borderie, zobaczył na podwórzu Jakóbkę, żegnającą się z kotami folwarcznemi. Stale bywała ich tu cała gromada: tuzin, piętnaście, dwadzieścia sztuk, nie można było nigdy dorachować się wszystkich, bo kotki kociły się we wszystkich kryjówkach, gdzie tylko było trochę podesłanej słomy, z pod której po upływie kilku dni wracały w otoczeniu pięciorga albo sześciorga kociąt. Po kotach zbliżyła się do bud Cezara i Zbója, dwóch psów owczarskich; zawarczały jednak na nią; niecierpiały jej.
Wieczerza, pomimo pożegnania się ze zwierzętami domowemi, upłynęła jak codzień. Pan domu jadł, rozmawiał, jak gdyby nic zupełnie nie zaszło. Po skończeniu dziennej roboty nie było już mowy o niczyim wyjeździe. Wszyscy udali się na spoczynek, cień wieczora spowił uśpiony dom.
Tej samej nocy spała Jakóbka w pokoiku nieboszczki pani Hourdequinowej. Był to piękny pokój, w którym, w głębi alkowy, oklejonej czerwoną tapetą, stało wielkie łoże. Prócz łoża stała tam też szafa, mały stolik i fotel z poręczami, a nad małem mahoniowem biurkiem połyskiwały z pod szkła oprawy medale, otrzymane przez pana Hourdequina na wystawach rolniczych. Cognetka, rozebrana do koszuli, wdrapała się na łoże małżeńskie, wyciągnęła się na niem, rozpostarła ramiona i rozkraczyła uda, aby zawładnąć łóżkiem całkowicie, śmiejąc się przytem gruchającym swoim śmiechem synogarlicy.
Kiedy nazajutrz rzuciła się Janowi w objęcia, odepchnął ją. Z chwilą, kiedy została na dobre utrzymanką pana domu, byłoby to już nie w porządku, nieuczciwie! Nie chciał, stanowczo nie chciał.

II.

W kilka dni później, wieczorem, Jan wracał pieszo z Cloyes, kiedy o dwa kilometry od Rognes zdziwił się na widok wyprzedzającej go dwukołówki chłopskiej. Wydawała się pusta, nikt nie siedział na ławeczce, a koń, pozostawiony sam sobie, powracał stępa do stajni, jako szkapa, znająca dobrze drogę. Młody człowiek szybko dogonił ją, zatrzymał konia i wspiął się na palce, aby zajrzeć na dno wózka. Rozciągnięty był na niem człowiek sześćdziesięcioletni, gruby, nizki, przewrócony na wznak, z twarzą tak ciemno-szkarłatną, że wydawała się czarna.
Zdziwienie Jana było tak wielkie, że zaczął wołać na cały głos.
— Hej, człowieku!... Śpi u licha, czy pijany?...
O, to stary Mucha, ojciec dwóch dziewcząt stamtąd!...
— Co to, do stu piorunów?! Czyżby wyciągnął kopyta?! To ci dopiero heca!
Mucha, porażony atakiem apopleksji, zipał jeszcze, ciężko i szybko dysząc. Widząc to, Jan rozciągnął go na wózku, a głowę uniósł mu do góry i oparł o ławkę, potem wskoczył pośpiesznie na wózek i zaciął konia, wioząc umierającego galopem do jego domu, w obawie, aby nie skończył po drodze.
Skręcał właśnie na plac przed kościołem, kiedy zobaczył Frankę, stojącą na progu ojcowego domu. Widok Jana, siedzącego na ich karjolce i powożącego, wprawił ją w zdumienie:
— Co to? — zapytała.
— Ojciec twój zachorzał.
— Gdzie? co?
— Tutaj, zobacz.
Wlazła na koło i spojrzała. Na chwilę stała oszołomiona, nie rozumiejąc nic, patrząc bezmyślnie na fjoletową twarz, której jedna połowa skręcona była konwulsyjnie, jak gdyby gwałtem pociągnięta od dołu ku górze. Zapadał wieczór, wielki płowy obłok żółcił niebo, oświetlając konającego ognistą łuną.
Nagle, wybuchła łkaniem, zeskoczyła z koła i pobiegła do domu uprzedzić siostrę.
— Lizko! Lizko!... Boże!... o, Boże!...
Zostawszy sam, Jan zawahał się na chwilę. Nie mógł przecież zostawić starego na dnie karjolki. Dom stał nieco w dole; od strony placu prowadziły do niego trzy, wyrąbane w ziemi, stopnie. Zniesienie chorego do tej ciemnej nory wydało się Janowi niewygodne. Po chwili wszakże zorjentował się, że od strony drogi były inne jeszcze wrota na równi z ziemią, otwierające się na obszerne, otoczone żywopłotem, podwórze. Dwie trzecie jego zajmowała kałuża rdzawej wody, resztę wypełniał półmorgowy ogród, warzywno-owocowy. Popuścił więc cugle, a koń, sam z siebie, wjechał i zatrzymał się przed stajnią obok obory, w której mieściły się dwie krowy.
W tej chwili, zawodząc i jęcząc, nadbiegły Lizka z Franką. Lizka, która zległa przed czterema już miesiącami, odwołana przez siostrę w chwili dawania piersi małemu, przybiegła, trzymając dziecko na ręku. Maleństwo darło się także. Franusia wskoczyła znów na jedno koło, Lizka na drugie, lamentując i szlochając w sposób rozdzierający, gdy ojciec Mucha wydobywał jeszcze resztki tchu z piersi.
— Tato, odpowiedz, odezwij się!... Tato!... Co ci się stało?... co ci jest? Boże, o Boże!... Czy ci do głowy uderzyło, że nie możesz mówić?... Tato, tatuńciu, tato!...
— Zejdźcie, trzeba go zdjąć stąd — zauważył Jan rozsądnie.
Nie dopomagały mu, płacząc i zawodząc coraz głośniej.
Na szczęście, przywabiona hałasem, sąsiadka, stara Frimatowa, ukazała się na progu swojego domu. Wysoka, stara, koścista kobieta, pielęgnowała od dwóch lat sparaliżowanego męża, utrzymując go dzięki uprawianiu własnemi rękami, z niezmożoną cierpliwością i uporem roboczego bydlęcia, jedynej morgi gruntu, będącej ich własnością. Zorjentowała się odrazu w sytuacji, uważając całą przygodę za zupełnie naturalną i razem z Janem, jak gdyby sama posiadała siłę męską, staszczyła starego Muchę z karjolki. Jan objął go wpół i ciągnął, żeby matka Frimat mogła wziąć go za nogi. We dwoje dźwignęli go i wnieśli do domu.
— Gdzie go położyć? — zapytała stara.
Obie córki, które szły za niemi, straciwszy zupełnie głowę, nie wiedziały co na to powiedzieć. Ojciec sypiał na górze w małej izdebce, przerobionej z części strychu; niepodobna było wnieść go teraz do niej. Na dole, za kuchnią, mieściła się duża izba o dwóch łóżkach, którą odstąpił obu dziewczynom. W kuchni było ciemno, choć oko wykol, oboje dźwigający czekali więc, ręce mdlały im z wysiłku, bali się jednak postąpić krok naprzód, aby nie potrącić chorego o jakiś sprzęt.
— Zdecydujcie-że się wreszcie!
Pierwsza ocknęła się Franusia i zapaliła świecę. W tej samej chwili weszła matka Bécu, żona polowego, która przeczuła widocznie niezwykłą przygodę, gnana ową siłą tajemną, roznoszącą w ciągu jednego mgnienia wszelkie wieści z jednego krańca wsi na drugi.
— A to co? Co mu się stało kochanemu biedakowi? Aha, widzę! Krew musiała go zalać na wnętrzu!... Żywo, żywo, posadźcie go na krześle.
Ale matka Frimat była przeciwnego zdania. — Kto widział sadzać człowieka, który nie może utrzymać się na nogach? Najlepiej byłoby położyć go na łóżku której z córek. — Spór zajątrzał się, kiedy weszła Fanny z Nénessem: dowiedziała się o wypadku, kupując włoski makaron u Macquerona, przybiegła więc, zaniepokojona o stryjeczne siostry.
— Może rzeczywiście trzeba go posadzić, żeby krew mogła odpłynąć — oświadczyła.
Posadzono więc starego Muchę na krześle przy stole, na którym paliła się świeca. Podbródek opadł mu na piersi, ręce i nogi zwisły bezwładnie. Lewe oko otworzyło się w skurczu połowy twarzy, a z kąta skrzywionych ust wydobywał się chrapliwy świst. Cisza zaległa izbę, śmierć kładła na niej mroźne swoje piętno, pełzała po uklepanej ziemi, służącej za podłogę, po zjedzonych przez wilgoć ścianach, po czarnem, zadymionem wnętrzu kominka.
Jan czekał wciąż jeszcze, stropiony, a obie córki i trzy przybyłe kobiety stały bezradnie, przyglądając się staremu.
— Możeby pójść po doktora? — zapytał młody chłopak. Matka Bécu potrząsnęła głową, reszta nie odpowiedziała nic zgoła. Jeżeli to ma być na nic, po co wyrzucać pieniądze za wizytę doktorowi? Jeżeli to konanie, czy doktór poradzi coś na to?
— Dobre byłyby synapizma — rzekła matka Frimat.
— Mam w domu spirytus kamforowy — podszepnęła Fanny.
— I to dobre — oświadczyła matka Bécu.
Lizka i Franusia, zupełnie już ogłupiałe, słuchały, nie decydując się na nic; jedna kołysała małego Julisia, synka swojego, druga, trzymała w ręku filiżankę z wodą, której ojciec nie mógł przełknąć ani kropli. Widząc to, Fanny szturgnęła Nénesse’a zajętego przyglądaniem się drgawkom konającego.
— Skocz do domu i powiedz, żeby ci dali małą buteleczkę spirytusu kamforowego; stoi w szafie, na lewo... — Słyszysz? w szafie, na lewo... Wstąp też do dziadka Fouana i do ciotki Starszej i powiedz im, że z wujem Muchą jest źle... Ale leć galopem!...
Chłopak znikł w mgnieniu oka, a kobiety znowu zaczęły radzić nad wypadkiem. Matka Bécu znała jednego pana, którego uratowano łaskotaniem mu podeszew u nóg przez trzy godziny. Matka Frimat przypomniała znów sobie, że pozostało jej jeszcze trochę kwiatu lipowego z porcji, kupionej za dwa susy dla jej starego, poszła więc po ten lek i zaraz wróciła z malutką torebką. Lizka rozpaliła ogień, oddawszy dziecko Franusi, przez ten czas wrócił i Nénesse.
— Dziadek Fouan spał... a ciotka Starsza powiedziała, że dobrze mu tak, bo żeby wuj Mucha nie chlał tyle, toby nie było z nim teraz tak źle...
Fanny powąchała flaszeczkę którą chłopak jej przyniósł i krzyknęła:
— Bałwanie, mówiłam ci, że na lewo... Przynosisz mi wodę kolońską.
— I to będzie dobre — zawyrokowała matka Bécu.
Wlano staremu do gardła filiżankę kwiatu lipowego, łyżeczkami, siłą rozwierając zaciśnięte jego zęby. Potem natarły mu kobiety twarz wodą kolońską, nic a nic nie było mu jednak lepiej; traciły zupełnie głowę. Twarz jego zczerniała jeszcze, musiano mocniej posadzić go na krześle, bo opadał bezwładnie i mógł łatwo osunąć się na ziemię.
— O! — szepnął Nénesse, stojąc w drzwiach — coś się chyba ma na deszcz... Niebo takie jakieś dziwne!...
— Tak — przytaknął mu Jan — idzie ciężka chmura. — I, jak gdyby powracając do pierwotnej swojej myśli, dodał: — Możeby jednak dobrze byłoby sprowadzić doktora?... Pojadę, jeżeli chcecie...
Lizka i Franusia spojrzały po sobie z niepokojem. Wreszcie młodsza zdecydowała się z hojnością, właściwą swojemu wiekowi.
— Tak, tak, Kapralu, pojedźcie do Cloyes po pana Fineta... Niech ludzie nie gadają że nie zrobiło się wszystkiego, co było trzeba.
W całym tym rozgardjaszu nie pomyślano nawet o wyprzęgnięciu konia, tak że Jan mógł odrazu skoczyć na bryczkę. Zgrzytnęło żelastwo, koła potoczyły się z hałasem po wyboistym gościńcu. Matka Frimat wspomniała o księdzu, ale inni machnęli tylko ręką na znak, że i tak dosyć się robi dla chorego. Nénesse zaofiarował się przelecieć pieszo trzy kilometry do Bazoches-le-Doyen, ale matka skrzyczała go. Nie pozwoli mu biec taki kawał drogi w ciemną noc, kiedy w dodatku jeszcze ciężka chmura wisi na niebie. Zresztą, stary nie słyszy i nie odpowiada, ksiądz mówiłby jak do pnia.
Dziesiąta wybiła na kukułczanym zegarze z malowanego drzewa. Wszyscy byli zdziwieni: — I powiedzieć, że jest się tutaj od dwóch godzin przeszło, a wszystko to na nic! — Żadna z kobiet nie myślała jednak dać za wygranę; zaciekawiał je sam proces konania, chciały śledzić go do ostatka. Dziesięciofuntowy bochen chleba leżał na dzieży z wetkniętym w niego nożem. Pierwsze córki, którym głód, pomimo niepokoju, wiercił wnętrzności, odkroiły sobie machinalnie po kawałku, który zjadły zupełnie bezwiednie prawie; potem wszystkie trzy kobiety poszły za ich przykładem, chleb malał szybko, raz wraz któraś odkrawała po kromce i jadła. Nie zapalano drugiej świecy, nie objaśniano nawet palącej się. Smutny był wygląd ciemnej i nagiej, ubogiej kuchni wieśniaczej, w której rozlegało się jeno rzężenie chorego, wciśniętego w stojące przy stole krzesło.
Nagle, w jakie pół godziny po odjeździe Jana, stary Mucha przewrócił się i rozciągnął na ziemi. Nie oddychał już, nie żył.
— No, czy nie mówiłam? chcieliście koniecznie iść po doktora? — tryumfowała cierpkim głosem matka Bécu.
Franka i Lizka wybuchnęły na nowo płaczem. Instynktownie nieomal, przytuliły się do siebie, czując w nieszczęściu potrzebę serdecznego uścisku siostrzanego. Powtarzały też wciąż urywanym głosem:
— Boże, Boże... zostałyśmy tylko we dwie!... Już po wszystkiem... tylko we dwie!... Co my poczniemy? co poczniemy? O Boże, Boże!...
Nie można było zostawić nieboszczyka na gołej ziemi... Matka Frimat i matka Bécu zakrzątnęły się żwawo i zrobiły wszystko, co należało. Nie mając odwagi przeniesienia ciała, ściągnęły siennik z łóżka, przyniosły go i podesłały pod starego Muchę, nakrywając go prześcieradłem aż po podbródek. Przez ten czas Fanny, zapaliwszy świece w dwóch innych lichtarzach, postawiła je na ziemi, na lewo i na prawo, w głowach zmarłego. Na razie wystarczyło to: tylko lewe oko, trzykrotnie zaciskane palcem przez jedną z kobiet, wciąż się rozwierało, zdając się patrzeć na świat z sino-fjoletowej, zniekształconej twarzy, odcinającej się ciemną plamą na bieli prześcieradła.
Lizka uśpiła dziecko i wszystkie kobiety usiadły, aby czuwać przy zwłokach. Fanny i stara Bécu dwukrotnie zabierały się do odejścia, zwłaszcza, że matka Frimat zaofiarowała się zostać na całą noc z dziewczętami; nie odchodziły jednak i gawędziły w dalszym ciągu przyciszonym głosem, spoglądając od czasu do czasu z pod oka na zmarłego. Nénesse, dorwawszy się do buteleczki wody kolońskiej, wylewał z niej resztę, perfumując sobie nią włosy i ręce.
Wybiła północ. Matka Bécu odezwała się głośno:
— No i cóż? Jak wam się podoba ten pan Finet? Ma się czas umrzeć, dopóki się wygramoli... Dwie godziny trwa, zanim się go sprowadzi z Cloyes!
Przez drzwi od podwórza, zostawione otworem wpadł mocny podmuch wiatru i pogasił światła na lewo i na prawo od ciała. Przeraziło to kobiety; rzuciły się do zapalenia świec na nowo, ale pęd wichru, gwałtowniejszy jeszcze, straszliwy, z akompanjamentem świstu, wycia i jęku, rozhulał się na dobre, wciąż wzmagając się i potężniejąc. Z przepastnych czarnych głębin pól waliło niby tentent tratującej wszystko po drodze armji; raz wraz rozlegał się suchy trzask gałęzi, przeciągłe jęki zmiatanych nawałnicą zbożowych niw. Wybiegłszy na próg domu, ujrzały wystraszone kobiety chmurę koloru miedzi, pędzącą po bladem niebie. I nagle huk, potężny jak gdyby trzasło sto armat naraz, wstrząsnął powietrzem, spadł deszcz twardych kul, chłoszczących, siekących, odskakujących, niby piłki od ziemi, ścielących się zwartą masą u ich stop.
Z piersi zdjętych przerażeniem kobiet wydarł się jęk bólu i rozpaczy.
— Grad! Grad!
Blade z trwogi i buntu wobec straszliwej klęski stały nieme, patrząc ze zgrozą na obraz zniszczenia. Wszystko to trwało zaledwie dziesięć minut. Nie słychać było grzmotów, tylko wielkie, nieustanne, błękitnawe błyskawice rozdzierały niebo fosforycznemi brózdami, zdającemi się sięgać ziemi prawie. Noc nie była już taka czarna, kulki gradowe rozświetlały ją niezliczonemi blademi smugami jak gdyby przedłużających się w nieskończoność rurek szklanych. Hałas stawał się ogłuszający. Istna kanonada, pociąg puszczony z szaloną szybkością po moście z metalu, pędzący po nim bez końca. Wiatr dął z wściekłą pasją, ukośnie padające kule gradowe strącały po drodze wszystko, zaścielały ziemię grubą lodową warstwą.
— Grad, o Boże, Boże!... Jakie nieszczęście!... Patrzcie, patrzcie, wielki, niczem jaja kurze!...
Nie odważyły się wybiec na podwórze, aby podnieść którą dla sprawdzenia jej wagi. Wściekłość huraganu potęgowała się z każdą chwilą, wszystkie szyby okienne powypadały z brzękiem, siła wichru i rozpędu gradowych kul była tak wielka, że jedna z nich, wpadłszy do kuchni, rozbiła gliniany dzbanek, a inne potoczyły się aż pod siennik, podesłany pod trupa.
— Nie wiem, czy weszłoby ich pięć na funt? — stwierdziła matka Bécu, ważąc je w ręku.
Fanny i stara Frimatowa rozplotły z rozpaczą ręce.
— Wszystko przepadło, ruina! klęska ostateczna!...
Burza ustała. Słychać było zamierający w oddali tentent katastrofy. Wreszcie cisza grobowa zaległa powietrze. Niebo za chmurami stało się znów nieprzejrzaną plamą atramentową. Drobny, zwarty deszcz padał bezszelestnie. Wśród ciemności niepodobna było rozeznać nic prócz grubej powłoki gradowej, zaścielającej ziemię białą warstwą, która promieniowała szczególną jasność, niby mirjady drobniuchnych światełek, ciągnących się w bezkresność.
Nénesse, wybiegłszy na podwórze, powrócił z istnym soplem lodowym wielkości pięści, co tak podnieciło matkę Frimat, że, nie mogąc już wytrzymać na miejscu, zdecydowała się wyjść zobaczyć.
— Pójdę po latarkę, muszę obejrzeć szkody — oznajmiła.
Fanny usiłowała opanować się przez kilka minut jeszcze. Nie przestawała wyrzekać. — Ah! jaka katastrofa! Ile będzie roboty! Ile szkód narobił ten grad w jarzynach i na drzewach owocowych! Zboża, owsy i jęczmienie niebardzo musiały ucierpieć bo nie są jeszcze zbyt wysokie. Ale winnice, o, winnice!... I stojąc na progu, starała się przedrzeć oczami zwartą, nieprzeniknioną zasłonę nocy. Ogarnęła ją gorączka niepokoju i niepewności, chciała ocenić wielkość katastrofy, przesądzając ją, widząc, już w wyobraźni pola zbombardowane, uchodzące żywą krwią, która broczyła z zadanych im ran.
Zapaliła jedną z dwóch latarek i znikła wraz z Nénessem.
— Dajcie mi latarkę, moje kochane, pobiegnę zobaczyć, co się dzieje z naszemi winnicami.
Matka Bécu, nieposiadająca gruntu, niewiele sobie robiła z gradu. Z przyzwyczajenia jeno do lamentowania, jęczała, wzywając niebo i wszystkich świętych na świadków. Ciekawość parła ją jednak ustawicznie do drzwi, w których stanęła nieruchomo, zaciekawiona widokiem licznych punktów świetlnych, gęsto rozbłyskujących wśród ciemności, której całun spowijał wieś. Przez wyłom pomiędzy oborą a szopą, można było z podwórza ogarnąć okiem całe Rognes. Grad zbudzić musiał ze snu całą ludność; każdy niecierpliwie dążył na swoje pole, zbyt niespokojny, aby móc czekać do rana. Dlatego też latarki rozbłyskiwały jedna po drugiej, mnożyły się, dygotały, podskakiwały. Matka Bécu, znająca na wylot miejsce każdego domu i pola, nazywała każdą latarkę imieniem jej właściciela.
— Patrzcie, to u Starszej! A ta wychodzi od Fouanów; tamta, trochę dalej — Macqueron’a; obok niej, Lengaigne’a... Boże! Boże! Biedni ludziska! Serce się kraje... Niema co, muszę i ja iść!
Lizka i Franusia zostały same przy trupie ojca. Deszcz wciąż jeszcze ociekał strugami, wilgotny wiatr zmiatał ziemię, topił szybko świece. Należałoby właściwie zamknąć drzwi, żadna z dziewcząt nie pomyślała o tem jednak, tak były obie pochłonięte, pomimo świeżej żałoby we własnym domu, dramatem nazewnątrz. — Mało więc tego, że się ma śmierć u siebie? Pan Bóg niszczy wszystko; kto wie, czy zostanie człowiekowi kawałek chleba do włożenia do ust?
— Biedny ojciec — szepnęła Franusia — jakby się tem zgryzł!... Lepiej, że tego nie widzi. — I spostrzegłszy, że siostra bierze do ręki drugą latarkę, zapytała:
— Dokąd idziesz?
— Przychodzi mi na myśl groch i fasola... Wrócę zaraz.
Niepomna ulewy, minęła Lizka podwórze i weszła do ogrodu warzywnego. Przy starym została tylko Franusia. Stała jednak na progu, podniecona krążeniem latarki po podwórzu. Przywidziało jej się, że słyszy jakieś jęki, płacz nawet. Zamierało w niej serce.
— Jak tam? — wołała, — Co się stało?
Żaden głos nie odpowiadał, latarka krążyła szybciej jeszcze, jak oszalała.
— Fasola zmieciona? co?... A groch bardzo ucierpiał? Boże, o Boże!... A owoce? zielenina?...
Nagle, wybuch rozpaczy, który wyraźnie doleciał jej uszu, przełamał ostatecznie jej wahanie. Zakasała spódnicę i pobiegła, nie dbając o ulewę, za siostrą. Nieboszczyk osamotniony pozostał w pustej kuchni, sztywny pod swoim całunem, leżąc wpośród dwóch kopcących smutnie świec. Lewe oko, uporczywie otwarte, wpatrzone było w stare belki pułapu.
O! jaki obraz zniszczenia przedstawiał ten kawałek ziemi! jakim bezmiarem rozpaczy tchnęła klęska, oglądana przy migotliwem świetle latarek! Lizka i Franusia obnosiły swoją, tak zroszoną siekającym deszczem, że drobne szybki skąpe zaledwie przepuszczały światło. Zbliżały ją do desek płotu, niewyraźnie rozróżniając w małym krążku świetlnym fasole i grochy wybite ze szczętem, zieleninę sałat i warzyw, tak posiekaną i pociętą, że niepodobna było myśleć nawet o zużytkowaniu liści. Najbardziej wszakże ucierpiały drzewa owocowe. Drobniejsze gałęzie i owoce odpiłowane były jakby nożami; pnie nawet, pokaleczone, uchodziły sokami, kapiącemi z dziur w korze. Dalej, w winnicach, działo się jeszcze gorzej. Latarki mnożyły się, podskakiwały, szalały wpośród jęków, klątw i złorzeczeń. Łozy winne zdawały się jakby skoszone, kiście kwiatu wraz ze szczątkami drzewa i łodyg grubo zaścielały ziemię. Nietylko plon tegoroczny był stracony ale same szczepy, ogołocone, pozbawione soków żywotnych, będą już tylko wegetowały i zamrą rychło. Nikt nie czuł deszczu; pies jakiś wył przeciągle, jak gdyby wietrząc śmierć i zniszczenie; kobiety wybuchały łkaniem, jak nad świeżą mogiłą. Macqueron i Lengaigne, odwieczni rywale, poświecali sobie wzajem latarkami, przechodzili z pola jednego na grunt drugiego, wykrzykując przekleństwa w miarę odsłaniania nowych wciąż ruin w nagłym, mdłym błysku, który wnet po ich przejściu tonął na nowo w mrokach nocy. Nawet stary Fouan, mimo że wyzbył się już ziemi, poszedł wraz z innymi obejrzeć pola. Unosił się gniewem; jeden po drugim wybuchali wszyscy.
— Czy możliwe, aby jeden kwadrans pozbawił ich owocu całorocznej pracy? Za jakie grzechy karze ich Pan Bóg tak srodze? Niema pewności, niema sprawiedliwości, klęski bezustanne, kaprysy losu, niszczące wszystkich. Nagłym ruchem, Starsza, rozwścieczona, tracąca panowanie nad sobą, nachyliła się, zebrała z ziemi garść kamieni i, ciskając je w powietrze, jak gdyby chciała przebić niemi niebo, niedostrzegalne wśród nocnych mroków, wrzeszczała:
— Psiakrew, Ty tam na górze! Nie możesz do licha dać nam spokoju?!
Na sienniku w kuchni osamotniony ojciec Mucha patrzył w pułap stężałem lewem swojem okiem, gdy wtem dwie karjolki stanęły przed wrotami.
Jan sprowadził wreszcie doktora Fineta po czekaniu na niego niemal przez trzy godziny w jego mieszkaniu. Wracał karjolką, a doktór wziął własny swój kabrjolet. Doktór, wysoki i chudy, z twarzą wyżółkłą, pobróżdżoną udręką zamarłych nadziei i ambicyj, wszedł szorstko do kuchni. Nienawidził w głębi duszy tej swojej chłopskiej klijenteli, uważając ją za winowajczynię własnego jego upadku.
— Co to? nikogo niema?... Lepiej więc się zrobiło?... Wtem, spostrzegłszy nieboszczyka, zaklął:
— Nie, zapóźno!... Mówiłem wam, nie chciałem jechać. Zawsze to samo; wzywają mnie, jak już są nieboszczykami!
Daremna fatyga wśród nocy wściekała go, a że w tej samej chwili Lizka i Franusia wróciły ze dworu, wybuchnął niepowstrzymanym gniewem, dowiedziawszy się, że czekały dwie godziny, zanim zdecydowały się wezwać go.
— Zabiłyście go! Naturalnie!... Trzebaż idjotów? Woda kolońska i kwiat lipowy na atak apopleksji?!... A teraz, ani żywej duszy przy nim! Rozumie się, nie może wam przecież uciec!... Rozumie się!...
— Ależ panie doktorze — wyjąkała Lizka, szlochając — to z powodu gradu...
Pan Finet, zainteresowany, uspokoił sie nagle. Co?! Spadł grad?!... Żyjąc ciągle wśród chłopów, przejął się ich bolączkami. Jan zbliżył się także i obydwaj, zdziwieni, zapewniali, że nie spadła na nich ani jedna kulka gradowa na całej drodze z Cloyes. Tamtych los zaoszczędził, tych zrujnował — a wszystko na odległości trzech kilometrów: pod złą widać urodzili się gwiazdą! Kiedy po chwili Fanny odniosła latarkę, a za nią wróciła matka Bécu i stara Frimatowa, wszystkie trzy tonące we łzach, powtarzające szczegóły okrutnej klęski, oglądanej przed chwilą, doktór stwierdził uroczyście:
— Tak, to nieszczęście, wielkie nieszczęście!... Niema większego nieszczęścia dla wsi...
Przerwał mu głuchy, bulgocący odgłos. Wychodził z ciała nieboszczyka, zapomnianego pomiędzy dwiema gromnicami. Wszyscy zamilkli, kobiety przeżegnały się.

III.

Minął miesiąc. Stary Fouan, zamianowany opiekunem Franusi, rozpoczynającej dopiero piętnasty rok, namówił ją i Lizkę, starszą od niej o dziesięć lat, aby wydzierżawiły swój grunt, z wyjątkiem kawałka łąki, kuzynowi Delhomme‘owi, bo przecież ziemia musi być należycie uprawiana i utrzymywana. Od czasu, kiedy obie dziewczyny zostały same, bez ojca ani brata w domu, musiałyby przyjąć parobka, co byłoby zbyt kosztowne wobec coraz wzrastającej ceny pracy najemnej. Delhomme zresztą wyświadczał im tem przysługę tylko, zobowiązawszy się do zerwania umowy na wypadek zamążpójścia której z nich, co wywołałoby konieczność podziału schedy.
Lizka i Franusia, po odstąpieniu kuzynowi i konia również, zatrzymały jednak obie krowy, Łaciatą i Białaskę, jak również osła, Gedeona. Zachowały też swoje pół morgi ogrodu warzywnego, który starsza zobowiązała się uprawiać gdy młodsza miała zająć się krowami. Dość zostawało jeszcze roboty; nie było im, chwała Najwyższemu, tak źle jeszcze! Poradzą sobie jakoś.
Pierwsze tygodnie były bardzo ciężkie, wypadło bowiem naprawić szkody wyrządzone przez grad, skopać i na nowo posadzić ogrodowizny i tu właśnie okazał się Jan bardzo pomocny. Od czasu przywiezienia im umierającego ojca zawiązała się między nim a obu siostrami bliższa łączność. Zaraz nazajutrz po pogrzebie przyszedł zapytać się, czy im czego nie potrzeba. Potem przychodził coraz częściej porozmawiać, zżył się z niemi, oddawał im drobne przysługi. Wreszcie, pewnego ranka, wyjął motykę z rąk Lizki, aby dokończyć za nią kopania grzędy. Odtąd poświęcał im po przyjacielsku chwile wolne od pracy na folwarku. Stał się domownikiem starego, ojcowego domu Fouanów, zbudowanego przez jednego z przodków, przed trzema wiekami i otaczanego przez cały ród rodzajem kultu. Ilekroć stary Mucha narzekał za życia na zły udział, jaki dostał mu się przy podziale i pomstował na brata i siostrę, że go okradli, odpowiadali mu:
— A dom? Jakto? Nie masz domu?
Biedny dom, odrapany, zniszczony, chwiejący się, podpierany ze wszystkich stron kawałkami desek, połatany gliną! Musiał być zbudowany nasamprzód z łamanego kamienia i z ziemi, potem otynkowano dwie ściany, wreszcie, ku początkowi wieku, zdecydowano się zastąpić słomianą strzechę drobnemi dachówkami z łupku, teraz już do szczętu przegniłemi. Przetrwał tak i trzymał się jeszcze dzięki temu, że pogłębiony był na metr w ziemię, jak w owych czasach stawiano wszystkie domy, gwoli ciepła zapewnie. Wynikała z tego wielka niedogodność, bo podczas wielkich burz woda zalewała izby i, pomimo starannego wymiatania ubitej ziemi, w piwnicy stało zawsze błoto we wszystkich kątach. Mądrze jednak obmyślona była cała budowa, zwrócona tyłem na północ, na olbrzymie obszary równin Beaucji, skąd zimą dęły okrutne wichry; od tej strony w kuchni było tylko małe wąskie okienko, zabarykadowane okiennicą, na równi z ziemią. Po drugiej stronie, natomiast, były drzwi i okna. Coś jak glinianka rybacka na brzegu oceanu, której ani jedna szczelina nie wychodzi na wodę. Wiatry Beaucji, dmące całą siłą w stare domostwo, pochyliły je naprzód; dom przygarbiony był na podobieństwo bardzo starych kobiet, przełamanych w krzyżu i zgiętych we dwoje.
Jan poznał wkrótce najdrobniejsze jego zakamarki. Dopomógł obu siostrom przy doprowadzeniu do porządku dawnej izdebki nieboszczyka, przerobionej z części strychu, oddzielonej od niego przepierzeniem z desek jeno i nie mieszczącej nic prócz starej skrzyni pełnej słomy, służącej staremu za posłanie, i prócz krzesła i stołu. Na dole nie przekraczał progu kuchni, unikał wchodzenia z siostrami do ich izby, której drzwi zawsze szeroko otwarte, odsłaniały alkowę z dwoma łóżkami, wielką szafę z orzechowego drzewa i przepyszny, okrągły, stary, rzeźbiony stół, niewątpliwie zagrabiony niegdyś szczątek pałacowy. Za tą izbą istniała jeszcze jedna, tak wilgotna jednak, że stary wolał sypiać na górze: niemożna było w niej nawet składać kartofli, bo kiełkowały zaraz. Całe życie rodziny koncentrowało się jednak w kuchni głównie, w wielkiej, zadymionej tej izbie, w której od trzech stuleci jedne po drugich następowały po sobie i żyły pokolenia Fouanów. Czuć tu było długotrwałą pracę, skąpe jadło, nieustanny wysiłek rasy, która za mozół swój zaledwie tyle miała, żeby nie zdychać z głodu, nie mogąc nigdy odłożyć ani susa oszczędności, ani z początkiem ani z końcem roku. Drzwi, otwierające się wprost do obory, łączyły życie krów z życiem ludzi; nawet kiedy drzwi te bywały zamknięte, można było widzieć krowy przez szybę wprawioną w wyłom zrobiony w murze. Prócz tego była przy domu stajnia, w której rezydował teraz Gedeon sam jeden, szopa i drwalka, tak że, nie wychodząc na dwór, można było dostać się wszędzie. Na podwórzu deszcze nie pozwalały wysychać kałuży, stanowiącej jedyny zbiornik wody do pojenia bydła i do podlewania ogrodu. Co rano trzeba było iść do źródła na dole przy drodze, aby czerpać stąd wodę do picia.
Jan lubił przebywać tu, nie badając nawet samego siebie, co go tutaj sprowadzało. Lizka, wesoła, okrąglutka, miłe miała obejście. Jej dwadzieścia pięć wiosen postarzało ją już jednak; zbrzydła, zwłaszcza od czasu, kiedy zległa. Miała za to parę grubych, silnych rąk i pracowała tak ochoczo, z takiem zapamiętaniem, hałasem i śmiechem, że przyjemnie było patrzeć na nią. Jan traktował ją, jak kobietę zamężną, nie tykał jej, mimo że w dalszym ciągu tykał Franusię, której piętnaście lat kazały mu uważać ją za smarkulę jeszcze. Pilnowanie bydła w polu na wolnem powietrzu i ciężkie roboty, spełniane dokoła domu, nie zdążyły jeszcze zeszpecić jej, zachowała też w dalszym ciągu swoją owalną, ładną twarzyczkę z nizkiem, upartem czołem z milczącemi jeszcze, czarnemi oczami i pełnemi, ocienionemi przedwczesnym meszkiem, ustami. Mimo pozoru dziewczynki stała się już kobietą i nie trzeba było, jak mówiła jej siostra, łaskotać jej nadto blizko, żeby zrobić jej dzieciaka. Lizka wychowała ją po śmierci matki, stąd właśnie zrodziło się wielkie wzajemne ich przywiązanie, czynnie i głośno objawiane przez starszą, namiętne i powściągliwe ze strony młodszej. Mała Franusia miała opinję mądrej głowy. Nie znosiła niesprawiedliwości. — To moje, a to twoje! — umiała rozróżnić na włos, ponad wszystko wszakże wielbiła Lizkę, mając w głębi duszy poczucie, że winna jej jest to uwielbienie. Poza tem była bardzo rozsądna, uczciwa, nie dająca przystępu żadnym myślom zdrożnym mimo przedwczesnego rozbudzenia płciowego, które chwilami czyniło ją ociężałą, nieco łakomą i leniwą. Pewnego dnia i ona tykać zaczęła Jana, jak dobrego, znacznie starszego przyjaciela, który bawił się z nią, czasem drażnił ją, kłamiąc z rozmysłu, mówiąc jej rzeczy nieprawdziwe, niesłuszne, aby użyć przyjemności doprowadzenia dziewczątka do zapierających jej dech wybuchów gniewu.
Pewnej niedzieli, w parne popołudnie czerwcowe, pracowała Lizka w ogrodzie warzywnym, gdzie opielała grochy, ułożywszy pod śliwą uśpionego Julisia. Słońce paliło ją w plecy, dyszała ciężko, zgięta we dwoje przy wyrywaniu zielska, kiedy nagle głos jakiś rozległ się z za żywopłotu.
— Cóż to? Nie dajecie sobie odpoczynku nawet w niedzielę?
Poznała głos, podniosła się, mając twarz i ramiona nabiegłe krwią, szkarłatne, mimo to odpowiedziała ze śmiechem:
— Trudno! Ani w powszedni dzień, ani w święto robota nie zrobi się sama!
Był to Jan. Obszedł żywopłot dokoła i wszedł przez podwórze.
— Dajcie spokój. Zrobię to za was — zaofiarował się.
Ale Lizka nie przyjęła jego propozycji. — Już prawie kończy. A zresztą jeżeli nie będzie robiła tego, musi zająć się czem innem — czy można pozwalać sobie na siedzenie z założonemi rękami? Niewiele jej to pomaga, że wstaje świtkiem, o czwartej, a wieczorem szyje jeszcze przy świecy; nie zdąży się nigdy obrobić.
Nie chcąc się jej sprzeciwiać, usiadł w cieniu pod sąsiednią śliwą, uważając, czy aby nie siada na dziecku. Przyglądał jej się przez chwilę, jak, zgięta we dwoje, z podniesionemi wysoko pośladkami, obciągając zadzierającą się do góry i odsłaniającą grube nogi spódnicę, piersiami sparła się prawie o ziemię i w tej pozycji pełła, nie obawiając się, że krew, która zalewała gorącą łuną jej kark i szyję, może zalać jej mózg.
— Jak to dobrze, że taka w was jest moc, że taka jurna z was niewiasta.
Dumna z tej pochwały, uśmiechnęła się do niego życzliwie. I on uśmiechnął się także, podziwiając, że taka jest mocna i dzielna w robocie, niczem chłopak. Te krągłe, podniesione pośladki, napięte łydki, cała postać zdrowej kobiety, zgiętej we dwoje, pełzającej prawie na czworakach, okrytej potem, woniejącej jak zwierzę w porze ciekania się, nie budziła w nim żadnej żądzy nieczystej. Myślał poprostu, że z takiem ciałem, z takiemi ramionami i nogami odwalić można siłę roboty! Kobieta, tak zbudowana, dorówna w małżeństwie niebyle mężczyźnie.
Musiała znać dokonać się w nim ta asocjacja myśli, bo mimowoli podzielił się z nią nowiną, którą przyobiecał sobie zachować w tajemnicy.
— Widziałem onegdaj Kozła.
Lizka podniosła się powoli. Nie miała jednak czasu wypytać się go. Franusia, która poznała głos Jana i która szła właśnie od udoju, cała obryzgana mlekiem, z rękami obnażonemi po łokcie, uniosła się:
— Widziałeś go?... A!.. Świnia!...
Antypatja jej do Kozła wzrastała wciąż, nie mogła już słyszeć jego imienia, żeby nie burzyła się w niej cała wrodzona uczciwość. Jak gdyby pomścić chciała własną krzywdę.
— Naturalnie, że świnia — oświadczyła spokojnie Lizka. — Ale co to już teraz pomoże?
Oparła ręce na biodrach i zapytała poważnie:
— I cóż on wam takiego mówił?
— A, nic — odpowiedział Jan, zawstydzony swoją gadatliwością.
Że też nie umiał utrzymać języka za zębami! — Mówiliśmy o jego interesach, o tem, że ojciec jego wszystkim opowiada, jako postanowił go wydziedziczyć. A on mówi, że ma czas czekać, że stary jeszcze mocny, długo pociągnie, że zresztą kpi sobie z tego wszystkiego.
— A czy wiadomo mu, że Chrystus i Fanny podpisali papier? że każde wzięło już swoją część?
— Tak, wiadomo. Wie on także, że ojciec Fouan wypuścił w dzierżawę zięciowi, Delhomme‘owi, trzeci udział; ten, co to go Kozioł nie chciał przyjąć. Wie, że pan Baillehache wściekał się i przysiągł, że nigdy już nie pozwoli ciągnąć losów, zanim nie każe podpisać papierów... Tak, tak, wie, że wszystko się skończyło.
— Wie, wie...
Lizka pochyliła się w milczeniu, uszła parę kroków, wyrywając w przejściu zielsko i ukazując z całej postaci swojej tylko czerwoną krągłość tyłu; potem zwróciła się ku Janowi i z głową wciąż jeszcze pochyloną, dodała:
— Chcecie wiedzieć, Kapralu? — Nic z tego. Mogę sobie zatrzymać Julisia, na fant.
Jan, który dotychczas pocieszał ją zawsze, potrząsnął głową.
— Kto wie, widzi mi się, że mówicie prawdziwie.
Spojrzał na Julisia, o którym zapomniał. Malec, ściśnięty w powijaki, spał wciąż z nieporuszoną, zalaną słońcem twarzyczką. Najgorszy był właśnie ten brzdąc. Gdyby nie to, dlaczego by nie miał się żenić z Lizką, skoro jest wolna? Myśl ta przyszła mu do głowy ni stąd ni zowąd, nagle, kiedy zobaczył ją przy robocie. A może i naprawdę kochał ją, może przyjemność patrzenia na nią ciągnęła go do ich domu? Sam był jednak zdziwiony, bo dotychczas nie pragnął jej, nigdy z nią nawet nie baraszkował i nie zabawiał się, jak zabawiał się naprzykład z Franusią. I w tej samej chwili, podniósłszy głowę, zobaczył ją właśnie, wyprostowaną i rozeźloną, jak stała w słońcu, miotającą z oczu takie błyskawice gniewu, że zabawił go widok dziewczynki pomimo zakłopotania i zmieszania, w jakie wprawiło go zrobione tylko co odkrycie.
W tej chwili rozległ się głos trąbki, jak gdyby wzywającej do apelu. Lizka wyskoczyła z grochów, wołając.
— O! to Lambourdieu!... Muszę zamówić sobie u niego kapelusz.
Z drugiej strony żywopłotu, na gościńcu, ukazał się nizki człowieczek, dmący w trąbkę i poprzedzający podłużny wóz, ciągniony przez siwą szkapę. Był to Lambourdieu, właściciel dużego kramu w Cloyes, który z czasem do swojego składu nowości dołączył magazyn kapeluszy, magazyn szewcki, a nawet handel towarami żelaznemi, cały bazar, obwożony przez niego ze wsi do wsi, w promieniu pięciu czy sześciu mil. Chłopi nauczyli się powoli kupować u niego wszystko, zacząwszy od garnków i rondli i skończywszy na ubraniach ślubnych. Wóz jego otwierał się przez opuszczenie bocznej deski, odsłaniając szeregi szuflad, tworzących całkowitą wystawę sklepową.
Otrzymawszy zamówienie na kapelusz, właściciel wędrownego kramu zachęcał w dalszym ciągu do kupna.
— A może potrzebne wam są ładne chustki?
Wyciągnął z pudełka zachwalany towar, powiewając w słońcu jaskrawo-pąsowemi w złote palmy chustkami.
— Trzy franki sztuka, to zadarmo!... Pięć franków za obie razem!
Lizka i Franusia wzięły je w ręce po przez żywopłot, na którym suszyły się Julisiowe pieluchy, próbowały gatunku, wyraźnie wielką mając na chustki chętkę. Były jednak rozsądne, uważały, że nie mają potrzeby kupowania ich. Po cóż więc ten zbyteczny wydatek? Oddały je kramarzowi, gdy Jan, zdecydowawszy nagle, że ożeni się z Lizką, postanowił dać poznać swoje zamiary i zawołał:
— Nie, nie, zatrzymajcie chustkę, robię wam z niej prezent!... Przykro mi będzie, jak odmówicie. To ze szczerego serca, dalibóg!
Nie odezwał się do Franusi, widząc jednak, że wyciąga swoją chustkę do kramarza, doznał ściśnienia serca, bo zdawało mu się, jak gdyby przybladła i posmutniała.
— Ale i ty także, głuptasie! zatrzymaj ją... Proszę cię, nie będziesz się chyba upierała.
Obie siostry, zniewolone, broniły się ze śmiechem, Lambourdieu wyciągnął rękę po przez żywopłot żeby wziąć swoje pięć franków. W chwilę później oddalił się, koń w ślad za nim pociągnął długi wóz, chrapliwy odgłos trąbki zamarł na zakręcie gościńca.
Jan powziął z miejsca myśl posunięcia naprzód swoich spraw przez oświadczenie się Lizce. Przeszkodziła mu w tem zabawna przygoda. Stajnia była pewnie niedomknięta i nagle obie dziewczyny i on ujrzeli w ogrodzie warzywnym osiołka, Gedeona, objadającego wesoło zagon marchwi. Osioł ten, duży, silny, maści rudawej, z wielkim szarym krzyżem na grzbiecie, był rozbrykaniem, krnąbrnem i psotnem stworzeniem; potrafił podnosić pyskiem zasuwę drzwi, właził do kuchni po chleb, a po sposobie, w jaki strzygł długiemi swojemi uszami, kiedy mu wymawiano jego występki, poznać można było, że rozumie o co chodzi. Przekonawszy się, że został wykryty, przybrał poczciwie niewinną minę, a widząc, że dziewczyny odpędzają go krzykiem i machaniem rękami, umknął przed dalszemi następstwami pogoni, zamiast wszakże wrócić do stajni, skakał po ścieżkach, zapuszczając się coraz dalej wgłąb ogrodu. Zaczęła się naganka i kiedy Franusia schwytała nareszcie swawolnego kłapoucha, skulił się i podciągnął pod siebie szyję i nogi, aby stać się cięższym i oporniejszym. Nic nie pomogło: ani razy, ani zachęta. Jan musiał wdać się w to, bowiem Gedeon od czasu, jak wszedł pod komendę obu dziewcząt, powziął dla nich najzupełniejszą pogardę. Hałas zbudził Julisia, który zaczął drzeć się pełną piersią. Sposobność była stracona i młody człowiek pożegnał się, nie powiedziawszy tego, co chciał powiedzieć.
Minęło osiem dni, wielka nieśmiałość ogarnęła Jana, który nie mógł już odważyć się na stanowczy krok. Nie żeby stracił ochotę do samej rzeczy; rozważywszy ją bliżej, lepiej jeszcze zrozumiał wszystkie jej korzyści.
I jedna i druga strona zyskałaby tylko na tem. On sam nie posiada wprawdzie nic, ona za to ma na karku dziecko — to równoważy położenie. Nie była to z jego strony żadna brzydka rachuba, poprostu oceniał sprawę tyleż ze względu na własne, ile na jej dobro. Nadto ożenek, zmuszający go do opuszczenia folwarku, uwolni go od Jakóbki, z którą nie przestawał się zadawać, nie umiejąc oprzeć się grzesznej pokusie. Był więc zupełnie zdecydowany, czekał tylko okazji oświadczenia się i myślał, w jakich słowach ma wypowiedzieć swoje żądanie, bowiem nawet wojsko nie uczyniło go śmielszym wobec kobiet.
Pewnego dnia wreszcie, około czwartej, wymknął się z folwarku, postanowiwszy pomówić z Lizką. O tej godzinie właśnie wypędzała Franusia swoje krowy na pastwisko; wybrał więc umyślnie taką porę, aby być sam na sam ze starszą z sióstr. Ale i tym razem nie powiodło mu się zrazu: matka Frimat, jako usłużna sąsiadka, przyszła pomóc młodej kobiecie przy praniu. Dnia poprzedniego namoczyły obie siostry bieliznę. Od rana ług, do którego dla zapachu wrzucono korzenie kosaćca, gotował się w zawieszonym na łańcuchach kotle, po nad buzującym ogniem ze szczap topolowych. Lizka z zakasanemi pod samą pachę rękawami, uzbrojona w gliniany garnek, czerpała ług z kotła i polewała nim bieliznę, upchaną w balji aż do samej góry; na samym dole prześcieradła, potem ręczniki i koszule, a na wierzchu znów prześcieradła. Matka Frimat nie na wiele się przydawała, tem chętniej jednak gawędziła, ograniczając się do wylewania co kilka minut mydlin, spływających do podstawionego pod balję cebrzyka.
Jan czekał cierpliwie, mając nadzieję, że stara pójdzie sobie rychło. Nie odchodziła jednak i wciąż opowiadała o swoim biedaku mężu, sparaliżowanym, mogącym już tylko poruszać jedną zaledwie ręką. Było to dla nich ciężkie zmartwienie. Nie byli nigdy bogaci; ale wówczas, kiedy on mógł jeszcze pracować, brał w dzierżawę grunty, z których ciągnął dochód; teraz ona sama zaledwie miała siły uprawiać jedyną morgę ziemi, która do nich należała. Męczyła się też i znoiła, nie mając bydła, zbierała suchy gnój z gościńca i używała go jako nawozu, hodowała ogrodowizny, fasolę, groch, podlewała trzy śliwy i dwa drzewka morelowe, i w ten sposób wykorzystywała, jak mogła, swoją morgę gruntu, tak że co sobotę chodziła na targ w Cloyes, uginając się pod ciężarem dwóch olbrzymich koszów, po za wielkiemi workami jarzyn, które jeden z sąsiadów przywoził jej na swojej karjolce. Rzadko zdarzało się, aby nie przyniosła z targu kilku pięciofrankówek, zwłaszcza w sezonie owoców. Stałym wszakże przedmiotem jej utyskiwań był brak nawozu; ani gnój z gościńca, ani odchody kilku hodowanych przez nią królików i kur nie dawały gruntowi jej dostatecznego użyźnienia. Doszło do tego, że wpadła na myśl zużytkowania w tym celu odchodów własnych i męża, tego tak pogardzanego nawozu ludzkiego, który budzi odrazę nawet na wsi. Wiedziano o tem i kpiono z niej, przezywając ją Matką Kaka i przezwisko to szkodziło jej na targu. Mieszczki odwracały się z obrzydzeniem od jej wspaniałych głów kapusty i okazałych wiązek marchwi. Pomimo wielkiej łagodności jej charakteru wyprowadzało ją to nieraz z równowagi.
— Powiedzcie sami, Kapralu, czy to słusznie?... Cóż to? niema być wolno używać wszystkiego, co Pan Bóg wsuwa nam do ręki? A zresztą, dlaczego gnój bydlęcy ma być czyściejszy?... Oho, to tylko przez zazdrość boczą się na mnie w Rognes za to, że moje jarzyny bujniej wyrastają niż u innych... Powiedzcie prawdę, Kapralu, czy i wy się tem brzydzicie?
Jan skonfudowany, odpowiedział:
— No, nie powiem, żeby mi to szło w smak... Nie przywykliśmy do tego; może to zresztą tylko takie uprzedzenie.
Szczerość ta wielce zmartwiła starą kobietę. Nawet i ona, nielubiąca plotkować, nie mogła nie dać upustu swojej goryczy.
— Aha, widzę, że już podmówili was przeciwko mnie... O, żebyście tylko wiedzieli, jacy ludzie są niegodziwi, żebyście domyślić się mogli, co wszystko gadają na was!
I wyładowała wszystkie plotki, powtarzane przez mieszkańców Rognes o młodym człowieku. Z początku niecierpieli go, bo był robotnikiem, bo piłował i heblował drzewo zamiast uprawiać ziemię. A kiedy wziął się do pługa, zarzucano mu znów, że zjada cudzy chleb, że sprząta z przed nosa robotę innym w nieswojej w dodatku okolicy. Czy to wiadomo, skąd pochodzi? Licho go wie, może ma na sumieniu grube jakieś świństwo, że boi się wracać do swoich? Wyszpiegowano też jego stosunek z Cognetką, szeptano sobie nawet po kątach, że on z kochanką gotowi pewnej nocy dać na sen staremu Hourdequinowi, aby tem łatwiej go okraść.
— A, łotry! — syknął Jan, zzieleniały z oburzenia.
Lizka, która w tej chwili czerpała garnkiem wrzący ług z kotła, roześmiała się na wspomnienie Cognetki, której przezwisko powtarzała czasem, ot tak, aby go podrażnić.
— No, skoro już zaczęłam — mówiła dalej matka Frimat — lepiej powiedzieć wszystko do końca. — Otóż, wiedzcie, że niema takiej ohydy, którejby nie opowiadano, odkąd tu przychodzicie. W zeszłym tygodniu — prawda? podarowaliście jednej i drugiej po chustce. Ubrały się w nie w niedzielę do kościoła... Poprostu obrzydliwość bierze... mówią, że wysypiacie się z jedną i z drugą.
Jan cały drżący i zdecydowany nagle, zerwał się na równe nogi.
— Słuchajcie, matko Frimat, powiem wszystko przy was, nic mi to nie wadzi... Zapytuję Lizkę, czy chce, żebym się z nią ożenił?... Słyszycie, Lizko, zapytuję was, a jak się zgodzicie, bardzo będę temu rad.
Lizka w tej chwili właśnie wylewała ukrop do balijki. Nie spiesząc się, polała nim dokładnie bieliznę, a potem, cała mokra od pary, spoważniała i spojrzała mu prosto w oczy.
— Mówicie prawdziwie?
— Całkiem prawdziwie.
Nie dziwiło jej to. Było przecież zupełnie naturalne. Nie powiedziała jednak ani tak, ani nie. Gnębiła ją widać jeszcze jakaś myśl.
— Nie powinniście mi odmawiać z powodu Cognetki — zaczął znów — bo, widzicie, Cognetka, to...
Przerwała mu przeczącym ruchem ręki; wiedziała dobrze, że to bez znaczenia te wszystkie żarty na folwarku.
— Co prawda, nie mam nic prócz skóry na ciele, a wy macie dom i grunt.
I znów uczyniła ruch ręką, jak gdyby chciała powiedzieć, że w jej położeniu, z dzieckiem... Rozumiała tak samo, jak on, że wyrównywa się to.
— Nie, nie, to nie to — oświadczyła wreszcie. — Ale widzicie... rozchodzi mi się o Kozła...
— A kiedy on nie chce.
— Prawda. Prawda i to, że nie sprzyjam mu już nawet, bo tak się źle prowadzi... Ale jednak, trzebaby się go zapytać.
Jan zamyślił się przez dłuższą chwilę. A potem rzekł:
— Wasza wola... Może tak i trzeba naprawdę. Że to przez dzieciaka...
Matka Frimat, która z miną poważną wylewała mydliny z szaflika, zdawała się przyznawać im słuszność, wyraźnie wszakże popierając przy tem Jana. Uczciwy chłopak, nieuparty, nie żaden gbur... Wtem usłyszano z zewnątrz kroki Franusi, powracającej ze swojemi krowami.
— Chodź Lizko — wołała zdaleka — chodź, zobacz.... Łaciatej coś się zrobiło w nogę.
Wszyscy wybiegli przed dom i Lizka, na widok utykającej krowy ze skrwawioną przednią lewą nogą, wybuchła nagłym gniewem. Zdarzało jej się czasem powstawać tak ostro na siostrę, kiedy ta była jeszcze mała i zrobiła jakąś psotę.
— Znów przez niedozór, co?... Zasnęłaś na trawie, jak wtenczas?
— Ależ nie, naprawdę nie... Nie wiem, co jej się stało. Uwiązałam ją do słupka, musiała jej się noga zaczepić o sznurek.
— Stul gębę, kłamczucho!... Jeszcze mi ją zabijesz kiedy, moją Jałosię!
Czarne oczy Franusi zabłysły. Była bardzo blada. Oburzona do żywego, ledwie zdołała wyjąkać:
— Twoja Jałosia! twoja Jałosia!... Mogłabyś powiedzieć — nasza Jałosia...
— Jakto? nasza Jałosia? Może twoja, smarkulo jedna?
— A tak, żebyś wiedziała, połowa wszystkiego, co było tatusiowe, jest moje. Mogę zabrać sobie połowę i zrobić z nią, co mi się spodoba. Choćby zmarnować, jeśli taka moja wola!
Obie siostry przyskoczyły sobie do oczu i stanęły jedna naprzeciw drugiej, groźne, wrogie sobie wzajem. W ich serdecznym zawsze stosunku była to pierwsza dotkliwa sprzeczka, wywołana, jak gdyby podcięciem bicza, poczuciem, że to moje, a to twoje! — Starszą oburzyła hardość młodszej, a młodszą, z natury upartą i gwałtowną — oczywista względem niej niesprawiedliwość. Starsza ustąpiła i weszła do kuchni, bo nie chciała, jak ją do tego świerzbiała ręka, wypoliczkować małej. A kiedy Franusia, po zaprowadzeniu krów do obory, wróciła i poszła wprost do dzieży ukrajać sobie kromkę chleba, zapadło milczenie.
Lizka uspokoiła się zresztą. Widok siostry, sztywnej i zagniewanej, sprawiał jej już teraz przykrość tylko. Przemówiła też do niej pierwsza. Chciała zakończyć sprzeczkę udzieleniem jej nadzwyczajnej nowiny.
— Powiem ci coś. Jan chce, żebym była jego żoną, oświadczył mi się.
Franusia, która jadła na stojąco, przy oknie, ani się nawet odwróciła, udając zupełną obojętność.
— A cóż to mnie obchodzi?
— Obchodzi cię, bo będziesz go miała za szwagra, i chcę wiedzieć, czy jesteś mu rada.
Mała wzruszyła ramionami.
— Czy jestem mu rada? A to na co? On, czy Kozioł?... przecież to nie ja będę z nim spała!... Tylko chcesz, żebym ci powiedziała? No, to wam powiem: to, co robicie oboje, to jest świństwo.
I wyszła dojeść swój chleb na podwórzu.
Jan, zakłopotany, udawał, że go rozśmiesza to dąsanie się rozpieszczonego dzieciaka, zaś matka Frimat oświadczyła, że za jej młodości oćwiczonoby taką smarkulę rózgami do krwi. Lizka, spoważniała nagle, milczała przez chwilę, znów zajęta gorliwie praniem. Potem rzekła:
— A więc, tak będzie, Kapralu... Nie mówię ani tak, ani nie. Nadchodzi sprzęt siana. Zobaczę moich. Zapytam się. Będę wiedziała, czego się trzymać. Postanowimy coś wtenczas... Dobrze tak będzie, co?
— Dobrze.
Wyciągnął do niej rękę i potrząsnął dłoń, która mu ona podała. Cała jej osoba, przesiąknięta gorącą parą mydlin, tchnęła zapachem dobrej gospodyni, zapachem ługu, do którego dodano kosaćca.

IV.

Od poprzedniego dnia obwoził Jan mechaniczną kosiarkę po kilku morgach łąk, należących do Borderie i położonych nad brzegiem Aigry. Od świtu do nocy słychać było miarowy klekot noży; tego rana kończył już swoją robotę; padały ostatnie pokosy, ścieląc się śladem kół blado-zieloną warstwą cienkich łodyżek. Na folwarku nie było parowej grabiarki, polecono mu więc nająć dwie kobiety do pomocy: Palmirę, która zabijała się pracą i Franusię, która zaprzęgła się do roboty dla zachcianki jeno. Obie, już od piątej rano na polu, rozrzucały długiemi widłami nawpół wyschłą trawę, którą poprzedniego dnia ułożyły w kopiec dla uchronienia jej przed nocną rosą. Słońce wstało na gorącem, czystem niebie, lekki wietrzyk odświeżał powietrze. Idealny dzień na sprzęt siana.
Kiedy, po śniadaniu, Jan wrócił wraz z obiema grabiarkami, siano na pierwszej skoszonej połaci łąki już doszło. Wziąwszy je w rękę, poczuł, że jest suche i trzeszczące.
— Przetrząśnijmy je raz jeszcze — zawołał na swoje pomocnice — na odwieczerz zaczniemy ustawiać stogi.
Franusia w szarej, płóciennej bluzie, owiązała dokoła głowy niebieską chustkę, której jeden koniec opadał jej na kark, a dwa drugie swobodnie zwisały na policzki, osłaniając twarz od palącego blasku słońca. Miarowym ruchem rozkołysanych wideł nabierała siano i podrzucała je w górę, a wiatr rozsypywał je chmurą złotawego pyłu. Źdźbła fruwały w powietrzu, mocny, przenikliwy zapach zwiędłych kwiatów i ściętych traw unosił się z po nad łąki. Mocno rozgrzana, szła ochoczo dalej, bawiąc się i ciesząc widokiem, unoszonego wiatrem, żółto-zielonego pyłu drobinek.
— Widać, żeś młoda — jęknęła Palmira płaczliwym głosem. — Ale jutro poczujesz i ty, że masz kości.
Nie one jedne grabiły. Całe Rognes wyległo na sprzęt siana. Roiło się wszędzie dokoła od kosiarzy i grabiarek. Delhomme przyszedł przed świtem, wiedząc, że sperlona rosą trawa daje się łatwiej kosić, zaś w miarę jak przygrzewa słońce, twardnieje i bardziej się opiera, słychać też było, jak świszczała i trzeszczała pod kosą, połyskującą w słońcu przy każdem miarowem podnoszeniu się i opadaniu muskularnych, obnażonych jego ramion. W pobliżu, sąsiadując o miedzę z łąkami folwarcznemi, położone były dwie parcele: jedna Macquerona, druga Lengaigne’a. Na pierwszej Berta, ubrana po miejsku, w sukni z falbanami, w dużym, słomkowym kapeluszu na głowie, przyszła razem z robotnicami i dla zabawy pomagała im przetrząsać siano; rychło jednak, uprzykrzywszy sobie nużącą pracę, stanęła, aby odpocząć w cieniu wierzbiny, oparta na swoich widłach. Na drugiej Wiktor, który przyszedł kosić w zastępstwie ojca, usiadł pod drzewem z kowadełkiem między kolanami, na którem rychtował swoją kosę. Od pięciu minut nie słychać było wśród wielkiej, rozedrganej w powietrzu ciszy nic prócz uparcie powtarzającego się poszczękiwania młoteczka, uderzanego o żelazo.
Franusia zbliżyła się w tej właśnie chwili do Berty.
— I cóż? Dość masz tej roboty?
— Tak. Zmęczyłam się trochę... Kto nie przywykł...
Zaczęły gawędzić; mówiły o Zuzi, siostrze Wiktora, którą Lengaigene’owie oddali na naukę szycia do magazynu sukien w Chateaudun, a która nie wytrwała i po kilku miesiącach uciekła na lekkie życie do Chartres. Mówiono, że zeszła się z pisarczykiem od notarjusza; wszystkie dziewczęta z Rognes szeptały sobie o tem na ucho ciekawe szczegóły. Lekkie życie — to było w ich pojęciu opijanie się wodą sodową z sokiem malinowym wśród gromady mężczyzn i oddawanie się jednemu po drugim w tylnych pokoikach za winiarnią.
— Tak, moja kochana, tak... Naużywa się ile wlezie...
Franusia, młodsza od Berty, szeroko otworzyła oczy.
— Też mi przyjemność! — odęła lekceważąco wargi. — Ale jeżeli nie wróci, Lengaigne’owie zostaną sami, bo Wiktor wyciągnął nizki los.
Berta, która odziedziczyła nienawiść ojca do sąsiadów, lekceważąco wzruszyła ramionami. — Dużo sobie z tego robi stary Lengaigne! Żałuje pewnie tylko, że nie zrobiła tego u niego w domu, żeby przyciągać gości do jego trafiki. Przecież ten stary wuj jej, czterdziestoletni, miał już ją, zanim pojechała do Chateaudun; zabrał się do niej, jak razem oczyszczali marchew!... I zniżając głos, opowiedziała szczegółowo, jak się to odbyło. Franusia, zgięta we dwoje, śmiała się do rozpuku, takie jej się to wydało zabawne.
— A to głupia, żeby pozwalać na takie świństwo!..
Zabrała się znów do roboty, odeszła na swoją łąkę i zaczęła nabierać na widły garści siana i przetrząsać je na słońcu. Słychać było wciąż jeszcze uporczywy brzęk młoteczka, uderzającego o żelazo. W parę minut później, zbliżywszy się do siedzącego Wiktora, zapytała go:
— Idziesz do wojska?
— O, w październiku dopiero... Mam czas, nic nie pili.
Walczyła z pokusą wypytania się o jego siostrę i nie wytrzymała.
— Słuchaj, czy to prawda, co mówią, że Zuzia jest w Chartres?
Na co on z zupełną obojętnością odpowiedział:
— Podobno... Widać dobrze jej z tem...
Spostrzegłszy ukazującego się zdaleka Lequeu, nauczyciela szkolnego, który zaszedł tu przypadkowo, spacerem, dodał:
— Aha! to akurat ktoś dla córki starego Macquerona... A co, nie mówiłem? Zatrzymuje się, pakuje jej swój nos we włosy... Używaj sobie zdrowo, błaźnie jeden, możesz ją obwąchiwać, niewiele ci z tego przyjdzie!...
Franusia znów się roześmiała, a Wiktor zaczął wylewać żółć swoją na Bertę. I on odziedziczył familijną nienawiść. — Zapewne! — nauczyciel szkolny — też mi figura!... wściekła bestja, znęca się nad dziećmi! Skryte to, że aż strach. Nikt nie wie jakie myśli tłuką mu się po głowie. Gotów lizać się jak pies córce, byle dostać talary ojca. Ale i Berta także nie najświętsza przy całych swoich fumach wielkiej damy, wychowanej w mieście. Nic jej nie pomogą suknie z falbanami, aksamitne bluzki i wypychanie turniury ręcznikami, — to, co pod spodem, niewiele warte. Dobrze się wyedukowała na pensji w Cloyes. Więcej tam się dowiedziała, niż gdyby została pasać krowy u ojca. Niema strachu! nie da ona sobie tak łatwo wlepić dzieciaka: woli sama niszczyć sobie zdrowie!
— Jakto? Jakim sposobem? — zapytała Franusia, nie rozumiejąc o co chodzi.
Zrobił wymowny gest, na co ona, spoważniawszy nagle, zauważyła, nie krępując się:
— Aha! to dla tego mówi zawsze takie świństwa i tak się jakoś przyciska i pcha na nas!..
Wiktor zabrał się znów do rychtowania swojej kosy. Wśród stuku żartował dalej, przerywając zdania uderzaniem młotkiem po żelazie.
— A wiesz, Ta Bez Tego...
— Co?
— Berta, mówię. Ta Bez Tego — to jej przezwisko; nadaliśmy jej go my, chłopcy, bo jej nie wyrosły...
— Co jej nie wyrosło?
— Włosy wszędzie... Jak u smarkatej, wszędzie u niej łyso, jak na kolanie.
— Et, łżesz!
— Jak ci mówię!
— Może oglądałeś, co?
— Nie, nie ja, ale inni.
— Jacy inni?
— O! chłopcy. Przysięgali się na to innym chłopakom, moim znajomym.
— A gdzie to mogli widzieć? Jakim sposobem?
— A cóż? Można przecie zobaczyć, jak się pakuje w coś nos, albo jak się podgląda przez szczelinę. Albo ja wiem?.. Może nawet nie spali z nią, ale są przecież takie chwile i takie miejsca, gdzie dziewczyna się podkasuje, prawda?
— Aha, wiem ja dobrze, chodzili umyślnie podpatrywać!
— A! wszystko mi jedno! bardzo to ma być śmieszne i brzydkie, całe gołe! jakby najpaskudniejszy z najpaskudniejszych wróbli, bez opierzenie, otwierający dziób w gniazdku... O! obrzydliwe, obrzydliwe, aż rzygać się chce na to!
Franusia wybuchnęła na to nowym napadem śmiechu, tak ją rozbawiła myśl o wróbelku bez upierzenia. Uspokoiła się dopiero i zabrała się znów do grabienia, zobaczywszy na gościńcu schodzącą na łąki siostrę. Lizka zbliżyła się do Jana i powiedziała, że idzie do stryja pogadać o Koźle. Od trzech dni ułożone było pomiędzy niemi, że tak zrobią, przyrzekła mu też, że wstąpi do niego na powrotnej drodze, aby mu dać odpowiedź. Po jej odejściu klepał Wiktor w dalszym ciągu swoją kosę, Franusia, Palmira i inne kobiety podrzucały wciąż skoszone trawy śród oślepiającej jasności gorąco-błękitnego nieba, a Lequeu, szczególnie usłużny, uczył Bertę, jak ma nabierać siano na widły, podnosząc je przy tej lekcji i opuszczając sztywnym, automatycznym ruchem żołnierza na mustrze. Z głębi pola kosiarze przybliżali się bez zatrzymywania, tym samym ruchem rytmicznym, kołysząc tors na biodrach, to podnosząc, to zniżając widły, bez przerwy, miarowo, nieustannie. Delhomme przystanął na chwilę, wyprostował się, wysoki, wielki, przerastający głową innych. Ze skórzanego mieszka, przyczepionego u pasa, wyjął krzemień i zaczął ostrzyć nim szybkim ruchem kosę. Potem pochylił się znów ku ziemi i znów rozlegać się zaczął głośniejszy jeszcze świst wyostrzonego żelaza, ścinającego szerokim ruchem trawę.
Liza stanęła tymczasem przed domem Fouanów. Zrazu bała się, że nie ma nikogo, tak bardzo wydał jej się wymarły. Róża wyzbyła się swoich dwóch krów, stary sprzedał konia, nie było już więc ani bydła, ani roboty, ani nic żywego, uwijającego się po pustych budynkach obejścia. Drzwi jednak pchnięte przez Lizkę, ustąpiły i, wszedłszy do milczącej izby, mrocznej i posępnej w przeciwstawieniu do wesołości, światła i ożywienia na dworze, zastała w niej dziadka Fouana, zjadającego na stojąco kawał chleba z serem, gdy żona jego siedziała na krześle bez żadnej roboty, przyglądając się mężowi.
— Dzień dobry wam, stryjenko... Jakże tam? dobrze się wam wiedzie?
— Tak, dobrze — odpowiedziała stara z rozjaśnioną twarzą, szczęśliwa z odwiedzin. — Teraz, od czasu, kiedy żyjemy jak państwo, możemy siedzieć z założonemi rękami od rana do wieczora.
Lizka chciała powiedzieć coś miłego i stryjowi także.
— Widzę, że apetyt stryja niezgorszy?
— Et! jem nie dla tego koniecznie, żebym miał być głodny... Tylko, że jedzenie — to także zabijanie czasu... dzień wydaje się trochę krótszy...
Mówił tak poważnie, że Róża zaczęła wychwalać ich szczęście, jako, że nie mają już potrzeby pracować. Zasłużyli sobie chyba na to. Czas już wielki, żeby złożyć całą tę mordęgę przy gospodarstwie na cudze barki, a samym żyć z renty. Wstawać późno, siedzieć, nic nie robiąc, móc kpić sobie z mrozów i z upałów, nie mieć żadnych kłopotów — o! to mi się nazywa życie! czują się jak w raju prawdziwie. I Fouan także ożywił się; podniecony więcej od żony, zaczął wychwalać zmieniony tryb życia.
Jednakże, pod robioną tą wesołością, pod gorączkowem zapewnianiem, jacy się czują szczęśliwi, taiło się głębokie niezadowolenie, męka bezczynności, dręcząca oboje starych od czasu, kiedy ręce ich, nagle znieruchomione, więdły w bezruchu, podobne do starych, wyszłych z użycia maszyn, rzuconych do lamusa.
Lizka zdecydowała się wreszcie wyjawić cel swojego przyjścia.
— Stryju — rzekła — widzieliście się ponoć z Kozłem?...
— Kozioł jest dureń! — zawołał Fouan, wpadając odrazu we wściekłość i nie dając jej dokończyć. — Czy gdyby nie uparł się jak dziki osioł, miałbym teraz całą tę hecę z Fanny?
Był to pierwszy zgrzyt pomiędzy nim a jego dziećmi.
Ukrywał się z tem przed ludźmi, czasem tylko, jak w tej chwili, wezbrana gorycz znajdowała ujście nazewnątrz. Wydzierżawiając udział Kozła Delhomme’om, żądał osiemdziesięciu franków za hektar, Delhomme, natomiast, uparł się przy płaceniu podwójnej jeno pensji, dwustu franków za swoją część i dwustu za drugą. Właściwie, było to zupełnie sprawiedliwie i stary wściekły był właśnie dlatego, że nie miał racji.
— Jakiej hecy? — zapytała Lizka. — Czy Delhomme’owie nie płacą wam?
— O! tak.. płacą — odpowiedziała matka Fouan. Co trzy miesiące, w samo południe pieniądze leżą na stole... Tylko, że... widzisz, można różnie płacić — prawda? — i ojciec, wielki obrażalski, chciałby, żeby robili to grzeczniej nieco chociaż... Fanny przychodzi do nas z taką miną, jakby przychodziła do komornika, jakbyśmy ją okradali.
— Tak — dodał stary Fouan — płacą i na tem koniec. A mnie się widzi, że na tem nie koniec. Powinniby mieć jakiś wzgląd. Czy te pieniądze to już cały ich dług do spłacenia? Cóż to, czy jesteśmy ich wierzycielami tylko i nic więcej?
A zresztą, niema się co na nich żalić. Gdybyż to wszyscy płacili!...
Urwał. Zapadła niemiła cisza. Wzmianka o Hjacyncie, nie dającym im ani grosza, przepijającym swój udział, na który zaciągał hipotekę, kawałek po kawałku, zgnębiła matkę, zawsze skłonną bronić urwipołcia, będącego jej faworytem. W strachu, że stary obnaży i drugą tę jeszcze jątrzącą ranę, pośpieszyła wtrącić:
— Nie psuj sobie żółci dla głupstwa!... Dobrze nam jest, cóż cię tam obchodzi wszystko inne? Jak mamy dość, to dość, po co nam więcej?...
Nigdy dotychczas nie pozwalała sobie występować tak stanowczo przeciwko mężowi. Stary Fouan spojrzał na nią ostro.
— Zanadto się rozgadałaś, stara!... Bardzo pięknie, że jestem szczęśliwy, ale niech mnie nie drażnią!
Zamilkła i skuliła się na swojem krześle, gdy mąż dojadał chleb, żując długo ostatni kęs, aby przedłużyć czas jedzenia. Posępną izbę ogarnęła znów senna cisza.
— Przyszłam, żeby się od was dowiedzieć, co Kozioł myśli robić?... No niby ze mną i z dzieckiem?... Nie naprzykrzałam mu się, ale czas już coś zrobić. Albo w lewo albo w prawo.
Oboje starzy nie odzywali się ani słowem. Zwróciła się już teraz bezpośrednio do ojca Fouana:
— Widzieliście się z nim — prawda? Musiał coś gadać z wami o mnie... Co mówi?
— Nic. Nawet pary z ust o tem nie puścił... Zresztą, co tu o tem gadać! Proboszcz morduje mnie wciąż, żebym coś z tem zrobił. Dobry sobie! Co tu można zrobić, dopóki chłopak nie chce wziąć swojej części?
Lizka, zakłopotana, niewiedząca, na jakim jest świecie, zamyśliła się.
— Wydaje wam się, że się opamięta jeszcze i przyjmie?
— Ha, może i tak.
— I myślicie, że się ze mną ożeni?
— Możliwe.
— Radzicie mi zatem czekać?
— Ha! jak uważasz; każdy robi jak czuje.
Zamilkła, nie chcąc mówić o oświadczynach Jana z drugiej znów strony nie wiedząc, jaką drogą zyskać decydującą odpowiedź.
W końcu odważyła się na ostatnią próbę.
— Uprzykrzyło mi się już, rozumiecie chyba; nie wiedzieć, czego się mam trzymać! Musi być raz koniec: tak czy nie?... A może byście, stryju, sami poszli do Kozła wypytać go o to? Proszę was bardzo!
Stary Fouan wzruszył ramionami.
— Nasampierw ani myślę gadać więcej z tym kpem... A potem, głupia z ciebie dziewucha i tyle. Przecz niewolić go, żeby rzekł: Nie!?... Zaweźmie się tylko i ciągle już potem będzie mówił: Nie! Daj ty mu krzynę czasu, żeby mógł wreszcie rzec: tak! wtenczas jak mu będzie z tem dogodniej.
— Tak, tak, dobrze ojciec gada — przytaknęła mężowi Róża, stając się znów jego echem.
Lizka nie mogła wyciągnąć z nich nic stanowczego. Pożegnała więc starych i wyszła, zamykając za sobą drzwi izby, którą, po jej odejściu, ogarnęła poprzednia martwota. Dom wydał się znów martwy i pusty.
Na łące nadbrzeżnej Jan i jego dwie grabiarki zaczęli ustawiać pierwszy stóg. Głównie zajęła się tem Franusia. Stojąc wpośrodku, na kopicy, układała dokoła wiązki siana, które podawali jej Jan i Palmira. Stóg powiększał się stopniowo i rósł, a ona wciąż stała wpośrodku, wypełniając wiązkami siana utworzone w tem sposób wgłębienie. Wał, który ją otaczał, sięgał już jej kolan. Stóg wznosił się na dwa metry w górę. Palmira i Jan musieli podawać siano na widłach; nie obyło się przy tej robocie bez śmiechu i żartów, do których podniecała ich praca na świeżem powietrzu i roznoszący się dokoła przyjemny zapach siana. Franusia zwłaszcza, której chustka opadła z głowy, wystawionej już teraz wprost na pieszczotę słońca i wiatru, rozsypującego jej włosy pełne ździebeł siana, śmiała się uszczęśliwiona, tonąc po same uda w tym ruchomym stosie. Obnażonemi ramionami wtłaczała rzucane jej wiązki, które za każdem podniesieniem wideł w górę obsypywały ją deszczem zielono-złotych łodyżek; ginęła w sianie, udawała, że tonie w tym odmęcie.
— Oj, oj, kłuje mnie! Coś po mnie łazi!
— Gdzie? Co?
— Wysoko, pod spódnicą.
— To pewnie pająk, ściśnij nogi!
I znów wybuchł śmiech ogólny, posypały się sprośne żarty, skręcające wszystkim trojgu żebra z chichotu.
Hałas, jaki robili, zaniepokoił stojącego zdaleka Delhomme’a, który odwrócił głowę w ich kierunku, nie zaprzestając ani na chwilę półkolistych ruchów kosą. O, ta smarkula! ładna mi praca przy takim śmiechu! Dogadza się teraz dziewczętom, pracują tylko dla zabawy!... I kosił dalej, ścieląc coraz gęściej pokosy, zostawiając poza sobą wyraźną brózdę na łące. Słońce chyliło się na widnokręgu, kosiarze wycinali coraz szersze wyłomy. Wiktor, po narychtowaniu swojej kosy, nie spieszył się jednak z robotą, a że w tej chwili przechodziła Flądra z gęsiem swojem stadkiem, wymknął się cichaczem i pobiegł za nią, ukrytą już pod osłoną gęstego szeregu obrzeżających rzekę zarośli wierzbiny.
— Masz tobie! — zawołał Jan — już i na nią ostrzy zęby. Czeka go tam szlifierka.
Franusia parsknęła nowym śmiechem na tę aluzję.
— Za stary dla niej.
— Za stary!... Bodaj że wzajem na się ostrzą zęby!
Gwizdnął przeciągle, naśladując świst kamienia, ostrzącego żelazo. Nawet Palmira, trzymająca się za brzuch ze śmiechu, jak gdyby ją kolka sparła, zawołała:
— Co się temu Janowi zrobiło? Nigdy tak nie dokazywał.
Jan i Palmira coraz wyżej podrzucać musieli Franusi siano, stóg rósł jak na drożdżach. Żartowano z nauczyciela i z Berty, którzy usiedli zmęczeni lekcją koszenia. Może „Ta Bez Tego“ pozwoliła mu łaskotać się zdaleka źdźbłem trawy... tak czy tak jednak nie będzie dla niego chleba z tej mąki.
— Bezeceństwa dziś gada! — powtarzała Palmira, nienawykła do śmiechu i dusząca się nim prawie.
Jan chciał ją podrażnić.
— Oho, dożyliście do trzydziestu dwóch lat i nie próbowaliście nigdy, jak smakuje?
— Nie, nigdy!
— Jak to? nigdy żaden chłopiec was nie miał? Nie macie kochanka?
— Nie, nie.
Szara bladość powlokła jej ponurą, wydłużoną, przedwcześnie wynędzniałą twarz, zwiędłą i ogłupiałą w nieustannej ciężkiej pracy, rozjaśnioną jedynie parą poczciwych, psich oczu, w których malowało się głębokie, czyste uczucie ofiarne. Może stanęło jej w tej chwili w pamięci jej życie bolesne, bez przyjaciółek, bez kochanka, ciężki jej los roboczego bydlęcia, nukanego do pracy razami bata, konającego co wieczór w stajni ze zmęczenia i senności. Zatrzymała się na chwilę, oparta obiema pięściami na widłach, zapatrzona wdal, goniąca okiem krajobraz, którego nigdy nie dostrzegała.
Powstała cisza. Franusia, wsłuchana w nią, siedziała unieruchomiona na szczycie stoga, a Jan, zadyszany już, nie przestawał przedrwiwać Palmiry, wahając się, czy ma powiedzieć to, co mu się cisnęło na usta. Wreszcie zdecydował się i wypalił odrazu:
— Więc to kłamstwo, co ludzie gadają, że żyjecie z waszym bratem?
Z szaro-bladej twarz Palmiry stała się purpurowa. Zalała ją łuna krwi, przywracając jej na chwilę pozór młodości. Jąkała się, oszołomiona, zirytowana, nie mogąc znaleźć dość mocnego zaprzeczenia, jakie chciałaby mu cisnąć.
— O! podlecy!... Kto też to mógł wymyślić?!...
Franusia i Jan, rozbawieni i rozdokazywani na nowo, przekrzykiwali jedno drugie, dręcząc ją i nie dając jej spokoju. — Czegóż chcecie? w tej walącej się szopie, w której zamieszkali oboje z bratem, niepodobna się było poruszyć, żeby nie natknąć się wzajem na siebie. Ich sienniki leżały na ziemi tuż przy sobie, cóż więc dziwnego, że mogli się omylić w nocy?
— No, no przyznajcie się, że to prawda... Zresztą wszyscy i tak wiedzą.
— A choćby była prawda, wara wam do tego! Biedak mój i bez tego dosyć smutne ma życie. Jestem jego siostrą, mogłabym być jego żoną, skoro żadna z dziewcząt go nie chce.
Duże łzy stoczyły się po jej twarzy przy tem wyznaniu męki jej macierzyństwa, jej miłości siostrzanej, która nie zawahała się przed kazirodztwem nawet. Niedość, że przez dzień cały pracowała na chleb dla niego, oddawała mu się w nocy, darząc go tem, czego odmawiały mu wszystkie inne, ucztą, która nic ich oboje nie kosztowała. Przyćmiona inteligencja tych parjasów, od których miłość nawet uciekała, nie wystarczała na zdanie sobie przez nich sprawy, jakim mogło się to stać sposobem. Było to instynktowne zbliżenie się; nie pod wpływem wyrozumowanej zgody; on — party żądzą bestjalną; ona — bierna, dobra i zdolna do wszystkiego; oboje, ulegający właściwie chęci wzajemnego rozgrzania się w tej nędznej szopie, w której marzli na kość i trzęśli się z zimna.
— Ma rację, wara nam do tego — zgodził się Jan dobrotliwie, ujęty jej widocznem wzruszeniem. — To ich rzecz, nie robią tem krzywdy nikomu.
W tej samej zresztą chwili zajęła ich inna sprawa. Hjacynt schodził z „Zamku“, jak zwano dawny loch, zamieszkany przez niego wpośród gąszczu krzewów, w połowie stoku płaskowzgórza, i na całe gardło wołał Flądrę, klnąc, wrzeszcząc, że ta szelma jego córka znów znikła od dwóch godzin, nie troszcząc się wcale o ugotowanie wieczerzy.
— Twoja córka — krzyknął mu Jan — jest pod wierzbinami, oboje z Wiktorem modlą się do księżyca.
Ojciec Flądry podniósł obie pięści ku niebu.
— Łajdaczka, psiakrew! hańbi mnie!... Polecę zaraz po bat na nią.
I pobiegł znów w górę. Na podobne okazje przygotowane miał wielkie furmańskie biczysko, zawieszone za drzwiami na lewo.
Ale Flądra musiała usłyszeć. Pod drzewami rozległ się przeciągły szelest liści i odgłos pospiesznej ucieczki; w dwie minuty później ukazał się Wiktor, idący krokiem powolnym. Obejrzał swoją kosę i zabrał się wreszcie do roboty. A kiedy Jan rzucił mu zdaleka pytanie, czy go brzuch zabolał, odpowiedział:
— A właśnie!
Stóg bezmała już był gotów, wysoki na cztery metry, solidny, zaokrąglony w formie ula. Palmira podrzucała chudemi swojemi ramionami ostatnie wiązki, a Franusia, stojąca na samym szczycie, wydawała się jak gdyby wyższa na tle zbladłego już nieba, w płowej łunie zachodzącego słońca. Cała była zdyszana, drgająca z wysiłku, oblana potem, z włosami pozlepianemi na skroniach i ubraniem w takim nieładzie, że stanik rozwarł jej się na drobnej, krągłej piersi, a spódniczka, z której wyrwały się haftki, opadała jej z bioder.
— O! jak wysoko... Aż w głowie się kręci.
Śmiała się nerwowo, ociągając się i nie mając odwagi zejść, wysuwając nogę i znów się cofając.
— Nie, za wysoko! Idź po drabinę.
— Głupia jesteś! — zawołał Jan — usiądź zwyczajnie i zsuń się!
— Nie, za wysoko! Idź po drabinkę.
Posypały się krzyki, namowy, tłuste żarty. — Nie na brzuchu, jeszczeby spuchł. Na tyłku, chyba że ma na nim odciski! — Jan, stojąc na dole, coraz bardziej się podniecał, patrząc w górę na dziewczynę, której widział nogi tylko, coraz bardziej zgniewany, że stoi tak wysoko, że nie może jej dosięgnąć. Rozpaliła go nagle chuć samcza schwytania jej i zatrzymania w swoich objęciach.
— Mówię ci, że nic sobie nie zrobisz złego!... No, dalej, jazda! spadniesz mi prosto w ramiona.
— Nie, nie!
Stanął przed stogiem, rozwierając szeroko ramiona, nadstawiając jej piersi, aby się mogła śmiało rzucić. I kiedy nareszcie, odważywszy się i zamknąwszy oczy, stoczyła się, poszło to tak piorunem, zjechała tak prędko po śliskim, stromym stogu, że przewróciła Jana, potrąciwszy go mocno w boki oboma swojemi udami.
Leżąc na ziemi z zadartemi do góry spódnicami, dusiła się z śmiechu, wołając urywanym głosem, że nic sobie nie zrobiła złego. Jan, czując ją tuż przy swojej twarzy, rozpaloną i spotniałą, schwycił ją w ramiona. Cierpki zapach dziewczęcego ciała, zmieszany z mocnym aromatem świeżego, schnącego na wietrze siana, upajał go, naprężał jego mięśnie w nagłem, gwałtownem rozbudzeniu żądzy. I jeszcze coś, — nieuświadomiona dotychczas miłość dla tego dziecka, pociąg ciała i serca, zbudzony oddawna, wzrosły wraz z ich zabawami, z ich śmiechami i żartami, i przeradzający się teraz nagle w płomienną chęć wzięcia jej w posiadanie, tutaj, na tej trawie.
— O! Janie... dosyć, puść mnie! Połamiesz mi kości!...
Śmiała się, myśląc, że Jan żartuje w dalszym ciągu. A on, spotkawszy się oko, w oko z wlepionemi w niego oczami Palmiry, drgnął i zerwał się z ziemi, dygocąc, oszołomiony, jak pijak, którego oprzytomnia nagle widok otwartej przed nim przepaści. — Jakto? Więc to nie Lizy pragnął, tylko tego dziecka? — Nigdy myśl o dotknięciu ciała Lizy nie przyspieszyła bicia jego serca, a teraz cała krew zawrzała w nim na samą myśl objęcia w uścisku Franusi. Zrozumiał nareszcie, dlaczego z taką ochotą chodził do domu obu sióstr i starał się oddawać im przysługi. Ale dziewczyna jest taka młoda, dziecko jeszcze!.. Ogarnął go wstyd i rozpacz.
W tej samej chwili Lizka wracała od starych Fouanów. Idąc, myślała o swojem położeniu. Wolałaby być żoną Kozła, bo jednakowoż to ojciec jej dziecka. Starzy mieli rację; po co się spieszyć? po co nalegać? W dniu, w którym Kozioł odmówi stanowczo, zostanie zawsze w odwodzie Jan.
Zwróciła się do niego, przystępując odrazu do rzeczy:
— Nie mam żadnej odpowiedzi, stryj nic nie wie... Musimy czekać!
Zmieszany, niezdolny ochłonąć jeszcze z wzruszenia, patrzył na nią Jan, nie rozumiejąc. Nagle przypomniał sobie: małżeństwo, dziecko, zgoda Kozła, cała ta sprawa, którą przed dwiema jeszcze godzinami uważał za pożądaną dla siebie i dla niej... Pospieszył odpowiedzieć:
— Tak, tak, musimy czekać. Tak będzie najlepiej.
Zapadła noc. Pierwsza gwiazda rozbłysła już w głębi fjoletowego w tej chwili nieba. Wśród zgęszczającego się coraz bardziej zmierzchu zaledwie rozróżnić można było zamglone okrągłości stogów, znaczących garbami rozległe płaszczyzny łąk. Rozgrzana słońcem ziemia promieniowała coraz mocniejsze opary; w ciszy powietrza drgały wyraźniej przeciągłe, melodyjne, dalekie szmery. Były to głosy męskie i kobiece, zamierające śmiechy, parskanie bydła, słaby szczęk narzędzi. Na pozostałym jeszcze skrawku łąki kosiarze zawzięli się dokończyć robotę. Rytmicznym, półkolistym ruchem zagarniali trawę kosami, których świst rozlegał się miarowo w nieustającym rytmie niedostrzegalnej już pracy.

V.

Dwa lata upłynęły śród czynnego, jednostajnego życia wsi. Rognes przeżyło, wraz z nieuniknionym nawrotem pór roku, ten sam odwieczny bieg rzeczy, te same prace, te same sny.
W dole, tuż obok gościńca, za węgłem budynku szkolnego, wytryskiwało z ziemi źródło, do którego schodziły wszystkie kobiety czerpać wodę do picia, gdyż po zagrodach stały jeno kałuże do pojenia bydła i do polewania ogrodu.
Około szóstej wieczorem odbywała się przy źródle gawęda, gazeta mówiona, roztrząsająca wszelkie wypadki dnia, miejscowe i okoliczne; najdrobniejsze wydarzenia odbijały się tutaj echem, podawano sobie z ust do ust szczegóły i komentarze o tych, którzy pozwolili sobie na ugotowanie mięsa, o tej, która zaszła w ciążę już od Oczyszczenia Marji Panny... Przez całe dwa lata powtarzały się te same ploteczki, zmieniające się tylko w zależności od zmiennych pór roku, powracające i powtarzające się zawsze: o dzieciach, spłodzonych przed czasem, o upijających się mężczyznach, o bitych przez mężów i ojców kobietach i dzieciach, najczęściej wszakże o pracy i o biedzie. Tyle wydarzało się rzeczy, a właściwie nic!
Fouanowie, których oddanie gruntu dzieciom tak wszystkich ongi pasjonowało, żyli z dnia na dzień życiem tak sennem, że zapomniano o nich prawie. Wszystko pozostało po dawnemu. Kozioł upierał się w dalszym ciągu i nie myślał jakoś brać ślubu ze starszą córką Muchy, wychowującą swojego pędraka. Teraz podejrzywano Jana o stosunek z Lizą: może nawet z nią nie sypiał, ale pocóż w takim razie sterczał ciągle w domu obu sióstr? Coś w tem było nieczystego. Gawęda przy źródle wlokłaby się nieraz ospale, gdyby nie współzawodnictwo Celiny Macqueron i Flory Lengaigne, które stara Bécu, pod pozorem godzenia ich, bardziej jeszcze wzajem przeciwko sobie judziła. Wreszcie, śród pełnej ciszy, nastąpiły dwa wielkie wydarzenia: zbliżające się wybory i sprawa słynnej drogi z Rognes do Chateaudun, rozpętując straszliwą burzę plotek. Dzbany spoczywały ustawione szeregiem, kobietom niespieszno było do powrotu. Pewnego wieczora sobotniego omal że nie przyszło nawet do bójki.
Następnego dnia właśnie pan de Chédeville, deputowany kończącej się kadencji, był na śniadaniu w Borderie u Hourdequina. Robił on swój objazd wyborczy i liczył się bardzo z właścicielem Borderie, mającym wielkie wpływy u okolicznych chłopów, a chociaż pewien był, że zostanie wybrany ponownie dzięki swojemu charakterowi oficjalnego kandydata, wolał jednak, na wszelki wypadek, zapewnić sobie jego poparcie. Był raz w Compiègne, stąd nazywano go powszechnie „przyjacielem cesarza“ — i to wystarczało; wybierano go, jak gdyby co noc sypiał w Tuilerjach. Ów pan de Chédeville, dawny wytworniś, kwiat galanterji z czasów panowania Ludwika-Filipa, zachował w głębi serca sympatje dla Orleanów. Zrujnowały go kobiety, posiadał już tylko folwark Chamade za Orgères, dokąd zjeżdżał jedynie w porze wyborów, niezadowolony z obniżającej się wciąż tenuty dzierżawnej, pałający na starość chęcią odzyskania majątku drogą robienia interesów. Wysoki, zawsze jeszcze elegancki, trzymający się wyniośle, w opiętem ubraniu, z ufarbowanemi włosami, uganiał się, pomimo wygasłych swoich oczu, za każdą spódniczką. Przygotował, jak zapewniał, ważne wystąpienia w sprawach rolnych.
Dnia poprzedniego pan Hourdequin stoczył gorącą sprzeczkę z Jakóbką, która chciała być obecna przy śniadaniu.
— Twój deputowany! twój deputowany! Wielkie mi rzeczy! Nie zjem go przecie! Aha, wstydzisz się mnie!...
Ale tym razem nie ustąpił — były dwa tylko nakrycia i Jakóbka dąsała się, pomimo nadskakiwania jej pana de Chédeville, który, zobaczywszy ją, zrozumiał odrazu wszystko i wciąż zerkał oczami na kuchnię, gdzie zamknęła się, urażona we własnej godności.
Śniadanie miało się już ku końcowi, dojadano pstrąga z Aigry po omlecie i pieczonych gołąbkach.
— Wie pan, co nas głównie zabija? zwrócił się pan de Chédeville do gospodarzu domu. — To ten wolny handel, którym cesarz zawrócił sobie głowę. Tak, niewątpliwie, wszystko szło dobrze po traktatach zawartych w 1861. Wynoszono go pod niebiosa, uważano, iż sprawił cuda. Dzisiaj dopiero dają się nam we znaki właściwe tego skutki. Porównaj pan tylko ogólny spadek cen. Ja osobiście jestem zwolennikiem systemu protekcyjnego; musimy się przecież bronić przed zagranicą.
Hourdequin, rozparty na krześle, przestał jeść i zaczął mówić zwolna z zamglonemi oczyma.
— Zboże, którego cena wynosi osiemnaście franków za hektolitr, kosztuje nas samych przy produkowaniu go — szesnaście. Gdyby ceny miały spaść jeszcze niżej, byłaby to ruina... Co rok, podobno, ma Ameryka powiększać swój eksport ziarna. Grozi nam kompletny zalew rynku zamorskiem zbożem. Co się z nami wtedy stanie?... Ja sam, widzi pan, zawsze byłem za postępem, za wiedzą, za wolnością. Otóż, teraz, tracę doprawdy grunt pod nogami. Tak, do licha! nie możemy przecież zdychać z głodu! Niech nas rząd bierze pod swoją opiekę!
Zabrał się znów do skrzydełka gołębia i jednocześnie mówił dalej:
— Czy wiadomo panu, że pański współzawodnik, pan Rochefontaine, właściciel firmy budowlanej w Chateaudun, jest zapalonym stronnikiem wolnej wymiany?
Rozmawiali przez chwilę o tym przemysłowcu, zatrudniającym tysiąc dwustu robotników, prawdziwie inteligentnym i dzielnym młodym człowieku, bardzo majętnym zresztą, gotowym służyć cesarzowi, tak jednak zrażonym brakiem poparcia ze strony prefekta, że uparł się postawić swoją kandydaturę niezależną. Nie miał zresztą żadnych widoków; wszyscy uważali go za wroga, jako że działał wbrew interesom rolników.
— Oczywiście! — zauważył pan de Chédeville — zależy mu przedewszystkiem na obniżeniu ceny chleba, aby w ten sposób móc mniej płacić robotnikom.
Pan Hourdequin, który zamierzał właśnie nalać sobie szklankę czerwonego wina, postawił butelkę na stole.
— Tak, to jest najstraszniejsze! — zawołał. — Z jednej strony my, wieśniacy, zmuszeni do sprzedawania naszego ziarna po cenie, zaledwie opłacającej koszty produkcji, z drugiej — przemysł, dążący stale do zniżki cen celem obniżenia płac. To wojna zażarta, tak; ale na czem się ona skończy? Może mi pan to powiedzieć?
Było to w istocie groźne zagadnienie ówczesne, antagonizm, pod którego ciężarem trzeszczał w posadach cały ustrój społeczny. Rozstrzygnięcie tej kwestji przerastało o wiele zdolności umysłowe dawnego eleganta z epoki Ludwika-Filipa, zadowolił się więc jeno potrząśnięciem głową, którem chciał zaznaczyć niewyraźne przyznanie się do własnej niemocy.
Hourdequin napełnił swój kieliszek i wychylił go duszkiem.
— Kołować się tak będzie bez końca... Kiedy rolnik sprzedaje dobrze swoje zboże, robotnik przymiera głodem; kiedy robotnik je do syta, rolnik zdycha z głodu... Jaki z tego wynik? Pożerajmy się dalej nawzajem!
Oparłszy się łokciem na stole, podniecony, ulżył sobie gwałtownym potokiem słów. W drgającem ukrytą ironją brzmieniu jego głosu czuło się tajoną pogardę gospodarza wiejskiego dla tego obszarnika, nie zajmującego się uprawą roli, nie interesującego się nic a nic ziemią, z której żył i czerpał dochody.
— Prosił mnie pan o fakty, na których mógłby pan oprzeć swoje przemówienia... Otóż, przedewszystkiem, własna to pańska wina, jeżeli Chamade traci na wartości. Robiquet, pański dzierżawca, opuszcza się umyślnie w pracy, ponieważ kontrakt jego jest na wygaśnięciu, a podejrzewa pana o zamiar podniesienia mu tenuty. Nigdy się tam pana nie widzi, cóż dziwnego, że lekceważą pana i okradają?... Poza tem istnieje jeszcze naturalniejsza przyczyna pańskiej ruiny materjalnej: ruina ta dotyka nas wszystkich. — Beaucja wyczerpuje się. Tak! Żyzna Beaucja, karmicielka, matka, wyczerpuje się, jałowieje.
Zaczerpnął głębiej oddech i mówił dalej:
— Ot, naprzykład, za moich młodych lat, Perche, po drugiej stronie rzeki Loir, było okolicą ubogą ziemia w niskiej kulturze, prawie, że nie rodząca zboża, a mieszkańcy tameczni przychodzili wynajmować się do żniw do Cloyes, do Chateaudun, do Bonneval. Dzisiaj, dzięki ciągłemu podnoszeniu się ceny robocizny, Perche staje się coraz zamożniejszem i wkrótce przewyższy pod względem dobrobytu Beaucję, nie mówiąc już o zbogacaniu się chłopów tamecznych hodowlą bydła, zbywanego na targach w Mondoubleau, Saint-Calais i Courtalain, które zaopatrują cały nizinny kraj w konie, woły i nierogaciznę. Beaucja, natomiast, żyje z owiec jedynie. Kiedy przed dwoma laty zdziesiątkowała je motylica, przechodziliśmy moment straszliwego kryzysu gospodarczego, tak dalece, że, gdyby ta klęska potrwała dłużej, zginęlibyśmy z kretesem.
Z kolei opowiadać zaczął dzieje własnej swojej walki, trzydziestu lat swojego borykania się z ziemią, które zubożyły go tylko, a nie zbogaciły. Zawsze brak mu było gotówki, nie mógł użyźniać pól jak należało. Nawożenie pól marglem jedynie nie jest kosztowne, nie stosuje go wszelako nikt prócz niego... To samo tyczy się nawozu gnojowego. Używany jest tylko gnój folwarczny, niewystarczający. Wszyscy sąsiedzi drwią z niego, że próbuje nawozów sztucznych, których lichy gatunek zresztą bywa często powodem, że pozornie słuszność mają szydercy. Wbrew też poglądom swoim na płodozmian musiał przyjąć metody, stosowane w całej okolicy: system trójpolowy, bez zostawiania pól odłogiem, od czasu rozpowszechnienia się systemu sztucznych łąk i kultury roślin pastewnych. Z maszyn rolniczych uznawać zaledwie zaczęto jedną jedyną — młockarnię. Śmiertelne, nieuniknione odrętwienie rutyny. A skoro uległ mu on, postępowiec, inteligent, cóż dopiero mówić o drobnych posiadaczach, twardych, upartych głowach wrogich wszelkiemu nowatorstwu? Chłop umarłby raczej z głodu, a nie zdecydowałby się wziąć ze swojego pola grudki ziemi i dać jej do rozbioru chemicznego, który wskazałby mu, czego w niej jest zadużo, albo niedostatecznie? jakiego wymaga użyźnienia? jakiej winna być poddana uprawie, aby wydać mogła pożądany plon? Od wieków wyciąga chłop z ziemi, ile się da, nie myśląc o wkładaniu w nią nic wzamian, znając jedynie nawóz w postaci gnoju od swoich dwóch krów i od swojego konia, których również skąpi. Wszystko inne zdaje na łaskę losu, rzuca siew w byle jaką rolę, wschodzi on też, jak Bóg da. A jeśli rzucone w ziemię ziarno nie zakiełkuje, złorzeczy niebu. Gdyby, oświecony i uświadomiony należycie, zdecydował się nareszcie na uprawę racjonalną, zgodną z wskazaniami nauki, plon jego podwoiłby się. Zanim to wszakże nastąpi, przy swojej ciemnocie, swoim uporze i zupełnym braku kapitału obrotowego, wyniszczy ziemię doszczętnie. Dlatego to właśnie Beaucja, ongi śpichlerz Francji, płaska, pozbawiona wody Beaucja, mająca jedynie zboże swoje, ginie powoli z wyczerpania, od wieku wycieńczana nieustannem wyciąganiem z niej soków żywotnych, znużona karmieniem niewdzięcznych swoich dzieci.
— Ach! wszystko schodzi na psy! — zawołał brutalnie... Tak, tak, nasi synowie dożyją tego, będą świadkami bankructwa ziemi!... Czy wie pan, że chłopstwo nasze, składające dawniej grosz do grosza na kupno kawałka gruntu, na który ostrzyło zęby przez lata całe, kupuje dzisiaj papiery procentowe, hiszpańskie, portugalskie, meksykańskie bodaj! Ale żaden z nich nie zaryzykowałby stu franków na użyźnienie hektara ziemi. Nie mają już do niej zaufania. Ojcowie obracają się jeszcze w kieracie dawnej rutyny, niczem ochwacone konie, ale chłopcy i dziewczęta marzą już tylko o porzuceniu bydła, o zeskrobaniu z siebie śladów pracy na roli i o ucieczce do miasta... Najgorsze jest to, że oświata, owa osławiona oświata, która miała zbawić wszystko, służy tylko do popierania wychodźtwa, do wyludniania tem samem wsi, wszczepiając nadto w młode pokolenie od maleńka już głupią próżność i pociąg do blichtru, do pozornego dobrobytu... Ot, w Rognes chociażby, mają nauczyciela szkolnego, niejakiego Lequeu... Chłop, uciekinier od pługa, trawiony nienawiścią do ziemi, od której uprawy udało mu się wykręcić! Jakże pan chce, żeby nauczył on wychowańców swoich przywiązania do ich stanu, skoro stale wymyśla im od dzikusów, od bydląt i odsyła ich do gnojówek ojcowego podwórza, okazując im na każdym kroku pogardę człowieka oświeconego dla prostaka?... Jaka na to rada? jaka rada?... mój Boże! Chyba tylko mieć inne szkoły, kształcące praktycznie, zorganizować systematyczne kursy rolnictwa... Oto, panie deputowany, wskazówka faktyczna, jaką winien się pan kierować. Niech pan kładzie na to nacisk; zbawienie leży może w szkołach, jeśli wogóle nie jest już zapóźno na wszystko.
Pan de Chédeville, niezdolny skupić uwagi, niemile poruszony gwałtownym, rzuconym na jego głowę potokiem danych faktycznych, pospieszył odpowiedzieć:
— Oczywiście, oczywiście!
W tej chwili służąca przyniosła deser: tłusty ser i owoce, zostawiając otwarte na oścież drzwi od kuchni, na której tle zarysował się wdzięczny profil Jakóbki. Deputowany pochylił głowę, łypnął znacząco oczami i pokręcił się na krześle, aby zwrócić na siebie uwagę ładnej osóbki, poczem dodał ujmującym swoim głosem dawnego zdobywcy serc:
— Nie mówi mi pan jednak nic o drobnej własności?
I sam wygłaszać zaczął oklepane teorje: o drobnej własności ziemskiej, którą powołał do życia rok 89-ty, którą popiera kodeks i której zadaniem jest odrodzić rolnictwo. Ideał ostateczny — umożliwienie każdemu objęcia w posiadanie kawałka ziemi i wkładania w jej uprawę całego zasobu swojej energji i inteligencji...
— Daj mi pan święty spokój z temi mrzonkami! — obruszył się Hourdequin. — Przedewszystkiem drobna własność istniała już przed rokiem 89-tym, i to w zakresie nie o wiele mniejszym. A potem, dużoby gadać o tem rozkawałkowywaniu ziemi. Ma ono swoje dobre, ale i swoje złe strony.
I znów, oparty łokciami o stół, jedząc wiśnie, których pestki wypluwał na talerz, zapuścił się w szczegóły sprawy. W Beaucji drobna własność, dziedziczona w rozmiarze poniżej dwudziestu hektarów, stanowi osiemdziesiąt procent całej ziemi. Od pewnego czasu wszyscy bezrolni najmici dzienni, pracujący u większych obszarników, kupują małe parcele, cząstki wielkich, rozczłonkowanych posiadłości, i uprawiają je w wolnych chwilach od pracy najemnej. Przeciwko temu nic, oczywiście, nie można mieć, przywiązuje to bowiem robotnika do ziemi. Dodać też należy na pochwałę drobnej własności, że uszlachetnia ona człowieka, podnosząc go we własnem poczuciu i oświecając. Dzięki też wkładaniu w nią przez jej posiadacza całej jego energji i dobrej woli produkuje ziemia jego stosunkowo więcej i w lepszym gatunku. To święta prawda. Ileż jednak ujemnych stron z tem związanych! Nadewszystko, wyższość ta osiągana jest kosztem nadmiernej pracy ojca, matki i dzieci, którzy zabijają się nią. Nadto, rozkawałkowywanie ziemi, znacznie potęgujące wywóz, niszczy drogi, podnosi koszt produkcji, nie mówiąc już o stracie czasu. Co się tyczy stosowania maszyn, niemożliwe wydaje się ono na zbyt drobnych parcelach, których wadą jest też, że wymagają trójpolowego płodozmianu, odrzucanego przez naukę, jako że nielogiczne jest żądać od tej samej ziemi rodzenia dwojakiego zboża z kolei: owsa i jęczmienia. Słowem, nadmierna parcelacja zdaje się zagrażać takiem niebezpieczeństwem, że, popierana pierwotnie przez prawo, bezpośrednio po Rewolucji, pod wpływem obawy o odbudowę wielkiej posiadłości, zaczyna ona teraz ustępować ułatwianiu skupiania działek ziemi drogą obniżania podatków od nich.
— Mówię i powtarzam: zawiązuje się walka, wciąż wzmagająca się i zaostrzająca, pomiędzy wielką posiadłością a małą... Jedni, jak ja chociażby, są za wielką, ponieważ odpowiada ona wymogom nauki i postępu, z któremi idzie w parze stosowanie w coraz szerszym zakresie maszyn i które wymagają coraz większego kapitału obrotowego... Inni, natomiast, wierzą tylko w wysiłek jednostki, w inicjatywę indywidualną i dlatego są stronnikami drobnej, wyobrażają sobie możliwość jakiejś uprawy na małą skalę, przyczem każdy dostarczać ma sam swój nawóz i uprawiać własnoręcznie swoje ćwierć morgi, przebierając po jednemu nasiona na zasiew, dając im grunt, jakiego one wymagają, hodując potem każdą roślinę z osobna, pod kloszem... Która z tych dwóch teorji weźmie górę? Nie mam o tem najlżejszego pojęcia! Wiem tylko, jak to już panu mówiłem, że dokoła mnie, z roku na rok, wielkie posiadłości, doprowadzone do ruiny, rozczłonkowują się, dostając się w ręce ludu roboczego i że niewątpliwie drobna własność zyskuje na obszarze. Znam zresztą w Rognes bardzo ciekawy tego rodzaju przykład starej kobiety, wyciągającej ze swojej niecałej morgi gruntu dochód, wystarczający na zupełnie dostatnie utrzymanie jej i męża, nawet na pewne drobne przyjemności. Tak, to matka Kaka, jak ją nazywają, jako że nie waha się używać odchodów własnych i swojego starego do hodowli swoich ogrodowizn, chińską metodą, o ile mi wiadomo. Ale to jest ogrodnictwo jeno. Nie wyobrażam sobie zbóż, rosnących zagonami, jak pietruszka. O ileby zaś chłop, aby wystarczyć samemu sobie, musiał hodować wszystko, co stałoby się z naszymi mieszkańcami Beaucji, hodującymi wyłącznie zboże, gdyby wielkie jej posiadłości poćwiartowane zostały na szachownicę?... A zresztą, kto dożyje, przekona się na własne oczy, do kogo należy przyszłość: do wielkiej czy do drobnej posiadłości?...
W tem miejscu przerwał sobie, wołając na cały głos:
— A kawa? Cóż u licha, dzisiaj ją podadzą, czy jutro? — poczem, zapalając fajkę, dokończył:
— O ile nie zmarnuje się odrazu jednej i drugiej, a zdaje się, że ku temu właśnie zmierzamy... Musi pan bowiem wiedzieć, panie deputowany, że rolnictwo ledwie zipie, że właściwie już jest obumarłe, o ile rząd w porę nie przyjdzie mu z pomocą. Wszystko je niweczy: podatki, konkurencja zagranicy, nieustanny wzrost cen robocizny, dopływ kapitałów ku zasilaniu wielkiego przemysłu i walorów finansowych... O! oczywiście, nie skąpią nam pięknych obietnic ani panowie prefekci, ani ministrowie, ani sam cesarz nawet. A potem, chwast zarasta pole obietnic i w rezultacie zostaje figa... Czy mam panu wyznać szczerą prawdę? Dzisiaj rolnik, który utrzymuje się jeszcze jako tako, zjada pieniądze swoje albo cudze. Ja osobiście mam jeszcze trochę grosza w rezerwie, więc jakoś to idzie. Ilu jednak znam takich, co pożyczają na sześć procent, gdy ziemia nie daje nawet trzech! Musi to przecież nieuchronnie skończyć się katastrofą. Chłop, pożyczający pieniądze, jest skazany na zagładę, musi zaprzepaścić wszystko, do ostatniej koszuli. W zeszłym tygodniu dopiero zajęto chałupę i grunt jednemu z moich sąsiadów. Ojciec, matka i czworo dzieci — wszystko to wyrzucone na bruk po zabraniu przez przedstawicieli prawa bydła, ziemi i domu... A przecież, od lat całych już przyrzekają nam otworzenie kredytów rolnych na umiarkowany procent. Tak! Czekaj tatku latka!... Zniechęca to najwytrwalszych nawet pracowników. Dochodzi do tego, że dobrze się poskrobią, zanim zdecydują się zrobić żonie dziecko. Dziękuję! jedna gęba więcej do nakarmienia, jeden więcej głodomór, który urodziłby się na własną biedę! Jak nie starczy chleba dla wszystkich, nie płodzi się dzieci i naród ginie!
Pan de Chédeville, ostatecznie już zniechęcony, zaryzykował niewesoły uśmiech i szepnął:
— Nie widzi pan rzeczy na różowo.
— To prawda! Są dnie, kiedy rzuciłbym wszystko na cztery wiatry — odpowiedział Hourdequin szczerze. — Już trzydzieści lat trwa ta mordęga!... Nie wiem, z jakiej racji się uparłem. Powinieniem był już dawno sprzedać folwark i zabrać się do czego innego. Ot, przyzwyczajenie, i tyle... A zresztą, człowiek ma zawsze nadzieję, że się to zmieni, i... co tu gadać? dziwne jakieś umiłowanie ziemi. Jak ta szelma raz kogoś obłapi, to już nie wypuści. Na amen!... O! patrz pan, tu na stole, może to i głupie, ale ile razy spojrzę w tę stronę, robi mi się miękko koło serca.
Palcem wyciągniętym wskazał na srebrny puhar, zabezpieczony muślinem od upstrzenia przez muchy. Wystawy rolnicze, na których otrzymywał wyróżnienia i nagrody, były ostrogą dla jego próżności, jedną z przyczyn upartego jego trzymania się gospodarki rolnej.
Pomimo wyraźnego znużenia współbiesiadnika przeciągał dokończenie swojej filiżanki kawy. Po raz trzeci dolał do niej koniaku, gdy nagle, spojrzawszy na zegarek, zerwał się, jak oparzony.
— Do licha! druga godzina! Mam posiedzenie w radzie gminnej!... Tak, chodzi o przeprowadzenie drogi. Zgadzamy się chętnie na pokrycie połowy kosztów, ale chcielibyśmy otrzymać na resztę subwencję od rządu.
Pan Chédeville wstał z krzesła z uczuciem ulgi.
— O ile panowie chcecie, mogę wam się przysłużyć, mogę wyrobić wam tę subwencję... Czy chce pan, abym odwiózł pana do Rognes moim powozikiem, skoro panu tak spieszno?
— Doskonale!
Hourdequin wyszedł, aby kazać zaprząc do powozika, który został na podwórzu. Powróciwszy do pokoju, nie zastał już deputowanego, i niebawem zauważył go w kuchni. Pan de Chédeville otworzył drzwi tam wiodące i w tej chwili stał przed zachwyconą Jakóbką, prawiąc jej komplementy z tak bliska, że twarze ich nieomal stykały się z sobą wzajem: oboje zwąchali się, porozumieli i mówili to sobie wyraźnie oczami.
Pan de Chédeville siedział już w powoziku, kiedy Jakóbka, zatrzymując w ostatniej chwili Hourdequina, szepnęła mu do ucha:
— A co? lepszy jest od ciebie, nie uważa, żeby trzeba było chować mnie przed ludźmi!
Po drodze, podczas kiedy powozik toczył się po gościńcu pomiędzy niwami zbożowemi, powrócił właściciel folwarku do odwiecznej swojej troski. Przytaczał teraz deputowanemu dane cyfrowe, bowiem od kilku lat prowadził ścisłą rachunkowość. Niewielu było w Beaucji obszarników, którzy mogliby się tem pochlubić, co się zaś tyczy drobnych właścicieli, chłopów, wzruszali oni na to ramionami, nic a nic nie rozumiejąc. A jednak, kontrola jedynie i cyfry były w stanie przedstawić jasno sytuację, wykazać, jakie produkty przynosiły zyski, a jakie — straty; nadto wykazywały one ceny kosztu, a tem samem sprzedaży. U niego każdy parobek, każda sztuka bydła, każda hodowla, nawet każde narzędzie miały osobną rubrykę, swoje dwie kolumny: „ma“ i „winien“, tak że w każdej chwili miał przed sobą czarno na białem wynik swoich przedsięwzięć, zły czy dobry.
— Wiem przynajmniej — rzekł z jowialnym swoim śmiechem — jaką drogą zdążam do ruiny.
W tej chwili jednak urwał, ciskając przez zęby zaklęcie. Od kilku minut, w miarę jak powozik mknął naprzód, usiłował zdać sobie sprawę ze sceny, jaką dostrzegł w oddali na skraju gościńca. Pomimo niedzieli wysłał na pole koniczyny świeżo kupioną wialnię parową nowego systemu do przetrząsania siana. Parobek, ani przypuszczając, że to nadjeżdża gościńcem jego pan obcym tym powozikiem, nie krępując się, przedrwiwał maszynę w rozmowie z trzema chłopami, których zatrzymał na drodze.
— A to ci wartołka! — wyśmiewał się — łamie to tylko i truje siano. Trzy owce już z tego padły — pod słowem.
Chłopi kpili, oglądając ze wszystkich stron maszynę, niby dziwaczną, złą jakąś bestję. Jeden z nich oświadczył wreszcie:
— Wszystko to djabelskie wymysły, żeby zgnębić biednego człowieka... Co teraz poczną nasze kobiety, jak już ich nie będzie potrzeba przy grabieniu siana?
— O, dużo tam sobie panowie z tego robią! — wtrącił parobek, i, rąbnąwszy wialnię z całych sił nogą, dodał: — A bodajeś szczezł, zdechły szkielecie.
Hourdequin usłyszał to, wychylił się gwałtownie z powozika i wrzasnął:
— Wracaj w tej chwili na folwark, Zefirysie, i każ sobie wypłacić, co ci się należy!
Parobek stanął z rozdziawioną gębą, a trzej chłopi poszli dalej, kpiąc i przedrwiwając w dalszym ciągu na cały głos.
— Oto! ma pan! — jęknął Hourdequin, opadając znów na ławeczkę. — Widział pan na własne oczy!... Prawdziwie, jak gdyby nasze ulepszone narzędzia paliły im dłonie... Traktują mnie jak burżuja, a robotę na moim folwarku odrabiają byle jak, i drożą się jeszcze z nią pod pozorem, że stać mnie na płacenie więcej. Podtrzymują ich w tem właściciele sąsiednich folwarków, którzy zarzucają mi, że oduczyłem lud pracować i wściekli są na mnie za to, że — jak mówią — nie znajdą przezemnie niezadługo już ludzi, umiejących znoić się tak, jak to bywało za dawnych, dobrych czasów.
Powozik wjeżdżał właśnie do Rognes drogą, prowadzącą na Bazoches-le-Doyen, kiedy deputowany dostrzegł księdza Godarda, który wychodził od Macquerona, gdzie był tego dnia na śniadaniu po odprawieniu mszy. Przypomniawszy sobie kłopoty swoje z wyborami, zapytał:
— A duch religijny wśród naszego ludu wiejskiego?
— O, tylko strona formalna, obrządkowa, poza tem, w głębi serca, nic! — odpowiedział Hourdequin lekceważąco.
Kazał woźnicy zatrzymać się przed gospodą Macquerona, który stał na progu z księdzem. Hourdequin, jako mer, przedstawił swojego adjunkta, Macquerona, odzianego w stare, wytłuszczone palto. Celina, fertyczna i strojna, w muślinowej sukni, przybiegła na powitanie gości, wysuwając naprzód córkę swoją, Bertę, chlubę rodziny, w stroju miejskiej panny, w sukni jedwabnej w wąskie liljowe paski. Przez ten czas wieś, która zdawała się wymarła, odrętwiała w bezruchu pięknego, niedzielnego dnia, zbudziła się, podniecona do życia niespodzianką niezwykłej wizyty. Chłopi wychodzili jeden po drugim na progi chat; dzieci wyzierały nieśmiało z poza matczynych spódnic. U Lengaigne‘ów zwłaszcza niebywały panował zamęt. On sam, z brzytwą w ręku, wysunął głowę, żona jego, Flora, zatrzymała się wśród odważania tabaki za cztery susy i pobiegła wyjrzeć przez szyby okienne; oboje głęboko urażeni, wściekli, że dostojni goście zatrzymali się przed sklepem ich rywala. Powoli schodzili się ludzie, tworzyły się grupy, całe Rognes, od jednego końca do drugiego, wiedziało już o nadzwyczajnem wydarzeniu.
— Panie deputowany — powtarzał Macqueron, pąsowy z zakłopotania — prawdziwy to zaszczyt dla mnie...
Ale pan de Chédeville nie słuchał go, zachwycony ładnym buziakiem Berty, patrzącej na niego śmiało jasnemi oczami, lekko podkrążonemi sinawą obwódką. Matka opowiedziała, ile dziewczyna ma lat i gdzie odbyła naukę, a córka, uśmiechnięta, cała w dygach, uprzejmie zapraszała gościa, aby raczył wejść.
— Ale owszem, bardzo chętnie, moje dziecko! — zawołał.
Przez ten czas ksiądz Godard, zagadnąwszy Hourdequina, zaklinał go raz jeszcze, aby wpłynął na uchwalenie funduszów, umożliwiających Rognes powołanie własnego proboszcza z siedzibą na miejscu, Powracał co pół roku do tej sprawy, podając zawsze te same usprawiedliwiające powody: swoje przemęczenie, nieustanne sprzeczki z wsią, nie mówiąc już o względach obrządkowych.
— Niech mi pan nie odmawia! — dodał żywo na widok wymijającego gestu pana Hourdequina. — Niech pan zażąda od nich tego w każdym razie. Czekam na odpowiedź.
I w chwili, kiedy pan de Chédeville zamierzał już pójść za Bertą, pospieszył zatrzymać go, powtarzając z uporem poczciwca:
— Przepraszam pana, panie deputowany. Biedny tutejszy kościół jest w tak opłakanym stanie!... Chcę go panu pokazać, musi mi pan wystarać się o fundusz na odnowienie go. Mnie nie chcą wcale słuchać!... Proszę, proszę, niech pan pójdzie ze mną.
Zły, że go zatrzymują, próbował dawny galant oprzeć się naleganiom, kiedy Hourdequin, dowiedziawszy się, że radcy municypalni czekają już od pół godziny w merostwie, zwrócił się do niego ze zwykłą swoją bezceremonjalnością:
— Dobrze, dobrze, idź pan do kościoła... Zejdzie panu przynajmniej czas, dopóki nie skończę, a potem odwiezie mnie pan do domu.
Pan Chédeville musiał rad nie rad iść z księdzem. Grupy stały się tłumniejsze, niektóre poszły w ślad za nim. Nabierano odwagi. Każdy myślał o tem tylko, czego ma od niego żądać.
Hourdequin i Macqueron, wszedłszy do sali przeciwległego merostwa, zastali już tam trzech radnych: Delhomme’a i dwóch innych. Sala obrad — obszerna, wybielona wapnem izba, miała za całe umeblowanie tylko długi sosnowy stół i dwanaście wyplecionych słomą krzeseł. Pomiędzy dwoma oknami, wychodzącemi na dziedziniec, wmurowana była szafa, w której przechowywano archiwum pomieszane z pojedynczemi arkuszami dokumentów administracyjnych. Dokoła ścian, na półkach, leżały nagromadzone płócienne kubły na wypadek pożaru, dar jednego z mieszczan, wielce kłopotliwy, nie wiedziano bowiem, gdzie je umieścić, a co gorsze, niepotrzebny, ponieważ nie posiadano wcale sikawki.
— Przepraszam panów za opóźnienie — zaczął grzecznie Hourdequin — miałem u siebie na śniadaniu pana de Chédeville’a.
Żaden z radnych nie poruszył się nawet, niewiadomo też było, czy uznali go za wytłumaczonego, czy nie. Widzieli przez okno nadchodzącego deputowanego i, chociaż przejęci sprawą bliskich wyborów, nie uważali jednak za właściwe mówić o tem przedwcześnie.
— Do licha! — oświadczył mer-obszarnik. — Jest nas tylko pięciu; nie będziemy mogli uchwalić żadnej decyzji.
Na szczęście wszedł na salę Lengaigne. Zrazu postanowił nie pójść wcale na posiedzenie rady; sprawa przeprowadzenia drogi nie interesowała go ani trochę. Miał też nadzieję, że jego nieobecność przeszkodzi powzięciu uchwał. Ale przybycie pana de Chédeville’a nurtowała go, budząc w nim ogromną ciekawość, i dlatego zdecydował się pójść, aby go zobaczyć i dowiedzieć się czegoś.
— To dobrze! Jest nas sześciu. Będziemy mogli głosować — zawołał mer.
A kiedy, z miną ponurą i niechętną wszedł Lequeu, pełniący funkcje sekretarza i mający pod pachą porządek obrad, nic już nie stało na przeszkodzie otwarciu posiedzenia. Ale Delhomme zaczął rozmawiać przyciszonym głosem ze swoim sąsiadem, kowalem, przezywanym Gwoździem, wysokim, chudym, zczerniałym chłopem. Widząc, że słuchano, co mówią, zamilkli. Podchwycono jednak wymienione przez rozmawiających nazwisko kandydata opozycji, pana Rochefontaine’a. Wszyscy spojrzeli po sobie i jednocześnie, jednem i tem samem słowem, jednym gestem, jednem skrzywieniem ust, jedną drwiną, urągać zaczęli na tego delegata, którego żaden z nich nie znał nawet. Wszyscy oni byli za ładem, za utrzymaniem porządku rzeczy, za dawaniem posłuchu władzom, zapewniającym im sprzedaż ziemiopłodów. Czy ten pan uważa się za silniejszego niż rząd? Czy sprawi on, że zboże podniesie się w cenie do trzydziestu franków za hektolitr? Bezczelna śmiałość! rozsyłać prospekty i obiecywać grubiej masła niż chleba, kiedy nie jest się związanym z nikim i z niczem! traktowali go jak awanturnika, nieuczciwca, włóczęgę, który po to tylko objeżdżał wsie, żeby wyłudzić ich głosy, zupełnie tak samo, jak wyłudziłby ich pieniądze. Hourdequin, który mógłby wyjaśnić im, że pan Rochefontaine, zwolennik wolnej wymiany, jest w gruncie rzeczy stronnikiem monarchizmu, umyślnie pozwalał Macqueronowi na popisywanie się gorliwością bonapartysty, a Delhomme’owi na wygłaszanie zdań, świadczących o zdrowym, chłopskim rozumie prostego człowieka, Lengaigne, natomiast, któremu zamykało usta jego stanowisko utrzymującego trafikę, skulony w kącie i mamroczący coś pod nosem, dusił w sobie swoje poglądy republikańskie. Pomimo że nazwisko pana de Chédeville’a nie zostało wymienione ani razu, wszystko, co mówiono, wskazywało na niego, było niejako płaszczeniem się przed jego tytułem oficjalnego kandydata.
— No, moi panowie, możebyśmy rozpoczęli — zachęcił mer, siadając na swoim fotelu prezydjalnym, właściwie krześle, mającem nieco szersze oparcie i dwie boczne podpórki do rąk. Obok niego usiadł adjunkt tylko. Dwaj radni pozostali na stojączkę, dwaj inni siedzieli na występie okiennym.
Lequeu wręczył merowi jakiś papier, mówiąc mu coś do ucha, poczem wyszedł pompatycznie z sali.
— Panowie — rzekł Hourdequin — mam tu list, skierowany do nas przez nauczyciela naszej szkoły.
Odczytano list. Było to żądanie podwyżki, umotywowane gorliwością w pracy — prosił o trzydziestofrankowy roczny dodatek. Twarze wszystkich sposępniały. Bronili z takiem samem skąpstwem pieniędzy gminnych, jak gdyby każdy z nich musiał wyłożyć je z własnej kieszeni. Skąpili zwłaszcza na szkołę. Odmówili odrazu, bez dyskusji.
— Dobrze! Powiemy mu, żeby poczekał. Zanadto pilno młodzieńcowi... A teraz, przystąpmy do sprawy naszej drogi.
— Przepraszam pana, mera — przerwał mu Macqueron — chciałbym przedtem powiedzieć parę słów o probostwie.
Hourdequin, zdumiony, teraz dopiero zrozumiał, dlaczego ksiądz Godard był na śniadaniu u winiarza. Jaką to ambicją powodowany pchał się Macqueron w ten sposób na pierwszy plan? Nadaremnie jednak przekładał on, że gmina jest dostatecznie bogata, aby móc opłacać własnego proboszcza, że bynajmniej nie przynosi jej zaszczytu kontentowanie się resztkami Bazoches-le-Doyen — wszyscy wzruszali ramionami, pytając, czy msza będzie przez to skuteczniejsza. Nie, nie, trzeba byłoby wyrestaurować plebanję, własny proboszcz kosztowałby bardzo drogo; pół godzinki, urwane co niedzielę od tamtego, wystarcza w zupełności.
Mer, urażony inicjatywą swojego adjunkta, powziętą za jego plecami, zakończył:
— Wniosek zostaje oddalony; rada powzięła już uchwałę... A teraz, weźmy się do naszej drogi, trzeba z nią skończyć... Delhomme, bądźcie łaskawi wezwać pana Lequeu. Cóż sobie to bydlę wyobraża, że będziemy debatowali nad jego listem do wieczora?
Lequeu, czekający na schodach, wszedł z miną uroczystą, a ponieważ nie zakomunikowano mu, jaki los spotkał jego prośbę, pozostał skwaszony, niespokojny, minowany głuchem poczuciem zniewagi. — O, ci chłopi! jaka nikczemna rasa!... Musiał wyjąć z szafy plan drogi i rozłożyć go na stole.
Radni znali doskonale ten plan. Od lat całych sterczał tutaj. Mimo to zbliżyli się wszyscy, oparci łokciami o stół, i zamyślili się nad nim jeszcze raz. Mer wyliczał korzyści, płynące ztąd dla Rognes: łagodny spadek, umożliwiający dojazd do kościoła; zaoszczędzenie dwóch mil obecnej drogi z Chateaudun, idącej przez Cloyes, przy czem gmina poniesie koszt trzech mil tylko, bowiem sąsiedzi z Blanville uchwalili już pozostały odcinek aż do połączenia z główną szosą z Chateaudun do Orleanu. Wszyscy słuchali go z oczami utkwionemi w plan i ani jedne usta nie otworzyły się nawet. Największą przeszkodą w przeprowadzeniu sprawy była kwestja wywłaszczenia. Każdy widział w niej dla siebie źródło zbogacenia się, zajęty też był nadewszystko myślą, czy aby i kawałek jego gruntu będzie zajęty przez szosę i czy uda mu się odprzedać gminie ziemię swoją po sto franków za laskę. A jeśli znów droga nie przetnie kawałka jego pola, jaki miałby interes w uchwalaniu wniosku, bogacącego innych? Dużo go obchodzi łagodniejszy spadek i skrócenie drogi! Koń jego pociągnie go jeszcze parę staj i na tem koniec!
Hourdequin nie miał też wcale potrzeby wysłuchiwania ich uwag, aby wiedzieć, co o tem myślą. On sam dla tego tylko tak gorąco pragnął tej szosy, że przechodziła tuż obok jego folwarku i ułatwiała zwózkę z jego pól. Z tego samego powodu Macqueron i Delhomme, których grunty będą dotykały nowej drogi, nalegali na uchwalenie wniosku. Zyskiwał on w ten sposób trzy głosy, ale ani Gwóźdź ani drugi radny nie mieli żadnego w nim interesu; co się zaś tyczy Lengaigne’a, przeciwstawiał się on energicznie projektowi przedewszystkiem dla tego, że nie widział w nim żadnego dla siebie zysku, a, nadto, wściekły był, że współzawodnik jego odniósłby z niego pewne korzyści. O ile Gwóźdź i ów pozostały radny będą głosowali przeciw wnioskowi, będzie trzech przeciwko trzem. Niepokój owładnął Hourdequinem. Wreszcie rozpoczęła się dyskusja.
— Na co się nam to zdało? Na co się zdało? — powtarzał Lengaigne. — Mamy już przecież drogę! Chyba dla przyjemności wyrzucania pieniędzy, wyciągania ich z kieszeni Jana, żeby włożyć je do kieszeni Piotra?... Ty chociaż przyrzekłeś oddać darmo grunt.
Była to podstępna przymówka pod adresem Macquerona, który, żałując już gorzko swojego napadu wspaniałomyślności, skłamał bez zająknienia.
— Nic nie przyrzekałem... Kto ci o tem nabujał?
— Kto? Ależ ty sam do licha?... Wobec wszystkich! Wobec Lequeu chociażby. Był przy tem, może mówić... Prawda, panie Lequeu?
Nauczyciel, wściekły z powodu niepewności o los swojej prośby, zrobił ręką pogardliwy gest. — Co go obchodzą wszystkie te ich brudne historje?
— Do djabła! — wołał dalej Lengaigne — skoro niema już uczciwości na świecie, lepiej doprawdy żyć w lesie!... Nie, nie! nie chcę waszej drogi! To nowe oszustwo! okradanie ludzi!
Widząc, że sprawa się psuje, pośpieszył mer naprawić złe.
— Wszystko to czcze gadaniny. Nie będziemy przecież zajmowali się prywatnemi sporami... Kierować nami powinno jedynie dobro ogólne, dobro gminy.
— A tak, rozumie się — potwierdził przezornie Delhomme. — Szosa odda wielkie usługi całej gminie... Tylko, że trzebaby wiedzieć... Prefekt powtarza ciągle: „Uchwalcie sumę, a potem zobaczymy, co rząd będzie mógł zrobić dla was“. A jeżeli rząd nic nie zrobi? Po co tracić czas na uchwalanie?
W tym momencie uważał Hourdequin za właściwe oznajmić wielką nowinę, którą trzymał w rezerwie.
— W tej materji, panowie, oznajmiam wam, że pan de Chédeville obowiązuje się wydostać od rządu subwencję na pokrycie połowy kosztów... Wiadomo panom przecież, że jest przyjacielem samego cesarza. Wystarczy, że szepnie mu o nas słówko przy deserze.
Nawet Lengaigne wstrząśnięty był tą wiadomością. Wszystkie twarze rozpromieniły się i rozanieliły, jak gdyby na widok Przenajświętszego Sakramentu. Ponowny wybór deputowanego zapewniony był na wszelki wypadek. Przyjaciel cesarza był tym właściwym kandydatem, jako człowiek, stojący u źródła stanowisk i pieniędzy, człowiek znany, szanowany, wpływowy, mający prawo kierować i reprezentować.
Za całą odpowiedź potrząsano tylko głowami. Takie rzeczy rozumieją się same przez się. Po co o nich gadać?
Hourdequin nie przestawał jednak niepokoić się milczeniem Gwoździa. Wstał, wyjrzał przez okno i, zobaczywszy polowego, kazał mu pójść po ojca Loiseau i sprowadzić go, żywego czy umarłego. Loiseau był to wielki, głuchy chłop, wuj Macquerona, który przeprowadził powołanie starego na członka rady, mimo że nie przychodził on nigdy na posiedzenia, utrzymując, że pęka mu od nich głowa. Syn jego pracował w Borderie, był więc najzupełniej oddany merowi.
Jak tylko też przybiegł wystraszony Loiseau, mer krzyknął mu zaraz w samo ucho, że to w sprawie szosy. Wszyscy niezdarnie, z rozłożonemi szeroko ramionami i nosami, utkwionemi w papier, wypisywali już swoje wnioski dużemi wołami, żeby można było przeczytać, co napisali.
Wreszcie, przystąpiono do właściwego głosowania nad połową kosztów i złożono głosy do małej drewnianej skrzyneczki, podobnej do skarbonki kościelnej. Większość wypadła wspaniale: sześć głosów za i jeden przeciwko — głos Lengaigne’a. To bydlę Gwóźdź głosował: za! Posiedzenie zostało zamknięte po położeniu przez każdego podpisu swojego na protokóle, przygotowanym już zawczasu przez nauczyciela, który zostawił jedynie niewypełniony rezultat głosowania. Wszyscy odeszli ciężkim, poważnym krokiem, rozstając się bez słowa pożegnania, bez uścisku dłoni i schodząc, każdy z osobna, ze schodów.
— Ale! byłbym zapomniał — zwrócił się Hourdequin do oczekującego niecierpliwie nauczyciela — pańska prośba o podwyżkę odrzucona... Rada znajduje, że i tak wydaje się zadużo na szkołę.
— Bydlaki przeklęte! — zawołał Lequeu, zostawszy sam jeden, zielony z przewracającej się w nim żółci. — Jak tu żyć z takiemi świniami?
Posiedzenie zajęło dwie godziny. Hourdequin zastał przed merostwem pana de Chedeville’a, który tylko co zdążył powrócić ze swojego obchodu wsi. Przedewszystkiem, nie darował mu ksiądz ani jednego szczegółu z tysiącznych braków kościoła: pokazał mu podziurawiony dach, potłuczone szyby, gołe ściany. Kiedy wreszcie udało mu się wymknąć z zakrystji, która wymagała koniecznie przemalowania, mieszkańcy wsi, zupełnie już ośmieleni, zaczęli wyrywać sobie wzajem deputowanego. Każdy miał specjalny do niego interes — skargę do zaniesienia lub łaskę do uzyskania. Jeden zaciągnął go do sadzawki, której wody oddawna już nie spuszczano z powodu braku pieniędzy; drugi wskazywał na konieczność krytego dachem miejsca do prania bielizny nad brzegiem rzeki, w punkcie, który sam wskazał; trzeci żądał rozszerzenia drogi przed swoim domem, aby wóz jego mógł wykręcić, — nie wyłączając wreszcie jakiejś staruszki, która, ściągnąwszy deputowanego do swojej chałupy, pokazała mu spuchnięte swoje nogi, aby go wypytać, czy w Paryżu nie znają na to lekarstwa. Zakłopotany, zadyszany, uśmiechał się, robił uprzejmą minę i każdemu wszystko obiecywał. Zacny człowiek! Ani trochę nie dumny wobec biednych ludzi!
— I cóż? jedziemy? — zapytał Hourdequm. — Czekają na mnie na folwarku.
Ale w tej samej chwili Celina i córka jej, Berta, wybiegły znów przed dom, błagając pana de Chédeville’a, aby wstapił do nich na chwilę. Deputowany ogromną miał ochotę odpocząć nieco w towarzystwie młodej osóbki o jasnych, zlekka podkrążonych oczach, spotkał się wszakże z oporem obszarnika.
— Nie, nie! — odciągnął go pan Hourdequin — nie mamy czasu. Innym razem.
I zmusił do reszty oszołomionego, aby wsiadł do powozika, gdy on sam, schwytany za połę przez czekającego na progu księdza, objaśnił go, że rada pozostawiła sprawę probostwa bez uwzględnienia. Stangret zaciął konie i powozik pomknął przez oswojoną już z deputowanym i zachwyconą nim wieś. Ksiądz, sam jeden, rozwścieczony, odrobił piechotą trzy kilometry z Rognes do Bazoches-le-Doyen.
W dwa tygodnie później pan de Chédeville wybrany został olbrzymią większością głosów. Już w końcu sierpnia dotrzymał danego przyrzeczenia: przyznana została gminie subwencja na przeprowadzenie nowej szosy. Niezwłocznie też przystąpiono do robót.
Wieczorem, w dniu pierwszego wbicia łopaty w ziemię, Celina, chuda i czarna, słuchała przy źródle niekończącego się opowiadania matki Bécu, długiej, wyciągniętej, splatającej ręce pod fartuchem. Od tygodnia towarzystwo, zbierające się przy źródle, zrewolucjonizowane było wielką sprawą szosy: wymieniano sumy, wypłacane jednym i opowiadano o wściekłem obgadywaniu ich przez drugich. Matka Bécu informowała Celinę codziennie o wszystkiem, co mówiła Flora Lengaigne; nie dlatego, aby poróżnić obie, nie, broń Boże! Przeciwnie, aby jedna wiedziała, co myśli druga, jako że to jest najlepszy sposób porozumienia się. Kobiety zapominały o powrocie, stojąc z założonemi rękami i przysłuchując się, a pełne dzbany czekały tymczasem na ziemi u ich stóp.
— Tak, tak, gadała coś tam, że to niby ułożone pomiędzy panem merem i adjunktem, że wszystko kręci się koło tego, żeby okpiwać i okradać jaknajwięcej na gruntach. I pomstowała jeszcze, że to niby wasz mąż przyrzeka jedno, i robi drugie...
W tej samej chwili Flora, zażywna i ociężała, wyszła ze swojego domu z dzbanem w ręku. Zaledwie zbliżyła się do źródła, Celina, mająca pełną gębę ordynarnych wyzwisk, podparła się pięściami na biodrach, dotknięta do żywego w swojem poczuciu wrodzonej uczciwości i zaczęła besztać przeciwniczkę, ile wlazło, mieszając ją z błotem, ciskając jej w oczy rozpustnicę córkę, oskarżając ją, że ona sama oddaje się gościom. Tamta, człapiąc pantoflami, popłakiwała tylko, powtarzając:
— A, to niechluj baba! a to flądra!
Matka Bécu rzuciła się między obie, chcąc zmusić je, aby się uściskały, czem o mały włos nie doprowadziła obu do tego, że gotowe były wziąć się wzajem za łby. Nagle oznajmiła nowinę:
— Ale, ale, wiecie, że córki Muchy dostaną aż pięćset franków?
— Nie, niemożliwe!
I w jednej chwili kłótnia została zapomniana, wszystkie skupiły się dokoła matki Bécu, wpośród porozstawianych na ziemi dzbanów. — Tak, naprawdę! Szosa na górze, od strony Cornailles, biegnie wzdłuż pola córek starego Muchy, odcinając z niego dwieście pięćdziesiąt metrów. Licząc po dwadzieścia susów za metr, wypada akurat pięćset franków. Co więcej, grunt przylegający zyskuje na wartości. To ci szczęściarki!
— A to w takim razie — zauważyła Flora — Liza ze swoim bękartem lepsza od niejednej gospodarskiej córki. Szelma Kapral dobry miał widać nos, że się do niej przystawiał.
— Tak, o ile Kozioł się nie namyśli i nie wróci do niej... I jego część porządnie zyska na tej szosie.
Matka Bécu odwróciła się, trącając je łokciem:
— Cicho! sza!
Nadchodziła Liza, podyndując wesoło swoim dzbanem. Po chwili rozpoczął się powrotny pochód kobiet, dążących z pełnemi dzbanami do domów.

VI.

Lizka i Franusia po sprzedaniu Łaciatej, która, nad miarę spasiona, przestała się cielić, postanowiły pewnej soboty wybrać się na targ do Cloyes, aby kupić inną krowę. Jan ofiarował się zawieźć je tam w folwarcznej karjolce. Uwolnił się na całe popołudnie, i od pana, do którego doszły słuchy o zarękowinach chłopaka ze starszą Muszanką, otrzymał pozwolenie użycia wehikułu. Małżeństwo zostało w istocie postanowione. Jan przyobiecał rozmówić się w następnym tygodniu z Kozłem i wprost go zapytać. Jeden z nich obu. Raz trzeba z tem skończyć.
Wyruszyli około pierwszej po południu, Jan na przedniem siedzeniu z Lizką, Franusia sama na tylnej ławeczce. Od czasu do czasu odwracał się i uśmiechał do dziewczyny, której kolana, przyciśnięte do jego krzyża, mile go grzały. — Wielka jest szkoda, że o piętnaście lat młodsza od niego! — Postanowienie jego zaślubienia starszej siostry, powzięte po długich rozmysłach i wielokrotnem odkładaniu, w gruncie rzeczy czynione było z myślą, że żyć będzie, jako krewniak, w pobliżu młodszej. Zresztą, ulega się rozmaitym wrażeniom i popędom, robi się tyle rzeczy, nie wiedząc właściwie dlaczego, powodując się jedynie tem, że pewnego dnia powiedziało się sobie, że się je zrobi!
Przy wjeździe do Cloyes założył hamulec i puścił konia po stromem zboczu wzdłuż cmentarza. W chwili, kiedy skręcał z ulicy Wielkiej w ulicę Grouaise, aby zajechać do oberży Dobrego Rolnika, wskazał nagle dziewczętom człowieka, odwróconego do nich tyłem i śpiesznie idącego ulicą Grouaise.
— O! czy to nie Kozioł?
— Tak, to on! — potwierdziła Lizka. — Widzi mi się, że idzie do pana Baillehache’a... Kto go tam wie? Może nareszcie zmądrzał i przyjmuje swój udział?
Jan trzasnął z bicza i roześmiał się.
— A, licho go wie! Przebiegła bestja!
Kozioł udawał, że ich nie widzi, mimo że w rzeczywistości poznał ich zdaleka. Szedł zgarbiony i oboje śledzili go wzrokiem, mówiąc sobie w duszy, że nareszcie można będzie się porozumieć. Kiedy wjechali w podwórze zajazdu, Franusia, która nie wtrącała się do ich rozmowy, zeszła pierwsza, zeskakując po kole karjolki. Podwórze zawalone już było wyprzężonemi bryczkami i wozami, a w starych budynkach domu zajezdnego huczało jak w ulu, tyle tam było ożywienia i ruchu.
— Idziemy zatem? — zapytał Jan, powróciwszy ze stajni, w której umieścił konia.
— To się wie, zaraz.
Na dworzu jednak, zamiast iść wprost przez ulicę Temple, na targ bydła, który odbywał się na placu Ś-go Jerzego, młody człowiek i obie dziewczyny przechadzali się po ulicy Wielkiej, pomiędzy dwoma szeregami sprzedawczyń jarzyn i owoców, które roztasowały się ze swoim towarem z obu stron jezdni. Jan, w jedwabnym kaszkiecie na głowie, miał na sobie długą niebieską bluzę, na czarnych sukiennych spodniach; dziewczęta ustrojone również odświętnie, miały na głowach ciasno opinające włosy, okrągłe czepeczki i jednakowe suknie: ciemny wełniany staniczek na popielato szarej spódniczce, okrytej szerokim, bawełnianym fartuchem w wąskie różowe prążki. Jan i Lizka nie ujęli się pod rękę: wszyscy troje szli gęsiego, przeciskając się z trudnością wśród tłoku. Służące i panie skupiały się dokoła przysiadłych na ziemi chłopek, z których każda, przybyła na targ z jednym koszem lub paroma, ustawiła je i otworzyła wprost na ulicy.
Poznali matkę Frimat, której ręce omdlały od ciężaru dwóch koszy czubato naładowanych zieleniną, fasolą, grochem, śliwkami, a nawet trzema żywemi królikami. Obok niej jakiś stary chłop wysypał na ulicę cały wóz kartofli, które sprzedawał na półćwiartki. Dwie kobiety, matka i córka, Noryna, znana z rozpustnego życia, rozłożyły na kulawym stole dorsze, sztokfisze, śledzie zwykłe i marynowane, wyjęte świeżo z beczułek i zatruwające powietrze ostrą swoją wonią. Ulica Wielka, zupełnie opustoszała w dni powszednie, pomimo pięknych sklepów, wspaniałej apteki, składów z naczyniami żelaznemi i mosiężnemi, a zwłaszcza magazynów nowości paryskich i bazaru Lambourdieura, nie wystarczała w soboty na pomieszczenie ciżby ludzkiej, tłoczącej się w sklepach, zajmującej zwartą ławą chodniki i jezdnie.
Lizka i Franusia, za któremi szedł Jan, przepchały się w ten sposób przez tłum aż do targu drobiem przy ulicy Beaudonnière. Okoliczne dwory i folwarki ponadsyłały obszerne kojce, w których piały koguty i rozlegało się kwakanie wystraszonych kaczek. Zabite i oskubane z pierza kuraki poukładane były w skrzyniach, kilkoma warstwami. Tuż opodal stały szeregi chłopek, z których każda przyniosła pięć czy sześć funtów masła, kilka tuzinów jaj, kilka serów, tłustych i chudych, krowich i owczych, słodkich twarogów i gnojonych, ostrych. Niektóre miały w ręku po parze lub po dwie pary kur, związanych za łapy. Panie targowały się zawzięcie, skupione dokoła większego transportu jaj, stojącego przed zajazdem: „Pod Kojcami“, gdzie zebrała się liczna gromada kupujących. Pomiędzy tragarzami, wypakowującymi jaja, znalazła się też i Palmira. W soboty, kiedy nie było pracy w Rognes, wynajmowała się w Cloyes do dźwigania ciężarów, pod któremi uginały się wątłe jej plecy.
— Ta biedaczka niedarmo zjada chleb! — zauważył Jan.
Tłum rósł wciąż i wzbierał. Wciąż nowe nadjeżdżały wozy od strony Mondoubleau, przebywając most wolnym truchtem. Na lewo i na prawo wiła się miękkiemi zakrętami rzeka Loir, płynąc po przez łąki, potem wzdłuż miejskich ogrodów, których bzowe i szczodrzewicowe krzewy kąpały w wodzie splątane swoje gałęzie. W górze rzeki hałaśliwie klekotał tartak i wielki młyn do mielenia zboża, ogromny budynek, którego miechy, ustawione na dachu, rozsypywały dokoła nieustannie białe tumany mąki.
— Jakże tam? Idziemy? — powtórzył Jan.
— Tak, tak.
Wrócili ulicą Wielką i zatrzymali się na placu Ś-tego Łukasza, naprzeciwko merostwa, gdzie był targ zbożowy. Lengaigne, który przywiózł cztery wozy ziarna, stał na placu z rękami w kieszeniach. Pan Hourdequin, otoczony gromadą chłopów, milczących z ponuro opuszczonemi wdół twarzami, wykrzykiwał coś gniewnie.
Spodziewano się zwyżki, a tymczasem nawet cena osiemnastu franków zaczynała chwiać się. Zachodziła obawa, czy ku końcowi miesiąca nie dojdzie do zniżki o dwadzieścia pięć centymów. Macqueron, w starym wytłuszczonym palcie, przechodził z córką swoją, Bertą, pod rękę; dziewczyna wystrojona była w muślinową suknię, do kapelusza przypięty miała bukiecik róż i konwalji.
W chwili, kiedy Lizka i Franusia, skręciwszy przez ulicę Temple, mijały kościół Świętego Jerzego, dokoła którego rozłożyły się kramy z towarami norymberskiemi, kuchennemi statkami i taniemi towarami łokciowemi, wykrzyknęły nagle:
— O! stryjenka Róża!
W istocie była to stara Fouanowa, którą córka jej, Fanny, przybyła na targ z Delhommem celem odstawienia partji owsa, przywiozła z sobą na wozie, — ot tak, aby matka się zabawiła. Obie czekały, stojąc przed wędrowną budą szlifierza, któremu stara dała nożyczki do wyostrzenia. Ostrzył je już stale od trzydziestu lat.
— A! to wy!
Fanny, odwróciwszy się i ujrzawszy Jana, dodała:
— Przyjechaliście tak sobie, spacerem?
Kiedy jednak dowiedziała się, że siostry przyjechały kupić krowę wzamian za Łaciatą, obie kobiety, zainteresowane kupnem, poszły z niemi, tembardziej, że owies był już odstawiony. Jan, odsunięty na bok, szedł z tyłu za czterema kobietami, w pewnej od nich odległości. W ten sposób cała kompanja znalazła się wreszcie na placu Świętego Jerzego.
Plac ten, obszerny czworobok, ciągnął się na tyłach kościoła, którego stara kamienna dzwonnica z zegarem na wieży górowała nad wszystkiemi budynkami. Cztery boki placu tworzyły aleje, wysadzone gęsto rozgałęzionemi lipami; dwie z nich odgrodzone były łańcuchami, powpuszczanemi w słupy kamienne. Wzdłuż pozostałych dwóch wystawione były długie drewniane barjery, na których uwiązywano bydło. Po stronie placu, przytykającego do ogrodów, porosła ziemia murawą, przypominającą łąkę nieomal, gdy, przeciwnie, po stronie przeciwległej, obstawionej karczmami: „Pod Świętym Jerzym“, „Pod Korzeniem“ i pod „Dobrym Żniwiarzem“ ziemia była uklepana, twarda, biała od pyłu, którego tumany wzbijały się w górę przy lada wietrze.
Lizka i Franka, za któremi szła reszta kompanji, z trudnością przepchały się do środka czworoboku, gdzie tłum skupił się najgęściej. Wśród masy bluz wszelkich odcieni niebieskiego koloru, od jaskrawego błękitu nowego płótna aż do bladej siności płótna, pranego dziesiątki razy, bieliły się okrągłe plamy czepeczków. Tu i owdzie lśnił się jedwab damskich parasolek. Pełno było śmiechu i ostrych okrzyków, które tonęły w ogólnym rozgwarze; od czasu do czasu wyrywało się głośniejsze rżenie koni i porykiwanie krów; to znów osioł ryknął przeciągle.
— Tędy — objaśniła Lizka, odwracając głowę.
W głębi placu stały konie, uwiązane do barjery powrozem, zarzuconym im na szyję i przez ogon. Gładka, lśniąca skóra drżała na nich ustawicznie. Na lewo krowy stały prawie luzem, trzymane jedynie na postronku przez sprzedających, którzy obracali je na wszystkie strony, aby lepiej je pokazać. Grupy ludzi zatrzymywały się i oglądały je. Nie było tutaj już słychać ani śmiechu, ani rozmów.
Wszystkie cztery kobiety stanęły odrazu w zachwycie przed biało-czerwoną krową, pochodzącą z dolnej Normandji, którą para małżeńska, mąż i żona, przyprowadzili na sprzedaż. Żona, smagła brunetka, z wyrazem zaciętego uporu na twarzy, stała na przedzie, trzymając krowę. On, z tyłu za nią, nieporuszony, zamknięty w sobie. Kobiety stały dobre pięć minut, bacznie, w skupieniu, przyglądając się krowie, nie zamieniając ani słowa, ani spojrzenia nawet; po chwili odeszły, stając w ten sam sposób przed inną, o dwadzieścia kroków dalej. Ta znów, olbrzymia, całkiem czarna, wystawiona była na sprzedaż przez młodą, ładną dziewczynę, dziecko nieledwie, trzymającą w ręku leszczynowy pręt. Stawały tak siedem czy osiem razy, przypatrując się krowom tak samo długo i tak samo w zupełnem milczeniu, lustrując od początku do końca szereg wystawionych na sprzedaż bydląt. W końcu wszystkie cztery kobiety powróciły do pierwszej krowy, przy której znów stanęły w niemej kontemplacji.
Tym razem wszakże brały już egzamin bardziej na serjo. Ustawiły się przed krową wszystkie cztery w jednym szeregu, usiłując przeniknąć badawczym wzrokiem pod skórę zwierzęcia. Sprzedawczyni także nic nie mówiła, a nawet nie patrzyła na kobiety, jak gdyby nie spostrzegając wcale, że stanęły przed jej krową. W końcu Fanny nachyliła się i szepnęła coś na ucho Lizce. Stara Fouanowa i Franusia zamieniły z sobą również szeptem jakieś uwagi i znów zamilkły wszystkie cztery, przypatrując się badawczo bydlęciu.
— Ile? — zapytała nagle Lizka.
— Czterdzieście pistolów[1] — odpowiedziała wieśniaczka.
Zrobiły gest ucieczki, jak gdyby pod wpływem przerażenia z powodu wymienionej ceny; szukając wzrokiem Jana, zauważyły ze zdumieniem, że zajęty jest przyjacielską gawędą z Kozłem, który targował w tej chwili prosiaka, będącego celem jego przyjścia na targ. Prosiaki, uwiązane w głębi wozu, na którym zostały przywiezione, gryzły się i kwiczały, rozdzierając tym kwikiem uszy.
— Weźmiesz za niego dwadzieścia franków? — zapytał Kozioł sprzedawcę.
— Nie, trzydzieści!
— Nie?! — to weź go sobie sam za pazuchę!
I z miną wesołą i drwiącą zbliżył się do kobiet, uśmiechnięty na widok matki, siostry i dwóch stryjecznych, jak gdyby wczoraj dopiero się z niemi rozstał. I one także zachowały się zupełnie obojętnie, zdając się zapominać o dwuletniej kłótni i rozłące. Matka tylko, której powiedziano o spotkaniu go na ulicy Grouaise, wpatrywała się w syna przenikliwie oczami, podkrążonemi czerwoną obwódką, jak gdyby usiłując odgadnąć, po co chodził do notarjusza, nie dało się to jednak wyczytać z jego twarzy. Ani ona, ani on nie otworzyli ust.
— Co to, Lizko? — zapytał — kupujesz krowę?.. Mówił mi o tem Jan... O, patrz, jest tu coś dla ciebie! najtęższa ze wszystkich na targu, bydlę jak się patrzy!
Mówiąc to, wskazał właśnie na biało-czerwoną krowę.
— Czterdzieści pistolów, dziękuję! — szepnęła Franusia.
— Czterdzieści pistolów dla ciebie, gapo — zażartował Kozioł, dając stryjecznej potężnego kuksa w bok.
Dziewczyna rozgniewała się i oddała mu szturchańca z wściekle mściwym wyrazem twarzy.
— Wynoś się, daj mi spokój. Nie lubię zadawać się z chłopami.
Rozśmieszyło go to jeszcze bardziej, zwrócił się więc do Lizki, nieco przybladłej i nagle spoważniałej.
— A ty? chcesz, żebym się do tego wtrącił? O co zakład, że dostanę ją za trzydzieści pistolów?... O sto susów?
— Dobrze... Jeżeli chcesz spróbować...
Róża i Fanny wyraziły zgodę skinieniem głowy, bowiem wiedziały, że chłopak zajadle umie się targować, że w handlu jest uparty, zuchwały, łgarz, oszust, że potrafi sprzedawać za cenę w trójnasób wyższą od rzeczywistej i kupować wszystko za grosze. Kobiety wysunęły go też naprzód wraz z Janem, same zaś cofnęły się wgłąb, ażeby nie wydawało się, że jest razem z niemi.
Ciżba rosła dokoła bydląt, grupy wieśniaków usuwały się z wystawionego na największe słońce środka placu i chroniły się w cień alej. Tłum krążył tu nieustannie, błękit bluz ciemniał w cieniu lip, ruchome plamy liści rzucały zielonawy odbłysk na ogorzałe twarze. Nikt zresztą nie kupował, ani jedno kupno nie przyszło jeszcze do skutku, mimo że targ otwarty już był przeszło od godziny. Namyślano się, macano grunt. Nagle, ponad głowami tłumu wzbił się w ciepłym wietrze tuman kurzu. Dwa konie, uwiązane obok siebie, stanęły dęba i zaczęły się gryźć, rżąc wściekle i bijąc kopytami o bruk, Ludzie wylękli się, kobiety uciekły, a chłopi usiłowali uspokoić rozszalałe zwierzęta klątwami i waleniem ich po grzbietach długiemi biczyskami, które trzaskały, niby ogień, buchający ze smolnych szczap. Na ziemię, na pustą przestrzeń, uwolnioną przez ludzi pod wpływem paniki, opuściła się staja gołębi, przebierających szybko łapkami i wydziobujących ziarnka owsa z gnoju.
— No, jakże tam, matko, ile chcecie za waszą krowinę? — zwrócił się Kozioł do wieśniaczki.
Ta, dostrzegłszy odrazu jego manewr, powtórzyła spokojnie:
— Czterdzieści pistolów.
Zrazu wziął tę odpowiedź za żart, zagadnął też drwiąco męża sprzedającej:
— To już chyba razem z waszą babą, kumie?
Wesoło tak przedrwiwając, bacznie jednak oglądał krowę zbliska, znajdując ją w sam raz na dobre, dojne bydlę, z suchą mordą, cienkiemi rogami i wielkiemi, wyłupionemi oczami, z grubym, poznaczonym uwypuklającemi się żyłami brzuchem, dość cienkiemi nogami i wązkim ogonem, osadzonym bardzo wysoko. Pochylił się i upewnił, czy wymiona są dostatecznie długie, a brodawki dość elastyczne, wystające i czy dostatecznie duże mają otwory, aby łatwo przepuszczać mleko. Dokonawszy tego przeglądu, oparł się jedną ręką o grzbiet bydlęcia i, machinalnie macając kości zadu, rozpoczął targ.
— Czterdzieści pistolów?! Kpicie chyba, matko?..
— Chcecie trzydzieści?
Dłoń jego upewniała się wciąż o mocy i dobrym układzie kości. Potem obsunęła się niżej, pomiędzy uda, w to miejsce, gdzie obnażona skóra pięknej szafranowej barwy zapowiadała obfitość mleka.
— Zatem trzydzieści — dobrze?
— Nie, czterdzieści — odpowiedziała właścicielka krowy. Odszedł, potem znów powrócił, a ona wreszcie zdecydowała się wszcząć rozmowę.
— To mocne bydlę, nawskroś. Skończy dwa lata na Świętą Trójcę i za dwa tygodnie ocieli się... Napewno będziecie jej radzi.
— Trzydzieści pistolów — powtórzył.
Widząc, że odchodzi na dobre, rzuciła okiem na swojego męża i zawołała:
— Chcę już wrócić do domu... Dacie trzydzieści pięć, ale zaraz...
Zatrzymał się i zaczął nagle krytykować krowę. Nie jest dość tęgo zbudowana, boki ma zapadłe, widać, że bydlę nie miało właściwego doglądu i że przez dwa lata niedostatecznie było karmione. Potem wmawiać zaczął, że ma skaleczoną nogę, co ani się zaczynało. Kłamał ot tak, ażeby kłamać, z wyraźną złą wiarą, w nadziei rozgniewania i oszołomienia sprzedającej. Ona jednak wzruszała ramionami.
— Trzydzieści pistolów — powtórzył.
— Nie, trzydzieści pięć.
Dała mu odejść. Zbliżył się do kobiet i powiedział im, że baba da się ugiąć, ale że trzeba dla zamydlenia jej oczu zacząć targować inną krowę. Cała grupa stanęła przed wielką, czarną krową, którą ładna młoda dziewczyna, dziecko prawie, trzymała na postronku. Okazało się, że cena czarnej jest właśnie trzysta franków. Udawał, że nie uważa tego za zbyt drogo, zaczął unosić się nad jej zaletami i nagle zwrócił się do właścicielki poprzedniej krowy.
— Trudno, niech i tak będzie, wydam moje pieniądze gdzieindziej.
— Ha, cóż? Żeby było można. Ale niema sposobu... Żebyście chcieli postąpić...
I, nachylając się, ujęła w garść wymię krowy.
— Spójrzcie tylko, jakie śliczne!
Nie zdawał się przyznawać tego i za całą odpowiedź powtórzył:
— Trzydzieści pistolów?
— Nie, trzydzieści pięć.
Wszystko wydało się skończone. Kozioł ujął pod rękę Jana, zaznaczając tym gestem, że uważa interes za zerwany. Kobiety zbliżyły się do niego, podniecone, znajdując, że krowa warta jest trzysta pięćdziesiąt franków. Franusia zwłaszcza, której krowa przypadła do gustu, zaproponowała dobicie targu za tę cenę. Ale Kozioł uniósł się gniewem: — Jak można dać się tak okradać? I przez całą godzinę wytrwał, pomimo widocznej obawy stryjecznych, drżących z niepokoju, ilekroć jakiś kupujący stawał przed upatrzonem przez nie bydlęciem. I on sam także nie spuszczał z krowy oczu, zerkał jednak na nią tylko zdaleka; gra była rozpoczęta, trzeba było okazać hart duszy. Nikt, napewno, nie pokwapi się wywalić tak prędko swoich pieniędzy. Zobaczymy, czy znajdzie się głupi, co zapłaci za krowę więcej, niż trzysta franków. I, rzeczywiście, kupujący nie spieszyli się, chociaż targ dobiegał końca.
Na gościńcu tymczasem oglądano konie. Jeden z nich, biały jak mleko, pędził, podniecony gardłowym krzykiem chłopa, trzymającego linę i galopującego obok niego, gdy weterynarz, Patoir, czerwony i opasły, stał wraz z kupującym na rogu ulicy, i, trzymając obie ręce w kieszeniach spodni, przyglądał się i udzielał na cały głos rad. Oberże roiły się od nieustannego potoku spragnionych, którzy wchodzili, wychodzili i znów wracali w trakcie przeciągających się w nieskończoność targów. Rozgwar i ścisk na placu doszły do najwyższego napięcia, nie można było słyszeć się wzajem. Cielę jakieś, odłączone od matki, nie przestawało beczeć. Po przez sam środek ciżby goniły się psy, skowycząc i ujadając, czarne kundle i wielkie pudle, z których jednemu przetrącono łapę. Potem, w chwilach nagłej ciszy, słychać tylko było krakanie wron, wystraszonych hałasem, szybujących dokoła dzwonnicy. Nad ciepłym oparem bydląt unosiła się ostra, przenikliwa woń przysmalonego rogu, szerzona stale, jak zaraza, przez poblizką kuźnię, w której chłopi, korzystając z przyjazdu na targ, kazali podkuwać swoje konie.
— No, będzie trzydzieści? — powtarzał niezmordowany Kozioł, zbliżając się do wieśniaczki.
— Nie, trzydzieści pięć!
I widząc, że inny kupujący stoi przed krową, targując ją również, schwycił Kozioł bydlę za pysk otwierając przemocą szczęki, aby zajrzeć mu w zęby, poczem puścił krowę i skrzywił się. W tej samej chwili zwierzę zaczęło paskudzić; łajno spadało na ziemię miękko; przyglądał się temu przez chwilę, krzywiąc się coraz bardziej. Kupujący, wysoki, bladawy chłop, widząc ten grymas na twarzy Kozła, cofnął się.
— Nie, nie chcę już krowy — oznajmił Kozioł — Ma zepsutą krew. — Tym razem sprzedająca nie wytrzymała i uniosła się. Tego tylko chciał Kozioł. Zaczęła obrzucać go wymysłami, na co on, nie pozostając dłużnym, odpowiedział jej potokiem obelżywych, ordynarnych wyzwisk! Dokoła zaczął zbierać się tłum, rozbawiony, roześmiany. Mąż, stojący za żoną, nie ruszał się w dalszym ciągu. Wreszcie, trącił ją łokciem i kobieta nagle zawołała:
— Bierzcie ją za trzydzieści dwa pistole?
— Nie, za trzydzieści!
I odszedł znów, ale sprzedająca przywołała go napowrót zdławionym głosem:
— A niech cię, łajdaku zatracony! weź ją sobie!... Ale, do cholery, na drugi raz wolałabym powyrywać ci kłaki ze łba!
Była wściekła, dygotała cała ze złości. On śmiał się na cały głos, proponując jej, że gotów wyspać się z nią na dodatek.
Lizka zbliżyła się pośpiesznie, odciągnęła chłopkę na bok i za pniem drzewa wręczyła jej trzysta franków. Franusia trzymała już krowę za postronek. Jan musiał jednak pchnąć bydlę od tyłu, bo nie chciało ruszyć z miejsca. Kobiety były na nogach już od dwóch godzin, ale Róża i Fanny czekały cierpliwie końca, nie okazując zmęczenia i nie mówiąc ani słowa. Kiedy wreszcie zaczęto zabierać się do odwrotu, obejrzano się za Kozłem, który znikł im z oczu. Wnet jednak znaleziono go, klepiącego poufale po brzuchu handlarza świń. Wycyganił swojego prosiaka za dwadzieścia franków i, przed zapłaceniem, odliczył już naprzód pieniądze w kieszeni, wyjął też akurat potrzebną sumę, licząc ją jeszcze raz w nawpółzamkniętej garści. Całą miał potem awanturę z wciśnięciem prosiaka na dno worka, który przyniósł pod bluzą. Zużyte płótno przedarło się, łapy zwierzęcia wylazły na zewnątrz, ryj także, ale Kozioł zarzucił sobie worek na plecy, zabierając kwiczące, zadyszane, ryczące w niebogłosy i wyrywające się z worka prosię.
— No, Lizko, a moje sto susów? — przypomniał. — Wygrałem je, co?
Dała mu je na żart, pewna, że ich nie weźmie. Ani się jednak zawahał i wsunął je odrazu do kieszeni. Wszyscy wolnym krokiem skierowali się ku oberży pod Dobrym Rolnikiem.
Targ skończył się. Srebro monet połyskiwało w słońcu, toczyło się z dźwiękiem po ladach oberży. W ostatniej chwili dobijano pospiesznie handlu. Na rogu placu Świętego Jerzego pozostało kilka tylko niesprzedanych sztuk bydła. Stopniowo odpłynęła fala ciżby w stronę ulicy Wielkiej, gdzie handlarki jarzyn opróżniały jezdnię, zabierając puste kosze. Nikogo i nic nie było już także na targu drobiem, po za garstkami słomy i pierza. Wozy i bryczki zaczęły odjeżdżać, jedne za drugiemi. Na dziedzińcach zajazdów zaprzęgano bryczki i wozy, odwiązywano lejce koni, umocowanych u żelaznych pierścieni wbitych w słupy na trotuarach. Ku wszystkim gościńcom, ze wszystkich stron, mknęły koła; niebieskie bluzy nadymały się na wietrze przy wstrząśnieniach na nierównym bruku.
Lengaigne odjechał truchcikiem swoją lichą, czarną szkapiną, wykorzystawszy pobyt w miasteczku, aby kupić kozę. Macqueron z córką swoją, Bertą, zatrzymali się jeszcze w sklepach. Matka Frimat wracała piechotą, objuczona tak samo, jak w tamtą stronę, bowiem kosze swoje napełniła zebranym na drodze gnojem. W aptece na ulicy Wielkiej stała śród złoceń sklepowych zbiedzona, zmordowana Palmira, czekając na lekarstwo, które zrobić miano dla jej brata, chorego już od tygodnia; nowe jakieś świństwo, które pochłonie dwadzieścia susów z zarobionych z takim wysiłkiem czterdziestu. Obie córki starego Muchy wraz ze swoją kompanją przyspieszyły kroku na widok Kozłowego brata, pijanego jak bela, zajmującego chwiejnym swoim krokiem cały środek ulicy. Ludzie gadali, że tego dnia pożyczył trochę pieniędzy na hipotekę ostatniego kawałka ziemi. Śmiał się nieprzytomnie, rad że srebrne pięciofrankówki pobrzękują mu w przepaścistych kieszeniach.
Zbliżano się do oberży pod Dobrym Rolnikiem. Po drodze Kozioł zaproponował wesoło:
— Jakto, wracacie już?... Słuchaj, Lizko, możebyś tak została z twoją siostrą? Podjedlibyśmy sobie kapkę.
Zdziwiona tą propozycją, odwróciła się do Jana. Widząc to, Kozioł, pospieszył dodać:
— Niech i Jan z nami zostanie. Zrobi mi tem przyjemność. Róża i Fanny spojrzały wzajem po sobie. Chłopak ma niewątpliwie coś na myśli. Z twarzy jego nie można było nigdy nic wyczytać. W każdym razie nie należy stawiać mu przeszkód.
— Tak, słusznie — rzekła Fanny — zostańcie... Ja wracam z matką. Czekają na nas.
Franusia, niewypuszczając z rąk postronka, na którym trzymała krowę, oświadczyła sucho:
— I ja także wracam.
I uparła się, nie ustępując. Była zła, chciała zaprowadzić krowę natychmiast do domu. Jak tylko zaprzągł Jan konia, umocowano krowę z tyłu wozu i trzy kobiety wsiadły, nie zwlekając.
W ostatniej chwili Róża, która daremnie czekała na wyznanie z ust syna, odważyła się zapytać go:
— Nic nie każesz powiedzieć ojcu?
— Nie, nic — odpowiedział Kozioł.
Spojrzała mu prosto w oczy, nalegając:
— Niema więc nic nowego?
— Jak będzie coś nowego, dowiecie się o tem o swojej porze. — Fanny musnęła batem grzbiet konia, który ruszył galopem, a uwiązana z tyłu krowa dała się ciągnąć, wydłużywszy szyję. Lizka została sama z Kozłem i z Janem.
O godzinie szóstej zasiedli wszyscy troje przy stole w dużej izbie zajazdu, z której otwarte było wejście do winiarni. Kozioł, o którym nie wiedziano jeszcze, czy to on funduje, poszedł do kuchni zamówić jajecznicę i potrawkę z królika. Lizka, tymczasem namówiła Jana, żeby rozmówił się z nim. Chciała już raz z tem skończyć. A zresztą, po co nakładać drogi umyślnie do niego?... Zjedzono już jednak jajecznicę i zabierano się do potrawki, a Kozioł wciąż jeszcze nie decydował się przemówić. Nie zdawał się zresztą myśleć wcale o tem. Jadł łapczywie, śmiał się z pełnemi ustami i pod stołem kopał kolanami stryjeczną siostrę i towarzysza na znak przyjaźni. Potem rozmowa przybrała ton poważniejszy. Mówiono o Rognes, o nowej szosie i chociaż nie wspomniano ani słówkiem o pięciuset frankach za wywłaszczenie obu sióstr z części gruntu, czuło się, że myśl o tych pieniądzach kryje się po za każdem zdaniem. Kozioł znów zaczął gadać głupstwa, trącać się szklanką, ale na dnie jego siwych oczu wyraźnie czaiła się nadzieja zrobienia dobrego interesu. Odrzucony przez niego trzeci udział stawał się korzystny, tak samo też dobrze będzie ożenić się z dawną kochanką, której pole, sąsiadujące z jego własnem, podwoiło prawie swoją wartość.
— Cóż to, psiakrew?! — zawołał — nie napijemy się kawy?
— Trzy kawy! — zakomenderował Jan.
I zostali jeszcze godzinę, popijając małemi łykami kawę i opróżniając karafinkę wódki, a Kozioł wciąż jeszcze nie oświadczał się ze swojemi zamiarami. Zaczynał mówić, urywał, cedził słowa, cofał się, jak gdyby w dalszym ciągu dobijał targu o krowę.
Widoczne było, że rzecz jest postanowiona, trzeba było jednak czekać na ostateczne słowo. Nagle zwrócił się do Lizki i zapytał:
— Dlaczego nie sprowadziłaś dzieciaka?
Roześmiała się, rozumiejąc, że nareszcie są to wyraźne oświadczyny. Dała mu porządnego szturchańca i, uszczęśliwiona, nie żywiąc do niego żalu, zawołała:
— A! to gałgan z tego Kozła!
Na tem się skończyło. I on też był uradowany. Małżeństwo zostało postanowione. Jan, dotychczas zakłopotany, niespokojny, rozweselił się wraz z niemi i wyraźnej doznał ulgi. Zebrał się nawet na odwagę i powiedział wszystko.
— Wiesz, w samą porę wróciłeś do niej, zabierałem się właśnie zająć twoje miejsce.
— Tak, coś ludzie o tem gadali!... Ale byłem spokojny. Bylibyście przecie oboje przyszli rzec mi o tem.
— To się wie!... Zresztą, to i lepiej, że z tobą... myślę... wedle dziecka. Takeśmy też zawsze sobie kalkulowali, prawda, Lizko?
— Zawsze. Szczera prawda!
Wyraz rozczulenia rozlał się na twarzach wszystkich trojga; bratali się z sobą, Jan zwłaszcza, bez zazdrości, sam zdziwiony, że prze do tego małżeństwa. Kazał przynieść kolejkę piwa, Kozioł bowiem zaklął, że, do djabła ciężkiego, wyschło mu w gardle. Z łokciami rozpartemi na stole, mając Lizkę, między sobą, gawędzili teraz o ostatnich deszczach, które bardzo zgniotły zboże.
W kawiarni, obok nich, Hjacynt siedząc przy stole z jakimś starym chłopem, pijanym niemniej od niego, wrzeszczał w niebogłosy. Wszyscy zresztą, noszący bluzy chłopskie, pijący, kurzący fajki, plujący w rdzawych oparach lamp, nie umieli rozmawiać inaczej, niż drąc się na całe gardło. Głos Hjacynta górował wszakże nad innemi, metaliczny, ogłuszający. Grał w djabła i, przy ostatniem wydaniu kart, wybuchła sprzeczka między nim i jego towarzyszem, który uparcie obstawał przy swojej wygranej. Jak się zdawało jednak, nie miał racji. Kłótnia zaogniała się. Hjacynt wściekły, zaczął drzeć się w taki sposób, że aż wtrącić się w to musiał gospodarz. Oburzony tem, wstał i zaczął krążyć od stołu do stołu i z zajadłością pijaka pokazywał swoje karty innym gościom. Zanudzał tem wszystkich. Zaczął znów krzyczeć i wrócił do starego, który widząc, że mu przyznają rację, obojętnie przyjmował obelgi i wymysły.
— Tchórzu! Piecuchu! Wyłaź z kąta, chcę się z tobą rozprawić!...
I, potem, usiadł nagle na krześle naprzeciwko tamtego i, uspokojony, rzekł:
— Wiesz, znam jedną grę... Możemy się założyć, chcesz?
Wyjął garść pięciofrankówek, od piętnastu do dwudziestu i ułożył je przed sobą w jeden stos.
— Widzisz to?... Ustaw tak samo.
Stary, zainteresowany sztuczką, wyciągnął swoją sakiewkę i bez jednego słowa ustawił taki sam stos.
— Biorę jedną sztukę z twojego stosu — patrz!
Schwycił pięciofrankówkę, położył ją sobie na języku jak hostję i potem, jednym łykiem, połknął ją.
— A teraz ty bierz z mojego stosu... Kto połknie więcej cudzych, zatrzyma je. Taka właśnie jest ta gra!
Stary zgodził się z wytrzeszczonemi gałami i z trudnością przełknął pierwszą sztukę. Ale Hjacynt, wołając, że stary nie ma się czego spieszyć, połykał srebrne pieniądze, jak śliwki. Przy piątym zrobił się w kawiarni rumor. Dokoła sztukmistrza utworzyło się koło zdjętych ciekawością i zachwytem.
— A! szelma! to ci ma spust, żeby tak pakować sobie pięciofrankówki do gardła! — Stary połykał czwartą sztukę, gdy, nagle, upadł, cały fjoletowy na twarzy, dusząc się i rzężąc. Przez chwilę myślano, że nie żyje. Hjacynt podniósł się, nie doznając żadnych dolegliwości, z miną wesołą i zadowoloną; miał w żołądku dziesięć sztuk monet, co czyniło za nic i za drugie nic zysk trzydziestofrankowy.
Kozioł, zaniepokojony, bojąc się żeby nie być wciągniętym w całą sprawę, o ile stary się nie wygrzebie, wstał od stołu, a ponieważ patrzył zamglonym, obojętnym wzrokiem na ścianę, nie mówiąc nic o płaceniu, chociaż zaproszenie wyszło od niego, Jan zapłacił cały rachunek. Rozweseliło to chłopa na dobre. Kiedy wyszli na podwórze, po zaprzężeniu do bryczki ujął towarzysza za ramię.
— Musisz być na naszem weselu. Pobierzemy się za trzy tygodnie... Byłem u notarjusza, podpisałem akt, wszystkie papiery będą gotowe.
I, podsadzając Lizkę na bryczkę, dodał:
— Skocz, odwiozę cię!... Pojadę przez Rognes, nie nałożę tem drogi.
Jan powrócił sam. Uważał to za naturalne i pojechał folwarczną karjolką za niemi. Cloyes spało, pogrążone na nowo w niemą martwotę, oświetlone żółtemi, migocącemi światłami latarni. Z całego harmidru i rozgardjaszu targowego nie pozostało ani śladu. Od czasu do czasu tylko słychać było zataczające się kroki spóźnionego jakiegoś wieśniaka. Zaciąwszy konia, zobaczył Jan zdaleka drugą bryczkę, uwożącą przyszłą parę małżeńską. Tak było lepiej, nawet bardzo dobrze. Pogwizdywał wesoło, odświeżony powiewem nocy, wolny i szczęśliwy.

VII.

I znów nastała pora sianożęcia. Niebo było stale mocno błękitne i bardzo rozprażone, i tylko lekki wietrzyk ochładzał powietrze. Datę ślubu ustalono na dzień świętego Jana, który w tym roku przypadał w sobotę.
Fouanowie przypomnieli Kozłowi, żeby rozpoczął zaprosiny od ciotki Starszej, która, jako senjorka rodu, bogata i wzbudzająca przed sobą lęk królowa, wymagała szczególnych względów. Ulegając namowom, wybrał się pewnego wieczora Kozioł z Lizą, oboje ubrani odświętnie, prosić ją na ceremonję kościelną, a potem na wesele, które odbyć się miało w domu narzeczonej.
Starsza była sama w kuchni, zajęta odwieczną swoją robotą na drutach. Nie zwalniając tempa obracania drutami, wpatrzyła się w oboje badawczo i kazała trzykrotnie dawać sobie te same wyjaśnienia, powtarzać te same zdania. Wreszcie, odezwała się ostrym swoim głosem:
— Na wesele? O! co to, to nie!... Ciekawa rzecz, cobym robiła na weselu?.. To dobre dla tych, co chcą hulać!
Pergaminowa jej twarz zabarwiła się rumieńcem na myśl o uraczeniu się zadarmo; pewni też byli, że przyjmie zaproszenie, musiało wszakże stać się zadość zwyczajowi, który wymagał, aby bardzo nalegać i prosić.
— Ależ ciotko, naprawdę, wesele nie może się obejść bez was!
— Nie, nie, to nie dla mnie. Czy to ja mam czas czy mam co wdziać na siebie?.. Taki duży wydatek... Można doskonale żyć i nie chodzić na wesela.
Musieli powtarzać dziesięć razy zaproszenie, na które w końcu odpowiedziała chmurnie:
— Ha, skoro mnie niewolicie, to przyjdę. Ale pamiętajcie, że robię to tylko dla was.
Widząc, że nie odchodzą, zaczęła toczyć walkę z samą sobą, bowiem obyczaj wymagał w podobnej okoliczności poczęstowania zapraszających szklanką wina. Zdecydowała się wreszcie i zeszła do piwnicy, mimo że miała na górze napoczętą butelkę. Na podobne okazje jednak miała resztkę skwaśniałego wina, którego sama nie mogła pić, tak było przykre w smaku. Nazywała je „przepędzaczem kuzynów“. Napełniła dwie szklanki i spojrzała tak ostro na bratanka i bratanicę, że musieli wychylić je do dna, bez skrzywienia się, aby jej nie urazić. Wyszli od niej z gardłem przepalonem dzikim kwasem.
Tegoż jeszcze wieczora Kozioł i Lizka poszli do Białej Róży, do państwa Karolostwa. Tam jednak natrafili na przygodę wielce tragiczną.
Pan Karol był w ogrodzie, wyraźnie wzburzony. Musiał widocznie doznać gwałtownego jakiegoś wstrząśnienia w chwili, kiedy oczyszczał z zeschłych gałązek liści krzew pnącej róży, bowiem trzymał w ręku zakrzywiony nóż ogrodniczy, a drabina oparta była jeszcze o mur. Opanował się jednak i zaprosił ich do salonu, w którym Elodja haftowała ze zwykłą swoją skromną minką.
— A! pobieracie się za tydzień?... To bardzo dobrze, moje dzieci... Ale na wesele nie będziemy mogli przyjść. Pani Karolowa jest w Chartres i zostanie tam ze dwa tygodnie.
Podniósł ciężkie powieki i rzucił okiem na młodą dziewczynę.
— Tak, w porze wielkiego natłoku, podczas jarmarku, musi pani Karolowa dopomóc tam naszej córce... Handel, jak wiecie, jest handlem; bywają dni takiej ciżby w sklepie, że ludzie aż się duszą. Estella obeznała się wprawdzie doskonale z interesem, ale jednak matka bardzo jest jej pomocna, tembardziej, że zięć nasz, Vaucogne, niewiełe się wtrąca... A zresztą, pani Karolowa chętnie zawsze odwiedza dom. Cóż chcecie, zostało w nim trzydzieści lat naszego życia, to coś znaczy!
Rozczulił się. Oczy, zaszklone łzą, utkwił daleko, w przestrzeń, w czasy minione.
To, co mówił, było prawdą zresztą. Żona jego, pomimo wygodnego, zasobnego życia w burżuazyjnem swojem ustroniu, pełnem ptaków i kwiatów, tęskniła za małym domkiem przy ulicy Żydowskiej. Wystarczyło, aby przymknęła powieki, a wnet rysował się przed nią obraz starego Chartres, opuszczającego się tarasowo na brzeg rzeki, od placu Katedralnego aż nad samą Eurę. Przybywszy do miasta, witała z radością ulicę de la Pie, potem szła przez Porte Cendruse ulicą des Ecuyers i, ażeby skrócić sobie drogę, schodziła na dół z Tertre du Pied-Plat i tutaj, na rogu ulicy Żydowskiej i ulicy Planche-aux-Carpes ukazywała się zachwyconym jej oczom biała fasada i zielone, stale zamknięte okiennice numeru 19-ego. Obie ulice były nędzne; przez trzydzieści lat poznała wszystkie ich dziury z ich brudnymi, obdartymi mieszkańcami, z ich rynsztokami, toczącemi czarne swoje wody. Ile tygodni wszakże, ile miesięcy przeżyła w ukryciu swojego domu, którego progu nie przekraczała nawet! W dalszym ciągu dumna była z kanap i zwierciadeł salonu, z sutej pościeli i mahoniów sypialni, z całego tego przepychu i ścisłego przestrzegania wygody klijentów, które było własnem ich dziełem i któremu zawdzięczali majątek. Melancholijne rozmarzenie ogarniało ją na myśl o pewnych poufnych zakątkach, do których przywarł nazawsze zapach wody tualetowej, stanowiącej specyficzny zapach domu, prześladujący ją nieodstępnie niby żal za przeszłością. Wyczekiwała też niecierpliwie okresów wzmożonej pracy, i jechała odmłodzona, szczęśliwa, po dwukrotnem ucałowaniu wnuczki, której przyobiecywała, że odda te całusy, tego samego jeszcze wieczora, jej matce, w cukierni.
— O, jakie to przykre! jakie przykre! — powtarzał Kozioł na myśl, że nie będzie na jego weselu państwa Karolostwa. — A gdyby tak kuzynka zechciała napisać do naszej ciotki, żeby wróciła?
Elodja, rozpoczynająca już piętnasty rok, podniosła odętą twarz chlorotycznej dziewczyny z rzadkiemi włosami, tak bladą, że świeże powietrze wiejskie zdawało się bardziej jeszcze ją anemizować.
— O, nie! — odparła — babcia mówiła mi, że będzie miała na jakie dwa tygodnie roboty przy cukierkach. Przyrzekła nawet przywieźć mi ich całą paczkę, jeżeli się będę dobrze sprawowała.
Było to pobożne kłamstwo. Babka przywoziła jej z każdej jazdy do Chartres cukierki, fabrykowane, jak była przekonana, w cukierni jej rodziców.
— Trudno, w takim razie niech wuj przyjdzie sam, z małą — zaproponowała Lizka.
Ale pan Karol nie słuchał, opanowany znów poprzedniem podnieceniem. Zbliżył się do okna, zdając się wypatrywać kogoś, wtłaczając przemocą do gardła okrzyk gniewu, jaki się w nim zrywał. Wreszcie, niezdolny powstrzymać się dłużej, wysłał wnuczkę z pokoju.
— Idź się pobawić na dworze, kochanie.
Kiedy wyszła, przywykła, że ją wysyłano, jak tylko dorośli wszczynali rozmowę, stanął w środku pokoju, założył ręce na krzyż i tonem pełnym oburzenia, które wykrzywiało drganiem jego starannie wygoloną, tłustą, żółtą twarz dymisjonowanego urzędnika, wyrzucił z siebie wreszcie:
— Ktoby temu uwierzył? podobna ohyda!... — Oczyszczałem właśnie mój krzew różany, wchodzę na najwyższy stopień drabinki, przechylam się machinalnie na drugą stronę i wyobraźcie sobie, widzę!... Honorynę, tak, służącą naszą, Honorynę, z mężczyzną, jedno okrakiem na drugiem, z nogami zadartemi do góry, w trakcie robienia świństw!... A! łajdaczka! łajdaczka! pod moim murem!... Zachłystywał się z gniewu; zaczął chodzić po pokoju, robiąc gesty szlachetnego oburzenia.
— Dybię na nią, żeby ją wyrzucić za drzwi, tę podłą nierządnicę!... Niepodobna utrzymać żadnej dziewczyny. Każdej zrobią dzieciaka. Nie minie sześć miesięcy, a już gotowa awantura!... Niepodobna przecież trzymać takiej z brzuchem w przyzwoitym domu... Masz tobie, i ta także!... I akurat musiałem ją złapać na gorącym uczynku. Koniec świata, stanowczo koniec świata, rozpusta nie zna już granic!
Kozioł i Lizka, ogłuszeni, udawali, że podzielają jego oburzenie.
— Naturalnie, że to świństwo, o! tak! świństwo.
Ale wuj, przerywając im, znów zaczął wylewać swój gniew.
— I pomyślcie tylko, że Elodja mogła właśnie wejść na drabinkę i zobaczyć coś podobnego! Ona, taka niewinna, niemająca o niczem pojęcia, ona, nad której myślami nawet czuwamy!... Dygocę cały na samą myśl o tem! Na honor!... Jaki cios dla pani Karolowej, gdyby tu była?!
W tej samej właśnie chwili, rzuciwszy okiem przez okno, spostrzegł dziewczynkę, która, parta ciekawością, stawiała nogę na pierwszym stopniu drabiny. Porwał się i wrzasnął głosem zdławionym przerażeniem, jak gdyby ujrzał dziecko, zawisłe nad przepaścią.
— Elodjo! Elodjo! — zejdź! odejdź stąd! na miłość boską!
Nogi uginały się pod nim, upadł osłabły na fotel, nie przestając rozpaczać nad wyuzdaniem służby. Wyobrazić sobie, że jedną z nich złapał w kurniku, pokazującą małej, jaki kury mają zadek! Dość się miało trudu, żeby uchronić dziecko poza domem przed ordynarnemi słowami chłopów i cynizmem zwierząt; człowiek traci wprost odwagę, jeżeli i u siebie, we własnym domu, znajduje stałe gniazda rozpusty.
— Aha, wraca! — zawołał nagle. Zaraz zobaczycie.
Zadzwonił i, przy wejściu Honoryny, siedział na fotelu, z miną surową, zdobywszy się wysiłkiem woli na pełen godności spokój.
— Zabieraj swoje manatki, moja panno, i wynoś się natychmiast. Zapłacę ci za osiem dni.
Służąca, wątła, szczupła, zawstydzona i zalękniona, chciała się tłomaczyć, bąkała jakieś słowa oderwane.
— Nic ci nie pomoże! Co najwyżej, zgodzę się nie wydać cię w ręce policji za wykroczenie przeciw moralności.
Oburzyło to dziewczynę.
— Aha! to pewnie dlatego, że zapomniał zapłacić panu za wejście.
Zerwał się z fotela, wyprostowany i wskazał jej majestatycznym gestem drzwi. Po jej wyjściu ulżył sobie brutalnie.
— A to drań! Śmiała zniesławić mój dom!
— O, że drań, to drań! — uprzejmie przytaknęli mu Kozioł i Lizka.
Kozioł powrócił do pierwszego tematu.
— Zatem, to ułożone, wuju? Przyjdzie wuj z małą?
Pan Karol dygotał jeszcze cały. Niespokojnym ruchem zbliżył się do lustra, aby się w niem przejrzeć i, zadowolony z rezultatu, odwrócił się do młodej pary.
— Gdzie? Aha! na wasze wesele?... Bardzo dobrze robicie, moje dzieci, że się pobieracie... Możecie na mnie liczyć. Będę, nie obiecuję tylko sprowadzić Elodji, bo na weselu, wiecie... wyrwie się niejednemu słówko... No? i cóż powiecie? Jak się rozprawiłem z tą ladacznicą? Nie mogę znieść czegoś podobnego we własnym domu!... Do widzenia, liczcie na mnie.
Delhomme’owie, do których Kozioł i Lizka poszli od pana Karola, przyjęli zaproszenie po przepisanem przez obyczaj wymawianiu się i naleganiach. Z całej rodziny pozostał jeszcze jedynie Hjacynt. Ten jednak stawał się nieznośny, pokłócony ze wszystkimi, wymyślający najobrzydliwsze historje, żeby obrazić swoich; postanowiono więc ominąć go, mimo że drżano z obawy przed nową potwornością, jaką pomścić się może za to.
Całe Rognes wyczekiwało niecierpliwie. Zaślubiny te, odkładane tak długo, były wypadkiem dnia. Sam pan Hourdequin, mer, wystąpił we własnej osobie; zaproszenia jednak na wesele, zmuszony był odmówić, gdyż tego dnia miał być w Chartres z powodu jakiegoś procesu. Przyobiecał tylko, że przyjedzie pani Jakóbka, ponieważ wyświadczono i jej uprzejmość zaproszenia jej na festyn. Pomyślano nawet pierwotnie i o księdzu Godardzie, aby mieć dobre towarzystwo. Już przy pierwszych jednakże słowach ksiądz uniósł się gniewem za wyznaczenie ślubu na dzień Świętego Jana. W Bazoches-le-Doyen przypadała tego dnia wielka msza, jakieś poświęcenie — jakże chcieli wobec tego, aby mógł być z rana w Rognes? Ale kobiety: Lizka, Róża i Fanny uparły się, nie mówiły już o zaproszeniu go na wesele, i w końcu musiał ustąpić. Ledwie zdążył na południe, taki wściekły, że wymamrotał im mszę jednym tchem, czem głęboko wszystkich uraził.
Zresztą, po długich debatach, zdecydowano urządzić wesele bardzo skromnie, wśród swoich, a to z racji położenia młodej z trzyletnim już blisko malcem. Mimo to, zamówiono u cukiernika ciasta i deser, na które nie żałowano kosztów, aby pokazać, że się umie brzęknąć trzosem przy nadarzonej okazji. Będzie, jak na weselu starszej córki Cognartów, właścicieli folwarku z Saint-Juste, tort z piramidą, dwojaki krem, cztery gatunki słodyczy i drobnych ciasteczek. W domu przygotować miano zupę suto okraszoną wołowym tłuszczem, kiełbasę, czworo duszonych kurcząt, cztery króliki w potrawce, pieczeń wołową i cielęcą. Wszystko to na piętnaście osób, mniej więcej. Dokładnej liczby nie można było ustalić naprzód. Co zostanie, zje się nazajutrz.
Niebo, trochę zachmurzone z rana, rozjaśniło się, i dzień kończył się ciepły i szczęśliwie pogodny. Nakryto stół w środku obszernej kuchni, naprzeciwko komina, na którym piekło się mięso i skwierczały sosy. Ogień tak ogrzewał izbę, że zostawiono szeroko otwarte oba okna i drzwi, przez które napływały miłe zapachy świeżo skoszonego siana.
Już dnia, poprzedzającego uroczystość, Róża i Fanny przyszły pomagać obu córkom starego Muchy. O trzeciej, w dniu uczty, wielkie wrażenie zrobił zajeżdżający wózek cukiernika, na którego widok wszystkie kobiety wiejskie wybiegły na próg swoich domów. Wystawiono zaraz deser na stół, aby mu się przyjrzeć. Właśnie w tej chwili nadeszła ciotka Starsza, wyprzedzając innych, usiadła z laską, wciśniętą między kolana, i nie spuszczała surowych oczu ze słodyczy. — Słyszane to rzeczy wydawać tyle pieniędzy?! — Nie jadła nic od rana, żeby módz napchać się więcej wieczorem.
Mężczyźni: Kozioł, Jan, który służył jako świadek, stary Fouan i Delhomme wraz z synem Nénessem, wszyscy w surdutach i czarnych spodniach, w wysokich cylindrach, których nie zdejmowali z głowy, bawili się na dworze grą w zatyczki. Pan Karol przybył sam, po odprowadzeniu w wigilję tego dnia Elodji na pensję w Chateaudun i, nie biorąc osobiście udziału w grze, zainteresował się nią, czyniąc sprawiedliwe uwagi.
O szóstej, kiedy wszystko było gotowe, trzeba było jeszcze czekać na Jakóbkę. Kobiety pospuszczały spódnice, które popodpinały szpilkami, aby nie zabrukać ich przy kominie. Lizka była na niebiesko, Franusia na różowo, w sukniach z jedwabiu bardzo sztywnego, wyszłego już z mody, który Lambourdieu sprzedał im po cenie, dwukrotnie przewyższającej jego wartość, wmawiając w nie, że to ostatnia moda paryska. Matka Fouanowa wyciągnęła swoją suknię fjoletową popelinową, którą obnaszała od czterdziestu już lat po wszystkich weselach we wsi i w okolicy, a Fanny, ustrojona na zielono, pobrzękiwała wszystkiemi swojemi świecidłami: łańcuchem przy zegarku, broszką, pierścieniami i kolczykami. Co chwilę inna z kobiet wychodziła na drogę, biegła aż na róg kościoła, aby zobaczyć, czy nie widać jeszcze gospodyni z folwarku. Pieczyste przypalało się, zupa, którą rozlano przedwcześnie, stygła na talerzach. Wreszcie rozległ się okrzyk:
— Jest! Jest!
Zajechał kabrjolet. Jakóbka zeskoczyła z niego lekko na ziemię. Wyglądała prześlicznie. Dobry gust podszepnął ładnej dziewczynie ubranie się skromnie w biały perkalik w pąsowe grochy; na obnażonej szyi nie miała ani jednego świecidła, żadnych klejnotów, prócz pary brylantowych kolczyków w uszach, które podarował jej Hourdequin, rewolucjonizując tem wszystkie okoliczne fermerki. Zdziwiono się jednak, że nie odesłała parobka, który ją przywiózł, mimo że, z pomocą obecnych mężczyzn, umieścił kabrjolet i konia pod dachem. Był to chłop, imieniem Tron, olbrzym o białej skórze, rudy, z twarzą dziecka. Pochodził z Perche: w Borderie był dopiero od paru tygodni, jako parobek stajenny.
— Tron zostanie — rzuciła wesoło. — Odwiezie mnie z powrotem.
W Beaucji nielubiani są ludzie, pochodzący z Perche; pomawiają ich tu o fałszywy i podstępny charakter. Spojrzano po sobie: — Aha! to widać nowy kochanek Cognetki, ten głupi dryblas? — Kozioł bardzo uprzejmy, bardzo żartobliwie nastrojony od rana, odparł:
— To się wie, że zostanie! Starczy, że jest z wami.
Lizka zauważyła, że można zacząć, wszyscy usiedli więc do stołu wśród wzajemnego popychania się i rozgwaru. Brak było trzech krzeseł; znaleziono wszelako trzy dziurawe taburety, którym brakło wyplatającej je niegdyś słomy, położono więc na nich deskę. Łyżki uderzały już mocno o dno talerzy. Zupa była zimna, pływały po niej skrzepłe oka tłuszczu. Nikomu to wszakże nie wadziło, a stary Fouan zauważył żartobliwie, że to nic, że ogrzeje się w brzuchach, co wywołało burzę śmiechu. Po zupie nastąpiło masowe pochłanianie wszystkiego. Kuraki, króliki, olbrzymie pieczenie, obnoszone, znikały przy ogłuszającem kłapaniu szczękami. Bardzo wstrzemięźliwi u siebie w domu, objadali się na potęgę, zaproszeni do innych. Starsza nic nie mówiła, żeby móc więcej jeść, nie przestawała też miażdżyć szczękami i żuć. Strach było patrzeć, ile mógł wchłonąć w siebie ten suchy organizm osiemdziesięcioletniej kobiety. Gdzieś się to wszystko podziewało w jej płaskiem ciele, które ani trochę nawet nie pęczniało od tego opychania się. Ułożono, że Franusia i Fanny zajmą się obsługiwaniem gości, ażeby panna młoda nie potrzebowała wstawać; Lizka nie mogła jednak wytrzymać i co chwilę zrywała się, zakasywała rękawy, ażeby nalać komuś więcej sosu lub odkrajać jeszcze kawał pieczystego. Niebawem zresztą cały stół zajął się usługiwaniem sobie. Coraz ktoś inny wstawał, a to żeby sobie wziąć kromkę chleba, a to znów, aby przynieść z powrotem zabrany już półmisek. Kozioł, który zajął się nalewaniem wina, nie nastarczał już; żeby nie tracić czasu przy odkorkowywaniu i zakorkowywaniu butelek, odszpuntował poprostu beczułkę; że jednak nie zostawiano mu ani chwili czasu na jedzenie, musiał go Jan zastąpić przy napełnianiu litrowych szklanic.
Delhomme, wygodnie rozparty, oświadczył zwykłym swym tonem mędrca, że trzeba zalewać potrawy, jeżeli się nie chce pęknąć. Wniesienie tortu, wielkiego jak młyńskie koło, wzbudziło ogólny zachwyt i pobożne skupienie na widok skomplikowanych, olśniewających jego ozdób. Pan Karol posunął uprzejmość aż do zaklęcia się słowem honoru, że nigdy, w całem Chartres, nie widział piękniejszego. Ojciec Fouan, podniecony, zdobył się na inne porównanie.
— A żeby tak przylepić sobie taki kawał na zadek? wyleczyłoby to chyba wszystkie popękania?!
Cały stół wił się ze śmiechu, szczególnie Jakóbka, która śmiała się aż do łez. Bełkotała, chcąc dodać coś jeszcze, ale słowa więzły jej w gardle wśród śmiechu.
Państwo młodzi umieszczeni byli naprzeciwko siebie. Kozioł pomiędzy matką swoją i Starszą, a Lizka pomiędzy stryjem Fouanem a panem Karolem; inni goście usadowili się, jak chcieli. Jakóbka obok Trona, który nie spuszczał z niej łagodnych swoich oczu bez wyrazu; Jana przedzielał od Franusi tylko mały Juliś, nad którym oboje przyrzekli czuwać. Po torcie wystąpiły jednak u malca gwałtowne objawy przejedzenia i panna młoda musiała pójść położyć dziecko.
Po jej wyjściu Jan i Franusia jedli, siedząc obok siebie. Franusia była jednak w ciągłym ruchu, pąsowa od wielkiego ognia na kominie, przemęczona do niemożliwości, a mimo to mocno podniecona. Jan, usłużny, chciał ją wyręczyć, ale umykała i jemu i Kozłowi, niesfornemu, jak zwykle w chwilach rozczulenia. Przystawiał się on do niej już od początku wieczerzy, szczypał ją w przejściu, na co ona, rozwścieczona, odpowiadała mu szturchańcami; potem wszakże, pod lada pretekstem, podnosiła się znów, jak gdyby pociągnięta, ażeby znów być przez niego uszczypaną i znów odwzajemnić mu się kułakiem. Wyrzekała głośno, że ma sińce na udach.
— To siedź na miejscu! — powtarzał Jan.
— O! co to, to nie! — wołała. — Nie chcę, żeby mu się zdawało, że jest i moim chłopem dla tego, że jest Lizczynym.
Gdy noc zapadła, zapalono świece. Od trzech godzin nie przestawano jeść. Nareszcie, około dziesiątej, rzucono się na deser, popijany kawą, nie jedną lub dwiema filiżankami kawy, ale przed każdym postawiono wielki jej kufel, z którego ciągnął po łyku. Pozwalano sobie na coraz grubsze dowcipy: — Kawa podnieca nerwy — mówiono — doskonale wpływa na zbyt ospałych mężczyzn. — Trzymano się też za boki, ilekroć który z żonatych współbiesiadników odpijał porządny jej haust.
— Dobrze robisz, że pijesz kawę — zwróciła się do Delhomme‘a Fanny w doskonałym humorze, wyzbywając się zwykłej swojej powściągliwości.
Sponsowiał, zaczął poważnie tłomaczyć się zmęczeniem po nadmiernej pracy, a syn ich, Nénesse, śmiał się z rozdziawioną gębą pośród wybuchów ogólnego śmiechu i głośnych klapsów po pośladkach, wywołanych poufnem tem zwierzeniem małżeńskiem. Chłopak tak się zresztą objadł, że formalnie pękała na nim skóra. Znikł od stołu i rodzice, przy odejściu, znaleźli go w oborze, śpiącego między dwiema krowami.
Ciotka Starsza i tym razem trzymała się najdłużej. O północy rzuciła się łapczywie na drobne ciastka, zrozpaczona, że nie jest w stanie zjeść wszystkich do końca. Wylizano do dna salaterki z kremem, zmieciono do ostatniej okruszyny tort z piramidą. Pod wpływem coraz większego odurzenia winem zapomniano zupełnie o formach: kobiety porozpinały staniki, mężczyźni popuszczali pasy, zamieniano się wciąż miejscami, drobne, gawędzące grupy potworzyły się dokoła stołu, lśniącego się od rozlanych sosów, pochlapanego winem. Próbowano śpiewać piosenki, nie dośpiewano jednak żadnej do końca. Jedynie stara Fouanowa, z rozanieloną twarzą, nuciła w dalszym ciągu jakiś sprośny madrygał z minionego stulecia, refren jej młodości, który teraz przypomniała sobie, wybijając takt jego trzęsącą się już głową. Zbyt mało też było par, aby móc tańczyć. Mężczyźni woleli wychylać litrowe szklanice wina i palić przy tem fajki, któremi raz wraz uderzali o stół, aby opróżnić je z tytuniowego żużla. W jednym z rogów pokoju, ukryci w kącie Fanny i Delhomme wyrachowywali co do grosza, w obecności Jana i Trona, jaka będzie sytuacja materjalna nowozaślubionych i jakie mogą mieć widoki. Obliczanie to trwało bez końca; ustalano cenę każdego kwadratowego centymetra ziemi; oboje znali majątek każdego z mieszkańców Rognes, nie wyłączając wartości ich bielizny. Na drugim końcu stołu Jakóbka zagarnęła pana Karola, wpatrzona w niego z nieodpartym swoim uśmiechem i wyrazem rozbłysłego w ładnych, przewrotnych oczach zaciekawienia, z jakiem zarzucała go pytaniami:
— Jakże tam w Chartres? Można się dobrze zabawić? Wesoło tam? Ładnie?
On odpowiedział jej poważnie, wychwalając „spacer okólny“, aleję, wysadzaną staremi drzewami i tworzącą dokoła Chartres piękny spacer w cieniu. W dolnej części miasta zwłaszcza, wzdłuż brzegu Eury, dają bulwary miły chłód w lecie. Poza tem jest katedra! I zaczął unosić się nad katedrą tonem znawcy, a zarazem człowieka głęboko religijnego, mającego szacunek dla wiary. Tak, to jedna z najpiękniejszych budowli, zbyt obszerna tylko jak na dzisiejsze czasy. Pobożność zanika. Katedra prawie zawsze pusta jest wpośród opustoszałego również placu, na którym cienie dewotek snują się w dni powszednie. Sam odczuł bolesny smętek wielkiego upadku i ruiny, wszedłszy do kościoła pewnej niedzieli podczas nieszpór; szczękało się zębami z zimna, ciemno było z powodu malowanych okien, tak, że dopiero, oswoiwszy się z mrokiem, mógł rozeznać dwa szeregi uczennic zamkniętych pensjonatów. Dziewczątka gubiły się w tym obszarze, niby garstka mrówek; ich cienkie, piskliwe głosiki, jakiemi śpiewały pieśń pobożną, zamierały pod wysokim stropem. O! doprawdy! serce się ściskało, że ludzie uciekają tak od kościołów, aby zapełniać winiarnie i szynki!...
Jakóbka, zdziwiona, wpatrywała się w niego w dalszym ciągu z uśmiechem. Wreszcie szepnęła:
— Ale... nie o to chodzi. A kobietki w Chartres?... Wesołe kobietki? Jakże tam? Powiedz pan.
Zrozumiał, spoważniał jeszcze bardziej, zaczął się jednak wywnętrzać, porwany ogólnem odurzeniem oparami wina. Ona, cała różowa, drgająca tysiącem drobnych uśmieszków, przyciskała się do niego, jak gdyby chcąc przeniknąć tajemnicę cowieczornego pędu szeregów mężczyzn. Nie było to wszakże to, o czem myślała. Opowiadał jej o ciężkiej pracy, z tem związanej, bowiem, pod wpływem wina, stawał się bardziej melancholijny i ojcowski. Potem jednak ożywił się, kiedy mu powiedziała, że kiedyś zabawił ją, w przejściu przez Chateaudun, na rogu ulicy Davignon i ulicy Loiseau, widok małego, mocno podrujnowanego domku z zamkniętemi, nawpół przegniłemi żaluzjami. Z tyłu, w zapuszczonym, źle utrzymywanym ogródku wielka kula szklana odbijała fasadę domu; dokoła szczytowego otworu, zamienionego na gołębnik, fruwały gołębie, gruchając w promieniach słońca. Owego dnia gromadka dzieci bawiła się na schodkach, prowadzących do wejścia, słychać też było z za muru sąsiadujących koszar kawaleryjskich odgłosy komendy. Pan Karol przerwał jej, mówiąc z irytacją, że zna dobrze to miejsce; dwie, wstrętne, wyniszczone baby; niema nawet luster na dole. Takie nory zatracone bezczeszczą tylko zawód.
— Ale czego można żądać od marnej podprefektury? — dodał w końcu, uspokojony, stając na stanowisku filozoficznej wyrozumiałości człowieka wyższego.
Była pierwsza po północy. Zaczęto przebąkiwać o rozejściu się do domów. Jak się miało już z sobą dziecko, niema co bawić się w ceremonje, żeby wleźć razem pod kołdrę.
Wszystkie te sztuki farsowe: szczecina na sienniku, rozkręcone śrubki łóżka, zabawki, szczekające za naciśnięciem, wszystko to byłoby dla nich jak musztarda po obiedzie. Najlepiej będzie wypić jeszcze po szklaneczce i powiedzieć sobie dobranoc.
W tej samej chwili Lizka i Fanny wydały równocześnie okrzyk oburzenia i zgrozy. Ktoś cisnął z całego rozmachu do kuchni przez otwarte okno garść łajna, zebranego pod płotem i suknie obu kobiet opaskudzone zostały odrazu na nic, ochlapane od góry do dołu obmierzłą tą szkaradą. — Jaka świnia mogła zrobić coś podobnego? — Zaczęto szukać na podwórzu, na gościńcu, za murem. Nie było nikogo. Zresztą, domyślili się wszyscy, że to Hjacynt zemścił się w ten sposób, że go nie zaproszono.
Fouanowie i Delhomme’owie pożegnali się. Pan Karol także, Ciotka Starsza obeszła jeszcze pożądliwie stół, szukając, czy coś się jeszcze nie znajdzie, wreszcie, i ona zdecydowała się pójść, zdążywszy jeszcze powiedzieć Janowi, że Kozłowie zdechną z głodu na barłogu. Na drodze, podczas kiedy inni, zupełnie pijani, potykali się o kamienie, słychać było silne, mocne, oddalające się jej kroki i rytmiczne uderzenia jej laski o bruk szosy.
Tron zaprzągł konia do kabrjoletu dla pani Jakóbki, która, stojąc już na stopniu, odwróciła się.
— Wracasz z nami, Janie?... Nie? Prawda, że nie?...
Chłopak, szykujący się wleźć na wózek, zrozumiał i cofnął się, szczęśliwy, że może pozbyć się jej na rzecz towarzysza. Widział, jak przytuliła się do olbrzymiego korpusu nowego swojego kochanka i nie mógł powstrzymać się od śmiechu, kiedy kabrjolet skrył się już z oczu. Mniejsza o to! wróci piechotą. Tymczasem usiadł jeszcze na chwilę na kamiennej ławce na podwórzu, obok Franusi która odpoczywała tutaj, odurzona gorącem i znużeniem, w oczekiwaniu na rozejście się reszty gości. Oboje Kozłowie byli już w swojej izbie, a ona przyobiecała im, że pozamyka wszystko, zanim sama pójdzie spać.
— O, jak tu dobrze! — westchnęła po długiej chwili milczenia.
I znów zaległa uroczysta cisza. Noc jarzyła się mirjadami gwiazd, świeża, rozkoszna. Z ponad łąk nadbrzeżnych dolatywał tak mocny zapach świeżo skoszonego siana, że całe powietrze dokoła było nim przesiąknięte, niby balsamem dzikiego jakiegoś kwiecia.
— Tak! dobrze tu! — powtórzył za nią Jan. — Człowiek lżej prawdziwie oddycha.
Nie odpowiedziała; spostrzegł, że zdrzemnęła się. Głowa jej opadła i sparła się na jego ramieniu. Nieporuszony, pozostał tak na ławce jeszcze z godzinę, snując w duszy mgliste jakieś rojenia. Złe myśli opanowały go zrazu, potem pierzchły. Jest zbyt młoda — wydało mu się, że z czasem ona sama tylko postarzeje się i zbliży do niego.
— Słuchaj, Franusiu, czas, żebyś się położyła. Może ci się coś stać.
Ocknęła się odrazu.
— Tak. Macie rację, wygodniej będzie w łóżku... Dowidzenia, Janie.

— Dowidzenia, Franusiu.

CZĘŚĆ TRZECIA.
I.

Miał Kozioł wreszcie swoją część, swoją ziemię, tak gorąco pożądaną, a mimo to odrzucaną przez dwa i pół lat z górą z wściekłą zaciętością, na którą złożyły się — żądza, złość do reszty rodzeństwa i zapamiętanie! On sam nie wiedział już, dlaczego tak się zaciął w uporze. Palił się przecież w duszy do podpisania aktu, a równocześnie bał się, że go oszukają, że będzie ofiarą podejścia. Nie mógł znieść myśli, że nie odziedziczy całej ziemi, całych dziewiętnastu mórg, dzisiaj rozczłonkowanych i podzielonych. Od chwili kiedy zgodził się przyjąć, zaznał rozkoszy zadowolenia wielkiej namiętności, brutalnej radości posiadania. Radość tę podwajała myśl, że właśnie brat i siostra zostali oszukani, że jego dział miał wyższą wartość, jako że przytykał teraz bezpośrednio do nowej szosy. Ilekroć spotykał się z rodzeństwem, uśmiechał się złośliwie, mówiąc wyraźnie mruganiem oczu:
— A przecie, ja was wkopałem, a nie wy mnie!
Nie było to wszystko jeszcze. Tryumfował także z powodu swojego, tak długo odkładanego, ożenku, dumny z dwóch hektarów, które wniosła mu Liza, a które sąsiadowały bezpośrednio z jego kawałem ziemi. Myśl o konieczności podziału schedy pomiędzy obie siostry nie przychodziła mu wcale do głowy, a w każdym razie odkładał ją na czas tak odległy, że miał nadzieję znaleźć jeszcze sposób wykręcenia się od tego. Posiadał więc, licząc w tem i część Franusiną, osiem morgów ziemi ornej, cztery morgi łąki i około dwóch i pół — winnicy. Zachowa je! Raczej wyrwą mu kawał własnego ciała! Nie odda zwłaszcza nigdy działki tuż przy drodze, obejmującej teraz bez mała trzy hektary. Ani jego brat, ani jego siostra nie mają podobnej! Mówił o tem z rozpromienionemi dumą policzkami.
Minął rok, pierwszy rok posiadania, który był dla Kozła jednym, nieprzerwanym ciągiem rozkoszy. Nigdy jeszcze, przez cały czas najmowania się do roboty u innych, nie orał ziemi i nie uprawiał jej z taką głębią przejęcia się. Była już teraz jego własnością; chciał przeniknąć ją, zapłodnić aż do najtajniejszych jej wnętrzy. Wieczorem wracał wyczerpany z sił; lemiesz jego pługa lśnił się jak srebro. W marcu zbronował zboża, w kwietniu — owsy, wkładając w to nieskończone starania, oddając się temu bezpodzielnie. Kiedy pola nie wymagały już pracy, przychodził oglądać je, jak zakochany, który musi patrzeć ciągle na przedmiot swojej miłości. Obchodził je dokoła, nachylał się, brał po swojemu przygarść tłustej ziemi, rozcierał ją z lubością na dłoni, przesypywał między palcami, szczęśliwy, jeśli czuł ją ani zbyt suchą, ani zbyt wilgotną, pachnącą kiełkującem ziarnem.
Beaucja roztaczała dokoła niego zieleń swoich niw, od listopada do lipca, od chwili ukazania się pierwszej zielonej runi aż do momentu żółcenia się długich łodyżek. Nie wychodząc z domu, chciał mieć obszary te wciąż przed oczami. Odbarykadował okno swojej kuchni, tylne, wychodzące na równinę; stawał przed niem, widział całą okolicę na dziesięć mil w promieniu, olbrzymią, bezbrzeżną, obnażoną pod kopułą nieba równinę rodzimej Beaucji, Nic nie przecinało jej jednostajności, nawet drzewo żadne, i tylko słupy telegraficzne biegły w dal, w nieskończoność, wyznaczając drogę z Chateaudun do Orleanu. Zrazu, na wielkich kwadratach brunatnej ziemi zazielenił się meszek zaledwie dostrzegalny, nieomal niewyczuwalny. Potem ta barwa zielona nasilała się, ziemię pokrywały jednostajne prawie dywany w kolorze zielonego aksamitu. Potem źdźbła strzelały wzwyż, gęstniały, każda roślina inny, swoisty przybierała odcień. Zdaleka też odróżniał żółtawą zieleń pszenicy, niebieskawą — owsa, szarawą — żyta, niekończące się łany, rozpostarte we wszystkich kierunkach wpośród czerwieniejących połaci kwitnącej koniczyny. W tym okresie Beaucja strojna była w całą krasę młodości w wiosennej swojej szacie, gładkiej i świeżej, kojącej wzrok swoją jednostajnością. Łodygi rosły wciąż, aż wreszcie zafalowały ruchomym, głębokim, bezkresnym oceanem zbóż. Zrana, w piękne, pogodne dni unosił się nad nim mglisty, różowy opar. W miarę, jak słońce wschodziło coraz wyżej w przejrzystem powietrzu, wiał szerokiem, miarowem tchnieniem wiatr, żłobiąc pola smugami brózd; fala jego szła od widnokręgu, ciągnęła się wgłąb i ginęła na przeciwległym krańcu. Barwy bladły w lekkiem drganiu, mora ze starego złota przelewała się po powierzchni zbóż, błękitniały owsy, a rozedrgane żyto miało liljowe odbłyski. Jedna fala szła bez przerwy za drugą, nieustanny przypływ, gnany wdał tchnieniem wiatru, marszczył gładką toń łanów. Kiedy zapadał wieczór, wydawały się dalekie, jasno oświetlone fasady domów jak gdyby białemi żaglami; strzelające w górę dzwonnice czyniły wrażenie masztów, wbitych poza brózdami gruntu. Było zimno, mrok potęgował wrażenie wilgoci i szmeru otwartego morza; daleki las tonął w mgle, podobny do rozwianej plamy lądu.
I w dni słotne, ponure, bezsłoneczne, przyglądał się Kozioł okolicy, przyglądał się Beaucji, rozesłanej u jego stóp, jak rybak przygląda się ze swojego występu skalnego wezbranemu morzu, na którem nawałnica okrada go z jego chleba. Widział gwałtowną burzę, czarną chmurę, rzucającą na wszystko dokoła trupi, zielonawy odblask; widział czerwone ogniki, rozpalające się w skrętach błyskawic na wierzchołkach traw; widział trąbę powietrzną, nadbiegającą z odległości sześciu mil bodaj, zrazu w postaci drobnej płowej chmurki, skręconej na podobieństwo sznura, potem, wyolbrzymionej w masę wyjącą, pędzącą w potwornym galopie, a w ślad za nią zorane zbiory, zbożowe pola, rozprute trzykilometrowej szerokości brózdą, wszystko stratowane, połamane, zmiecione z oblicza ziemi. Jego pola nie ucierpiały; litował się nad klęską, jaka dotknęła innych, a raczej natrząsał się z niej z tajoną radością. I w miarę, jak zboże jego rosło, radość ta potęgowała się. Szara wysepka jednej z wiosek znikła już pod wznoszącym się w górę oceanem zieleni. Pozostały już tylko dachy budynków na folwarku Borderie, ale i one z kolei rychło zostały zatopione. Teraz już pozostał sam jeden, jak gdyby jedyny ocalały szczątek zagłady, wiatrak z rozpostartemi szeroko skrzydłami. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, morze zbóż, wszechogarniające, przelewające się za brzegi, pokrywające całą ziemię swoim bezmiarem zieleni.
— A! do licha! — powtarzał co wieczór, siadając do stołu — jeżeli lato nie będzie za suche, będziemy mieli chleba poddostatkiem!
Kozłowie roztasowali się w domu. Oni oboje zajęli dużą izbę na dole, a Franusia zadowolniła się małą, dawną izdebką ojca na górze nad niemi, wyczyszczoną, mieszczącą polowe łóżko, starą komodę, stół i dwa stołki, Wydziałem jej były w dalszym ciągu krowy; życie jej toczyło się po dawnemu. W pozornym tym spokoju czaiło się jednak źródło przyszłego zatargu, tkwiące w zawieszonej chwilowo kwestji podziału schedy między obie siostry. Nazajutrz po ślubie zażądał stary Fouan, który był opiekunem młodszej z dziewcząt, dokonania tego podziału aby uniknąć wszelkich przykrości później. Ale Kozioł żachnął się. — Po co? Franusia jest za młoda, ziemia nie jest jej tymczasem potrzebna. Czy się co w jej życiu zmieniło? mieszka u siostry, jak dawniej, ma wikt i przyodziewek; nie może chyba narzekać. Na wszystkie też wywody stary potrząsał tylko głową: nigdy nie można wiedzieć, co się stanie, najlepiej ustalić wszystko w porządku, I młoda dziewczyna ze swej strony nalegała także; chciała wiedzieć, jaki jest jej udział, chociażby nawet miała go potem zostawić opiece szwagra. Ten jednak rozbroił ją pozorną dobrodusznością swoją, uporem i drwinkami, a także popisywaniem się wszędzie przyjemnością życia rodzinnego w zgodzie i zadowoleniu.
— Trzeba żyć zgodnie, to dla mnie najważniejsze!
I rzeczywiście, w ciągu pierwszych dziesięciu miesięcy nie było najmniejszej sprzeczki ani między siostrami, ani między małżeństwem. Powoli wszelako jęło się coś psuć. Zaczęło się od złych humorów. Z początku były tylko dąsy, potem poszły wzajemne zarzuty, z obu stron padały ostre słowa, na dnie tych żalów obustronnych ferment „mojego“ i „twojego“ toczył w dalszym ciągu swoje dzieło zniszczenia, psując stopniowo i niwecząc całą przyjaźń.
Lizka i Franusia nie ubóstwiały się już wzajem z dawną wielką dla siebie tkliwością. Nikt już nie spotykał ich, objętych wpół, owiniętych jedną i tą samą chustką i tak przechadzających się o zmierzchu. Chłód wzajemny potęgował się między niemi, jak gdyby ktoś sztucznie je rozłączył. Od czasu, kiedy zamieszkał z niemi obcy mężczyzna, wydało się Franusi, że zabrano jej siostrę. Dawniej dzieliły się obie wszystkiem, teraz dzielił je mężczyzna, należący tylko do jednej. Stał się on dla niej w ten sposób kimś obcym, zawadą, tarasującą dostęp do jej serca, w którem żyła ona, zamknięta samotnie. Ilekroć Kozioł całował Lizkę, odchodziła, nie całując jej na pożegnanie urażona, jak gdyby ktoś pił z jej szklanki. Zachowała dawne swoje, dziecięce poglądy na sprawę własności, traktując ją z niesłychaną namiętnością. „To moje, a to twoje!“ A ponieważ siostra jej była teraz cudza, nie tykała jej, wzamian wszakże żądała, aby zwrócono jej to, co należało do niej: połowę gruntu i połowę domu.
W gniewie Franusi taiła się inna jeszcze przyczyna, której ona sama nawet nie umiałaby określić. Dotychczas, w domu starego Muchy, zlodowaciałym wskutek długiego jego wdowieństwa, nie owiewało jej żadne tchnienie niepokojące. A teraz, mieszkał w nim mężczyzna, brutalny samiec, przywykły w byle rowie zadzierać dziewczętom spódnice do góry, chłop, którego baraszkowanie z żoną wstrząsało przegrody ścienne, dochodziło palącem tchnieniem po przez szczeliny desek. Wiedziała o wszystkiem, nauczona na zwierzętach; budziło to w niej obrzydzenie, a zarazem podniecało ją. We dnie wolała wychodzić, dając im możność swobodnego robienia świństw. Wieczorem, ilekroć, wstając od stołu, zaczynali swoje śmiechy, wołała za niemi, aby czekali przynajmniej, dopóki nie zmyje statków. Potem umykała do swojej izdebki, zatrzaskując za sobą gwałtownie drzwi i rzucając przez zaciśnięte zęby ostre wymysły: — Świnie! brudasy!... Pomimo oddalenia wydawało jej się, że słyszy wszystko, co zachodzi na dole. Wciskała głowę w poduszkę, naciągała okrywający ją koc po sam podbródek i tak leżała, rozpalona gorączką, mając pełne oczy i uszy niezdrowych halucynacyj, cierpiąc z powodu buntu własnej dojrzałości płciowej.
Najgorsze było, że Kozioł, miarkując, iż ją to tak przejmuje, podrwiwał z niej. — No i co? co w tem złego? ciekawa rzecz co powie, jak sama przez to przejdzie? — I Lizka także się śmiała, nie widząc w tem nic zdrożnego. On zaś tłomaczył swój pogląd na całą rzecz: — skoro Pan Bóg dał ludziom przyjemność, która ich nie kosztuje, wolno używać jej dowoli, po same uszy; byle nie robić dzieciaka! O, co to, to nie! tego nie trzeba. I tak płodzi się ich zadużo, jak się nie jest po ślubie!... Płodzi się przez głupotę. Juliś chociażby, ładna niespodzianka!... Musiał się na nią zgodzić, co było robić? Ale w małżeństwie człowiek mądrzeje; to już nie żarty! Gotów byłby dać się pokrajać jak kot, byle nie wpaść po raz drugi. Dziękuję! Żeby jeszcze jedna gęba była do żywienia w domu, gdzie i tak się nie przelewa! Dobrze też miał się na baczności, bawiąc się z żoną. Taka szelma tłuściutka, że przylepiłoby się jej odrazu — powtarzał, dodając żartem, że orze mocno, ale nie sieje.
— Zboża! o, zboża! ile tylko może go zrodzić! Zrychlony brzuch ziemi! Ale dzieciaki!... O, nie, z tem skończone raz nazawsze!...
Wśród nieustannych tych szczegółów, wśród ciągłych stosunków płciowych, o które musiała, chcąc niechcąc, się ocierać i których echa do niej dochodziły, wzrastał niepokój Franusi. Utrzymywano, że zmieniło się jej usposobienie, w istocie też ulegała niezrozumiałym napadom złego humoru i kaprysów, wciąż przeskakując od śmiechu do smutku, potem znów do gniewu, szorstkości i dąsów. Z rana patrzyła na Kozła złem okiem, kiedy, nie krępując się, przechodził przez kuchnię nawpół nagi. O byle drobiazg, o stłuczoną przez Franusię filiżankę, czy miskę, wybuchały między nią a siostrą gwałtowne sprzeczki. — Cóż to? czy to nie jej miska czy filiżanka? połowa przynajmniej? Czy to nie wolno jej, jeśli jej się podoba, stłuc połowy wszystkiego? Z chwilą dotykania sprawy własności kłótnie zaostrzały się, pozostawiając po sobie kilkodniowe wzajemne żale.
W tym czasie i sam Kozioł wpadać zaczął także w fatalny humor. Ziemia przechodziła fazę straszliwej suszy, ani kropla deszczu nie spadła od sześciu tygodni. Wracał do domu z zaciśniętemi pięściami, wszystko przewracało się w nim na widok zagrożonych zbiorów, marnego żyta, chudego owsa, kłosów, spalonych już przed zawiązaniem się ziarna. Cierpiał zupełnie tak samo jak jego zboża, żołądek zwężał się w nim, członki kurczowo zaciskały się, malały, wysychały, żarte niepokojem i gniewem. Pewnego rana po raz pierwszy starł się ostro z Franusią. Parno było; w rozchełstanej koszuli i rozpiętych, opadających mu z pośladków, portkach, tak, jak wrócił po umyciu się przy studni, usiąść chciał przy stole. Franusia, która przyniosła mu miskę zupy, pokręciła się przez chwilę za nim, w końcu wszakże nie wytrzymała i, cała ponsowa, wybuchła gniewem.
— Spuść koszulę! słyszysz? to obmierzłe!
Nie był usposobiony do żartów; uniósł się:
— Do djabła ciężkiego! przestaniesz ty się mnie czepiać?... Jak ci się nie podoba, to nie patrz!... Widać miałabyś już ochotę sama popróbować, smarkulo, kiedy tak wciąż kręcisz się koło tego?
Zaczerwieniła się jeszcze mocniej i coś wymamrotała, kiedy Liza palnęła głupstwo, dodając:
— Sprawiedliwie mówi — dosyć już mamy ciebie!... Lepiej, żebyś sobie poszła, jeżeli niema nam być wolno robić w naszym domu, co nam się podoba.
— Dobrze! pójdę sobie — z wściekłością zawołała Franusia, zatrzaskując za sobą drzwi.
Ale nazajutrz Kozioł ochłonął, był w najlepszym humorze, gotowy do zgody, żartował. W nocy niebo zaciągnęło się chmurami i od dwunastu godzin padał drobny, ciepły, przenikający wgłąb ziemi deszcz, jeden z tych deszczów, które przywracają pola do życia. Otworzył okno kuchenne, wychodzące na obszary niw i stał przy niem od świtu, przyglądając się spadającej z nieba wodzie. Promieniał, powtarzając raz wraz, z rękami głęboko zasuniętemi w kieszenie: — Możemy żyć, jak panowie, kiedy Pan Bóg sam za nas pracuje... A! do pioruna! milej jest siedzieć cały dzień z założonemi rękami, niż harować po próżnicy od świtu do nocy...
Deszcz padał wciąż miarowy, powolny, łagodny, bez końca. Zdawało mu się, że słyszy przez otwarte okno, jak wyschła, spragniona, pozbawiona rzek i źródeł ziemia Beaucji chłonie tę wodę, wypija ją. Jeden wielki szmer, jedno przelewanie się przez gardło wszechświata, jedno rozkoszne wchłanianie w siebie zbawczej wilgoci. Wszystko odżywało i zazieleniało się na nowo w strumieniach tej ulewy. Zboża krzepły, odmłodzone, wyprężone, jędrne, wznoszące do góry swoje kłosy, nabrzmiałe, rozrosłe, pękające od nadmiaru ziarna. A i on sam, na podobieństwo ziemi i zboża, wpijał w siebie tę wodę, chłonął ją wszystkiemi porami, rozprostowany, odświeżony, uleczony... Co chwilę wracał do okna, wołając:
— Patrzcie! patrzcie!... To pięciofrankówki padają wprost z nieba.
Nagle, usłyszał za sobą otwierające się drzwi, odwrócił się i ze zdziwieniem ujrzał na progu starego Fouana.
— A!... ojciec!... Cóż to? wraca ojciec z polowania na żaby?
Stary, uporawszy się z wielkim niebieskim parasolem, wszedł, pozostawiając saboty swoje na progu.
— Pyszne podlewanie! Pyszne podlewanie! — rzekł. — Potrzebne było.
Od roku, odkąd rozdział został ostatecznie dokonany, podpisany i wciągnięty w księgi, nie robił nic innego, jeno wciąż chodził oglądać dawne swoje pola. Spotykano go, kręcącego się nieustannie wśród nich, interesującego się ich stanem, rozradowanego, lub zgnębionego, zależnie od zapowiadania się zbiorów, wściekającego się na dzieci, że to już nie to, co było, że to ich wina, jeżeli gospodarstwo nie idzie jak trzeba. Deszcz rozweselił i jego także.
— Zaszliście zatem po drodze zobaczyć się z nami, ojcze?
Franusia, milcząca dotychczas, zbliżyła się i oświadczyła ostro:
— Nie, to ja prosiłam stryja, żeby przyszedł.
Lizka, zajęta przy stole łuskaniem grochu, przerwała robotę i stanęła w pozie wyczekującej z zastygłą nagle twarzą. Kozioł, który w pierwszej chwili zacisnął pięście, przybrał znów żartobliwą minę, postanowiwszy nie dać się unieść gniewem.
— Tak — zwolna wyjaśniać zaczął stary — mała przyszła pogadać ze mną wczoraj... Widzicie, że dobrze radziłem, żeby ułożyć wszystko odrazu. Każdemu, co jest jego, bez kłótni, bez swarów... A teraz, trzeba raz wreszcie z tem skończyć. To chyba przecież jej prawo wiedzieć, co się jej należy? Nagannie byłoby z mojej strony... Umówmy się zatem, którego dnia pójdziemy wszyscy razem do kancelarji pana Baillehache’a.
Lizka niezdolna była powstrzymać się.
— Szkoda, że nam nie przysyła na łeb żandarmów. Okradamy ją, czy co u licha?... Cóż to? Czy opowiadam może ludziom, że zrobiła się z niej istna zafajdana pała, że niewiadome, z jakiego końca się jej tknąć?
Franusia szykowała się odpowiedzieć siostrze tym samym tonem, ale Kozioł, ująwszy ją z tyłu wpół, jakby dla żartu, zawołał:
— Et, głupstwa, i tyle!... Kto się czubi, ten się lubi! — prawdę mówię? Ładnieby to było, żeby się siostry nie miały godzić z sobą!
Młoda dziewczyna wyrwała mu się gwałtownie i kłótnia już miała rozpętać się na nowo, gdy, nagle, rozległ się radosny okrzyk na widok otwierających się drzwi.
— Jan!... a to ci zmókł, niczem pudel!
W istocie Jan, który przybiegł kłusem z folwarku, jak to mu się często zdarzało, zarzucił tylko worek na plecy dla ochrony przed deszczem; przemoczony był nawksroś, ociekał wodą, ale sam śmiał się z tego dobrodusznie. Podczas, kiedy otrząsał się i wycierał, Kozioł, powróciwszy znów do okna, rozpromieniał się coraz bardziej na widok nieustającego deszczu.
— A to ci pada! istne błogosławieństwo leci z nieba! Aż się serce raduje!
I, powracając na środek izby, dodał:
— Przychodzisz w samą porę. Te dwie zaczynały się już brać za łby... Franusia chce rozdziału, żeby odejść od nas.
— Co? ta smarkula? — zawołał Jan zdumiony.
Jego żądza posiadania dziewczyny rosła w nim wciąż w ukryciu; jedyną jego przyjemnością było przychodzić dla niej do tego domu, w którym przyjmowano go jak przyjaciela. Dwadzieścia razy już byłby się o nią oświadczył, gdyby nie uważał się za zbyt starego wobec niej, takiej młodej. Daremnie czekał: piętnaście lat różnicy nie zmniejszało się przez to. Nikomu nie zdawało się przychodzić nawet do głowy, że mógł myśleć o niej: ani jej samej, ani jej siostrze, ani szwagrowi. Dlatego właśnie Kozioł przyjmował go tak serdecznie, bez obawy o wyniki.
— Smarkula! tak, prawdziwie smarkula — powtórzył, wzruszając po ojcowsku ramionami.
Ale Franusia, zesztywniała, z opuszczonemi w ziemię oczami, powtarzała:
— Chcę mieć mój dział.
— To byłoby najmądrzej — szepnął stary Fouan.
Ale Jan wziął ją łagodnie za ręce i przysunął do siebie, trzymając tak, opartą o swoje kolana, rękami drżącemi przy dotykaniu jej ciała. Zaczął przemawiać do niej łagodnie, wzruszonym, tkliwym, urywającym się coraz bardziej głosem w miarę jak zaklinał ją, żeby została. — Dokąd pójdzie? — do obcych ludzi? na służbę do Cloyes albo do Chateaudun? Czy nie lepiej jej tutaj, w tym domu, w którym wyrosła, śród ludzi, którzy ją miłują? Słuchała jego słów i roztkliwiała się sama z kolei, chociaż bowiem nie wyczuwała w nim zakochanego, chętnie zwykła go słuchać, trochę przez przyjaźń, a trochę ze strachu, bo taki był poważny.
— Chcę dostać mój dział — powtórzyła już mniej stanowczo; — ale nie mówię wcale, że pójdę sobie.
— Głupia! — wtrącił Kozioł — co poczniesz ze swoim działem, skoro zostajesz? Masz przecie wszystko, tak samo jak ja, jak twoja siostra. Na co ci połowa?... Nie, to doprawdy skręcić się można ze śmiechu!.. Słuchaj! Zrobimy podział w dniu twojego ślubu.
Oczy Jana utkwione w dziewczynie, zamigotały, jak gdyby serce w nim zamarło za chwilę.
— Słyszysz? W dniu twojego ślubu?
Nie odpowiadała, zgnębiona.
— A teraz, Franuś, idź ucałuj siostrę. Tak będzie najlepiej.
Lizka nie była zła w gruncie, dobroć serca leżała ukryta pod hałaśliwą jej wesołością zażywnej kumoszki, rozpłakała się też, kiedy Franusia zawisła jej na szyi. Kozioł, zachwycony, że udało mu się odwlec sprawę zawołał, że, do djabła! trzeba zapić całą rzecz. Przyniósł pięć szklanek, odkorkował butelkę i poszedł jeszcze po drugą. Smagła twarz starego Fouana zabarwiła się, nie przestawał wszakże tłomaczyć, że musi pilnować swojego prawa. Wszyscy przepili, mężczyźni tak samo jak kobiety, za zdrowie każdego i całej kompanji.
— Dobra rzecz, wino! — zawołał Kozioł, odstawiając szorstkim ruchem szklankę, — ale mówcie, co chcecie, więcej warta jednak ta woda, co pada... Spójrzcie tylko... pada wciąż, nie ustaje padać! Złoto z nieba!
I wszyscy razem, stłoczeni przy oknie, rozpromienieni, w zbożnym zachwycie przyglądali się cienkim strumykom ciepłego deszczu, spadającym miarowo, powolnie, bez końca, jak gdyby w kroplach tej wody dobroczynnej widzieli pyszny rozrost zieleniejących zbóż.

II.

Pewnego dnia tego lata stara Fouanowa, która miewała napady osłabienia i której nogi odmawiały posłuszeństwa, sprowadziła sobie cioteczną wnuczkę, Palmirę, do szorowania domu. Fouan poszedł swoim zwyczajem włóczyć się po polach, a podczas kiedy biedaczka, cała przesiąknięta wodą, stojąc na kolanach, tarła podłogi, ile miała sił, staruszka śledziła krok za krokiem jej robotę, przyczem obie przeżuwały po raz niewiadomo który dawne historje.
Nasampierw mowa była o nieszczęściu Palmiry, nad którą brat jej, Hilarjon, znęcał się teraz okrutnie. Tak, ten kaleka, tępak, stawał się zupełnie złym, a ponieważ nie znał siły swoich pięści, zdolnych zmiażdżyć kamienie, była w ciągłym strachu, ilekroć zabierał się do bicia jej, że zabije ją na miejscu. Nie pozwalała jednak, żeby ktokolwiek mięszał się do tego i tkliwość jej dla brata tak była bezgraniczna, że wyrzucała ludzi, którzy przychodzili go uśmierzać. Przed tygodniem narobił takiego rwetesu, że całe Rognes wciąż jeszcze o tem mówiło; tak straszliwa wybuchła miedzy niemi bójka, że przybiegli sąsiedzi i zastali go robiącego świństwa z rodzoną siostrą.
— Powiedz, moja kochana — zapytała Róża, chcąc wydostać z niej zwierzenia, — chciał cię zniewolić ten potwór? Palmira, zgięta we dwoje w swoich ociekających wodą łachmanach, przestała na chwilę szorować, rozgniewana, nieodpowiadająca.
— A co im do tego? — wybuchła wreszcie — co obcym ludziom do tego? Kto ich prosił, żeby przychodzili do nas na przeszpiegi?... Nic nikomu nie ukradliśmy.
— No, no!... — obruszyła się matka Fouan — jeżeli to prawda, co gadają, że żyjecie z sobą, to bardzo źle.
Przez chwilę nieszczęśliwa ofiara pozostała niema, bez słów, z wykrzywioną bólem twarzą i oczami mgliście utkwionemi wdal, potem, zgięta znów we dwoje, bąkać zaczęła, przerywając sobie wyraz każdy przyśpieszonym, wahadłowym ruchem wątłych ramion, trących z całej siły podłogę.
— Aha!... bardzo źle... kto to wie?... Ksiądz posyłał po mnie... i nagadał... że pójdziemy oboje... do piekła... Ja... może... ale nie mój biedak!... Niewiniątko, księże proboszczu... odpowiedziałam... chłopak, co nie rozumie więcej... niż trzytygodniowy robaczek... umarłby, żebym go nie żywiła... nie jest mu i tak słodko na świecie... A o mnie... niech nikogo głowa nie boli... Może mnie i udusi, jak na niego najdzie... taka wściekłość... obaczę wtenczas, czy Pan Bóg mi przebaczy...
Stara Fouanowa, która wiedziała o wszystkiem już oddawna, widząc, że nie dowie się niczego nowego, zakończyła rozsądnie:
— Ha, jak nie może być inaczej, to musi być i tak... A jednak, źle się prowadzisz, moja kochana.
I zaczęła utyskiwać, że — każdy ma swój krzyż do dźwigania. — chociażby ona i jej stary! Mało to się najedzą zgryzoty od czasu, kiedy z dobrego serca wyzbyli się ojcowizny dla dzieci! — Zacząwszy na ten temat, nie przestawała już. Był to wieczny przedmiot jej skarg.
— Wdzięczność... Mój Boże! Gdzie jej teraz szukać?... Jak dzieci są świnie, to są... Nic na to nie poradzi... Gdyby chociaż wypłacali, co się rodzicom należy!... Po raz dwudziesty powtórzyła, że tylko jeden Delhomme przynosi co kwartał pięćdziesiąt franków; o! ten, co do minuty! Kozioł zawsze się opóźnia, płaci kapaniną. Teraz chociażby... już dziesięć dni, jak minął termin, a wciąż jeszcze nie widać ani jego, ani pieniędzy. Przyrzekł przynieść dziś wieczór, ale kto go wie?... Chrystus poprostu nic nie daje, nie widziało się jeszcze od niego marnego grosza. I jeszcze w dodatku tego rana ośmielił się przysłać Flądrę, żeby napłakała nam pełne uszy, że to niby ojciec chory, że nie ma za co ugotować mu łyżki strawy; możebyśmy pożyczyli mu sto susów?... Tak, tak!... znamy tę chorobę: zalał sobie pałkę, jak zawsze!... Dobrze też przyjęliśmy tę włóczęgę!... Kazaliśmy jej powiedzieć ojcu, że jeżeli dziś wieczór, tak samo on, jak i Kozioł, nie przyniosą, każdy po pięćdziesiąt franków, zafantuje się im rzeczy przez komornika. — To tylko tak, żeby go nastraszyć, bo przecież biedny chłopak nie jest taki już najgorszy — dodała staruszka, roztkliwiając się na myśl o swoim pierworodnym, dla którego zawsze szczególną żywiła słabość. Pod wieczór wrócił do domu Fouan. Podczas kiedy stary siedział przy stole i jadł w milczeniu, z opuszczoną głową, żona zaczęła wywodzić przed nim lamenty. Czy to możliwe, żeby ze swoich sześciuset franków dostawali tylko te dwieście od Delhomme’a, jakieś marne sto od Kozła i nic od Chrystusa? zatem wszystkiego razem ledwo połowę tego, co się im należy? Przecie te gałgany podpisały u notarjusza! Wszystko, jak się patrzy, na piśmie złożone w sądzie! Dużo widać sobie robią z całego tego sądu?!...
Palmira, która po ciemku już kończyła wycierać podłogi szmatami, odpowiadała na każdą skargę starej tym samym jękiem, stałym niejako przyśpiewem nędzy:
— Tak, tak, każdy dźwiga swój krzyż... aż do zdechu!...
Róża zdecydowała się nareszcie zapalić światło, kiedy weszła Starsza ze swoją robotą na drutach. Podczas długich dni letnich nie było prawie wieczorów; żeby jednak nie zużyć ani kawałeczka świecy, przychodziła do brata spędzić godzinę zmierzchu przed pójściem spać po omacku. Rozsiadła się zaraz wygodnie, i z tą chwilą Palmira, kończąca zmywanie statków, nie odzywała się już ani jednem słowem, tak ją zawsze przerażał widok babki.
— Jeżeli ci potrzeba ciepłej wody — zachęciła ją Róża — napocznij nową wiązkę drzewa.
Powstrzymała się na chwiłę, usiłując mówić o czem innem.
Fouanowie unikali skarżenia się wobec Starszej. Wiedzieli dobrze, że sprawią jej tylko przyjemność głośnem utyskiwaniem na swoją głupotę oddania majątku dzieciom. Tym razem Róża nie wytrzymała jednak. Zanadto rozsadzał ją gniew.
— Możesz nawet położyć na ogień całą naraz. Czy to warto nazwać wiązką? Kilka zeschłych gałązek, pozbieranych z pod płota!... Fanny oskrobuje chyba swoją komórkę na drzewo, żeby przysyłać nam takie śmiecie.
Fouan, siedzący jeszcze przy stole przed pełną szklanką, przerwał wreszcie milczenie, w jakiem z umysłu zdawał się zamykać. Uniósł się gniewem.
— Przestaniesz ty do djabła ciężkiego z twojemi wiązkami?... To same śmiecie... tak, tak, wiemy o tem!... Cóż dopiero ja mam powiedzieć o tej świńskiej lurze, co Delhomme wtrynia mi w miejsce wina?...
Podniósł szklankę i przyjrzał jej się pod światło.
— Do licha! Co też mógł tam wpakować? To nawet nie opłóczyny z beczki... A ten chociaż uczciwy jest przynajmniej! Tamci dwaj daliby nam zdechnąć z pragnienia, a nie przynieśliby nawet kubka wody ze źródła.
Zdecydował się wreszcie wychylić szklankę jednym haustem. Zaczął jednak pluć gwałtownie.
— Paskustwo! Istna trucizna!... Chyba, żebym odrazu wyciągnął kopyta!
I teraz już oboje, Fouan i Róża, dali wolny upust swoim żalom, nie zatajając nic. Ich zranione serca znajdowały ulgę w tem wywnętrzaniu się; jedno przez drugie wysypywali litanję swoich skarg, wymieniali swoje urazy i żale. Chociażby te dziesięć litrów mleka na tydzień! Nie dostają sześciu nawet, a i to, choć go ksiądz nie kropił, dobrze jest ochrzczone. A jajka? chyba umyślnie każe się je kurom znosić, bo na całym targu w Cloyes nie znalazłby takich małych. Tak, tak... na pokaz chyba, a i to jeszcze dane z takiego złego serca, że zdążą zepsuć się po drodze. Cóż dopiero mówić o serach?... Sery, mój Boże! Ma się za każdym razem ból brzucha, jak się ich pokosztuje!... I stara podreptała przynieść kawałek, żeby dać go Palmirze do skosztowania. — No i co? dobre świństwo?! Czy to nie woła o pomstę do nieba? Co oni do licha do niego dodają: mąkę, czy wapno może?... Ale już stary Fouan utyskiwać zaczął z kolei, że nie może sobie pozwolić na więcej tabaki niż za susa dziennie, gdy żona przerwała mu wylewem tęsknoty za czarną kawą, której zmuszona była sobie odmówić. Potem oboje naraz zaczęli oskarżać dzieci o to, że z ich powodu, musieli wyzbyć się starego kaleki psa, którego zdecydowali się wreszcie utopić w przeddzień, bo nie mieli za co go żywić.
— Oddałem im wszystko! — krzyczał stary Fouan — a te gałgany kpią sobie teraz ze mnie!... A!... dobije nas to, żeśmy, samochcąc, wkopali się w taką nędzę!
Zamilkli wreszcie, a Starsza, która dotychczas nie otwierała zaciśniętych zębów, spojrzała na jedno i na drugie wnikliwym swoim wzrokiem złego ptaka.
— Dobrze wam tak! — rzuciła krótko.
W tej samej wszakże chwili wszedł Kozioł. Palmira, która skończyła już swoją robotę, skorzystała z tego i wymknęła się z piętnastoma susami, które stara Fouanowa wcisnęła jej do ręki. Kozioł stanął w środku izby, nie ruszając się, zachowując przezorne milczenie chłopa, który nie chce nigdy przemówić pierwszy. Minęły tak dwie minuty. W reszcie ojciec zmuszony był przystąpić do rzeczy.
— Zdecydowałeś się nareszcie?... Chwała Bogu... Już najwyższy czas... Dajesz na siebie czekać już od dziesięciu dni.
Syn przestępował z nogi na nogę.
— Jak można, to można. Każdy wie tylko o sobie, jak jego chleb się piecze.
— Możliwe, ale jakby tak dalej poszło, to kiedy ty żarłbyś już twój chleb, my zdechlibyśmy z głodu... Podpisałeś, musisz płacić do dnia i godziny.
Widząc, że ojciec rozgniewany jest na dobre, próbował Kozioł zażartować.
— Ha, skoro przychodzę zapóźno, to mogę sobie iść... Chyba to ładnie z mojej strony, że płacę?... Są tacy, co obywają się bez tego.
Ta wyraźna aluzja do starszego brata zaniepokoiła Różę, która pozwoliła sobie pociągnąć starego za połę. Fouan powstrzymał gest gniewu i rzekł:
— Dobrze już, dobrze, dawaj pięćdziesiąt franków. Przygotowałem kwit.
Nie spiesząc się, zaczął Kozioł grzebać po kieszeniach. Obecność ciotki Starszej, na którą rzucił złem okiem, krępowała go. Ona zaś przestała na chwilę przebierać drutami i patrzyła na niego twardym wzrokiem w oczekiwaniu pieniędzy. Ojciec i matka zbliżyli się także, nie spuszczając już oczu z ręki syna. I pod temi trzema parami utkwionych w niego źrenic musiał wreszcie zdecydować się na wyjęcie pierwszej monety stosusowej.
— Jedna — rzekł, kładąc monetę na stole.
Za nią poszły inne z coraz wzrastającą powolnością. Odliczał je głośno coraz bardziej słabnącym głosem. Po piątej zatrzymał się, musiał sięgnąć głębiej, żeby znaleźć jeszcze jedną, poczem nagle wzmocnionym, bardzo donośnym głosem krzyknął:
— I szósta!
Starzy Fouanowie czekali wciąż jeszcze, ale nadaremnie.
— Jakto sześć? — rzekł wreszcie ojciec. — Należy nam się dziesięć... Cóż to u licha, kpisz sobie z nas? W ostatnim kwartale czterdzieści, teraz znów trzydzieści...
Kozioł przybrał wnet żałosny ton. — A! źle idzie!... Ceny na zboże znów spadły, owsy obrodziły marnie. W dodatku koniowi brzuch spuchł, trzeba było posyłać dwa razy po weterynarza. Zupełna ruina, nie wie jak złączyć koniec z końcem.
— Nic a nic mnie to nie obchodzi! — piorunował ojciec. — Dawaj pięćdziesiąt franków, bo jak nie, to cię zaskarżę do sądu.
Uspokoił się wreszcie, zaznaczając, że bierze sześć pięciofrankówek tylko jako zaliczkę. Wspomniał o przerobieniu kwitu.
— Dodasz mi dwadzieścia franków na przyszły tydzień... Wypiszę to na kwicie.
Ale Kozioł zgarnął pośpiesznie pieniądze ze stołu.
— O, nie, co to, to nie!... Chcę być w porządku. Dawajcie mi kwit, bo jak nie, to sobie pójdę... Oho! nie warto byłoby wyzbywać się wszystkiego, żebym miał być wam jeszcze winien.
Między synem a ojcem zawrzała walka zaciekła. Obydwaj zawzięli się, uparcie wykrzykując te same słowa; jeden nie mógł sobie darować, że odrazu nie zgarnął ze stołu pieniędzy, drugi, ściskał je mocno w garści, zdecydowany oddać je tylko wzamian za kwit. Po raz drugi matka pociągnąć musiała za połę swojego starego, który ustąpił wreszcie.
— Masz! złodziejskie nasienie! masz, twój kwit! Powinienbym wlepić ci go z tęgim policzkiem na gębę... Dawaj pieniądze, złodzieju!
Nastąpiła wymiana z ręki do ręki. Kozioł, po odegraniu tej sceny, roześmiał się i poszedł, pogodzony, wesoły, złożywszy całej kompanji życzenie dobrej nocy. Fouan usiadł przy stole opadły całkiem z sił. Wówczas Starsza, przed zabraniem się z powrotem do swojej roboty, wzruszyła ramionami i rzuciła mu ostrym głosem dwa słowa:
— Stary głupiec!
Po chwili milczenia otworzyły się drzwi po raz drugi. Wszedł starszy syn. Uprzedzony przez Flądrę, że Kozioł zapłacić ma tego wieczora, czatował na niego na gościńcu, czekając na wyjście brata, aby zjawić się z kolei. Na łagodnej jego twarzy wyraz rozczulenia był tylko wynikiem śladów wczorajszej hulanki. Już od progu oczy jego pożądliwie przywarły do sześciu pięciofrankówek, które stary Fouan przez nieostrożność zostawił na stole.
— O! to Chrystus! — zawołała staruszka, szczęśliwa, że widzi syna.
— Tak, to ja... Pozdrawiam całą kompanję!
Zbliżył się do stołu, nie odrywając oczu od srebrnych monet, połyskujących, jak księżyce, w świetle świecy. Ojciec, odwróciwszy głowę, zauważył ten jego wzrok pożądliwy i, idąc za jego kierunkiem, spostrzegł pieniądze. W nagłym dreszczu zaniepokojenia przykrył je, żywo talerzem, ale już było zapóźno.
— Głupiec ze mnie! — pomyślał zirytowany własnem niedbalstwem. — Starsza ma rację.
A potem dodał głośno, brutalnie:
— Dobrze robisz, że przychodzisz wreszcie płacić nam, bo, jak ta świeca tutaj pali się na stole, posłałbym ci jutro komornika.
— Tak, gadała mi coś o tem Flądra — jęknął pokornie syn, przezywany Chrystusem — i właśnie dlatego przyszedłem, bo przecież, prawda? niechcielibyście mojej śmierci?... Płacić? Boże drogi! ale czem? kiedy nie ma się nawet chleba poddostatkiem?... Wyprzedałem się ze wszystkiego; prawdziwie, nie łżę, możecie przyjść sami zobaczyć, jeżeli myślicie, że kłamię. Nie mam już nic zgoła, ani pościeli, ani stołka... A, na dodatek, chory jestem... — Przerwał mu śmiech obecnych, wyrażających nim swoje powątpiewanie o prawdzie jego słów. On jednak mówił dalej, jak gdyby nie słysząc tego śmiechu:
— Może się tak nie wydaje, ale muszę mieć coś na wnętrzu. Kaszlę i czuję, że źle jest ze mną... Żebym chociaż mógł mieć mocne rosoły! Ale jak się niema co do gęby włożyć, trzeba zdychać — prawda? nic na to nie poradzi... Zapłaciłbym wam, jak Bóg na niebie, żebym miał. Gadajcie, gdzie ich szukać, tych pieniędzy, żebym i wam mógł oddać i sam dla siebie coś przystawić na komin. Już ze dwa tygodnie, jak nie widziałem na oczy kawałka mięsa.
Matka zaczynała się już wzruszać, ale ojciec w coraz większy wpadał gniew.
— Przepiłeś wszystko, wałkoniu jeden, nicponiu! Dobrze ci tak teraz! Takie piękne grunta! były w rodzie naszym tyle już czasu, a ty zastawiłeś je, przechlałeś. Tak, tak, wiem coś o tem. Przez całe miesiące ty i twoja ladaco córka hulacie tylko... zdychajcie teraz! Nic mi do tego.
Syn nie wahał się już; uderzył w płacz.
— Gadacie nie jak ojciec rodzony, ale jak obcy... Cóż to? sumienia nie macie, żeby się własnego syna zarzekać?... Cała bieda, że takie mam miękkie serce... to moja zguba... Rozumiem, żebyście nie mieli pieniędzy! Ale macie... Czy to słyszane, żeby rodzony ojciec nie chciał wesprzeć syna?... Czy wam nie wstyd, że pójdę żebrać u obcych?! Nie wstyd wam?
I przy każdem zdaniu, wyszlochanem wśród łez, spoglądał z ukosa na talerz, a w starym za każdym razem dygotało serce. Potem, udając, że się dusi, wykrzykiwał już tylko, wydając jakieś jęki ogłuszające, jak człowiek, którego zarzynają.
Matka wzruszona, doprowadzona do rozpaczy łkaniem pierworodnego syna, złożyła błagalnie ręce, zwracając się do Fouana:
— Możeby jednak... ojcze...
Ale stary bronił się, nie ustępując:
— Nie, nie, kpi sobie poprostu z nas... Milcz, bydlaku, mówię. Gdzie tu sens tak się wydzierać? Zleci się cała wieś. Do choroby nas doprowadzisz.
Pogróżka ta podwoiła tylko wrzaski pijaka, który, drąc się na cały głos, wykrzykiwał:
— Nie mówiłem wam jeszcze... Komornik ma przyjść jutro zająć u mnie rzeczy. Tak, za dług Lambourdieu‘go... Wiem, wiem, jestem świnia, hańbię was, czas już, żebym skończył z sobą. Świnia jestem, Świnia, nie wart jestem nic więcej, jeno rzucić się do Aigry i opić się z niej tyle wody, żeby mi się już nigdy więcej pić nie chciało... Gdybym mógł dostać trzydzieści franków...
Fouan, zmaltretowany, złamany tą sceną, drgnął na dźwięk wyrazów: „trzydzieści franków“. Odsunął talerz. Nic nie poradzi. Łotr widział je i przeliczył po przez fajans skorupy.
— Chcesz mi wydrzeć wszystko? Czyś ty oszalał do djabła?... Do grobu nas wpędzasz!... masz, bierz połowę i wynoś się, niech cię nie widzą moje oczy!...
Syn, nagle uzdrowiony, zdawał się namyślać przez chwilę, poczem oświadczył:
— Piętnaście franków? — nie, to zamało, to się nie zda na nic... Dawajcie dwadzieścia i będzie koniec. Kiedy już wreszcie miał w garści cztery stosusowe sztuki, zabawił wszystkich opowiedzeniem figla, jaki wypłatał staremu Bécu: fałszywe więcierze, założone w zagrodzonej części Aigry w ten sposób, że polowy, chcąc je wyciągnąć, zwalił się w wodę. Poszedł wreszcie, kazawszy sobie przedtem jeszcze dać szklankę wina Delhomme’owskiego, przyczem naurągał szwagrowi, nazywając go parszywą bestją, że śmiał dać ojcu podobną truciznę.
— Gadajcie, co chcecie, ale chłopak daje się lubić — rzekła matka, kiedy zamknęły się za nim drzwi.
Ciotka Starsza wstała i złożyła robotę, szykując się do wyjścia. Spojrzała ostro na bratowę, potem na brata i wyszła, krzyknąwszy im na odchodnem w długo powściąganym gniewie:
— Ani susa, durnie zatracone! nie przychodźcie do mnie ani po jednego susa, nigdy, słyszycie? nigdy!
Wyszedłszy od nich, spotkała Kozła, który wracał od Macqueron’a, gdzie ze zdziwieniem zobaczył wchodzącego z wesołą miną brata, pobrzękującego srebrnemi pieniędzmi. Coś już zaczął przewąchiwać.
— Tak, tak, ten kajdaniarz zabrał twoje pieniądze — rzekła Starsza. — Dobrze sobie za twoje srebrniki przepłucze gardło i jeszcze będzie podrwiwał z ciebie!
Kozioł, wściekły z gniewu, walnął obiema pięściami we drzwi Fouanów. Byłby je chyba wywalił, gdyby mu zaraz nie otworzono. Oboje starzy kładli się już spać, matka zdjęła czepek i suknię i była już tylko w spódnicy, a kosmyki siwych włosów opadały jej luźno na skronie. Kiedy zdecydowali się otworzyć mu, rzucił się na nich, wrzeszcząc zdławionym głosem:
— Moje pieniądze! moje pieniądze!
Wylękli, oszołomieni, usunęli mu się z drogi, nie rozumiejąc, o co mu idzie.
— Cóż to? wyobrażacie sobie, że się będę zaharowywał na śmierć dla tej szui, niby dla mojego brata? On będzie pił i hulał, a ja mam mu fundować? O, co nie, to nie! Nic z tego! Nie mnie brać na to! Nie! Powiadam! Nie! Nie!
Fouan chciał zaprzeczyć, ale Kozioł przerwał mu brutalnie.
— Co? jeszcze się będziecie wykręcali? będziecie mi łgali w żywe oczy?... Mówię wam, że ma moje pieniądze. Poczułem to. Słyszałem, jak pobrzękują w kieszeniach tej kanalji! Moja krwawica, a on idzie przepić ją do szynku! Jeżeli to nieprawda, pokażcie mi te pieniądze. Tak, jeżeli macie je jeszcze, pokażcie mi moje stosusówki... Poznam je odrazu, znam je dobrze. Pokażcie mi je!...
Zawziął się, powtarzał dwadzieścia razy te same słowa, jątrząc niemi jeszcze bardziej swój gniew. Tak się rozwścieklił, że zaczął walić pięścią w stół, żądając pokazania sobie swoich srebrnych pięciofrankówek, tutaj, na miejscu, zaraz, natychmiast, klnąc się, że ich nie odbierze, że chce je tylko widzieć. Kiedy jednak starzy, cali drżący, wymamrotali coś niewyraźnie, wpadł w furję.
— Ma moje pieniądze, to jasne!... Do kroćset piorunów, jeżeli dostaniecie odemnie jeden grosz chociaż! Dla was mogłem jeszcze znoić się do ostatniego potu, ale dlatego, żeby utrzymywać tego opoja!... O, wolałbym dać sobie uciąć obie ręce!
Ojciec nie wytrzymał w końcu i wybuchnął także złością.
— Dość tego, powiadam! Co cię u licha obchodzi, co ja robię? Pieniądze są moje, mogę robić z niemi, co chcę, i basta.
— Coście rzekli? — spojrzał na niego Kozioł, cały biały z wściekłości, przyskakując do ojca z zaciśniętemi pięściami. — Chcecie, żebym wam powiedział wszystko, co mam na myśli?... To wam powiem... To ostatnie świństwo, tak, świństwo, wyciągać dzieciom pieniądze z gardła, kiedy macie napewno z czego żyć... O, możecie zapierać się, ile chcecie! Ktoby wam tam wierzył! Macie pieniądze, macie! Wiemy o tem!
Stary, oburzony do żywego, wpadł w szał, ale nie miał już ani sił w rękach, ani głosu w gardle, żeby z dawną energją przepędzić łajdaka.
— Nie, nie, nie mamy ani szeląga.... Wynoś się, pókiś cały!
— A gdybym tak poszukał! gdybym poszukał! — powtarzał Kozioł, wyciągając już szuflady i opukując mury.
Matka, osłupiała, zdjęta trwogą, nie chcąc dopuścić do bójki między ojcem a synem, pochyliła się nad Kozłem, bełkocąc:
— Chcesz nas dobić, nieszczęśniku?
Syn, nagle, odwrócił się do niej i schwyciwszy matkę za napięstki, wrzasnął jej prosto w twarz, nie widząc jej zbiedzonej, siwej, trzęsącej się ze starości głowy.
— To wy, to wasza wina! To wy daliście mu pieniądze... Nigdyście mnie nie kochali, jesteście stara łajdaczka! i tyle!
I pchnął ją tak gwałtownie, że zatoczyła się i padła, uderzając głową o mur. Z piersi jej wydobył się głuchy jęk. Rzucił okiem na leżącą prawie bez ducha, a potem wybiegł jak szalony, zatrzaskując za sobą z hałasem drzwi i nie przestając kląć.
— Do stu tysięcy djabłów! do stu tysięcy djabłów!
Nazajutrz stara Róża nie mogła zwlec się z łóżka. Wezwano doktora, Finet, który odwiedził chorą trzy razy, nie mogąc jednak przynieść jej żadnej ulgi. Przy trzeciej wizycie, znalazłszy ją w agonji, wziął Fouana na stronę i prosił go, jak o grzeczność, żeby mu pozwolił wypisać zaraz, nie czekając, akt zejścia i pozwolenie na pochówek. Zaoszczędzi mu to fatygi; zawsze tak robi, o ile idzie o odległe wioski. Ale staruszka męczyła się jeszcze przez trzydzieści sześć godzin. Na zapytania, co jej jest, odpowiedział doktór, że to starość i przepracowanie, że niema rady i że trzeba umrzeć, jak organizm odmawia posłuszeństwa. Ale w Rognes znano całą historję i wszyscy mówili, że krew zalała biedaczkę. Na pogrzebie dużo było ludzi; Kozioł i reszta rodziny zachowywali się bardzo poprawnie.
A kiedy zasypano na cmentarzu mogiłę, stary Fouan wrócił sam do domu, w którym przeżyli i przecierpieli razem pół wieku. Nie siadając, zjadł kromkę chleba z serem. Potem obszedł puste budynki i ogród, nie wiedząc, czem zabić swój smutek. Nie miał już nic do roboty, wyszedł więc w pole, na swoje dawne grunty, zobaczyć, czy zboże już wschodzi.

III.

Rok cały przeżył w ten sposób Fouan, milczący w opustoszałym domu. Wciąż był na nogach, wychodził, wracał, nic nie robiąc, a ręce coraz bardziej mu się trzęsły. Godzinami wystawał przed spróchniałemi korytami obory, potem znów szedł przed drzwi pustej stodoły, jak gdyby przygwożdżony głęboką zadumą. Zajmował się trochę ogrodem, słabł wszakże i giął się coraz więcej ku ziemi, która zdawała się przyzywać go do siebie. Dwa razy już trzeba było podnosić go, upadł bowiem, zarywszy się nosem w grzędę sałaty.
Od owych dwudziestu franków, danych Chrystusowi, jedynie już Delhomme wypłacał mu rentę; Kozioł uparł się, że nie będzie dawał ani szeląga, oświadczając, że woli być zapozwany przed sąd, aniżeli widzieć, jak jego pieniądze przechodzą do kieszeni tej kanalji, jego brata. Starszy syn wyciągał istotnie od czasu do czasu przemocą jałmużnę od ojca, którego te jego sceny płaczu doprowadzały do ostatecznego zgnębienia.
Wówczas to Delhomme, widząc bezradność starego, wyzyskiwanego i zjadanego osamotnieniem, powziął myśl zabrania go do siebie. Dlaczego nie miałby sprzedać domu i zamieszkać u córki? Nie będzie mu tam zbywało na niczem, a oni nie będą potrzebowali płacić mu już tych dwustu franków renty. Nazajutrz Kozioł, dowiedziawszy się o uczynionej przez szwagra propozycji, przybiegł, robiąc taką samą i rozwodząc się przy tem nad swojemi obowiązkami syna. Pieniędzy, żeby stary je trwonił, nie myśli dawać; o co to, to nie! ale z chwilą, kiedy idzie o samego ojca, może on śmiało przenieść się do nich, gdzie będzie miał jedzenia do syta i wygodne łóżko do spania. W duszy jednak myślał sobie, że siostra ciągnąć musi do swojego domu starego ojca po to jedynie, żeby położyć łapę na trzosie, o którego posiadanie sam niegdyś go posądzał. Teraz wszakże i on już wątpić zaczynał o istnieniu pieniędzy, które wywąchiwał nadaremnie. Żarło go dwojakie uczucie: ofiarowywał swój dach, powodowany ambicją, miał jednak tajemną nadzieję, że ojciec odmówi, a zarazem cierpiał na myśl, że gotów przyjąć gościnę u Delhomme’ów. Fouan zresztą odrzucił z wielką niechęcią, ze strachem bodaj, zarówno pierwszą jak drugą propozycję. Nie! nie! woli suchy kawałek chleba u siebie, niż grzanki z masłem u innych; mniej on gorzki. Żył w swoim domu i umrze w nim!
Tak się ciągnęło do połowy lipca, do świętego Henryka, zatem do dnia patrona Rognes. O tej porze roztasowywał się zazwyczaj na łąkach nadbrzeżnych wędrowny jarmark pod dachem z płótna; na gościńcu, naprzeciwko merostwa, ustawiono trzy baraki, strzelnicę, budę, w której sprzedawano wszystko, nie wyłączając wstążek, i kjosk z loterją, w której wygraną stanowiły karmelki. W dniu tym pan Baillehache, po śniadaniu, spożytem w Borderie, zaszedł na pogawędkę do Delhomme‘a, który skorzystał z tego i poprosił notarjusza, aby poszedł z nim do ojca Fouana i przemówił mu do rozumu. Od śmierci starej Róży i pan Baillehache również przekonywał wdowca, żeby przeniósł się do córki i sprzedał dom, zbyteczny już i zbyt obszerny dla niego. Chałupa warta była conajmniej trzy tysiące franków, notarjusz zaofiarowywał się nawet, że zatrzyma te pieniądze u siebie i będzie staremu wypłacał procenty od nich małemi sumami, w miarę osobistych, drobnych jego potrzeb. Zastali Fouana w zwykłym stanie ogłupienia niejako, łażącego bez celu, a potem stającego bezmyślnie przed stosem drzewa, które chciał porąbać, czując jednak, że nie ma do tego siły. Tego rana zbiedzone jego ręce trzęsły się bardziej jeszcze niż zazwyczaj. Dnia poprzedniego wystawiony był na wściekły szturm, jaki przypuścił do niego starszy syn, który, chcąc wyciągnąć od ojca dwadzieścia franków, potrzebnych mu na hulankę w dniu święta patrona, odegrał wielką swoją scenę z rykiem, doprowadzającym starego do obłędu, z tarzaniem się po ziemi i grożeniem, że przebije sobie serce kordelasem, przyniesionym przezornie w zanadrzu. Skończyło się na tem, że stary dał wreszcie te dwadzieścia franków, do czego przyznał się notarjuszowi odrazu z miną wystraszoną.
— Niech pan sam powie, czy zrobiłby pan inaczej? Zrobiłby pan? Ja już nie mogę! nie mam siły! Pan Baillehache skorzystał z tej sposobności.
— To nie do zniesienia! Tak dłużej być nie może; wpędzi to was do grobu, ojcze Fouanie! W waszym wieku nieprzezornie jest żyć samemu; jeżeli nie chcecie, żeby was ten łotr objadł do szczętu, usłuchajcie namowy córki, sprzedajcie dom i przenieście się do niej.
— Aha! Zatem to i pańska rada! — szepnął Fouan, rzucając z ukosa okiem na Delhomme’a, który udawał obojętnego. Zauważywszy wszakże to podejrzliwe spojrzenie, odezwał się:
— Widzicie, ojcze, ja nic nie mówię, bo mogłoby wam się zdawać, że mam w tem jakiś swój interes... O, nie, do licha, wcale nam z tem nie będzie wygodnie... Tylko, rozumiecie? gniewa mnie, że żyjecie tak marnie, kiedy mogłoby wam być tak dobrze.
— Dobrze, dobrze — mruknął stary — muszę się jeszcze nad tem zastanowić... Sam wam powiem, jak się na to zdecyduję.
I ani zięć, ani notarjusz nie mogli z niego wydostać nic więcej. Uskarżał się, że go przynaglają i resztką władzy, coraz bardziej obumierającej, odgradzał się od dzieci z uporem starego człowieka, wbrew własnej korzyści bodaj. Po za niewytłomaczonym lękiem przed wyzbyciem się i domu także, po wyzbyciu się gruntu, nad czem tyle przecierpiał, odmawiał uparcie właśnie dlatego, że wszyscy dokoła chcieli, żeby przystał. Muszą szelmy węszyć w tem jakiś zysk dla siebie! Zgodzi się, jak będzie chciał, kiedy mu się spodoba.
W przeddzień Hjacynt, zachwycony, uległszy pokusie pokazania Flądrze czterech stususowych monet, zasnął, trzymając je mocno w zaciśniętej garści, bo ta łajdaczka ściągnęła mu jedną ostatnim razem i ukryła pod siennikiem. Skorzystała z tego, że ojciec wrócił pijany, aby wmówić w niego, że musiał ją zgubić. Zbudziwszy się, zdrętwiał z przerażenia, bo podczas snu wypuścił z ręki monety; znalazł je jednak pod własnemi pośladkami, rozgrzane, co wprawiło go w stan radosnego szału nieledwie. Ślina mu ciekła na myśl o przepiciu ich u Lengaigne’a. Przecież to dzień święta: świnią byłby, kto wróciłby do domu z pieniędzmi. Nadarmo Flądra przymilała mu się przez całe rano, żeby jej dał malutką chociażby, najmniejszą z monet. Odpychał ją, nie dał się nawet ubłagać i rozbroić jajecznicą, którą mu usmażyła. — Nie! niech sobie kocha ojca jak chce, pieniądze są tylko dla mężczyzn. — Widząc bezskuteczność swoich próśb, dziewczyna zaczęła pośpiesznie ubierać się, włożyła na siebie niebieską, popelinową suknię, podarunek ojca z dni zamożności, i zawołała, że i ona idzie się bawić. Kiedy już była o dwadzieścia metrów za drzwiami, odwróciła się, krzycząc:
— Patrz, ojcze! patrz!
I w podniesionej ręce, na końcu szczupłych palców, pokazała mu nową pięciofrankówkę, błyszczącą jak słońce.
Myślał, że go okradła i zaczął obszukiwać się, blady z przerażenia. Ale nie! wszystkie cztery sztuki spoczywały bezpiecznie na dnie jego kieszeni; musiała szelma zrobić jakiś handel swojemi gęsiami. Tak mu się to wydało zabawnem, że uśmiechnął się po ojcowsku i pozwolił jej wymknąć się.
Był surowy na jednym jedynym tylko punkcie, na punkcie moralności płciowej. To też w pół godziny później wybuchnął z szaloną furją. Zamierzał wyjść także i zamykał właśnie drzwi, kiedy jeden z odświętnie ustrojonych chłopów, przechodzących na dole gościńcem, zawołał go:
— Hola, Chrystusie! Hola!
— Co tam takiego?
— Wasza córka leży rozciągnięta.
— To i cóż?
— A na niej mężczyzna.
— Gdzie do licha?
— Tam, w rowie, w kącie przy Wilhelmowem polu.
Hjacynt podniósł obie pięście z wściekłością ku niebu.
— Dobrze! dziękuję wam! chwycę jeno mój bat! Będzie ona miała, ta łajdaczka! psiakrew!... nauczę ją bezcześcić ojca!
Wpadł do izby, aby zerwać ze ściany birmańskie biczysko, którem się posługiwał w podobnych wyłącznie okazjach; z batem w ręku wyskoczył z izby, pędząc co tchu wzdłuż zarośli, pochylony, skradający się, jak gdyby w nagance, żeby złapać kochanków niespodzianie.
Kiedy jednak ukazał się na zakręcie drogi, dostrzegł go Nénesse, który stał na czatach na stercie kamieni. W tej chwili załatwiał się z Flądrą Delfin; każdy zresztą z kolei, gdy drugi przezornie odbywał wartę.
— Uwaga! — wrzasnął Nénesse — Chrystus!
Dostrzegł bat i pomknął na przełaj przez pola jak zając.
W rowie, gęsto porośniętym trawą, Flądra jednym rzutem zepchnęła ze siebie Delfina. — O! to ojciec!... — Tyle miała jeszcze przytomności umysłu, że dała chłopakowi stosusówkę.
— Schowaj ją za pazuchę, oddasz mi potem!... Prędko, psiakrew, umykaj czemprędzej!
Ojciec z batem w ręku pędził jak huragan, aż ziemia dudniła mu pod stopami; wymachiwał biczyskiem, którego trzaskanie rozlegało się niby wystrzały armatnie.
— A! ulicznico! a łajdaczko! popamiętasz ty mnie! We wściekłym pędzie wyminął syna polowego, który poznawszy go, umykał na czworakach z niedopiętemi jeszcze spodniami przez ciernie krzewów. Dziewczyna, schwytana na gorącym uczynku, z zadartemi spódnicami, nie mogła przeczyć. Jedno cięcie bata, które zostawiło szkarłatną pręgę na jej udach, postawiło ją odrazu na nogi i wyrwało z rowu. Zaczęła się gonitwa.
— Czekaj, psia twoja mać!... Czekaj! Zapięczętuję ja ciebie! zapieczętuję na amen!
Flądra, nie odpowiadając ani słowa, przywykła do takiego pościgu, umykała, skacząc przez rowy i płoty jak koza. Zwykła taktyka jej ojca polegała na zapędzeniu jej do domu, gdzie ją zamykał i po swojemu się z nią rozprawiał. Usiłowała też umknąć dalej w pole, mając nadzieję, że ojca zmęczy wreszcie ta pogoń. Tym razem byłoby jej się to udało dzięki szczęśliwemu trafowi. Od paru chwil pan Karol z Elodją, której chciał pokazać budy jarmarczne, stali, zatrzymani dziwnem widowiskiem w pośrodku gościńca. Dostrzegli wszystko, mała otwierała szeroko zdumione, niewinne oczy, on pąsowy był ze wstydu, trzęsący się z cnotliwego oburzenia. Co najgorsze, ta bezwstydna Flądra, poznawszy go, chciała schronić się pod jego opiekę. Odepchnął ją, ale bat był tuż nad jej głową i, chcąc go uniknąć, schowała się za wuja i cioteczną siostrę, podczas kiedy ojciec przekleństwami i karczennemi wyzwiskami piętnował jej sprawowanie się, biegając dokoła i wywijając batem na oślep, z całych sił. Pan Karol, uwięziony w tem potwornem kole, osłupiały, przerażony, mógł zaledwie schować głowę Elodji pod swój surdut. Stracił do tego stopnia głowę, że zaczął sam ordynarnie wymyślać.
— Puści-ż że ty nas nareszcie, łajdaczko! Licho mnie skarało z tą zapowietrzoną rodziną w tym żywym burdelu!
Odtrącona Flądra poczuła, że wszystko przepadło. Cięcie bata, które ją spaliło ogniem aż pod same pachy, zawirowało nią jak bąkiem; drugi, następny cios obalił ją na ziemię i wyrwał jej pęk włosów. Teraz biegła wprost do domu zaganiana walącemi się na nią razami, rada już jaknajprędzej się tam dostać. Przedzierała się przez zarośla, przeskakiwała przez rowy, przemknęła przez środek winnicy, bez obawy nadziania się na którą z tyczek. Ale drobne jej nóżki nie mogły nadążyć, bat śmigał po jej plecach, po drgających z bólu i z niedawnej rozkoszy pośladkach, po całem ciele przedwcześnie rozbudzonego dziecka, które zresztą niewiele sobie robiło z razów, znajdując nawet pewną przyjemność w mocnem tem łaskotaniu jej skóry. Śmiejąc się też nerwowo, wpadła jednym skokiem do „Zamku“ i przykucnęła w kącie, do którego biczysko nie sięgało.
— Oddawaj zaraz twoją stususówkę. Za karę! — krzyknął ojciec. Przysięgła, że ją zgubiła w biegu. Nie uwierzył i obszukał ją całą, a nie znalazłszy wybuchnął ponownie.
— Tak, dałaś ją twojemu chłopu... Psiakrew, draniu jeden, nietylko bawisz się z chłopami, ale płacisz im jeszcze za to!
I wybiegł z domu, wściekły, zamknąwszy dziewczynę, której zapowiedział, że zostanie sama jedna do następnego dnia, bo nie ma zamiaru wrócić na noc.
Flądra, po jego wyjściu, obejrzała całe swoje ciało, na którem znaczyło się kilka sinych pręg, uczesała się na nowo i ubrała. Poczem, spokojnie, otworzyła zamek u drzwi, nabrawszy z czasem wielkiej do tej roboty zręczności, i wyfrunęła, nie zadając sobie nawet fatygi zamknięcia za sobą drzwi. — O! wiele sobie robi ze złodzieja! dużo znajdzie, jak mu się zechce przyjść!... Wiedziała, że spotka Nénessa i Delfina w małym lasku na brzegu Aigry. Czekali tam na nią rzeczywiście i kolej przypadła teraz na Nénessa. On miał trzy franki, a jego kuzyn trzy susy. Delfin oddał dziewczynie jej pięciofrankówkę i cała trójka postanowiła przejeść i przepić wszystkie pieniądze pospołu. Wrócili na jarmark, gdzie dziewczyna zafundowała obu chłopcom słodycze, a sobie kupiła wielką kokardę z ponsowego atłasu, którą wpięła w krucze włosy. Ojciec jej tymczasem poszedł wprost do Lengaigne’a, i po drodze spotkał się z polowym Bécu, który paradował w nowej bluzie, przypiąwszy sobie do niej urzędową swoją blachę. Hjacynt z miejsca ostro na niego natarł:
— Ładnie pilnujesz porządku w twoim obchodzie!... Wiesz, gdzie znalazłem twojego Delfina?
— Gdzie?
— Na mojej córce... Napiszę do prefekta, żeby cię przepędził, świnio jedna!
Bécu nie pozostał dłużny.
— Twoja córka!... Tyle jej się widzi!... zawsze z zadartemi nogami!... To ona sprowadziła mi chłopaka na złą drogę. Do kroćset piorunów, zobaczysz, że ją każę zaaresztować!
— Sprobój tylko, zbóju!
Obydwaj ojcowie przypadli do siebie z wściekłością. Nagle, ostygli obydwaj, gniew ich rozwiał się odrazu.
— Trzeba wyjaśnić tę sprawę, wejdźmy na szklaneczkę, rzekł Hjacynt.
— Nie mam grosza przy duszy — mruknął Bécu. Wówczas towarzysz, z miną rozweseloną, wyjął pierwszą stususówkę podrzucił ją w górę i wcisnął sobie w oczodół.
— No i co? Spuśćmy ją, koleżko!... Dalej, stary flaku! — Dzisiaj moja kolej, i tak dosyć za mnie płacisz!
Weszli do Lengaigne’a, śmiejąc się z ukontentowania, przyjaźnie klepiąc się wzajem po brzuchach. Lengaigne wpadł w tym roku na dobry pomysł: ponieważ przedsiębiorca jarmarczny nie urządził tancbudy, zniechęcony stratami, jakie poniósł w roku zeszłym, właściciel szynkowni urządził salę do tańca w przylegającej do sklepu stodole, której główne wrota otwierały się z gościńca. Przebił nawet dzielącą je ścianę, tak że obie sale łączyły się teraz bezpośrednio. Pomysł ten przyciągnął do niego całą wiejską klijentelę. Jego rywal, Macqueron, wściekał się z zazdrości, bo teraz wszyscy szli do Lengaigne’a a u niego było pusto.
— Dawajcie nam tu dwa litry, po litrze na gębę! — wrzasnął fundujący.
Usługiwała im Flora, roztargniona, promieniejąca na widok pełnej sali. Hjacynt spostrzegł jednak, że przerwał stojącemu w grupie kilku wieśniaków Lengaigne’owi czytanie na głos jakiegoś listu. Zapytany przez niego, odpowiedział z ważną, tajemniczą, nieomal miną, że to list od jego syna, Wiktora, napisany z pułku.
— O! od tego zucha! zawołał polowy. — To mi chłop, morowiec!
Po osuszeniu dwóch litrów zażądał Hjacynt jeszcze dwóch, ale wina butelkowego, po dwadzieścia susów; płacił w miarę picia, żeby olśnić, ciskając pieniądze na stół, wprawiając w zdumienie cały szynk.
Po przepiciu pierwszej sztuki stususowej, wyjął drugą i wcisnął ją sobie znów w oczodół, wykrzykując, że jak ta się skończy, znajdzie się jeszcze inna. Upłynęło w ten sposób całe popołudnie przy nieustannym natłoku pijących, którzy przychodzili i wychodzili, wśród coraz wzmagającej się pijatyki. Wszyscy, tacy ponurzy i tacy zamknięci w sobie w dni powszednie, wrzeszczeli, walili w stół pięściami, pluli gwałtownie. Jakiś wysoki dryblas wpadł na pomysł ogolenia się i Lengaigne posadził go zaraz na samym środku sali i zaczął mu skrobać skórę tak ostro, że słychać było świst pociągnięć brzytwy, jak gdyby oparzano prosiaka. Po nim inny zajął jego miejsce, ot tak, dla zabawy. Języki wszystkich wprawione były w żywy ruch, kpiono zwłaszcza, ile wlazło, z Macquerona, który nie śmiał wytknąć nosa za próg swojej szynkowni. — Cóż to? czy to nie jego własna wina, tego niezdary adjunkta, że nie było w tym roku tancbudy na jarmarku? Trzeba było sobie jakoś poradzić. Ho! ho! mądry on! Woli uchwalać szosy, żeby sobie potem kazać płacić za swoje grunty trzy razy więcej niż są warte!.. Wzmianka ta wywołała burzę śmiechu. Wielka Flora, dla której był to dzień stanowczego tryumfu, biegła raz wraz do drzwi z wybuchami obelżywego rozradowania, ilekroć przemykała z przeciwka po za szybami zzieleniała ze złości twarz Celiny.
— Cygara, pani Lengaigne! dawać nam tu cygara! — rozkazał Hjacynt grzmiącym głosem. — Ale dobre, drogie, po dziesięć centymów!
Zapadła już noc i zapalono lampy, kiedy matka Bécu przyszła po swojego starego. Ale wpadła w sam środek rozhazardowania się kompanji grą karcianą.
— No, idziesz, stary? Już po ósmej. Czas zjeść wieczerzę.
Spojrzał na nią ostro, z majestatyczną miną pijaka.
— Wynoś się do djabła! Poszukaj sobie gacha!
— Zapraszam was matko Bécu!... Golniemy sobie sznapsika i przetrącimy coś we trójkę, co? dobra nasza... Hej, pani karczmarko, podać nam, co tam jest najlepszego: schabu, królika i coś na słodko... Nie bójcie się... Chodźcie, pokażę wam coś!... Uwaga!
Udawał, że obszukuje długo kieszenie. Potem, nagle, wyciągnął trzecią stususówkę i trzymał ją wysoko, w powietrzu.
— A, kuku, macie ją!
Duszono się ze śmiechu, jakiś grubas o mało co nie pękł. — Ten gałgan Hjacynt, jak ci to umie zabawić wszystkich! — Niektórzy udawali, że obszukują go i obmacują od góry do dołu, jak gdyby miał pod skórą pełno srebrnych monet, skoro tak wyciąga jedną po drugiej aż do opicia się po same brzegi.
— Słuchajcie, matko Bécu — powtórzył dwukrotnie, nie przestając zajadać — jeżeli Bécu się zgodzi, naużywamy się we troje? co?
— Jest cała usmolona, prosto z domu, od roboty, nie wiedziała, że ją zaproszą — tłomaczyła się. Rozbawiona była jednak, ta niepozorna, mała, czarna kobiecina, chuda jak zardzewiały stary drut i śmiała się do rozpuku, kiedy, spity na wesoło, kompan męża, nie tracąc czasu, ściskał jej pod stołem uda pod spódnicą. Mąż, pijany do utraty przytomności, opluwał się śliną, śmiejąc się i wrzeszcząc na całe gardło, że ladacznica da sobie radę z jednym i z drugim.
Wybiła dziesiąta, zaczęły się tańce. Przez otwarte drzwi widać było płonące cztery lampjony, przytwierdzone na drutach do belki pułapu. Kowal Gwóźdź, usadowił się już ze swoim puzonem, a także siostrzeniec powroźnika z Bazoches-le-Doyen, skrzypek. Wejście było bezpłatne, płacono tylko po dwa susy za każdy taniec. Ubita ziemia stodoły świeżo była polana dla uniknięcia kurzu. Z chwilą, gdy instrumenty milkły, słychać było ze dworu suchy, regularny trzask strzelania do celu. Gościniec, tonący zazwyczaj w ciemnościach, płonął w światłach reflektorów, oświetlających dwie inne budy jarmarczne, jedną z zabawkami dla dzieci, połyskującą papierowemi złoceniami i drugą, kręglarnię, ozdobioną lustrami i obciągniętą czerwonem płótnem, jak kaplica.
— O, moja córeczka! — zawołał Hjacynt ze zwilgłemi oczami.
Flądra przyszła na tańce w towarzystwie Nénesse’a i Delfina, a ojca nie zdawał się wcale dziwić jej widok, mimo że ją zamknął w domu. Prócz, wpiętej we włosy, jaskrawo-czerwonej kokardy miała na szyi gruby sznur fałszywych korali, wielkich pereł z wosku, krwawiących się na smagłej jej skórze. Wszyscy troje zresztą zmęczeni byli łażeniem od jednej budy jarmacznej do drugiej, opchani słodyczami do mdłości. Delfin przyszedł w bluzie, z gołą głową, rozczochraną jak u dzikusa; źle się czuł w zamkniętej przestrzeni, przyzwyczajony do ciągłego przebywania na zewnątrz. Nénesse, mający już zachcianki miejscowego eleganta, miał na sobie garnitur, kupiony gotowy w kramie Lambourdieu, opięty, tandetnie uszyty, z lichego materjału, sprzedawany hurtem na przedmieściach Paryża; na głowie, żeby zaznaczyć swoją pogardę dla wsi, nosił miejski melonik, równie tandetny, jak reszta stroju.
— Córuchno! — zawołał Hjacynt — chodź, pokosztuj!... Co? Dobre, prawda?...
I dał jej upić ze swojej szklanki, a tymczasem matka Bécu surowo monitowała jedynaka:
— Coś ty zrobił z czapką? Gdzie ją podziałeś?
— Zgubiłem.
— Zgubił... Czekaj, dam ja ci zgubienie!...
I zamierzyła się, żeby mu wyciąć policzek, ale polowy powstrzymał ją ze śmiechem, napawając się dumą na wspomnienie męskiej dziarskości, okazanej przez syna już w tak młodym wieku.
— Daj mu spokój! Widzisz, że chłopak już nie dzieciak...
— A, gałgany, już się zwąchaliście?... To szelma chłopaczysko!... urwis! jak Boga kocham! Kawał urwisa!
— Idź pobawić się — zakończył Hjacynt po ojcowsku.
— Ale nie róbcie głupstw.
— Spili się jak bele — zauważył Nénesse ze wstrętem, wchodząc na salę taneczną.
Flądra roześmiała się.
— Chyba-że! Na to przecież rachowałam... Tylko dlatego nie skrzyczeli nas.
Zabawa była w całej pełni. Słychać było jedynie puzon Gwoździa, zagłuszający piskliwy, cienki ton skrzypiec. Ubita ziemia, zbyt obficie polana, zamieniła się pod ciężkiemi podeszwami w lepkie błoto. Ze wszystkich poruszanych spódnic, z przepoconych staników i koszul, poznaczonych pod pachami ciemnemi kręgami wilgoci, unosił się mocny odór koźli, spotęgowany jeszcze zapachem kopcia z lampjonów. Między jednym kadrylem a drugim ogólne poruszenie wywołało wejście na salę Berty, córki Macqueron’a, ustrojonej w suknię fularową, taką samą, jaką nosiły córki poborcy podatkowego w Cloyes w dniu Świętego Lubina.
— Co? Rodzice pozwolili jej przyjść? Czy też wymknęła się za ich plecami? — Zauważono też, że tańczyła wyłącznie z synem kołodzieja, z którym ojciec zakazał jej widywać się z racji zadawnionego sporu familijnego. Zaczęto żartować: Widać nie wystarcza już jej psucie sobie zdrowia samociąż.
Hjacynt od kilku chwil już, mimo że mocno podchmielony, zauważył paskudną głowę nauczyciela Lequeu, który, stojąc w drzwiach, łączących szynkownię z salą tańca, obserwował Bertę w objęciach tancerza. Nie wytrzymał i zaczepił go:
— Cóż to, panie Lequeu, nie tańczy pan ze swoją kochanką?
— Z jaką znów kochanką? — oburzył się nauczyciel, zielony z zalewającej go żółci.
— No, z tą z ładnemi, podsiniaczonemi ślepiami!... O tam, patrz pan!...
Lequeu, wściekły, że wykryto jego tajemnicę, odwrócił się i stał dalej nieporuszony, odgradzając się od reszty kompanji zwykłem, pogardliwem milczeniem człowieka wyższego, przezornie zamykającego się w samym sobie. Po nieudanym ataku na nauczyciela, zaczepił Hjacynt nadchodzącego w tej chwili Lengaigne’a. — Co? dobrze zjechał tego atramentowego kulfona? Zachciewa mu się bogatych dziewcząt! Jeszcze czego? Komu to? Chociaż, co on w niej widzi w Tej bez Tego? Tyle ma ona włosów, co na łbie... Podniecony, zapewniał o tym fakcie, jak gdyby stwierdził go na własne oczy. — Wszyscy o tem wiedzą od Cloyes do Chateaudun, chłopaki śmieją się, przedrwiwają. Ani włosika, na słowo! Wygolona jak podbródek księdza proboszcza...
Cała kompanja, zdumiona niezwykłym wybrykiem natury, wspięła się na palce, aby móc lepiej obserwować Bertę, której osoba budziła w nich jednak pewnego rodzaju obrzydzenie, ilekroć zbliżała się do nich w tańcu, biała wśród fruwających dokoła niej falban sukni.
— To nie jak twoja córka, stary łobuzie — dodał Hjacynt, zacząwszy ni stąd ni zowąd tykać Lengaigne’a, — ta ma wszędzie.
Ojciec nadął się pychą.
— To się wie!
Zuzia była teraz w Paryżu. — Wysoko zajechała, — jak mówiono. Ojciec robił dyskretnego, mówił o doskonałej posadzie... Tymczasem wchodzili wciąż nowi goście i kiedy jeden z świeżo przybyłych zagadnął go o syna, Wiktora, wyjął powtórnie list: „Drodzy Rodzice. Donoszę wam, że jesteśmy w Lille, we Flandrji...“ Słuchano chciwie czytania, nawet ci, co już słyszeli pięć czy sześć razy, przysuwali się bliżej. — Naprawdę? szesnaście susów za litr? szesnaście? Tak, szesnaście!
— Przeklęty kraj! — Powtórzył Bécu.
W tej chwili wszedł Jan. Rzucił przedewszystkiem okiem na salę, jak gdyby wypatrując tam kogoś. Wnet jednak odwrócił się, rozczarowany, zaniepokojony. Od dwóch miesięcy nie miał już śmiałości chodzić często do domu obu sióstr, bo czuł, że Kozioł ochłódł dla niego, a nawet przybrał ton wrogi. Prawdopodobnie, nie umiał ukryć dostatecznie tego, co czuł dla Franusi, wciąż wzrastającego uczucia przyjaźni, ogarniającego go coraz większym ogniem gorączki, i towarzysz musiał to zauważyć. Nie podobało mu się to widać, psuło jego rachuby. — Dobrywieczór — rzekł Jan, zbliżając się do stołu, przy którym Fouan i Delhomme siedzieli przy butelce piwa.
— Siadajcie z nami, Kapralu! — zaprosił uprzejmie Delhomme.
Jan przyjął przepijając do nich, zapytał:
— Dziw, że Kozioł nie przyszedł?
— Właśnie idzie! odparł Fouan.
W istocie, wszedł w tej chwili Kozioł, ale sam. Obszedł powolnym krokiem wszystkie stoły, witając się ze znajomymi, potem, zbliżywszy się do stołu, przy którym siedział ojciec i szwagier, stanął, odmawiając zaproszenia, aby usiadł: nie chciał przyjąć od nich poczęstunku.
— Cóż to? Lizka i Franusia nie przyszły? — zdecydował się wreszcie zapytać Jan, któremu głos drżał przy tem pytaniu.
Kozioł spojrzał na niego przenikliwie małemi, bystremi oczyma.
— Franusia już śpi. To zdrowiej dla dzieci.
W tej chwili przerwała ich rozmowę scena, jaka rozegrała się tuż przy nich, żywo ich zaciekawiając. Hjacynt poszedł na udry z Florą. Kazał sobie podać litr rumu, żeby zrobić poncz, ale spotkał się z odmową.
— Nie, ani kropelki więcej, dosyć jużeście uchlani.
— Co?... co takiego?... Cóż ty sobie myślisz, sekutnico jedna, że ci nie zapłacę? O, wa, mogę kupić, jak zechcę, całą twoją budę!.. Utrę tylko nos i będę miał pieniędzy, ile potrza!... O, patrz! zobacz!
Schował w garści czwartą sztukę stususową, ścisnął nos dwoma palcami, dmuchnął mocno i udał, że wyciąga z nozdrzy monetę, którą podniósł wysoko w górę, jak monstrancję.
— Widzicie, co mi wychodzi z nosa, jak mam katar? Okrzyk zachwytu wstrząsnął murami. Flora, pobita już doreszty, przyniosła żądany litr rumu i cukier. Potrzebna była jeszcze waza. Sztukmistrz Hjacynt trzymał na uwięzi uwagę całej sali, mieszając napój i trzymając przy tem wysoko podniesione łokcie, a zaczerwienioną, rozpaloną jego twarz oświetlały płomienie, rozgrzewające nadmiernie atmosferę szynkowni, owiewające obłokiem mgły lampy i fajki. Ale Kozioł, doprowadzony do pasji widokiem pieniędzy, nie wytrzymał:
— Świnio przebrzydła, nie wstyd ci przepijać pieniądze, ukradzione ojcu?
Starszy brat roześmiał się szyderczo:
— Aha, przemówiłeś, braciszku?... Musisz być naczczo, kiedy się tak żołądkujesz?
— Mówię, że jesteś świnia i że skończysz na barłogu więziennym... To przez ciebie matka umarła, ze zmartwienia...
Pijak uderzył mocno łyżką i zaczął z zapałem mięszać nią w wazie, dusząc się ze śmiechu.
— Tak, tak, ulżyj sobie... Rozumie się, że przezemnie, jeżeli nie przez ciebie.
— Mówię, że dla takich darmozjadów, jak ty, nie powinien chleb wyrastać!... Żółć się we mnie przewraca, jak pomyślę, że tę ziemię, co ją z takim mozołem zdobyli dla nas nasi ojcowie, zaprzepaściłeś, rzuciłeś w obce ręce!... Coś zrobił z ziemią, bydlaku jeden?
Starszy brat ożywił się nagle. Poncz dogasał mu w wazie, on jednak rozwalił się na krześle, rozstawił szeroko nogi i, widząc, że wszyscy pijący umilkli, czekając z zaciekawieniem, co powie, huknął z całej siły:
— Ziemia?! Dużo ona dba o ciebie, ta twoja ziemia! Zaprzedałeś się jej w niewolę, idjoto, oddałeś jej całą krew twoją, całe twoje życie, a widzę, jak cię ona za to zbogaca!... A ja, co nią gardzę i siedzę z założonemi rękami i tyle tylko, że depcę ją mojemi butami, żyję, jak pan, i używam dowoli!... Widzisz, draniu, widzisz, kpie jeden!...
Obecni roześmieli się, a Kozioł, oszołomiony gwałtowną napaścią, wymamrotał niewyraźnie:
— Masz się czem przechwalać, wałkoniu! że siedzisz i nic nie robisz!
— Ziemia — też mi mecyja! — piorunował dalej Hjacynt podniecony. — Zardzewiałeś widać na glanc, kiedy wierzysz jeszcze w te stare bajdury!... Cóż to takiego, ta twoja ziemia? Moja jest, i twoja, i niczyja... Była przecież ojcowa, a czy stary nie musiał rozkrajać jej, żeby nam ją oddać? A ty sam, nie będziesz musiał rozkawałkować jej dla twoich dzieci?... Więc cóż? Przechodzi ta twoja ziemia z rąk do rąk, przybywa jej, ubywa, najczęściej ubywa; ty sam masz jej całej parady sześć morgów, choć ojciec miał aż dziewiętnaście!... Obrzydziło mi to ją: warto chodzić koło takiego drobiazgu? Wolałem rzucić wszystko. Zresztą, chcę mieć pewność, jak wkładam w coś kapitał, a ziemia widzisz, bracie młodszy, za łatwo trzeszczy! Nie włożyłbym w nią ani szeląga, zabardzo pachnie mi to kiepskim interesem... Źle się skończy to wasze niańczenie się z ziemią; pobankrutujecie na niej wszyscy!... jeden większy głupiec od drugiego!...
Cisza śmiertelna zaległa powoli całą szynkownię. Nikt już się nie śmiał; zaniepokojone twarze rolników zwróciły się ku dryblasowi, który, po pijanemu, wyrzucał z siebie groch z kapustą poglądów i rozumowań dawnego żołnierza afrykańskiego, wiejskiego włóczęgi i szynkownianego polityka. Ostał się w nim człowiek z 48 roku, humanitarny komunista, padający na klęczki wobec roku 89-go.
— Wolność! równość! braterstwo! Trzebaby wrócić znów do Rewolucji! Oszukali nas przy podziale, burżuje zabrali wszystko, ale, psiakrew, wydrzemy im to z powrotem!... Cóż to? czy jeden człowiek nie jest równy drugiemu? czy to słuszne na ten przykład, że ten oszust z Borderie ma tyli szmat ziemi, a ja nic?... Chcę mieć moje prawa, chcę dostać część, jaka mi się należy; każdy musi dostać swoją część!...
Bécu, zbyt pijany, aby móc bronić autorytetu władzy, kiwał głową, nie rozumiejąc, o co idzie. Chwilowy wszakże przebłysk rozsądku podszepnął mu pewne zastrzeżenia:
— Tak, tak, pewnie... Ale co król, to król. Co moje, to nie twoje.
Słowa jego przyjął ogólny szmer uznania i Kozioł skorzystał z tego, aby się zemścić.
— Nie słuchajcie go; potrafi tylko zabijać.
Śmiechy rozległy się ponownie i Hjacynt, wyprowadzony niemi z równowagi, stracił wszelką miarę, — Czekaj, czekaj, bratku, porachujemy się jeszcze... Pogadam z tobą, tchórzu przeklęty!... Udajesz dzisiaj zucha, bo czujesz za sobą mera, adjunkta i zdechłego twojego deputowanego za dwa grosze! Liżesz mu buty, co? Taki jesteś głupi, że widzisz w nim siłę i zdaje ci się, że ci dopomoże dobrze sprzedać ziarno z twojego pola? A ja? ja nie mam nic do sprzedania. Mam też was wszystkich gdzieś: ciebie i twojego mera, adjunkta, deputowanego i żandarmów!... Ale jutro na nas przyjdzie kolej! My będziemy mieli siłę! Nietylko ja, ale w jednym szeregu ze mną staną wszyscy biedacy, co mają dosyć zdychania z głodu! Staniecie wy, tak, wy wszyscy, jak wam się już uprzykrzy żywić burżujów, odejmować sobie dla nich chleb od ust!... Precz z posiadaczami!... Poukręcamy im karki; ziemia będzie należała do wszystkich, do każdego, kto zechce ją brać. Słyszysz, bracie młodszy? Wezmę tę ziemię, jak będę chciał, a teraz pluję na nią... i tyle!...
— Spróbój tylko!... ja pierwszy strzelę ci w łeb, jak psu! — wrzasnął Kozioł, tak wzburzony, że wybiegł z szynkowni, zatrzaskując za sobą gwałtownie drzwi.
Lequeu, który słuchał całej tej awantury z miną najdoskonalej obojętną, wyszedł przed nim jeszcze, uważając, że, jako urzędnik państwowy, nie może kompromitować się dłużej. Fouan i Delhomme, utkwiwszy nosy w kuflach, nie odzywali się ani jednem słowem, zawstydzeni, czując, że gdyby się wtrącili, pijak wrzeszczałby jeszcze głośniej. Przy sąsiednich stołach zaczęto wyrażać oburzenie: — Jakto? ich dobytek nie jest ich własnością? Miałoby być komuś wolno przyjść i odebrać im go? Zaczęli głośno protestować, gotowi rzucić się na „działacza“ i wypchnąć go kułakami za drzwi, ale w tej samej chwili Jan podniósł się z krzesła. Nie spuszczał oczu z rewolucjonisty, nie uronił ani jednego z jego słów, zachowując cały czas skupiony wyraz twarzy, jak gdyby usiłował ocenić, ile jest słuszności w tych zdaniach, bulwersujących cały jego światopogląd.
— Chrystusie — rzekł spokojnie — lepiej zrobilibyście, dając spokój temu gadaniu... To są rzeczy, o których się nie mówi. Niemądrze robicie, bo choćby nawet była wasza prawda, sami tylko się tem ukrzywdzacie.
Chłodny ton młodego chłopca, a głównie rozumna jego uwaga uspokoiła odrazu Hjacynta. Opadł znów na krzesło, oświadczając, że ma to wszystko gdzieś i tyle. Wrócił znów do swoich drwin: obejmował matkę Bécu, której mąż, pijaniusieńki, usnął z rękami opartemi na stole, i pił resztę ponczu prosto z wazy. Rozległy się znów śmiechy wśród gęstych kłębów fajczanego i cygarowego dymu.
W głębi stodoły wciąż jeszcze tańczono. Gwóźdź wydobywał coraz mocniejsze dźwięki ze swojego puzonu, dmąc w niego z całych sił i zagłuszając nim wątłe tony skrzypiec. Pot lał się z twarzy i z ciał tancerzy, zaprawiając ostrością swojej woni odór kopcia z lamp. Widać było tylko czerwoną kokardę Flądry, wirującej w objęciach Nénesse’a i Delfina z kolei. Berta także nie przestawała tańczyć, wierna swojemu rycerzowi, odmawiająca wszystkim innym. Kilku młodych chłopców, których odprawiła z kwitkiem, mściło się w kącie, podziwiając, że jeżeli temu gamoniowi nie zależy na tem, żeby „miała“, dobrze robi, że go trzyma, bo, przy całych swoich pieniądzach, nie znalazłaby innego, który chciałby czekać z ożenkiem, aż jej wyrośnie.
— Chodźmy spać — zwrócił się stary Fouan do Jana i Delhomme‘a.
Na gościńcu, po rozstaniu się z Janem, stary szedł naprzód w milczeniu. Wydawało się, że przetrawiał w myśli to, co przed chwilą usłyszał. Nagle, jak gdyby zdecydowany tem właśnie, zwrócił się do zięcia.
— Sprzedam chałupę i przeniosę się do was. Postanowiłem... Dobranoc.
Wolnym krokiem poszedł dalej sam. Ale na sercu było mu ciężko, nogi jego potykały się w ciemności po szosie gościńca, bezmierny smutek zaległ mu duszę, czyniąc krok jego chwiejnym, jak pijanego. Nie miał już ziemi, rychło nie będzie już miał domu. Zdawało mu się, że przepiłowują już stare belki, że odejmują już dachówki ponad jego głową. Odtąd nie będzie już miał nawet kamienia, aby skłonić na nim czoło; będzie wałęsał się po polach, jak nędzarz bezdomny, dniem i nocą, bezustanku, w deszcze i w słoty; zimne krople, padające bez końca, rosić będą jego pochylone ku ziemi ciało.

IV.

Piekące słońce sierpniowe wschodziło nad widnokręgiem już od piątej i pod rozpaloną kopułą nieba roztaczała Beaucja niezmierzone łany dojrzałych zbóż. Po ostatnich ulewach żółkły stopniowo wznoszące się wciąż w górę zielone niwy. Teraz były już one jednem tylko złocistem morzem, jak gdyby odbiciem rozpłomienionego powietrza, morzem, toczącem swoje ogniste fale, rozkołysanem przy najlżejszym powiewie. Ani domu, ani drzewa, nic, tylko zboża, zboża, zboża bez końca, bezkres łanów zbożowych. Czasem, w rozpalonej do skwaru atmosferze, spały kłosy ciężkim, nieporuszonym snem ołowianym, a zapach rodzajny kłębił się gęstemi oparami nad ziemią. Kończył się okres płodzenia i czuło się, że wielka macierz wspólna niezdolna już jest dłużej utrzymać w łonie swojem spęczniałego, rzuconego w nią, ciepłego i ciężkiego ziarna, które lada chwila gotowe jest z niej wytrysnąć. I wobec niezmierzonej tej równiny zbożowej, wobec tego żniwa olbrzymiego ogarniał człowieka niepokój jakiś, lęk istoty, czującej swoją mikroskopijność owadu, który ginie w pośród przytłaczającego ogromu.
W Borderie Hourdequin, ukończywszy od tygodnia już żyta, zabrał się do pszenicy. W roku minionym zepsuła mu się mechaniczna żniwiarka i, doprowadzony do rozpaczy złą wolą czeladzi, zaczynający wątpić prawie o celowości maszyn, zmuszony był zapewnić sobie już na Wniebowstąpienie zastęp żniwiarzy i żniwiarek. Wedle zwyczaju wynajął ich w Perche i w Mondoubleau — starostę, wysokiego chudego chłopa, pięciu kosiarzy i sześć zbieraczek: cztery zamężne kobiety i dwie młode dziewczyny. Przyjechali oni wszyscy na wozie do Cloyes, dokąd posłano po nich konie z folwarku.
Sypiali społem w opuszczonej o tej porze owczarni, na słomie, jak wypadło: dziewczęta, kobiety, mężczyźni, nawpółnadzy z powodu wielkich upałów. W tej porze Jakóbka najwięcej miała roboty. Wschód i zachód słońca wyznaczały początek i koniec pracy: już o świcie, o trzeciej z rana, strząsano z siebie pchły, powracając na słomę dopiero około dziewiątej. Gospodyni domu musiała oczywiście wstawać pierwsza, żeby przygotować ranny posiłek, spożywany o czwartej; kładła się też ostatnia, po wydaniu wieczerzy, składającej się ze słoniny i z porcji wołowego mięsa z kapustą. Wieczerza była głównym posiłkiem dnia. Po rannej polewce dostawali żniwiarze na śniadanie w polu chleb z serem, w południe znów polewkę, i mleko z wdrobionemi w nie zacierkami na podwieczorek. Wszystkie te pięć posiłków wydzielano suto, zakrapiając je cydrem albo winem; ciężko pracujący żniwiarze są bardzo wymagający. Ale Jakóbka śmiała się tylko, jak gdyby podniecona pracą; pomimo kociej swojej giętkości miała mięśnie ze stali. Ta jej odporność na zmęczenie tembardziej zdumiewała, że w tym właśnie okresie nienasycona kobieta zabijała miłością swoją Trona, olbrzyma pastucha, którego miękkie, białe ciało rudowłosego dawało jej rozkosz nieznaną. Zrobiła z niego wiernie oddanego sobie psa, którego brała do stodół, na siano i do owczarni, korzystając z tego, że owczarz, którego szpiegowania zawsze się obawiała, sypiał na pastwisku. Nocami zwłaszcza, oddawali się orgjom, z których wracała jeszcze elastyczniejsza i świeższa, kipiąc energją pracy. Hourdequin nie widział nic, nie wiedział o niczem. Ogarnęła go gorączka żniwna, owa szczególna, rok rocznie powtarzająca się gorączka roznamiętnienia jego do ziemi, wstrząsająca go dreszczem wewnętrznym, gdy głowa płonęła, serce waliło młotami, a ciało całe drgało z zachwytu na widok padających pod ciosami sierpa dojrzałych, spęczniałych kłosów.
Noce były tak parne tego lata, że Jan często, nie mogąc wytrzymać na swojem poddaszu, sypiał nazewnątrz obok stajni. Wychodził i w ubraniu rozciągał się na kamieniach podwórzowych. Nietylko upał zamkniętej przestrzeni i żywe, nie do zniesienia, ciepło koni, nietylko duszny odór podściółki wypędzały go z pod dachu, ale bezsenność i prześladujący go nieustannie obraz Franusi, myśl nieodstępna, że dziewczyna przyjdzie do niego, a on porwie ją w objęcia i obsypie pocałunkami. Teraz, kiedy Jakóbka zajęta była kim innym, miłość jego dla tego podlotka przeistoczyła się w pożerający go szał żądzy. Dziesiątki razy w tej udręce stanu półsennego przysięgał sobie, że pójdzie nazajutrz i weźmie ją, z rana jednak, po zanurzeniu głowy w kuble zimnej wody, przychodziła na niego refleksja, że to, co chce zrobić, jest obrzydliwe, że jest za stary dla niej. Ale nocy następnej powtarzała się znów ta sama męka. Po przybyciu żniwiarzy poznał wśród nich młodą kobietę, żonę jednego z nich, z którą miał przed dwoma laty stosunek, kiedy była jeszcze dziewczyną. Pewnej nocy męka jego wzrosła do tego stopnia, że pociągnął ją za nogi, śpiącą pomiędzy mężem a bratem, którzy chrapali z otwartemi ustami. Uległa mu bez oporu. Rzucił się na nią z niemą żarłocznością, wśród rozprażonego mroku, na ubitej ziemi, która pomimo wygracowania, zachowała z zimowania owiec tak ostry odór amonjakowy, że aż oczy łzawiły się od niego.
Od drugiego tygodnia sierpnia robota zawrzała na dobre. Żniwiarze zaczęli od części położonych w stronie północnej, schodząc ku tym, które obrzeżały dolinę Aigry. Snop po snopie padała olbrzymia niwa; każde pociągnięcie sierpa robiło w niej wyłom półkolisty. Drobne, mikroskopijne owady, pochłonięte tą pracą tytanów wychodziły z niej zwycięskie, tryumfujące. Ich pochód powolny, miarowy, znaczył za sobą ślad niezatarty; z pod zżętych kłosów obnażała się ziemia, pokryta twardem jeno ścierniskiem, po którem uwijały się zgięte wpół zbieraczki. W tej porze roku ponura samotnia Beaucji ożywiała się najbardziej, zaludniona żniwiarzami, zgorączkowana nieustannem krążeniem robotników, wozów i koni. Jak okiem sięgnąć, wszędzie ten sam rytm rozkołysanych ramion, półkolistych zagarnięć ostrzami kos, tak blizki, że słychać było świst żelaza, lub tak oddalony, że czynił wrażenie czarnych szeregów mrówek, ciągnących się aż po krąg styczny nieba i ziemi. I we wszystkich kierunkach otwierały się wyłomy, jak gdyby w ustępującej, kawał po kawale, ze wszystkich stron i końców rozdzieranej szmacie bezmiernej. Wśród mrówczej tej pracy i skrzętności traciła Beaucja łan po łanie, swój królewski, złoty płaszcz, jedyny swój strój letni, pod którym obnażała się nagle samotna, ogołocona, ponura.
W ostatnich dniach żar był przytłaczający, pewnego dnia zwłaszcza, w którym Jan zwoził snopy tuż przy działce Kozła, na pole, należące do folwarku, gdzie wystawić miano wielki stóg, wysoki na osiem metrów i złożony z trzech tysięcy wiązek. Słoma aż trzeszczała, tak była wysuszona, a na kłosy pszeniczne, jeszcze niezżęte i stojące nieruchomo, walił całą siłą żar słońca. Zdawało się nieledwie, że one same płoną ogniem, widzialnym w powietrzu, rozedrganem promieniami słońca. Nigdzie ani źdźbła świeżości drzew, nic, tylko krótkie cienie ludzi, pochylonych ku ziemi. Od rana, pod tym żywym ogniem, lecącem z nieba, Jan, cały mokry od potu, wyładowywał wóz, bez słowa, rzucając tylko za każdym nawrotem krótkie spojrzenie na pole, gdzie, za koszącym Kozłem, Franusia, zgarbiona we dwoje, zbierała kłosy.
Kozioł musiał nająć do pomocy Palmirę. Franusia nie wystarczała, a na Lizę, będącą w ósmym miesiącu, nie mógł wcale liczyć. Ciąża jej wściekała go. — A taki był ostrożny! Skąd się tam wziął u licha ten bachor? Szorstko wymawiał żonie, że zrobiła mu to na złość, naumyślnie, i całemi dniami jęczał i wyrzekał jak gdyby obcy jakiś biedak — włóczęga roztasował się w jego domu i objadał go ze wszystkiego. Osiem miesięcy już trwała ta ciąża, a wciąż jeszcze nie mógł patrzeć na gruby brzuch żony, żeby jej nie wymyślać: — Djabli nadali z taką robotą. Głupia gęś! zmarnuje wszystko, całą jego pracę! — Z rana przyszła na pole zbierać kłosy, odpędził ją jednak, wściekły na jej ociężałą niezdarność. Niech lepiej przyniesie im podwieczerz na czwartą.
— Psiakrew! — zaklął Kozioł, który uparł się skończyć oznaczoną część pola — grzbiet mam całkiem spieczony, a język wysechł mi na wiór. — Wyprostował się, odziany tylko w koszulę i w płócienne portki, na bosych nogach miał grube buty, rozchełstana koszula nawpół wyłaziła mu z portek, odsłaniając aż do pępka oblepione potem włosy na piersi.
— Pić, pić, gardło mi całkiem wyschło!
Wyjął z za pazuchy ukryty tam litr cydru. Przełknąwszy dwa łyki letniego napoju, pomyślał o małej.
— Chce ci się pić?
— Tak.
Franusia przytknęła flaszkę do ust i ciągnęła z niej długo, bez wstrętu. Kozioł patrzył na nią, przechyloną w tył, z wypuczoną piersią, rozsadzającą cienki materjał stanika. I ona także w swojej perkalikowej sukience i rozpiętym staniku, odsłaniającym białość jej ciała, lśniła się od potu. Pod błękitną chustką, którą osłaniała głowę i szyję, oczy jej na rozpalonej twarzy wydawały się szczególnie wielkie.
Nie rzekłszy ani słowa, zabrał się znów do roboty, kołysząc się na biodrach, zagarniając świeże pokosy za każdem cięciem żelaza, przy rytmicznym wtórze zgrzytu jego, znaczącego każdy krok naprzód. Ona znów, zgięta we dwoje, szła za nim z sierpem w prawej ręce, którym się posługiwała przy zbieraniu pozostałych śród ścierni kłosów, składanych później w wiązki, regularnie, co trzy kroki. Ilekroć rozprostowywał plecy, aby otrzeć rękawem koszuli pot z czoła i widział ją zbyt daleko za nim w tyle, z podniesionemi w górę pośladkami, dotykającą prawie czołem ziemi, w pozie oddającej się samicy, bardziej jeszcze wysychał mu język w gardle, wołał też na nią ochrypłym głosem: „No, czego się guzdrzesz, wałkoniu? Paciorki nawlekasz, czy co?
Na sąsiedniem polu, na którem od trzech dni już wysychała słoma w wiązkach na zagonach, zajęta była Palmira wiązaniem wiązek w snopki. Jej roboty nie miał potrzeby pilnować. Wbrew ustalonemu zwyczajowi zgodził ją od setki wiązek pod pozorem, że nie jest dość silna, za stara już i spracowana, i że byłby stratny, gdyby płacił jej trzydzieści susów dziennie, jak młodym robotnicom. Musiała nawet błagać go, żeby ją przyjął, on zaś łaskawie zgodził się, zdając sobie w zupełności sprawę, że ją wyzyskuje, a mimo to przybierając pobożnie zrezygnowaną minę dobrego chrześcijanina, decydującego się spełnić dobry uczynek. Nieszczęśliwa dziewczyna podnosiła po trzy, cztery wiązki na raz, ile tylko mogła ich objąć chudemi ramionami, a potem, gotowym już węzłem ściągała i przewiązywała snopki. To ściąganie i przewiązywanie snopków było pracą tak ciężką, że zazwyczaj pozostawiano ją mężczyznom, wyczerpywała też ją ona do reszty, miażdżyła wątłą jej pierś nieustannem nakładaniem na nią nadmiernego ciężaru i wykręcała ramiona, obejmujące takie masy i ciągnące z całych sił przewiązania. Przyniosła sobie z rana butelkę i co godzinę szła napełniać ją w sąsiedniej kałuży spleśniałą, cuchnącą wodą, którą piła łapczywie, bez względu na biegunkę, dokuczającą jej od nastania upałów i nadwątlającą bardziej jeszcze jej wyniszczony nadmiarem pracy organizm. Błękit nieba zbladł, rozprażony do białości; promienie słońca paliły zarzewiem. Nastała najcięższa, najbardziej znojna pora popołudniowego odpoczynku. Delhomme i jego gromada, dotychczas zajęci w pobliżu układaniem snopów w sterty, po cztery od dołu i po jednej u góry w rodzaju dachu, znikli, ułożywszy się w jakiemś wgłębieniu gruntu. Przez chwilę jeszcze widać było stojącego starego Fouana, który od dwóch tygodni, po sprzedaniu domu, zamieszkał u zięcia; i on jednakże rozciągnąć się widać musiał na ziemi, bo znikł już z oczu. Na opustoszałym widnokręgu, na tle rozprażonych ściernisk, widać było jedynie zdaleka suchą sylwetką Starszej, badawczo oglądającej wysoki stóg, który ludzie jej zaczęli ustawiać w pośród nawpół rozsypanego szeregu małych stert. Stojąc tak, wyprostowana, bez jednej kropli potu na czole, groźna, oburzona na wszystkich tych śpiących ludzi, wydawała się drzewem stwardniałem i zasuszonem z biegiem lat, nie obawiającem się już niczego, nawet palących promieni słońca.
— Do djabła! skóra trzeszczy na mnie z gorąca — syknął Kozioł. I, zwracając się do Franusi, dodał:
— Połóżmy się spać. Chcesz?
Poszukał okiem kawałka cienia, ale go nie znalazł. Słońce waliło wprost, bez osłony, na wszystko dokoła; nie było krzaczka nawet, gdzie można byłoby schronić się przed niem. Wreszcie zauważył, że na końcu pola, w rodzaju małego wgłębienia, stojąca jeszcze na pniu pszenica znaczyła się brunatną smugą.
— I cóż, Palmiro, zrobisz to samo, co my? — zawołał.
Stała o pięćdziesiąt kroków i odpowiedziała głosem zgaszonym, zaledwie dosłyszalnym z tej odległości:
— Nie, nie, nie mam czasu.
Ona jedna już tylko pracowała na całym rozpłomienionym obszarze pól. Jeśli nie przyniesie wieczorem trzydziestu susów, brat jej zbije ją; nietylko bowiem mordował ją swoją żądzą dzikiej bestji, ale wyciągał z niej wszystko, co zarobiła, aby upić się wódką. Chude jej ciało, suche jak deska, bez wszelkich wypukłości, ani na pośladkach, ani na piersi, trzeszczało, gotowe pęknąć przy każdem nowem dźwignięciu i wiązaniu snopka. Z twarzą barwy popiołu, wyjedzoną jak stara, wytarta moneta, tak, że mając trzydzieści pięć lat, wyglądała na sześćdziesiąt, pozwalała prażącemu słońcu wypijać z niej resztki życia, zapamiętała w rozpaczliwym wysiłku, jak bydlę robocze, nieustające w pracy aż do zdechu.
Kozioł i Franusia ułożyli się jedno obok drugiego. Teraz, kiedy leżeli tak, nie ruszając się, z zamkniętemi oczami, pot wyraźnie parował z nich. Ogarnął ich wnet ciężki, ołowiany sen. Przespali godzinę i przez cały ten czas w nieruchomem, zgęszczonem powietrzu rozpalonego pieca wyparowany pot strumieniami spływał z ich członków. Kiedy wreszcie Franusia otworzyła oczy, zobaczyła Kozła, leżącego na boku i wpatrzonego w nią rozognionym wzrokiem. Przymknęła powieki, udając, że ponownie zasypia. Chociaż nic jej jeszcze nie powiedział, czuła, że, od czasu jak dorosła i stała się kobietą, coraz bardziej jej pożąda. Myśl ta wzburzała ją. Czyżby śmiał, świnia? Co noc słyszała go przecież, używającego, ile wlezie, z rodzoną jej siostrą. Nigdy jeszcze te rżące, jak gdyby końskie, odgłosy nie drażniły jej do tego stopnia. Czyżby śmiał? — I czekała na niego, pragnąc go nieświadomie dla samej siebie, a zarazem zdecydowana udusić go własnemi rękami, gdyby ośmielił się tknąć jej chociażby.
Nagle, w chwili kiedy zaciskała powieki, Kozioł schwycił ją wpół.
— Świnia! świnia! — ledwie zdolna była wyjąkać, odpychając go z całej siły.
On, śmiejąc się bezmyślnie, jak warjat, powtarzał szeptem:
— Głupia! Co ci szkodzi?... Wszyscy śpią, nikt nie zobaczy.
W tej samej chwili ukazała się z ponad kłosów śmiertelnie blada twarz Palmiry, która odwróciła się, usłyszawszy szelest. Nie liczyła się ona jednak; zupełnie jak gdyby krowa wyciągnęła zdziwiony pysk. W istocie też, obojętna na wszystko dokoła, nie przerwała wiązania snopków. Słychać było tylko suche trzeszczenie jej kości przy każdym nowym wysiłku.
— Głupia! użyjmy sobie! Lizka nie będzie nic wiedziała.
Na wspomnienie siostry Franusia, która, zwyciężona, omal już nie uległa, bardziej się jeszcze skrzepiła przeciw niemu i zaczęła bronić się z całych sił pięściami i wierzganiem obydwiema nogami, które zdążył obnażyć po same biodra. Cóż to? Czy on do niej należy? Czy jest jej mężem? Czy może ma wyskrobywać cudze resztki?
— Idź sobie do mojej siostry, z nią baraszkuj, świnio! rób z nią, co ci się podoba! chociażby co noc rób jej dzieciaka!
Kopnęła go w brzuch tak gwałtownie, że musiał ją puścić, przy czem on znów pchnął ją tak brutalnie, że zaledwie zdolna była powstrzymać jęk bólu.
Najwyższy był zresztą czas skończyć z tą zabawą. Kozioł, podniósłszy się, zobaczył nadchodzącą z podwieczorkiem Lizkę, poszedł więc jej naprzeciw, zatrzymując ją, aby dać Franusi czas spuścić spowrotem spódnicę. Na myśl, że dziewczyna gotowa wyśpiewać wszystko, żałował, że nie rozdeptał jej odrazu na śmierć butem. Nic jednak nie mówiła, tylko siadła, chmurna i zuchwała, pomiędzy wiązkami, a chociaż Kozioł zabrał się znów do żęcia, ani myślała ruszać się z miejsca, jakby jaka księżniczka.
— A to co? — zapytała Lizka, znużona drogą, wyciągając się na trawie — nie robisz?
— Nie, uprzykrzyło mi się — odpowiedziała ze złością.
Kozioł, nie śmiąc popędzić jej, napadł na żonę. — Po co się tu rozwaliła jak maciora i wypuczyła brzuch na słońce? Jakby dynię, co ma dojrzewać!... Zabawiło ją to porównanie. Pomimo posuniętej ciąży i brutalnego zachowania się męża zachowała dawną wesołość tłustej kumoszki. Może naprawdę małe dojrzewa w ten sposób i rośnie? I, pod rozżarzonem niebem, wydęła jeszcze bardziej ogromny swój brzuch, podobny do garbu kiełka, wypchniętego w górę przez zapłodnioną ziemię. Ale Kozłowi nie było wcale do śmiechu. Krzyknął na nią ostro, żeby się podniosła i żeby spróbowała mu pomóc. Krępowana przez olbrzymi swój brzuch, opadający aż na uda, musiała przyklęknąć i zbierała kłosy ruchem ukośnym, zadyszana i potworna z masą cielska, przesuniętą na prawy bok.
— Jak nic nie robisz — ofuknęła siostrę — mogłabyś pójść do domu i ugotować wieczerzę.
Franusia oddaliła się bez słowa. W nieosłabłym wciąż jeszcze żarze pełna była znów Beaucja ruchu; drobne czarne punkciki żeńców zaludniły znów bezkresną równinę, poruszając się w oddali niby nieskończone chmary mrówek. Delhomme kończył przy pomocy parobków ustawianie swoich stert, a Starsza patrzyła, jak rósł jej stóg, oparta na swoim kiju, którym w każdej chwili gotowa była zdzielić opieszałych. Fouan przyszedł też popatrzeć na tę robotę, a potem powlókł się na pole zięcia ociężałym krokiem starca, wspominającego dawne czasy i żałującego ich. Franusia, która nie zdążyła przyjść jeszcze do siebie po doznanem wstrząśnieniu i której huczało jeszcze w głowie i w uszach, szła po nowej szosie, kiedy, nagle, usłyszała głos za sobą.
— Tędy! Tędy! Chodź tutaj!
Był to Jan, nawpół ukryty za snopami, które od rana zwoził z sąsiednich pól. Opróżnił właśnie swój wóz i oba konie czekały, znieruchomiałe w skwarze słonecznym, Do ustawiania wielkiego stogu przystąpić miano dopiero nazajutrz, ustawił więc tylko snopy w stosy, w trzy rzędy ścian, wewnątrz których utworzył się rodzaj izby, głębokie i dobrze ukryte schronienie.
— Chodź, Chodź! to ja!
Franusia usłuchała machinalnie wezwania. Nie pomyślała nawet o obejrzeniu się poza siebie. Gdyby się była odwróciła, zobaczyłaby Kozła, wspinającego się na palce, zdumionego, że schodzi z gościńca.
Jan zaczął od zażartowania.
— Cóżeś-to tak zhardziała, że przechodzisz mimo, nie pozdrowiwszy nawet przyjaciela?
— A bo ja wiem! — odparła — chowasz się, wcale cię nie widać.
Na to Jan zaczął wyrzekać, że go źle teraz przyjmują u Kozłów.
Niebardzo jednak brała do serca jego skargi, wysłuchiwała ich milcząc i, co najwyżej, rzucała od czasu do czasu krótkie jakieś słówko. Sama, niezachęcona przez niego, rzuciła się na słomę w głębi schronienia między ścianami, jak gdyby umierała ze zmęczenia. Jedno tylko uczucie wypełniało ją, tkwiło nieodstępnie w jej ciele, dotykalne nieomal, kłujące: napaść na nią mężczyzny, tam, na skraju pola, jego gorące dłonie, których uścisk czuła jeszcze na udach, prześladujący ją wciąż jeszcze zapach jego ciała, bliskość samca, na którą czekała, walcząc z powściąganą tajemnie żądzą. Zamknęła oczy, dusiła się.
Jan zamilkł także. Na widok dziewczyny, rozciągniętej na słomie, nie broniącej się, krew zawrzała w jego żyłach. Nie przygotował z umysłu tego spotkania, walczył z sobą, czując wciąż, że nie powinien nadużywać niedoświadczenia młodego dziecka. Ale głośne walenie w nim serca odurzyło go; pragnął jej od tak dawna! pokusa posiadania jej doprowadziła go do szału, jak w noce, w które dręczyły go wizje gorączkowe. Położył się obok niej, zadawalniając się zrazu ujęciem jej za rękę, potem za obie ręce, które ściskać zaczął, omal ich nie miażdżąc, nie śmiąc jednak przycisnąć do nich ust. Nie odciągała mu ich, otworzyła błędne jeszcze oczy, podniosła ociężałe powieki i spojrzała na niego bez uśmiechu, ale i bez zawstydzenia; twarz wydłużyła jej się nerwowo. I właśnie to nieme jej spojrzenie, nieomal bolesne, zbudziło w nim odrazu brutalną gwałtowność samca. Rzucił się na nią i schwycił pod spódniczką za uda, jak tamten.
— Nie, nie — szeptała — proszę cię... nie... to świństwo...
Nie broniła się jednak. Jeden tylko wydała krótki okrzyk bólu. Zdawało jej się, że ziemia pod nią ucieka i, w tem nagłem zawirowaniu wszystkiego w jej głowie, nie zdawała sobie już sprawy, czy to Jan, czy też wrócił tamten, dusząc ją w tym samym brutalnym uścisku samczym, z tą samą gwałtownością i żądzą, tchnąc tym samym ostrym zapachem mężczyzny, parującym z ciała, uznojonego pracą w palących promieniach słońca. Tak się jej to wszystko pomięszało w rozognionej ciemni uparcie zaciśniętych powiek, że z ust jej wyrwały się bezwiednie szeptane słowa:
— Byle nie dziecko!... Puść mnie!...
Odskoczył nagle i odciągnięte, zatracone w ten sposób nasienie ludzkie padło na dojrzałe kłosy pszeniczne i na ziemię, która nie broni nigdy przystępu do siebie, na ziemię, której łono, otwarte dla wszystkich zarodzi, wiecznie gotowe jest do płodzenia.
Franusia otworzyła oczy, nie mówiąc nic i nie poruszając się, wciąż jeszcze oszołomiona. — Jakto? Więc to już wszystko? — nie zaznała żadnej rozkoszy, przeciwnie, bólu raczej. Stanął jej w myśli tamten, budząc nieświadomy żal za omanioną żądzą. Leżący obok niej Jan gniewał ją. Dlaczego mu uległa? Nie kochała przecież tego starego! Leżał tak samo nieporuszony jak ona, odurzony tem, co zaszło. W końcu żachnął się niecierpliwie i chciał coś przemówić, ale słowa uwięzły mu w krtani. Bardziej jeszcze zakłopotany tem, chciał ją pocałować, odsunęła się jednak od niego. Nie chciała, aby jej dotknął.
— Będę musiał odejść — szepnął. — Ale ty zostań tu jeszcze.
Nie odpowiedziała, patrząc bezmyślnie w niebo.
— Prawda? Lepiej będzie, jak zaczekasz tu kilka minut, żeby nikt nie widział nas razem na drodze.
Zdecydowała się wreszcie otworzyć zaciśnięte zęby.
— Dobrze, idź sobie!
Więcej ani słowa. Trzasnął z bata, krzyknął na konie i poszedł ku wozowi ociężałym krokiem, z głową opuszczoną. Kozioł zdziwiony był, że Franusia znikła mu za stertami, na widok wszakże wychodzącego z poza ich ściany Jana powziął podejrzenie. Nie zdradzając się z niczem przed Lizką, chyłkiem przemknął się jak myśliwy, chcący zajść zdobycz podstępnie. Potem, nagłym skokiem wpadł na sam środek słomy, w głąb kryjówki. Franusia leżała nieporuszona, z odrętwiałem ciałem, z oczami bezmyślnie błądzącemi w przestrzeni, z odsłoniętemi jeszcze nogami. Niepodobna było przeczyć, nie próbowała też wcale.
— A! dziewko! a! łajdaczko! to z tym hołyszem się zadajesz, a mnie bronisz przystępu, kopiesz mnie w brzuch!... Poczekaj, draniu! Nauczę ja cię! Zobaczymy!
Trzymał ją już i z nabiegłej krwią twarzy jego czytała wyraźnie, że chce skorzystać ze sposobności. — Dla czegóżby teraz nie ten, skoro tamten już ją miał? Jak tylko jednak poczuła dotknięcie jego rozpalonych dłoni, zbudził się w niej znów pierwotny odruch buntu. Był przy niej, ale nie było jej go już żal, nie pożądała go już, nie zdając sobie zresztą sprawy z tych skoków własnej woli, bezwzględnie jeno protestując mściwym i zazdrosnym oporem całej swojej istoty.
— Puścisz mnie, świnio?! Bo cię ukąszę!
Po raz drugi musiał jej się wyrzec, z furją coś bełkocąc, wściekły, że dziewczyna zaznała rozkoszy z kim innym, a nie z nim.
— A! domyślałem się, że hulacie z sobą! Powinienem był wypchnąć go już dawno za drzwi... Łajdaczka! ścierwo! daje sobie garbować skórę przez tego szubrawca, kajdaniarza, drania!...
Obrzucał ją w dalszym ciągu najordynarniejszemi wyzwiskami, mówiąc o stosunku płciowym w sposób tak plugawy, że dziewczyna miała wrażenie, jak gdyby obnażał ją bezwstydnie z osłaniających ją szat. Ona, niemniej wściekła niż on, blada i sztywna, udawała wielki spokój, odpowiadając mu tylko na każdą, rzuconą jej w twarz, brudną obelgę szorstkim tonem!
— Twój interes?... — Mogę robić, co mi się podoba... Jestem wolna.
— A rób sobie!... Ale popamiętaj, że wyrzucę cię za drzwi!... — Tak, zaraz, jak tylko wrócimy do domu... Opowiem o wszystkiem Lizce; jak cię zastałem z zadartą koszulą... Pójdziesz się parzyć gdzieindziej, kiedy taką masz ochotę! Pchał ją przed siebie, prowadząc dziewczynę ku polu, na którem czekała jego żona.
— Możesz powiedzieć Lizce!... Pójdę, jak sama zechcę!...
— Jak sama zechcesz? No, to zobaczymy jeszcze!... Kopnę cię w tyłek i fora ze dwora!...
Żeby skrócić jaknajbardziej drogę, gnał ją przez pole, nierozdzielone jeszcze pomiędzy nią i siostrę, przez pole, którego podział wciąż jeszcze odwlekał. Nagle, myśl ostra przeszyła jego mózg; mignięciem błyskawicy olśniła go świadomość, że jeśli wyrzuci dziewczynę, pole będzie musiało zostać przedzielone na dwoje, Franka zabierze swoją połowę i odda ją może swojemu gachowi. Zdrętwiał i ochłonął odrazu z wściekłej żądzy. Nie! Nie! żeby też być takim głupim?! — Rzucać wszystko tylko dla tego, że dziewczyna pozwoliła sobie zadrwić z człowieka. Nie dziś, to jutro; z zabawą można zaczekać, a ziemia, jak się ją raz trzyma, najważniejsze, żeby nie wypuszczać jej z rąk.
Nie mówił już nic i szedł naprzód zwolnionym krokiem, nie wiedząc, jak cofnąć gwałtowne swoje słowa, zanim nie spotka się z żoną. Wreszcie, zdobył się na odwagę.
— Nie lubię ludzi, co mają złe serce; zły jestem, bo widzę, że gardzisz mną... Nie chciałbym przecie robić zmartwienia mojej żonie, teraz, w takim stanie...
Wydało się Franusi, że boi się, aby nie wydała go przed Lizką.
— O, możesz być pewny; jak ty powiesz, to i ja nie przemilczę.
— Dużo sobie z tego robię! — odparł z bezczelnym spokojem. — Powiem, że łżesz, że się mścisz za to, jako cię złapałem.
W tej chwili jednak zbliżali się już, dodał więc pospiesznie:
— No, niech zresztą zostanie to między nami... Nie puszczę tymczasem pary z ust, ale pogadamy o tem...
Lizka zaczynała się dziwić, nie rozumiejąc, w jaki sposób Franusia wraca z Kozłem. Uspokoił ją wszakże, mówiąc, że ten leń, jej siostra, ukryła się ze swojemi fochami za stóg, tam na tamtem polu. W tej samej zresztą chwili ostry, przeszywający krzyk przerwał ich rozmowę, każąc im zapomnieć o wszystkiem.
— Co to? Kto to tak krzyknął?
Był to krzyk przeraźliwy, przeciągły ryk jęku, podobny do żałośliwej skargi dobijanego zwierzęcia. Strzelił w niebo i zgasł w nieubłaganym ogniu słonecznym.
— Co to? Koń chyba, któremu przetrącono żebra?
Odwrócili się i ujrzeli Palmirę, trzymającą się jeszcze na nogach na sąsiedniem ściernisku wpośród wiązek kłosów. Przyciskała osłabłemi rękami do płaskiej piersi ostatni snop, który usiłowała związać. Ale znów jęk rozpaczliwy wydarł się z jej krtani, boleśniejszy jeszcze, straszliwszy; wypuściła wszystko z rąk, okręciła się dokoła samej siebie i padła na ziemię, porażona słońcem, które prażyło ją od dwunastu godzin.
Lizka i Franusia pospieszyły jej na pomoc, za niemi Kozioł wolniejszym krokiem; równocześnie zbiegać się zaczęli ludzie z sąsiednich pól, nie wyłączając Delhomme’a, Fouana, wiercącego się w tej stronie i Starszej, potrącającej kamyki końcem swej laski.
— Co to? Co to takiego?
— To Palmira dostała jakiegoś napadu.
— Widziałem, jak padła, tam, na polu.
— O! mój Boże!
I wszyscy skupieni dokoła niej, zdjęci tajemniczym lękiem, jaki choroba budzi zawsze w duszy chłopa, przypatrywali się jej, nie odważając się zbliżyć. Leżała na wznak, z twarzą zwróconą ku niebu, z rękami rozpostartemi, jak gdyby ukrzyżowana na tej samej ziemi, która tak prędko wyczerpała ją w ciężkiej nad nią pracy i dobiła ją w końcu. Musiało pęknąć jakieś naczynie w jej mózgu, cienki strumyk krwi sączył się z jej ust. Raczej jednak zabiło ją wyczerpanie zagnanego nadmierną pracą roboczego bydlęcia; leżała na ściernisku, taka wyschła, tak zmalała i skurczona, że wyglądała jak łachman bez ciała, bez płci, wydając ostatnie słabe tchnienie pośród bogatej płodności żniw.
Wreszcie Starsza, owa babka, która wyparła się nieszczęśliwej i nigdy nie przemawiała do niej, zbliżyła się do leżącej.
— Umarła, widzę.
I pchnęła ją końcem laski. Twarz z oczami szeroko otwartemi, ślepo wpatrzonemi w olśniewającą jasność, usta rozszerzone, jak gdyby w ostatniem chwyceniu powietrza i całe ciało leżącej nie poruszyły się. Na podbródku krzepł strumyczek krwi. Wówczas babka, pochyliwszy się nad nią, dodała:
— Oczywiście, że umarła... To i lepiej, niżby miała być komu ciężarem. — Wszyscy, zdjęci zgrozą, nie ruszali się z miejsca. Czy można ją tknąć, zanim się nie pójdzie po mera? Mówili z początku cicho, potem coraz głośniej, żeby się wzajem usłyszyć.
— Pójdę po moją drabinę, stoi oparta o stóg — rzekł wreszcie Delhomme, — posłuży za mary... Nie należy nigdy zostawiać umarłego na ziemi, to niedobrze.
Kiedy przyniesiono drabinę i chciano wziąć parę wiązek pszenicznych, żeby podesłać je pod trupa, Kozioł mruknął coś niechętnie.
— Nie bój się, odda ci się twoje kłosy!
— Myślę!
Lizka, wstydząc się trochę tego sknerstwa, dodała dwie wiązki, jako poduszkę pod głowę, poczem dźwignięto ciało Palmiry i umieszczono je na sprokurowanych w ten sposób marach. Franusia, patrząca na to wszystko jak gdyby we śnie, oszołomiona widokiem śmierci, spadającej na nią nagle, wśród pierwszego jej zetknięcia się z mężczyzną, nie mogła oderwać oczu od nędznego trupa, zdumiona, że ten marny strzęp ludzki mógł być kiedyś kobietą. I, tak samo jak Fouan, stała nad zmarłą w niemem oczekiwaniu odejścia innych; stary też nic nie mówił, zdając się myśleć, że szczęśliwi są ci, co odchodzą.
Kiedy słońce już zaszło, w porze powrotu żniwiarzy z pola, dwaj ludzie przyszli po mary. Ciężar nie był wielki, nie trzeba też było ich zmieniać. Inni wszakże poszli za nimi, tworząc w ten sposób orszak żałobny. Poszli na przełaj przez pola, żeby uniknąć zakrętu szosy. Na podściółce z wiązek pszenicznych trup tężał, a kilka pojedyńczych kłosów, wysuwających się z pod głowy, kołysało się w rytmiczny takt kroków. Pozostał już teraz pod kopułą nieba rdzawy jeno opar zgęszczonego w sinem powietrzu żaru. Na widnokręgu, z drugiej strony Loiry, słońce, otoczone mglistym obłokiem, słało nad Beaucją żółtą oponę promieni, osnuwających ją tuż nad ziemią. Wszystko dokoła zdawało się ozłocone tą żółtością pięknych wieczorów żniwnych. Dokoła stojących jeszcze kłosów strzelały jak gdyby różane płomyczki; ścierniska czerwieniły się lśniącemi błyskami i ze wszystkich stron, aż hen, wdal, w bezkres, wyrastały na tle oceanu płynnego złota garby stert i stogów, zdając się uwypuklać do niebywałych rozmiarów, rzucając cienie wydłużające się i goniące się wzajem w nieskończoność. Powietrze zaległa uroczysta cisza; wysoko, w górze, słychać było tylko śpiew skowronka. Cały, idący za ciałem orszak strudzonych, uznojonych pracowników posuwał się w milczeniu z opuszczonemi głowami, z niemem poddaniem bezbronnego stada. Słychać było jedynie cichy szelest drabiny pod kołysaniem się ciała, niesionego po przez pola dojrzałej pszenicy.
Tego wieczora Hourdequin wypłacił należność żniwiarzom, którzy ukończyli umówioną robotę. Mężczyźni dostali po sto dwadzieścia, kobiety po sześćdziesiąt franków za całomiesięczną pracę.
Rok wypadł dobry: nie było zbyt wielu opadłych kłosów, o które tępi się sierp i ani jednej burzy przez cały czas sprzętu. To też radosne okrzyki towarzyszyły staroście, który, stojąc na czele swojej gromady, ofiarował spleciony misternie wieniec pszeniczny Jakóbce, traktowanej jako pani domu. Dożynkowa uroczystość tradycyjna odbyła się wśród wesołego nastroju. Uraczono żniwiarzy trzema olbrzymiemi pieczeniami baraniemi i potrawką z pięciu królików, i pito tak długo w noc, że wszyscy poszli spać pod dobrą datą. Jakóbka, pijana tak samo jak inni, omal nie dała się złapać przez Hourdequina w objęciach Trona. Jan, oszołomiony także oparami winnemi, poszedł wyciągnąć się na słomie swojego poddasza. Pomimo znużenia nie mógł jednak zasnąć; obraz Franusi powrócił, prześladując go ponownie. Dziwiło go to, a nawet gniewało: tak mało rozkoszy zaznał z dziewczyną po tylu nocach, podczas których trawiła go żądza wzięcia jej w posiadanie! Zdawało mu się na razie, że zniechęcił się do niej. Byłby przysiągł, że nie zaczepi jej już więcej. A tymczasem, zaledwie się położył, wrócił jej obraz, czuł, że pożąda jej w dalszym ciągu w szale zmysłowego pobudzenia. Stawało mu znów przed oczami ich zetknięcie się tam w polu, zetknięcie się, które nie dało mu pełnego zadowolenia, a którego najdrobniejsze szczegóły podniecały teraz jego wyobraźnię. W jaki sposób zobaczyć ją znów? Gdzie wziąć ją w swoje objęcia jutro, pojutrze, w dni następne, ciągle? Jakiś szelest przejął go dreszczem: to Perszeronka, zbieraczka, przyszła do niego, zdziwiona, że nie pociągnął jej za nogi, jak nocy ubiegłej. W pierwszej chwili odtrącił ją, potem zdusił w uścisku, myślą wszakże był z tamtą, którą byłby tak samo zdławił, ściskając jej ciało, doprowadzając ją do omdlenia nieledwie. W tej samej porze Franusia, zbudzona nagle, wstała i otworzyła okienko w dachu nad swoją izdebką, żeby zaczerpnąć tchu. Śniła jej się jakaś bijatyka, jakieś ujadanie psów, dobijających się do drzwi na dole. Jak tylko odświeżyła się trochę dopływem powietrza, obległa ją znów myśl o dwóch mężczyznach: jednym, który chciał ją wziąć i drugim, który ją posiadł. Nie rozważała tej sprawy, tylko widziała obraz jej wciąż przed sobą, nie formułując żadnego o niej sądu, nie decydując się na nic. Nastawiła wszelako uszu: To nie sen jednak? Pirs jakiś wył w oddali, nad brzegiem Aigry. Po chwili przypomniała sobie: to Hilarjon do zmierzchu dnia wył tak przy trupie Palmiry. Próbowano go odpędzić, ale uczepiał się ciała, wpijał zęby w tych, którzy chcieli go odciągnąć, nie chciał wypuścić z objęć śmiertelnych szczątków istoty, która była mu siostrą, żoną, wszystkiem. Wył bez końca i wycie jego wypełniało nocną ciszę.
Franusia, cała drżąca, wsłuchiwała się długo w bolesną, zwierzęcą jego skargę.

V.

— Żeby tylko Łaciata nie ocieliła się w tym samym czasie, kiedy i ja zlegnę — powtarzała Liza co rano.
Taszcząc swój olbrzymi brzuch, stawała w oborze i przyglądała się z niepokojem krowie, której obwód również powiększył się nadmiernie. Nie widziano nigdy zwierzęcia z tak wielkim brzuchem, kulistym, jak beczka, osadzona na zwiotczałych, osłabłych nogach. Dziewięć miesięcy kończyło się akurat na Ś-go Fjakra, patrona ogrodników, bowiem Franusia nie zaniedbała zapisania daty zaprowadzenia krowy do byka. Na szczęście, Lizka, co do siebie nie była pewną dokładnie dnia. Dzieciak tak niespodzianie się znalazł, wbrew woli obojga, że nie mogła wiedzieć ściśle. Ale napewno przypadnie to mniej więcej około Ś-go Fjakra, może w przeddzień, może nazajutrz. I powtarzała, zrozpaczona:
— Żeby tylko Łaciata nie ocieliła się w tym samym czasie, kiedy i ja zlegnę!... Toby dopiero była awantura! Do djabła! tego by tylko brakowało!
Dogadzano teraz Łaciatej, która, będąc już od tak dawna w rodzinie, stała się jak gdyby jej członkiem. Kozłowie chronili się w mroźne dni przy niej, nie mając lepszego sposobu ogrzania się, niż ciepłe wyziewy jej łona. Ona sama okazywała też dużo przyjaźni, zwłaszcza dla Franusi. Lizała ją szorstkim swoim językiem aż do krwi, brała ostrożnie końcem zębów za spódnicę, żeby pociągnąć ją i zatrzymać przy sobie. Pielęgnowano też krowę starannie w miarę jak zbliżała się pora ocielenia, dawano ciepłe polewki, wyprowadzano ją z obory o odpowiednich porach, czuwano nad nią nieustannie. Nietylko wszakże dla tego, że ją kochano, ale że przedstawiała wartość pięćdziesięciu pistolów, że dawała mleko, masło, sery, słowem, że była źródłem majątku, który utraciłoby się wraz z jej utratą.
Od końca żniw upłynęło dwa tygodnie. Franusia prowadziła w dalszym ciągu między siostrą i szwagrem zwykły tryb życia, jak gdyby nic nie zaszło pomiędzy nią a Kozłem. On sam zdawał się zapominać o tem, a ona starała się nie myśleć o rzeczach, które mąciły jej spokój. Jan, spotkany i uprzedzony przez nią, nie pokazał się więcej u Kozłów. Czatował tylko na nią na zakręcie płotów, błagał, aby wymknęła się z domu i przyszła do niego wieczorem, gdzie będzie na nią czekał w takim a takim rowie. Odmawiała jednak, przestraszona, ukrywająca swoją oziębłość pod pozorami wielkiej przezorności. Później, jak mniej będzie potrzebna w domu. Pewnego wieczora, kiedy złapał ją, schodzącą do Macquerona po cukier, nie chciała pójść za nim na tyły kościoła i cały czas mówiła mu tylko o Łaciatej, o kościach jej, które zaczynają już trzeszczeć, o otworze, pokazującym się już w tyle, o wszystkich tych oznakach niewątpliwych, po których i on stwierdził, że nie może to już teraz potrwać długo.
I oto, w samą wigilję Ś-go Fjakra, Lizkę, po wieczerzy, schwyciły silne bóle w chwili, kiedy była w oborze razem z siostrą, aby przyjrzeć się krowie, która z rozstawionemi szeroko udami z powodu obrzmiałości brzucha, cierpiała także, cicho wciąż porykując.
— A co, nie mówiłam? — zawołała Lizka z pasją. — Ładnie się urządziłyśmy!
Zgięta we dwoje, podtrzymując oburącz wielki swój brzuch, gniotąc go brutalnie, jak gdyby chciała wywrzeć zemstę na dziecku, wymyślała mu, czemu nie chce dać jej świętego spokoju? czemu nie chce zaczekać jeszcze trochę? Miała uczucie, jakgdyby chmary much kłóły ją w brzuch, ból rozsadzał jej krzyż i schodził aż w kolana. Nie chciała położyć się do łóżka i wciąż kręciła się po izbie, powtarzając, że musi wstrzymać jeszcze dzieciaka.
Około dziesiątej, po ułożeniu spać małego Julisia, Kozioł, któremu uprzykrzyło się czekać nadaremnie, postanowił położyć się, pozostawiając Lizkę i Franusię w oborze, przy Łaciatej, której cierpienia wzmagały się z każdą chwilą. Obie siostry zaczęły się już niepokoić, poród nie posuwał się jakoś, mimo że praca ze strony kości wydawała się ukończona. Otwór był już gotów; dla czego cielę nie wychodziło? Pieściły krowę, zachęcały ją, przynosiły jej łakocie, cukier, którego zwierzę, wstrząsane gwałtownemi skurczami, nie chciało brać do pyska. O północy Lizka, która nie przestawała wić się z bólu, poczuła nagle ulgę; był to zatem u niej fałszywy tylko alarm, bóle przypadkowe. Przekonana też była, że udało jej się wepchnąć napowrót płód, zupełnie jak gdyby powstrzymała naturalną potrzebę. Przez całą noc ona i siostra czuwały przy krowie, pielęgnując ją, okładając gorącemi szmatami, podczas kiedy druga krowa, Krasnula, kupiona ostatnio na jarmarku w Cloyes, zdziwiona palącą się świecą, przypatrywała im się wielkiemi swojemi, sennemi, niebieskiemi oczami.
O świcie Franusia, widząc, że sprawa ani na jotę się nie posuwa, zdecydowała się pobiec po sąsiadkę, Frimatową, znaną ze swoich wiadomości w tej dziedzinie. Dopomogła ona tylu krowom w podobnych wypadkach, że chętnie uciekano się do jej pomocy przy trudnych porodach, byleby uniknąć kosztownej wizyty weterynarza. Jak tylko przyszła i spojrzała na krowę, skrzywiła się.
— Nie wygląda mi to jakoś dobrze — mruknęła. — Odkąd to trwa?
— Od dwunastu godzin już.
Stara kobieta nie przestawała krążyć dokoła krowy, wciąż kiwając głową i robiąc poważną, zatroskaną minę, która na dobre przeraziła obie siostry.
— A jednak — dodała — wysuwa się już butelka. Trzeba jeszcze poczekać i zobaczyć, co z tego będzie.
Cały ranek poświęcono na obserwowanie tworzenia się t. zw. butelki, czyli worka, wypełnionego wodami i wypychanego skurczami na zewnątrz. Badano worek ten, mierzono go, oceniano; butelka, taka sama, ostatecznie, jak inne, chociaż zanadto nieco się wydłużała i była zbyt pękata. Od dziewiątej wszakże proces porodowy zatrzymał się znów, butelka wisiała niezmieniona, potworna, wstrząsana perjodycznie występującemi, konwulsyjnemi drgawkami biednego bydlęcia, którego stan pogarszał się z minuty na minutę.
Kozioł, po powrocie z pola na śniadanie, przeląkł się i wspomniał o pójściu po weterynarza, dygocąc zarazem na myśl o pieniądzach, jakie będzie to kosztowało.
— Weterynarz! — zawołała z przekąsem matka Frimat, — po to może, żeby ją dobił?... Nie, nie, przedziurawię butelkę i wydostanę sama waszego cielaka!
— Ale — wtrąciła Franusia, — pan Patoir zakazuje przedziurawiać. Mówi, że ta woda, co jest w niej, pomaga krowie.
Matka Frimat pogardliwie wzruszyła ramionami.
— Osioł, ten cały wasz Patoir! — I jednem chlaśnięciem nożyczkami przedziurawiła worek. — Wody chlusnęły jak z otwartej śluzy, wszyscy odsunęli się, nie zdążyli jednak i ochlapani zostali od góry do dołu. Przez chwilę zdawało się, że Łaciata oddycha swobodniej i stara kobieta tryumfowała już. Nasmarowała masłem prawą swoją rękę i wprowadziła ją, starając się rozpoznać położenie cielęcia i manipulując ręką wewnątrz bez pośpiechu. Lizka i Franusia śledziły ten zabieg, mrugając powiekami z niepokoju. Kozioł nawet, który nie poszedł po raz drugi w pole, czekał nieruchomy, powstrzymując oddech.
— Czuję nogi — szepnęła — ale głowy niema tam, gdzie trzeba. Niedobrze, jak niema głowy...
Musiała wyciągnąć rękę z powrotem. Łaciata, wstrząsana gwałtownemi skurczami, napierała tak mocno, że ukazały się nogi. Dobre i to. Kozłowie odetchnęli z ulgą: zdawało im się, patrząc na te wystające nogi, że mają już kawałek swojego cielęcia. Od tej chwili przejęci byli jedną tylko myślą: ciągnąć, żeby mieć je jaknajprędzej, jak gdyby w obawie, że może cofnąć się i nie wyleźć więcej.
— Lepiej byłoby nie przynaglać go — mądrze zauważyła matka Frimat. — Wyjdzie i tak.
Franusia była tego samego zdania. Ale Kozioł niecierpliwił się, przychodził co chwilę dotykać nóg, zirytowany, że nie wysuwają się bardziej. Nagle schwycił sznurek, i, przy pomocy żony, drżącej z niecierpliwości, tak samo jak on, uwiązał mocny węzeł dokoła cielęcia, że zaś w tej samej właśnie chwili nadeszła matka Bécu, wszyscy uczepili się sznura: Kozioł pierwszy, potem matka Frimat, za nią stara Bécu, Franusia i na końcu Lizka, która przykucnąć musiała ze swoim grubym brzuchem do ziemi.
— Dalej! ciągnij! — wołał Kozioł — wszyscy razem!... Psiakrew bydlę! Nie wysunęło się ani na palec! Przyklejone tam do środka, czy co?... No, dalej! dalej! wyłaź, niezdaro!
Kobiety spocone, zadyszane, powtarzały za nim:
— Dalej! dalej! wyłaź, niezdaro!
Nagle zaszła katastrofa. Stary, nawpół zbutwiały sznur urwał się i wszyscy, w pośród krzyków i klątw, wywrócili się na podściółkę.
— Nic nie szkodzi! Nic sobie nie zrobiłam! — zapewniała Lizka, która potoczyła się aż pod ścianę i której pospieszono na pomoc.
Zaledwie jednak podniosła się, zakręciło jej się w głowie i musiała usiąść. W kwadrans później trzymała się za brzuch, bóle z dnia poprzedniego ponowiły się, silne, w regularnych odstępach! — Jakie nieszczęście, że krowa nie sprawiła się prędzej i że ją samą znów chwyciły bóle, tak że, kto wie, czy nie wyprzedzi Łaciatej. Tak, nie można uniknąć losu, sądzone im widać było, że obie rodzić mają równocześnie! Jęczała głośno i kłótnia wybuchła pomiędzy nią a jej chłopem. — Do djabła! Kto jej kazał ciągnąć? czy to jej rzecz cudzy worek! niech wypaproszy pierw swój! — Odpowiadała mu obelżywie, tak bardzo dokuczał jej ból: — Świnia! sprośnik! Ciekawa rzecz, kto temu winien? żeby nie był jej napełnił worka, nie dokuczałby jej tak teraz!
— Wszystko to głupie gadanie! — wtrąciła się matka Frimat. — Od tego bydlęciu nie będzie lżej.
A matka Bécu dodała:
— A jednak lepiej jest człowiekowi, jak sobie ulży.
Julisia odesłano szczęśliwie, żeby się go pozbyć, do Delhomme‘ów. Była trzecia po południu. Czekano jeszcze do siódmej wieczór. Ale wszystko stało na miejscu. Dom był teraz istnem piekłem: z jednej strony Lizka, wijąca się z bólów i jęcząca, a mimo to upierająca się nie wstawać ze starego krzesła, na którem przykucnęła, zamiast położyć się do łóżka, a z drugiej — Łaciata, rycząca bez ustanku, oblana potem, wstrząsana dreszczami, w stanie, budzącym coraz większy niepokój. Druga krowa, Krasnula, zaczęła także porykiwać ze strachu. Franusia straciła całkiem głowę, a Kozioł, klnąc i wrzeszcząc, chciał raz jeszcze próbować wyciągnąć cielę. Zawołał na pomoc dwóch sąsiadów i zaczęli ciągnąć w sześcioro, jakby mieli wyrwać z korzeniem stary dąb. Tym razem wzięto nowy sznur, który już się nie zerwał. Ale Łaciata, pociągnięta zbyt mocno, upadła na bok i tak już została, wyciągnięta na słomie, ledwie dysząca, budząca politowanie.
— Psiakrew, nie wyciągniemy go! — zadecydował wreszcie Kozioł, cały mokry z potu, — Krowa gotowa jeszcze pójść za niem. — Franusia złożyła błagalnie ręce.
— O! pojedź po pana Patoira!... Trudno, niech kosztuje, co ma kosztować, ale sprowadź pana Patoira!
Zasępił się. Po stoczeniu ostatniej jeszcze walki z samym sobą nie odpowiedział ani słowa i poszedł zaprzęgać.
Matka Frimat, która od chwili, kiedy wspomniano o weterynarzu, ostentacyjnie przestała zajmować się krową, zaniepokoiła się teraz stanem Lizy. Znała się także i na porodach ludzkich: wszystkie sąsiadki przechodzić musiały przez jej ręce. — Zrobiła minę zatroskaną i zwierzyła się ze swoich obaw przed matką Bécu, która odwołała zajętego zaprzęganiem Kozła.
— Słuchajcie... Żona wasza bardzo cierpi. Możeby tak za jedną drogą sprowadzić i doktora.
Oniemiał i wytrzeszczył oczy. — Co? I ta jeszcze będzie się pieścić? Ani mi się śni płacić za obie!
— Nie! Nie! Nie potrzeba! — wołała Lizka pomiędzy dwoma napadami bólu. — Dam sobie sama radę! Nie mamy pieniędzy na wyrzucanie przez okno.
Kozioł pospieszył zaciąć konia i wózek znikł wśród zapadającego zmierzchu, na drodze do Cloyes. Kiedy, po upływie dwóch godzin, zjawił się nareszcie weterynarz, znalazł wszystko bez zmiany: Łaciatą, ledwie dyszącą i leżącą na boku i Lizkę, skręconą z bólu, jak robak i nawpół obsuniętą z krzesła. Poród obu trwał już od dwudziestu czterech godzin.
— Do której zawołaliście mnie? — zapytał zawsze jowialny weterynarz.
I odrazu, tykając bez ceremonji Lizkę, dodał:
— No, moja gruba, jeżeli to nie do ciebie, zrób mi tę przyjemność i wpakuj się do łóżka. Najwyższy już czas.
Nie odpowiedziała, i nie ruszyła się z miejsca. Pan Patoir badał już krowę.
— Do licha! w ładnym stanie jest to wasze bydlę. Zawsze przyjeżdżacie po mnie zapóźno... Aha, ciągnęliście widzę! Tak, tak, wolelibyście przedrzeć ją napół, niż cierpliwie czekać... Przeklęte niedołęgi.
Wszyscy słuchali go ze spuszczonemi głowami, pełni szacunku, zrozpaczeni. Jedynie matka Frimat odęła z lekceważeniem wargi. Weterynarz zdjął surdut, zakasał rękawy koszuli i, owiązawszy postronkiem obie nogi cielęcia, żeby się trzymały razem, wepchnął je z powrotem, potem wprowadził w głąb brzucha krowy prawą swoją rękę.
— Do licha! — rzekł po chwili — tak właśnie przypuszczałem: głowa wykręcona na lewo, moglibyście ciągnąć cielę do jutra, a nie byłoby wyszło... Nic nie będzie z tego waszego przychówku, moje dzieci. Nie mam ochoty dać sobie poszarpać palców jego zębami przy odwracaniu go. Zresztą i tak nic bym nie zrobił, a uszkodziłbym matkę.
Franusia uderzyła w bek.
— Panie Patoir, proszę pana, niech pan uratuje naszą Łaciatą. Tak mnie kocha biedaczka...
Lizka, zielona ze spazmu bólu i Kozioł, zawsze zdrowy i nie mający litości nad cudzem cierpieniem, lamentowali, rozczulali się, błagając o to samo.
— Niech pan uratuje naszą krowę, naszą kochaną jałosię, co nam daje takie dobre mleko tyle już czasu, tyle czasu... Niech ją pan uratuje, panie Patoir...
— Dobrze, dobrze, ale pamiętajcie, że muszę wyjąć cielę kawałkami.
— O, cielę! ktoby tam dbał o cielę!... Niech pan uratuje naszą krowę, panie Patoir, naszą jałosię!
Wówczas weterynarz, który przywiózł swój wielki niebieski fartuch, kazał sobie dać jeszcze płócienne spodnie i zdjąwszy z siebie w kącie poza Krasnulą caluteńkie ubranie, do naga, wciągnął na gołe ciało spodnie i przewiązał sobie w pasie fartuch. Kiedy ukazał się ponownie, krótki i pękaty w lekkim tym kostjumie, z poczciwą psią twarzą, Łaciata podniosła łeb i przestała na chwilę żałośliwie, ryczeć, zdumiona zapewnie tym widokiem. Nikt z obecnych ani się nawet nie uśmiechnął, tak ściskał wszystkim serce niepokój oczekiwania.
— Zapalcie świece!
Kazał umieścić cztery na ziemi, a sam położył się na płask na brzuchu, w słomie, po za krową, która nie była już w stanie się podnieść. Przez chwilę został w tej pozycji z nosem wsuniętym pomiędzy uda bydlęcia. Wreszcie, zdecydował się pociągnąć za sznurek, aby wysunąć nogi, które obejrzał uważnie. Obok siebie postawił podłużne pudło i, unosząc się na łokciu, wyjął z pudła lancet, kiedy nagle zatrzymał go chrapliwy jęk. Usiadł na ziemi...
— Co to? jeszcze tutaj, gruba?... Odrazu wiedziałem, że to nie krowa!
To była Lizka, którą chwyciły gwałtowne bóle, rozdzierające jej wnętrzności.
— Cóż u djabła! idź się wypaproszyć u siebie i daj mi spokojnie załatwić się z krową. Przeszkadza mi to. Twoje jęki i napieranie denerwują mnie, daję słowo... Czy to ma sens? Zabierzcież ją ztąd do wszystkich djabłów!... Matka Frimat i matka Bécu zdecydowały się wziąć Lizkę pod pachy, każda z jednej strony, aby wyprowadzić ją do jej izby. Dała się ciągnąć, nie miała już sił do opierania się. Przechodząc wszakże przez kuchnię, gdzie paliła się świeca, zażądała, aby zostawiono wszystkie drzwi otworem, to nie będzie przynajmniej czuła się tak oddalona. Matka Frimat przyszykowała już łoże porodowe, jak każe obyczaj na wsi: prześcieradło, rozłożone na środku pokoju na podściółce ze słomy i trzy odwrócone do góry nogami stołki. Lizka przykucnęła, rozkraczyła się, oparta o jeden ze stołków, prawą nogą dotykała drugiego, a lewą trzeciego. Nie rozebrała się nawet i nie rozzuła, zgięła w łuk nogi obute w trepy, w niebieskich pończochach, sięgających kolan, a spódnica, podkasana aż po pierś, odsłaniała potworny jej brzuch, tłuste uda, bardzo białe i tak rozkraczone, że można było zajrzeć w głąb aż pod samo serce.
W oborze został Kozioł z Franusią, aby poświecać panu Patoirowi. Oboje przysiedli na piętach, trzymając każde, tuż blizko, świecę, podczas kiedy weterynarz, wyciągnięty znów na brzuchu, robił lancetem cięcie dokoła lewego podkolanka. Odkleił skórę i pociągnął za łopatkę, która obnażyła się i oderwała. W tej samej chwili Franusia, blednąc, bliska omdlenia, upuściła świecę i uciekła, wołając:
— Biedna moja stara Jałosia... Nie chcę na to patrzeć! nie chcę! nie mogę!...
Patoir uniósł się gniewem, tembardziej, że musiał się podnieść, aby ugasić słomę, która zatliła się od przewróconej świecy, o mały włos nie wzniecając pożaru.
— Psiakrew smarkula! to ci ma nerwy!... Księżniczka!... Byłaby nas uwędziła żywcem na szynki!.. Franusia, biegnąc bez opamiętania, rzuciła się wreszcie na krzesło w izbie, gdzie rodziła jej siostra, której rozkraczona pozycja wcale jej jednak nie przeraziła, jak gdyby była rzeczą naturalną i zwykłą po tem, na co patrzyła w oborze. Obronnym gestem ręki odepchnęła od siebie wizję rozćwiartowanego żywego ciała bydlęcia i, zająkując się ze wzruszenia, opowiedziała, co tam robią krowie.
— To na nic, muszę tam wrócić — odezwała się nagle Liza, która, nie bacząc na bóle, podniosła się z pomiędzy swoich trzech obalonych stołków.
Ale matka Frimat i matka Bécu gniewnie przytrzymały ją na miejscu.
— Jeszcze czego? Leż spokojnie! Co u djabła masz w brzuchu? — ofuknęła ją matka Bécu.
A matka Frimat dodała:
— Doskonale! i tobie pękła butelka!
W istocie wody odeszły nagle, wsiąkając przez prześcieradło w podesłaną słomę. Rozpoczęły się ostatnie bóle wypychające. Obnażony brzuch, napierając bezwolnie, nadymał się nieomal do pęknięcia, a nogi w niebieskich pończochach zaginały się i rozginały, bezwiednym ruchem pogrążonej w wodę żaby.
— Żeby cię uspokoić, pójdę sama i zasięgnę języka — rzekła matka Bécu, która od tej chwili krążyła wciąż między oborą, a izbą. Wreszcie, dla oszczędzenia sobie drogi, wykrzykiwała już tylko nowiny, stojąc na środku kuchni. Weterynarz dokonywał w dalszym ciągu swojego dzieła ćwiartowania, leżąc na zbroczonej, przesiąkłej krwią i odchodami podściółce. Była to ciężka i brudna praca, przy której wyglądał obmierzle, ochlapany krwią od góry do dołu.
— Wszystko idzie dobrze, Lizko... — wołała z kuchni matka Bécu. — Nadymaj się co siły! Mamy już drugą łopatkę... O, teraz odrywa głowę... Ma ją już... Jaka głowa jaka głowa!... A teraz już po wszystkiem!... całe ciało chlusnęło, jak jeden kluch! Lizka przyjmowała każdą fazę chirurgicznego zabiegu rozdzierającym jękiem. Niewiadomo było, czy cierpi za siebie, czy za krowę. Wtem Kozioł przyniósł głowę, chcąc ją pokazać jej. Wszyscy krzyknęli w jeden głos:
— O! jakie piękne cielę!
Lizka, nie przestając pracować, nadymając się jeszcze mocniej, napinając mięśnie brzucha i posiniałe, nabrzękłe uda, wpadła w nieukojoną rozpacz.
— Boże! Boże!... jakie nieszczęście!... Takie piękne cielę, mój Boże!... Czy może być większe nieszczęście?... Takie piękne cielę!... Nie było jeszcze piękniejszego!... Franusia lamentowała także i narzekania wszystkich stały się tak napastnicze, tak wyraźnie zawierały wrogie zarzuty, że Patoir uczuł się niemi dotknięty. Przybiegł, zatrzymując się jednak dla przyzwoitości przed drzwiami izby.
— Cóż to, nie uprzedzałem was?... Zaklinaliście mnie, żebym wam uratował krowę... Znam was dobrze, szelmy! Gotowi teraz jesteście rozpowiadać wszystkim, że zabiłem wam waszego cielaka.
— Ależ nie, ależ nie! — uspokajał go Kozioł, wracając wraz z nim do obory... A jednak, to naprawdę pan je poćwiartował!
Lizkę, przykucniętą na ziemi pomiędzy trzema odwróconemi stołkami, zalała w tej chwili fala skurczu, który z głębi łona, pod skórą, schodził aż do ud, nie przestając rozciągać mięśni jej ciała. Franusia, która do tej chwili, pogrążona w rozpaczy, nic nie widziała, osłupiała nagle, stojąc przed siostrą, której obnażone ciało dostrzegła w skrócie; podniesione kąty kolan na prawo i na lewo od kuli brzucha, drążonego przez okrągły, wgłębiony otwór. Było to tak nieoczekiwane, tak zniekształcone i potworne, że nie raziło jej poczucia obyczajności. Nie mogłaby sobie nigdy wyobrazić czegoś podobnego: jakby otwarta dziura przedziurawionej beczki, wielki rozwarty otwór szopy na siano, przez który rzuca się wiązki, zagęszczony czarnym porostem bluszczu. — Potem, kiedy zauważyła drugą kulę, mniejszą: główkę dziecka, wysuwającą się i znów cofającą przy każdem nadęciu, jak gdyby w nieustannej zabawie w ciuciubabkę, zdjęła ją tak gwałtowna chęć śmiechu, że musiała udać kaszel, aby nie posądzono jej o brak serca.
— Chwilkę jeszcze cierpliwości — pocieszała matka Frimat.
— Zaraz będzie po wszystkiem.
Uklękła pomiędzy nogami rodzącej, czyhając na dziecko, gotowa przyjąć je. Ale małe ociągało się, jak nazwała to matka Bécu; przez chwilę nawet cofnęło się na dobre i zdawało się, że już zostanie wewnątrz. Wówczas dopiero Franusia, otrząsnąwszy się z osłupienia na widok tej wyszczerzonej tuż nad nią czeluści kominowej doznała pewnego uczucia zażenowania, i, zdjęta nagłą litością, od chwili, kiedy odwróciła głowę, ujęła siostrę za rękę.
— Boli cię, biedna moja Lizko?!
— Tak, boli! boli... a nikt się nawet nie użali nademną... Żeby się chociaż kto użalił... O jej! znów się zaczyna! O jej!... Nie wyjdzie do licha, czy co?...
Mogło to trwać jeszcze długo, kiedy, nagle, dwa okrzyki rozległy się z obory. Patoir, zdziwiony, że Łaciata nie przestaje kręcić się niespokojnie i ryczeć, podejrzywał odrazu obecność drugiego cielęcia. — W istocie, wprowadziwszy znów prawą swoją rękę, wyciągnął je, bez trudu tym razem, jak gdyby chustkę z kieszeni. Radość tłustego, wesołego poczciwca była tak wielka, że, zapominając o przyzwoitości, wpadł do izby rodzącej z cielęciem na rękach, a za nim rozweselony i żartujący również Kozioł.
— No, co, gruba?... Chciałaś mieć cielę?... Masz je!...
I weterynarz, goły w wielkim swoim fartuchu, zataczał się od śmiechu, mając twarz i całe ciało ochlapane i umazane krowieńcem, a na rękach mokre jeszcze, jak gdyby odurzone cielę, którego zbyt ciężka głowa miała zabawny wyraz zdziwienia.
W pośród ogólnych uniesień zdjął Lizkę na widok weterynarza z nowonarodzonem cielęciem na ręku tak gwałtowny, nie dający się powstrzymać ani uspokoić napad szalonego śmiechu, że wołać zaczęła:
— O! jaki śmieszny! Po co mnie tak rozśmieszacie?... Nie mogę!... boli!... boli!... Pęknę chyba!... Nie dajcie mi się śmiać!... Umrę z tego śmiechu!...
Śmiech rozsadzał jej tłustą pierś i schodził do brzucha, wywołując w nim istną nawałnicę burzową, wydymając go tak gwałtownie, że głowa dziecka znów zaczęła wysuwać się i wsuwać, jak kula armatnia, gotowa wystrzelić w każdej chwili.
Śmiech jej wzmógł się jeszcze bardziej, kiedy weterynarz, położywszy cielę przed siebie, chciał otrzeć grzbietem ręki spływający mu z czoła pot. Przy tym ruchu uwalał się takim plackiem krowiego łajna, że wszyscy skręcili się ze śmiechu, a położnicę aż zatknęło i zaledwie przeszły jej przez gardło ostre krzyki, podobne do gdakania kury, znoszącej jajko.
— Umieram!... Ratunku!... Kończę!... Do djabła z tym kpiarzem przeklętym!... Zmusza mnie do śmiechu!... Pęknę z tego!... O, mój Boże!... mój Boże!... Pęknę!...
Ziejący otwór zaokrąglił się jeszcze bardziej, jakby pochłonąć miał klęczącą przed nim matkę Frimat, i nagle, niczem z armaty, wystrzeliło dziecko, całe czerwone, z obwisłemi, blademi kończynami. Słychać było tylko bulgotanie jak gdyby opróżnionej nagle z płynu olbrzymiej butli. W tej samej chwili maleństwo zamiauczało, a matka, wstrząśnięta jak sakwa skórzana, której powłoka, opada, śmiała się już do rozpuku. Z jednego końca śmiech, z drugiego krzyk. Kozioł walił się po udach, matka Bécu trzymała się za boki, Patoir wybuchał głośnemi kaskadami śmiechu, a nawet Franusia, której siostra w ostatnim spazmie bólu omal nie zmiażdżyła ręki w uścisku, dała nareszcie wolny upust powstrzymywanej siłą chęci śmiechu na widok tej otwartej nawy, w której mąż mógł pomieścić się cały, z głową i nogami.
— Córka! — oznajmiła matka Frimat.
— Nie! Nie! Nie chcę dziewczyny — broniła się Lizka — chcę chłopaka!
— No, to wpakuję ci ją napowrót, a jutro będziesz miała chłopaka!
Śmiechy ponowiły się, doprowadzając wszystkich aż do bólu. Pierwsza uspokoiła się położnica, która, na widok leżącego przed nią cielęcia, westchnęła z żalem:
— Tamto takie było piękne!... Szkoda, mielibyśmy dwoje!...
Patoir odjechał, rozkazawszy dać Łaciatej trzy litry ocukrzonego wina. W izbie matka Frimat rozebrała i ułożyła na łóżku Lizę, a matka Bécu, przy pomocy Franusi, uprzątnęła słomę i wymiotła. W dziesięć minut wszystko było w porządku, tak, że, gdyby nie ciągłe ciche miauczenie dziecka, obmywanego ciepłą wodą, nie można byłoby się domyślić, że odbył się połóg. W chwilę później, maleństwo, zawinięte w powijaki i ułożone w kołysce, uspokoiło się; a matka, zupełnie wybita z sił, z twarzą purpurową od natężenia, nieomal czarną, zasnęła na grubej, szarawej półciennej pościeli ciężkim snem ołowianym.
Około jedenastej, po odejściu obu sąsiadek, Franusia poradziła Kozłowi, aby poszedł lepiej położyć się na górze na sianie. Ona sama rzuciła sobie na noc siennik na podłogę, aby przespać tutaj kilka godzin, nie odchodząc zarazem od siostry. Nie odpowiedział nic, kończąc w milczeniu swoją fajkę. Zapadła głęboka cisza, przerywana tylko głośnym oddechem uśpionej Lizki. Po chwili, widząc, że Franusia uklękła na sienniku w nogach łóżka, w cieniu, Kozioł, wciąż milczący, schwycił ją nagle z tyłu i obalił na siennik. Odwróciła głowę i, na widok czerwonej, nabiegłej krwią jego twarzy, zrozumiała odrazu. Znów go wzięło, nie zarzekł się widać myśli posiadania jej; musiało to tkwić w nim mocno i domagać się gwałtownie zadośćuczynienia, kiedy tutaj, tuż przy żonie, bezpośrednio po rzeczach wcale do tego niezachęcających, zapragnął nagle ją mieć. Odepchnęła go z całej siły, że aż się przewrócił. Pomiędzy obojgiem zawrzała głucha, zacięta walka.
Kozioł śmiał się zdławionym głosem.
— Co ci to szkodzi, głupia? Starczę na was obie. — Znał ją dobrze, wiedział, że nie będzie krzyczała. Broniła się w istocie w milczeniu, zbyt dumna, żeby wzywać na pomoc siostrę, nie chcąc wtrącać nikogo do swoich spraw, nawet jej. Dusił ją w objęciach; już, już miał ją posiąść.
— Tak dobrze by było... Żyłoby się razem, nie trzeba byłoby się rozchodzić.
Nie mógł mówić dalej, zaledwie zdolny powstrzymać krzyk bólu. Dziewczyna, nic nie mówiąc, wpiła mu paznogcie w szyję; rozwścieczyło go to; wspomniał o Janie.
— Myślisz może, że wyjdziesz za mąż za tego golca? Nie pozwolę. Za nic w świecie, dopóki nie będziesz pełnoletnia.
Tym razem, ponieważ w dalszym ciągu sięgał jej pod spódnicę, tak go kopnęła nogą pomiędzy uda, że ryknął z bólu. Zerwał się i spojrzał przerażony na łóżko. Żona jego spała jednak, oddychając w dalszym ciągu głęboko i miarowo. Wyszedł z izby z wściekłym gestem groźby.
Franusia wyciągnęła się nareszcie na sienniku, ale, mimo głębokiej ciszy dokoła, długo jeszcze leżała z otwartemi oczami. — Nie ulegnie, nigdy mu nie ulegnie, choćby nawet miała ochotę. — Zdziwiły ją też ostatnie jego słowa, bo nie przychodziło jej dotychczas wcale na myśl, że mogłaby wyjść za mąż za Jana.

VI.

Od dwóch dni Jan pracował w pobliżu Rognes, na polach, należących do pana Hourdequina, który zainstalował na nich parową młockarnię, wypożyczoną u mechanika z Chateaudun, wynajmującego ją okolicznym właścicielom od Bonneval do Cloyes. Na wozie, zaprzężonym w dwa konie, zwoził chłopak snopy z okolicznych stogów, a potem zabierał ziarno na folwark, a maszyna, sapiąc od rana do wieczora i rozsypując w blasku słońca obłok złotej kurzawy, zapełniała okolicę głośnym, miarowym klekotem.
Jan, chory z tęsknoty, łamał sobie głowę nad sposobem ponownego zejścia się z Franusią. Miesiąc już minął od dnia, kiedy posiadł ją na tem samem właśnie polu pszenicznem, a wciąż od tego czasu wymykała mu się, nie mając odwagi. Stracił już prawie nadzieję, żeby mu się kiedykolwiek jeszcze udało. Żądza jego wciąż się potęgowała, opanowując go niepokonaną namiętnością. Kierując końmi, zadawał sobie jednocześnie pytanie, dlaczego nie miałby iść wprost do Kozłów oświadczyć się o dziewczynę. Nie nastąpiło przecież między nim a niemi otwarte i stanowcze zerwanie. Witał ich zawsze zdaleka, przechodząc, albo przejeżdżając obok nich, to też z chwilą, gdy myśl o małżeństwie powstała w jego głowie, jako jedyny sposób ponownego zdobycia Franusi, wmówił w siebie, że jest to jego obowiązek i że byłby nieuczciwy, gdyby się z nią nie ożenił.
Jednakże, następnego rana, kiedy wrócił do swojej maszyny, opadł go znów strach. Nie byłby się też zdobył na odwagę, gdyby nie zobaczył Kozła i Franusi, idących razem w pole. Przyszło mu nagle na myśl, że Lizka zawsze była dla niego przychylna i że mniej będzie się bał, mówiąc z nią samą. Wymknął się więc na chwilę, powierzywszy pieczę nad końmi jednemu z towarzyszy.
— A, to wy, Janie! — zawołała Lizka. Zuchowata, dzielna jak zawsze, zdążyła wstać już po połogu i radośnie przywitała przybyłego. — Nie widać was wcale. Co się z wami dzieje?
Zaczął się tłomaczyć. Spieszno mu jednak było, zdobył się więc nagle na brutalność ludzi nieśmiałych i przystąpił odrazu do rzeczy. Tak wszelako wyrażał się niejasno, że mogło jej zrazu się zdawać, jakoby oświadczał się jej samej, zaczął bowiem od przypomnienia, jak bardzo pragnął pojąć ją za żonę. Wnet potem wszakże dodał:
— I właśnie dlatego chętnie ożeniłbym się z Franusią, gdybyście mi ją dali.
Spojrzała na niego z takiem zdumieniem, że zaczął znów bąkać nieśmiało:
— O! wiem, że to się nie robi tak... Chciałem tylko pomówić z wami o tem.
— Widzicie! — odpowiedziała wreszcie — zdziwiłam się, bom się tego nie spodziewała z powodu waszych lat... Nasamprzód trzebaby się dowiedzieć, co Franusia o tem myśli.
Przyszedł z zamiarem wyjawienia Lizce wszystkiego, w nadziei, że w ten sposób małżeństwo okaże się koniecznością. Skoro jednak Franusia nie wyspowiadała się przed siostrą, skoro nikt o niczem nie wiedział, czy miał prawo mówić o tem pierwszy? Odebrało mu to odwagę; zawstydził się swoich trzydziestu trzech lat.
— Rozumie się — wyszeptał — trzeba z nią pomówić, nikt nie będzie jej niewolił.
Lizka, zresztą, po opanowaniu pierwszego zdumienia, patrzyła na niego z rozradowaną miną: widać było, że cała ta rzecz podoba się jej. Okazała nawet dużo uprzejmości.
— Będzie tak, Janie, jak dziewczyna zechce... Ja sama nie zgadzam się z Kozłem, że jest zamłoda. Idzie już jej na osiemnasty rok i taka jest krzepka w sobie, że mogłaby wziąć dwóch chłopów, nie jednego... A zresztą choć kochamy się, jak powinno być między siostrami, wolałabym teraz, kiedy Franka jest już dorosłą kobietą — rozumiecie mnie, prawda?... mieć na jej miejscu najemną służącę, której mogłabym rozkazywać... Jak się zgodzi, ożeńcie się z nią. Dobry z was chłop, a w starym piecu djabeł pali, jak to mówią.
Mimowoli wyrwało jej się to szczere przyznanie do powolnego, nieprzeparcie wzrosłego rozdźwięku między nią a młodszą siostrą, do tej wrogości nieledwie, potęgowanej codziennemi, drobnemi ukłóciami i głuchym fermentem zazdrości i nienawiści, legnącym się od czasu, kiedy zjawił się między niemi mężczyzna z samczym swoim despotyzmem i pożądaniami.
Jan, uszczęśliwiony, ucałował ją serdecznie w oba policzki, kiedy dodała jeszcze:
— Mamy właśnie chrzcić naszą małą i będziemy mieli dzisiaj na wieczerzy rodzinę... Zapraszam was. Będziecie mogli oświadczyć się ojcu Fouanowi, opiekunowi Franusi, o ile ona was przyjmie.
— Zgoda! — zawołał. — Dzisiaj wieczorem!
I wielkiemi krokami wrócił do swoich koni i powoził niemi przez cały dzień, potrzaskując z bata, którego klaskanie rozlegało się co chwilę, jak wystrzały w dzień świąteczny.
Kozłowie chrzcili w istocie dziecko po długiem odwlekaniu. Przedewszystkiem, Liza chciała być zupełnie zdrowa, żeby móc dużo jeść na przyjęciu chrzcinowem. Potem, parta ambicją, chciała mieć państwa Karolów na chrzestnych. Przyjęli łaskawie zaprosiny, trzeba więc było czekać na powrót pani Karolowej z Chartres, dokąd pojechała, aby dopomóc córce w prowadzeniu zakładu: była pora wrześniowego jarmarku i dom wciąż był przepełniony. — Zresztą, jak to Lizka powiedziała Janowi, uroczystość miała być ściśle familijna: Fouan, Starsza i Delhomme‘owie oraz oboje chrzestni rodzice.
W ostatniej chwili wszakże okazały się duże trudności ze strony księdza Godarda, pozostającego wciąż na stopie wojennej z Rognes. Dopóki miał jeszcze nadzieję, że rada gminna zdobędzie się wreszcie na uchwalenie własnej parafji, znosił jako tako stałą bolączkę coniedzielnej sześciokilometrowej wędrówki na odprawianie mszy oraz dokuczliwe wymagania ludności wiejskiej, nie znającej prawdziwej pobożności. W końcu jednak utracił zupełnie wiarę w skuteczność swoich nalegań. Rada corocznie odmawiała żądania naprawy plebanji pod pretekstem nadmiernego obciążenia budżetu, a to głównie pod naciskiem mera, Hourdequina, któremu jedynie przeciwstawiał się adjunkt, Macqueron, powodowany ambitnemi celami w swojem podtrzymywaniu interesów księdza. Teraz już ksiądz, nie mając potrzeby liczenia się z żadnemi względami, traktował wieś Rognes bardzo surowo, udzielając jej mieszkańcom w sprawach kultu tyle tylko, ile wymagała najściślejsza konieczność, bez żadnych dodatkowych mszy, świec i kadzideł, spalanych jedynie dla decorum. Pozostawał też w ciągłej niezgodzie z kobietami wiejskiemi. W czerwcu zwłaszcza stoczył z niemi prawdziwą kampanję z powodu pierwszej komunji. Pięcioro dzieci: dwie dziewczyny i trzej chłopcy, chodziło na naukę katechizmu co niedzielę po mszy, a ponieważ musiałby przebyć jeszcze raz drogę do Rognes, ażeby je wyspowiadać, zażądał przyjścia dzieci w tym celu do Bazoches-le-Doyen. Wywołało to pierwszy odruch buntu ze strony kobiet. — Ładna historja! Trzy ćwierci mili w jedną stronę i trzy ćwierci z powrotem. Licho wie, co z tego może wyniknąć, jak chłopcy i dziewczęta będą odbywali takie wędrówki razem! — Następnie wybuchła stanowcza już burza, kiedy bezwzględnie odmówił odprawienia w Rognes ceremonji wielkiej mszy śpiewanej z dodatkami. Postanowił odprawić ją we własnej parafji, a pięcioro komunjantów może, jeśli chce, pofatygować się do Bazoches. Przez całe dwa tygodnie nie przestawały kobiety co wieczór przy źródle gorączkować się na ten temat: — Co sobie ksiądz myśli? Chrzci mieszkańców Rognes, daje im śluby i grzebie ich w ich własnej wsi, a nie chce udzielić ich dzieciom, jak się należy, komunji świętej? — Ksiądz zawziął się jednak, odprawił tylko cichą mszę, załatwił się z pięciorgiem komunjantów na patatajkę, bez kwiatka, bez słowa modlitwy na pocieszenie; a nawet brutalnie znalazł się wobec kobiet, kiedy, rozdrażnione do łez bylejakiem tem odprawieniem uroczystości, błagały go o odśpiewanie nieszpór.
Ani mu się nie śni! daje im to, co musi dać i nic więcej!
Mogłyby mieć wielką mszę, nieszpory, śpiewy, wszystko w Bazoches, gdyby, z uporem sobie właściwym, nie zbuntowały się przeciw Bogu. Od tej scysji zerwanie pomiędzy księdzem Godardem a Rognes było nieuniknione; najdrobniejszy powód wywołać mógł katastrofę.
Kiedy Lizka poszła do księdza w sprawie ochrzczenia małej, chciał wyznaczyć datę na niedzielę po mszy. Ona jednak uprosiła go, aby pofatygował się raz jeszcze we wtorek, o drugiej, bo dopiero tego dnia zrana przyjechać ma chrzestna matka z Chartres. Zgodził się wreszcie, zalecając jej punktualność i grożąc, że nie będzie czekał ani sekundy.
We wtorek, punktualnie o drugiej, był już ksiądz Godard w kościele, zdyszany szybkim biegiem, zmoczony nagłą ulewą. Nie przyszedł jeszcze nikt. Jedynie Hilarjon, przy wejściu do nawy, zajęty był uprzątaniem kąta kaplicy, gdzie odbyć się miał chrzest i gdzie pełno było starych, potłuczonych tafli posadzki, leżących tam od niepamiętnych czasów. Od śmierci siostry utrzymywał się nieszczęśliwy kaleka z dobroczynności publicznej, i proboszcz, który wsuwał mu od czasu do czasu do ręki monety dwudziestosusowe, wpadł na pomysł zatrudnienia go tem uprzątnięciem, dziesiątki razy postanawianem i zawsze odkładanem. Przez kilka minut zainteresował się ksiądz czynnością chłopca. Wnet jednak nastąpił pierwszy wybuch gniewu.
— Co u licha? Drwią sobie ze mnie? Już dziesięć minut po drugiej.
W chwili, kiedy przypatrywał się, położonemu z przeciwległej strony placu, domowi Kozłów, niememu, jak gdyby uśpionemu, spostrzegł polowego, który czekał przed portykiem, paląc swoją fajeczkę.
— Zacznijcie dzwonić, Bécu! — krzyknął. — Zdecydują się może przyjść te nygusy.
Bécu uwiesił się u sznura dzwonu, zupełnie pijany, jak zazwyczaj. Ksiądz poszedł włożyć komżę. W niedzielę jeszcze przygotował akt chrztu, licząc, że odprawi ceremonję bez asysty dziecięcego chóru, który, zmuszając go zachowaniem swojem do klęcia i wymyślania, narażał duszę jego na wieczne potępienie. Po ukończeniu przygotowań zaczął się znów niecierpliwić. Upłynęło jeszcze dziesięć minut, dzwon nie przestawał dzwonić, uporczywie, rozpaczliwie, wśród głębokiej ciszy opustoszałej wsi.
— Gdzież oni tkwią do licha? Trzeba ich chyba ściągnąć za uszy!
Wreszcie spostrzegł wychodzącą od Kozłów Starszą, kroczącą, jak zwykle, z miną rozsierdzonej królowej, prostą i suchą jak oset, mimo swoich osiemdziesięciu pięciu lat.
Cała rodzina zgnębiona była wielką troską: zebrali się wszyscy goście z wyjątkiem chrzestnej matki, na którą czekano daremnie od rana. Pan Karol, zakłopotany, powtarzał nieustannie, że nie rozumie, co mogło się stać, że jeszcze wczoraj wieczorem otrzymał list i że tylko co patrzeć pani Karolowej, którą mogło zatrzymać coś chyba w Cloyes. Lizka, zaniepokojona, wiedząca dobrze, że ksiądz nie znosi czekania, wpadła na myśl posłania mu Starszej, aby go uprosiła o kilka chwil cierpliwości.
— No i cóż? — krzyknął zdaleka na starą kobietę. — Czy to ma być dzisiaj, czy jutro?... Zdaje się wam pewnie, że Pan Bóg jest na wasze rozkazy?
— Przyjdą, przyjdą, księże proboszczu! — odpowiedziała Starsza ze zwykłym swoim, niewzruszonym spokojem.
Hilarjon wynosił właśnie ostatnie szczątki potłuczonych tafli, przyciskając do brzucha olbrzymi zwał kamienia. Kołysał się na kabłąkowato zgiętych nogach, nie zachwiał się jednak, mocny jak skała, obdarzony taką siłą mięśni, że mógłby unieść byka. Z jego zajęczej wargi ciekła ślina, ani kropla potu nie rosiła jednak suchej, twardej jego skóry.
Ksiądz Godard dotknięty flegmą Starszej ostro wpadł na nią.
— Dobrze, że was widzę; gdzież to Starsza ma sumienie, będąc osobą bogatą, pozwalać, żeby rodzony wnuk wyciągał rękę na drodze?
Ale Starsza odpowiedziała księdzu szorstko:
— Matka nie posłuchała mnie, syn jej nic mnie nie obchodzi.
— Mówiłem wam i powtarzałem tyle razy, a teraz przepowiadam jeszcze raz, że za wasze złe serce pójdziecie do piekła. Parę dni temu, gdybym nie wsparł go jałmużną, byłby chłopak umarł z głodu, a i dzisiaj byłem zmuszony wynaleźć dla niego jakieś zajęcie.
Na wspomnienie piekła uśmiechnęła się Starsza ironicznie. — Zna dobrze te bujdy! biedacy mają piekło już na ziemi.
Widok Hilarjona, dźwigającego potłuczone flizy, zastanowił ją bardziej niż słowa księdza. Zdziwiona była; nie przypuszczała nigdy, aby mógł być taki silny z temi swojemi krzywemi, rozstawionemi nogami.
— Jeżeli chce pracować — oświadczyła wreszcie — może znajdzie się dla niego jakaś praca.
— Jego miejsce jest w waszym domu. Weźcie go do siebie!
— Pomyślę o tem; niech przyjdzie jutro.
Hilarjon, który zrozumiał, o czem mowa, zaczął się tak trząść, że omal nie rozmiażdżył sobie nóg, upuszczając na ziemię, na zewnątrz kościoła, swój ostatni złom kamienia. Oddalając się, rzucił ukradkiem na babkę spojrzenie katowanego, przerażonego, pokornego zwierzęcia.
Upłynęło jeszcze pół godziny. Bécu, zmęczony dzwonieniem, zapalił znów swój cybuszek. Starsza, milcząca, niezmieszana, stała w dalszym ciągu, jak gdyby obecność jej była wystarczającym aktem grzeczności, jaką winno się jest proboszczowi. On wszakże, coraz bardziej zniecierpliwiony, wybiegał co chwilę na próg kościoła, rzucając po przez szerokość placu rozpłomienionem z gniewu okiem na dom Kozłów.
Wreszcie, przy akompanjamencie rozszalałego ponownie dzwonu, którego ogłuszający dźwięk wystraszał w powietrzu staje rozkrakanych, stuletnich kruków, członkowie orszaku wyszli, jeden za drugim, z domu Kozłów i skierowali się ku kościołowi. Liza była skonsternowana przedłużającem się nieprzybywaniem chrzestnej matki. Postanowiono udać się wolnym krokiem do kościoła w nadziei, że sprowadzi ją to może. Ale odległość była zbyt krótka, nie więcej niż sto metrów. Ksiądz Godard natarł na nich z miejsca.
— Cóż to? drwicie sobie ze mnie? Zrobiłem wam grzeczność, a teraz czekam już od godziny... Chodźcie, chodźcie... Prędko!... Prędko!
Mówiąc to, pchał ich wszystkich do kaplicy: matkę z nowonarodzonem dzieckiem na ręku, ojca, dziadka Fouana, wuja Delhomme’a, ciotkę Fanny, nie wyłączając samego pana Karola, wielce majestatycznego w roli chrzestnego ojca, opiętego w uroczysty czarny surdut.
— Księże proboszczu — wyjąkał Kozioł tonem przesadnie uniżonej prośby, na której dnie czuło się wyraźną złośliwość — możeby ksiądz łaskaw był poczekać jeszcze chwilkę.
— Na kogo czekać?
— Na matkę chrzestną, księże proboszczu.
Ksiądz Godard sponsowiał z gniewu, nieomal bliski apopleksji. Dusił się i ledwie mógł wybełkotać:
— To weźcie u licha inną!
Wszyscy spojrzeli po sobie. Delhomme i Fanny potrząsnęli głowami, a stary Fouan oświadczył:
— Niemożna. To byłoby głupio.
— Niech ksiądz proboszcz daruje — wtrącił pan Karol, uważając za swój obowiązek dobrze wychowanego człowieka wyjaśnić całą sprawę. — To nasza wina i nie nasza zarazem... Żona moja zawiadomiła mnie zupełnie formalnie, że powróci dzisiaj rano. Jest w Chartres. — Ksiądz Godard zatrząsł się, i, wyprowadzony do ostatka z równowagi, utracił wszelką miarę:
— W Chartres, w Chartres... Bardzo mi żal pana, panie Karolu, że pan wciąż jeszcze w tem tkwi.
— Ale tak dalej być nie może; nie myślę tolerować nadal takich rzeczy...
I wybuchnął na dobre:
— Sami nie wiecie już jak macie obrażać Pana Boga w mojej osobie. Za każdym razem, jak jestem w Rognes, inny otrzymuję od was policzek... Otóż zapowiadałem wam to oddawna, a teraz oświadczam stanowczo, że odchodzę i więcej mnie nie zobaczycie... Możecie to oznajmić waszemu merowi; poszukajcie sobie innego księdza i płaćcie mu, jeżeli macie ochotę... Poskarżę się arcybiskupowi, opowiem mu, jacy jesteście i jestem pewien, że mi przyzna rację... Zobaczymy, kto na tem straci... Będziecie się obchodzili bez księdza, jak bydlęta..
Słuchali słów jego z zaciekawieniem, a zarazem w gruncie rzeczy z zupełną obojętnością istot praktycznych, nie obawiających się Boga zemsty i kary. Z jakiej racji mieliby trząść się i płaszczyć, okupywać absolucję za grzechy, skoro śmiech jeno wzbudzała w nich myśl o djabłach i piekle, i skoro przestali już uważać nawałnicę, grad i pioruny za narzędzie karzącego bóstwa? To poprostu tylko czas stracony, lepiej zachować szacunek dla żandarmów rządowych, mających większą siłę.
Ksiądz Godard zauważył odrazu drwiący wyraz twarzy Kozła, szyderczy — Starszej, nawet Fouana i Delhommea bardzo chłodny pod pokrywką pełnej szacunku powagi. Ci ludzie, wymykający się z pod jego wpływu, przeważyli ostatecznie szalę.
— Wiem, wiem, że krowy wasze mają więcej wiary niż wy... Bądźcie zdrowi! Odchodzę! Możecie zanurzyć w kałuży waszego potomka dzikusów, żeby go ochrzcić!
Wybiegł, zrywając ze siebie po drodze komżę, i popędził jak wicher, tak że członkowie orszaku, pozostawieni bezradnie, z oczami wybałuszonemi, nie mieli nawet czasu dodać słowa.
Najgorsze było, że w chwili, kiedy ksiądz Godard skręcał, pędząc co tchu, na nową szosę, prowadzącą obok sklepu Macquerona, nadjeżdżał kabrjolet, wiozący panią Karolowę i Elodję. Matka chrzestna tłomaczyła się, że stanęła na chwilę w Chateaudun, pragnąc uściskać wnuczkę, którą pozwolono jej zabrać na dwa dni ferji do domu. Udawała wielce zrozpaczoną opóźnieniem. — Nie zajechała nawet do własnego domu, aby zostawić kufer.
— Trzeba pobiec po księdza — zadecydowała Lizka. — Tylko psy obchodzą się bez chrztu.
Kozioł pognał za księdzem i zdala słychać było galopowanie jego po szosie mimo sklepu Maequeron’a. Ale ksiądz Godard był już daleko na przedzie, ojciec nowonarodzonego musiał przebiec przez most, wspiąć się po krawędzi wzgórza i dopiero na szczycie, na rozstaju drogi, zobaczył księdza.
— Księże proboszczu! Księże proboszczu!
Ksiądz odwrócił się i zatrzymał na chwilę.
— Co takiego?
— Jest już chrzestna matka!.... Nie może ksiądz proboszcz odmawiać ochrzczenia dzieciaka. — Ksiądz stał przez chwilę nieporuszony. Potem zawrócił i tym samym wściekłym krokiem zbiegł ze wzgórza za chłopem. Nie zamieniwszy ze sobą ani słowa, wpadli obaj do kościoła. Ceremonja odbyła się w błyskawicznem tempie, ksiądz popędzał: „Wierzę“ chrzestnych rodziców, namaścił dziecko, posypał sól i polał wodę jednym tchem. Natychmiast po ceremonji popchnął obecnych do podpisania aktu.
— Księże proboszczu, przywiozłam dla księdza pudło cukierków, ale mam je w kufrze — rzekła pani Karolowa.
Podziękował gestem i uciekł, powtórzywszy raz jeszcze pod adresem wszystkich:
— Tym razem żegnam was na dobre!
Kozłowie i ich goście, zadyszani tempem obrzędku, patrzyli na oddalającego się, dopóki z rozwianą swoją sutanną nie znikł im z oczu na zakręcie drogi. Cała wieś była w polu, tylko trzej mali chłopcy znaleźli się przed kościołem w oczekiwaniu cukierków. Uroczystą ciszę przerywał jeno nieustający, miarowy klekot parowej młockarni.
Po powrocie do domu Kozłów, przed którym zatrzymał się kabrjolet z kufrem, postanowiono zapić uroczystość, aby potem, wieczorem, powrócić na przyjęcie. Była dopiero czwarta, za długo byłoby im czekać do siódmej. Kiedy wino i szklanki ustawione zostały już na kuchennym stole, pani Karolowa zażądała zniesienia kufra, aby móc rozdać upominki. Po otworzeniu go wyjęła spóźnioną nieco sukienkę i czepeczek dla chrześniaczki, które miały jej służyć podczas obrządku, a potem sześć pudełek cukierków dla położnicy.
— Czy to z mamusinej cukierni? — zapytała przyglądająca się temu Elodja.
Pani Karolowa zawahała się na chwilę, zażenowana, a potem odpowiedziała spokojnie:
— Nie, kochanie, ten rodzaj cukierków nie jest specjalnością waszego domu. Poczem, zwracając się do Lizki, dodała:
— Pomyślałam o tobie... to znaczy, co do bielizny... Stare płótno bardzo się przydaje w każdem gospodarstwie... Poprosiłam o nią moją córkę, opróżniłam szafy.
Na wzmiankę o bieliźnie wszyscy skupili się ciekawie dokoła: Franusia, Starsza, Delhomme’owie i nawet Fouan. Stłoczeni dokoła kufra przyglądali się pani Karolowej, wyciągającej całe stosy starego płótna, zblichowanego wielokrotnem praniem i mimo to wydającego wciąż jeszcze mocny zapach piżma. Nasampierw szły, podarte w strzępy, prześcieradła z cienkiego płótna, potem rozcięte koszule damskie, z których wyraźnie pozrywano koronki.
Pani Karolowa rozwijała, potrząsała pojedyńczemi sztukami i dawała wyjaśnienia.
— Oczywiście, prześcieradła nie są nowe. Służą już prawie pięć lat, zużyły się w końcu przez ciągłe ocieranie się o nie ciał... Widzicie, mają wielką dziurę w środku, ale na brzegach są jeszcze dobre, można wykrajać z nich moc rzeczy.
Każdy wtykał swój nos i obmacywał sztuki bielizny, kiwając głową z uznaniem, zwłaszcza kobiety: Starsza i Fanny, których zacięte wargi wymownie świadczyły o, toczącej je, głuchej zazdrości. Kozioł uśmiechał się, powstrzymując przez przyzwoitość cisnące mu się na usta sprośne żarty. Fouan i Delhomme, natomiast, zachowywali się z należnym szacunkiem wobec bielizny, stanowiącej, po ziemi, główne bogactwo chłopa.
— Co się tyczy koszul — mówiła dalej pani Karolowa, rozpościerając je z kolei — patrzcie — nie są wcale zniszczone... Tu i owdzie nie brak miejsc naddartych, istna rzeź — to prawda; a ponieważ naddarcia niezawsze daje się zaszyć, a łaty wyglądają brzydko i ubogo, odrzuca je się do stosu zużytej bielizny... Ale, tobie Lizko, napewno się one jeszcze przydadzą.
— Rozumie się, będę je nosiła! — zawołała obdarowana. — Nic a nic mi nie wadzi, że koszule będą połatane.
— A ja — wtrącił Kozioł, zwracając się do żony i mrugając znacząco powiekami — bardzo będę rad, jak mi uszyjesz z nich chusty.
Teraz już roześmieli się wszyscy otwarcie, kiedy mała Elodja, ciekawie śledząca oczami każde prześcieradło i każdą koszulę, zawołała;
— Jaki śmieszny zapach! Jak to mocno pachnie!... Czy to wszystko mamusi bielizna?
Pani Karolowa nie zawahała się ani na chwilę.
— Naturalnie, moje dziecko!... Właściwie, to bielizna panien sklepowych. W handlu, widzisz, dużo tego potrzeba!
Jak tylko Lizka, przy pomocy Franusi, powkładała wszystko do szafy, przepito zdrowie świeżo ochrzczonej, której chrzestna matka nadała imię Laury od własnego imienia. Potem zaczęto rozmawiać, i pan Karol, siedząc na kufrze żony, zaczął wypytywać ją, jak idą sprawy w Chartres, tak bowiem był ich ciekaw, że nie mógł doczekać się, aż będzie z żoną sam na sam. Wciąż jeszcze interesował się dawnym swoim domem; myślał o zakładzie, powołanym niegdyś z taką energją do życia i nigdy niezapomnianym.
Wiadomości nie brzmiały zbyt pomyślnie. Córka ich, Estella, ma niewątpliwie mocną rękę i głowę na karku, niestety, zięć ich, ten niedołęga, Achilles Vaucogne, w niczem nie jest żonie pomocny. Całemi dniami nic nie robi, tylko pali fajkę, nie dbając, że służba wszystko niszczy i tłucze. Firanki w pokojach gościnnych pełne plam, lustro w czerwonym saloniku pęknięte, miski i dzbanki wszystkie poobtłukiwane, a jego nic a nic to nie obchodzi, do niczego się nie wtrąca. Męska ręka konieczna jest, jeżeli służba ma szanować należycie meble i sprzęty! Na wiadomość o każdem nowem uszkodzeniu wzdychał pan Karol żałośnie, ręce opadały mu bezradnie, krew coraz bardziej uciekała mu z twarzy. Wreszcie, dokonała go już ostatnia skarga żony, wyszeptana cichszym głosem.
— ...Co najgorsze, że chodzi na górę z tą z pod piątego, z grubą...
— Co ty mówisz?
— Tak, tak, jestem tego pewna, widziałam na własne oczy. — Pan Karol, trzęsąc się z oburzenia, zacisnął pięść.
— A, łotr! wyzyskiwać własny personel, rujnować swój zakład!... O, to koniec wszystkiego!...
Pani Karolowa nakazała mu wymownym gestem milczenie, w tej chwili bowiem powracała Elodja z podwórza, gdzie poszła oglądać kury. Wychylono jeszcze litr wina, naładowano znów kufer na kabrjolet, za którym państwo Karolowie poszli piechotą aż do domu. Każdy z pozostałych gości poszedł także zajrzeć, co się dzieje u niego, aby potem powrócić jeszcze raz, już na wieczerzę.
Jak tylko wszyscy odeszli, Kozioł, zły, że stracił całe popołudnie, zdjął kaftan i zabrał się do młócki w brukowanym kącie podwórza, bowiem bardzo mu był potrzebny worek ziarna.
Rychło jednak sprzykrzyło mu się młócić samemu. Brak mu było do rozgrzania się robotą podwójnego taktu cepów, zawołał więc Franusię, która często mu w tem pomagała, ile że była krzepka w krzyżu, a ramiona miała twarde, jak chłopczyńskie. Pomimo powolności i uciążliwości tej pracy nie mógł zdecydować się na kupno kieratowej młockarni, utrzymywał bowiem, jak wszyscy zresztą drobni właściciele, że woli młócić po trochu, z dnia na dzień, w miarę potrzeby.
— Idziesz, Franka?
Lizka, zajęta przyrządzaniem potrawki cielęcej z marchewką, kazała siostrze pilnować dopiekającego się schabu, wolałaby więc przeszkodzić jej w usłuchaniu wezwania, ale Kozioł, wściekły, zagroził, że zbije obie.
— Psiekrwie baby! dam ja wam wasze pietraszenie!... Trzeba zarobić na chleb, kiedy wam się zachciewa frykasów, żeby je zjadać z innymi!...
Franusia, która przebrała się już, żeby nie poplamić odświętnej sukni, musiała iść za nim. Wzięła cep z długą rękojeścią i kołatką z dereniowego drzewa, które przewiązane były skórzaną sprzączką. Był to jej własny cep, wypolerowany od częstego tarcia i mocno ściśnięty postronkiem, żeby się nie wyśliznął. Obiema rękami uniosła go w górę, zamachnęła się nim i spuściła na snopek, uderzając po nim kołatką na całej jego długości. Odtąd nie przestawała bić, to unosząc cep bardzo wysoko i okręcając go jak na walcu, to znów opuszczając rytmicznym, mechanicznym ruchem kowalskim. Kozioł, stojąc naprzeciw niej, robił te same ruchy naprzemiany z nią. Wkrótce oboje, rozgrzani, przyśpieszyli rytm pracy i w powietrzu migały już tylko cepy, odskakujące za każdem uderzeniem i wirujące dokoła ich głów, jak gdyby nieustannym wzlotem ptaków z uwiązanemi łapkami.
Po dziesięciu minutach wydał Kozioł lekki okrzyk, cepy zatrzymały się, a on odwrócił snop, poczem znów zaczęło się walenie. Po upływie następnych dziesięciu minut znów w ten sam sposób nakazał przerwę i rozwiązał snop, który do sześciu razy musiał przechodzić przez cepy, zanim ziarno odłączyło się zupełnie od kłosów i zanim mógł Kozioł związać słomę. Snopy następowały jeden po drugim. W ciągu dwóch godzin rozlegał się w całym domu miarowy huk cepów, zagłuszany dochodzącym zdaleka, przeciągłym warkotem parowej młockarni.
Policzki Franusi nabiegły krwią, ręce popuchły jej w kostkach, a cała jej skóra, płonęła, zionąc z siebie coś jakby falę ognistą, dostrzegalnie drgającą w powietrzu. Z otwartych jej ust wydostawał się mocny, świszczący oddech. Źdźbła słomy uczepiły się rozsypanych kosmyków jej włosów. Za każdem uderzeniem, podczas unoszenia cepa w górę, prawe jej kolano wypychało spódnicę, biodro i pierś nadymały się, rozsadzając materjał, pod którym zarysowywała się wyraźnie linja silnego dziewczęcego ciała, nieomal obnażonego w tem napięciu. Przy którymś mocniejszym ruchu odpadł jej guzik od stanika i, poniżej granicy opalenizny na szyi, zobaczył Kozioł białe ciało dziewczyny, wysuwające się naprzód za każdem podniesieniem cepa, ujawniające naprężoną grę mięśni ramienia. Widok silnej kobiety, pracującej dzielnie, jak mężczyzna, zdawał się bardziej jeszcze go podniecać, oba cepy padały i wznosiły się miarowo, na przemiany, bez ustanku, ziarno podskakiwało i spadało, jak grad, przy akompanjamencie nieustającego już prawie stuku cepów.
Brakował kwadrans do siódmej, dzień zachodził już, kiedy zjawili się pierwsi: Fouan i Delhomme.
— Tylko dokończymy! — rzucił im Kozioł na powitanie, nie przerywając roboty, — Dalej, Franka, wal!
Nie ustawała, waląc jeszcze mocniej, porwana rytmem i tempem pracy. Tak zastał ich oboje Jan, który nadszedł, uzyskawszy od Hourdequina wcześniejsze zwolnienie od roboty. Widok ich obojga kolnął go w same serce żądłem nagłej zazdrości, spojrzał na nich ostro, jakgdyby złapał ich na gorącym uczynku, sprzężonych w tej podniecającej pracy, złączonych harmonją jej rytmu, jednako rozgrzanych, oblanych potem i tak rozpłomienionych, z ubraniem w takim nieładzie, że wyglądali raczej na zajętych płodzeniem dziecka niż młóceniem pszenicy. Musiała Franusia, waląca z takim zapałem kołatką cepa, doznać tego samego uczucia, bo nagle zatrzymała się, zmieszana. Kozioł odwrócił się i zastygł w nieruchomej pozie z wyrazem zdumienia i gniewu.
— Skąd się tu wziąłeś?
Wtej chwili Lizka, która wyszła naprzeciw Fouanowi i Delhomme’om, zbliżyła się do męża wraz z nimi, wołając wesoło:
— Prawda! zapomniałam ci powiedzieć... Był już u nas dzisiaj rano i zaprosiłam go na wieczór.
Rozogniona twarz Kozła nasrożyła się tak okrutnie, że dodała prędko, jak gdyby usprawiedliwiając się.
— Widzi mi się, ojcze Fouanie, że ma was o coś prosić.
— O co? — zapytał stary.
Jan oblał się pąsem i wybełkotał coś niewyraźnie, mocno nierad, że sprawa przybiera taki obrót i zostaje poruszona tak odrazu, wobec wszystkich. Kozioł przerwał zresztą gwałtownie, zrozumiawszy odrazu, o co idzie, ze znaczącego uśmiechu, z jakim żona jego spojrzała na Franusię.
— Cóż to? Kpi sobie z nas? Jeszcze czego mu się zachciewa? Nie dla psa kiełbasa. Coś mi za mądry z ciebie szpak!
Brutalne to przyjęcie przywróciło Janowi odrazu odwagę. Odwrócił się od Kozła i zwrócił do senjora rodziny.
— Widzicie, ojcze Fauanie, rzecz jest bardzo prosta... Jako że jesteście opiekunem Franusi, was muszę się nasampierw zapytać, czy mogę ją dostać?... Prawda? Jeżeli ona mnie zechce, ja bardzo jej pragnę. Chcę się z nią ożenić.
Franusia, która trzymała jeszcze w ręku swój cep, upuściła go na ziemię z wielkiego wrażenia. Powinna była wszakże spodziewać się tego; nigdy jednak nie byłaby przypuściła, że Jan odważy się oświadczyć o nią w ten sposób, odrazu. Dlaczego nie mówił o tem naprzód z nią samą? Nie zdążyła się jeszcze zastanowić i teraz nie wiedziała, czy drży z nadziei czy ze strachu. Stała tak pomiędzy dwoma mężczyznami, tchnąca jeszcze rozmachem pracy, z piersią wysoko wzniesioną w rozchełstanym staniku, cała ciepła od takiego napływu gorącej krwi, że obaj mężczyźni czuli jej promieniowanie aż na sobie.
Kozioł nie dał Fouanowi czasu na odpowiedź i zaczął wykrzykiwać we wzrastającym ataku furji:
— Widział go kto? To ci śmiała bestja!... Dziadzisko trzydziestopięcioletnie chce się żenić z osiemnastoletnią! Piętnaście lat różnicy! Tylko tyle... Czy to nie ohyda?... A jakże! dadzą ci turkaweczkę, stary chrzanie!
Jan uniósł się gniewem.
— A ciebie co to obchodzi, jeżeli ona mi rada, a ja też jej rad?
I odwrócił się w stronę Franusi, aby się wypowiedziała. Ale ona stała wciąż, zmięszana, osłupiała, jak gdyby nie rozumiała, o co chodzi. Nie mogła powiedzieć: nie!, nie rzekła jednak: tak! Kozioł wpił w nią morderczy wzrok, chcąc niejako wtłoczyć jej napowrót w gardło owo przyzwalające: tak! Jeżeli wyjdzie za mąż, nietylko straci ją, ale straci także ziemię. Nagła świadomość tej konsekwencji rozbestwiła go do reszty.
— Zastanówcie się, ojcze, zastanówcie się, szwagrze Delhommie, czy nie mierzi was oddanie tego dzieciucha staremu huncfotowi, przybłędzie z nie naszych stron, licho go wie skąd, co włóczył się już przedtem po całym świecie?... Ładny mi frajer! Nieudały stolarz, co ni z tego ni z owego przerobił się na chłopa, bo pewnie miał do ukrycia nieczyste jakieś sprawki!... W słowach jego czuć było całą nienawiść chłopa, osiadłego od pradziada na roli, do miejskiego robotnika!
— To i cóż? Jeżeli ona mną nie wzgardzi, a i ja jej rad — powtarzał Jan, powstrzymując się od wybuchu, bo postanowił sobie, że, przez wzgląd na nią, da jej pierwszej opowiedzieć o łączącej ich miłości.
— No — rzeknij ty, Franusiu, słówko!...
— To prawda! — zawołała Lizka, której pilno było wydać zamąż siostrę, aby się jej pozbyć. — Co ty masz tu do gadania, jeżeli oboje mają się ku sobie? Dziewczyna obejdzie się bez twojego przyzwolenia; dziw i tak, że cię nie zjechała, jak się patrzy!.. Głupi jesteś i tyle!...
Kozioł zrozumiał, że jeżeli dziewczyna powie: tak! będzie po wszystkiem. Najwięcej zwłaszcza obawiał się, że jeżeli wyjdzie na jaw stosunek Jana z Franusią, ślub będzie uważany za jedynie słuszny. W tej chwili właśnie wchodziła na podwórze Starsza, a za nią państwo Karolowie, którzy tym razem sprowadzili Elodję. Przywołał ich gestem, sam jeszcze nie wiedząc dobrze, co ma powiedzieć. Nagle krew przypłynęła mu gorąco falą do głowy i, cały szkarłatny, wrzasnął, wygrażając pięścią żonie i szwagierce:
— Psiakrew!.. Chcecie, żebym wam powiedział?... Tak, jedna i druga łajdaczki, ścierwa!... Tak, tak, wysypiam się z obiema! Dla tego pewnie nic sobie ze mnie nie robią!... Z obiema, mówię wam, tak, tak z jedną i z drugą!...
Oboje państwo Karolowie osłupieli, przyjmując z otwartemi z przerażenia ustami ten potok plugastw, który raził ich prosto w twarz. Pani Karolowa pospieszyła zasłonić swojem ciałem słuchającą Elodję i, popychając ją w stronę warzywnego ogrodu, zawołała bardzo głośno:
— Chodź, chodź obejrzymy sałatę i kapustę!... O, jaka piękna kapusta!
Kozioł wyrzucał z siebie w dalszym ciągu zmyślone szczegóły, przechwalając się, że jak jedna miała dosyć, przychodziła kolej na drugą, którą musiał nasycić po same uszy. Wszystko to wykrzykiwał w sprośnych wyrazach, wylewał z siebie potok słów najostatniejszych, nigdy nie używanych. Lizka, zdumiona tym nagłym napadem, potrząsała tylko ramionami, powtarzając:
— Oszalał chyba, dalibóg, oszalał!..
— Krzyknij mu, że łże! — zawołał Jan do Franusi.
— Oczywiście, że łże! — oświadczyła młoda dziewczyna spokojnie.
— Co?! Łżę?! — powtórzył Kozioł, — co? może nieprawda, że we żniwa sama się napraszałaś, tam, na stogu?... Czekajcie, rozprawię ja się zaraz z wami obiema, psiekrwie, łajdaczki jedne!...
Wściekłe to zuchwalstwo oszołomiło, obezwładniło Jana. Czy mógł wyjawić teraz, że miał Franusię? Wydało mu się to ohydne, szczególniej, o ile dziewczyna sama mu w tem nie dopomoże. Wszyscy inni: Delhomme’owie, Fouan, Starsza — trzymali się przezornie w rezerwie. Nie wyglądali na zbytnio zdziwionych, myśląc widocznie, że jeżeli ten zuch wysypia się z obydwiema, ma prawo robić z niemi, co mu się podoba. Każdy korzysta, jak może. Od tej chwili Kozioł poczuł przewagę po swojej stronie; przewagę i siłę posiadacza, z którą zwrócił się też do Jana:
— A ty, gałanie, spróbuj tylko!... miej śmiałość wtrącać się w nie twoje sprawy!... zapowietrzać mi dom! Wynoś mi się ztąd natychmiast, pókiś cały!... Co? nie idziesz?... Czekaj! czekaj!...
Schwycił swój cep, zamachnął się nim z całej siły i Jan zaledwie zdążył porwać drugi, Franusiny, aby się nim obronić. Wszyscy zaczęli krzyczeć, chciano się rzucić między nich, obydwaj jednak tak byli rozwścieczeni, że nikt nie miał odwagi zbliżyć się. Długie rękojeście zanosiły ciosy na kilka metrów po całem podwórzu, nagle opróżnionem. Oni sami tylko zostali w pośrodku, jeden w pewnej odległości od drugiego, rozszerzający koła swoich młynkowań. Nie mówili już ani słowa, zaciskając coraz mocniej szczęki. Rozlegał się tylko suchy trzask drzewa przy każdem odparowaniu ciosu.
Kozioł huknął pierwszy i byłby roztrzaskał pochyloną głowę Jana, gdyby ten, nagłym skokiem, nie cofnął się w tył. W tej samej chwili i on nagłem napięciem mięśni uniósł w górę i spuścił cep ruchem młockarza, drobiącego ziarno. Przeciwnik nie pozostał dłużny, obie dereniowe kołatki spotkały się i okręciły na swoich rzemieniach w oszalałym wzlocie zranionych śmiertelnie ptaków. Trzykrotnie tak zderzały się z sobą, i tylko kije śmigały w powietrzu, okręcały się i świstały na końcu rękojeści, w każdej chwili gotowe opaść i zmiażdżyć czaszkę, której zagrażały. Kobiety podniosły alarm, Delhomme i Fouan rzucili się na zapaśników. Jan upadł na słomę, zdradziecko dźgnięty przez Kozła, który tuż przy ziemi ciachnął go biczyskiem po nogach. Na szczęście jednak, cios nie był dość celny, rozwścieczony nim Jan zerwał się i zamachnął cepem z podwojoną bólem mocą. Uniesiony w górę cep opisał szeroki krąg i upadł na prawo, gdy tamten spodziewał się ciosu na lewo. O kilka cali dalej, a mózg byłby mu wytrysnął z czaszki. Ale nie, cep musnął tylko Kozła po uchu i spadł z całą siłą na jego ramię, miażdżąc je w jednej chwili. Kość trzasła jak stłuczona szklanka.
— A! zbrodniarz! — ryknął Kozioł — zabił mnie!
Jan z błędnym jeszcze wzrokiem i oczami nabiegłemi krwią wypuścił z rąk straszliwy swój oręż. Potem spojrzał po wszystkich, jak gdyby nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, co zaszło w ciągu ostatnich kilku chwil i zawrócił, kulejąc, z gestem wściekłej rozpaczy.
Skręciwszy za róg domu, ku równinie, ujrzał Flądrę, która z poza ogrodowego płotu śledziła ciekawie przebieg walki. Przyszła podglądać, jak się będzie odbywała chrzcinowa feta, na którą ani ojciec, ani ona, nie zostali zaproszeni. Śmiała się do rozpuku, rozbawiona tem, czego była świadkiem. Toż to ojciec się ucieszy, jak mu opowie o ładnej tej uroczystości familijnej i o przetrąconej łapie jego brata!
— Zdrowo zdzieliliście go, Kapralu! — zawołała. — Gnat chrupnął mu tylko!... Takie to było śmieszne!...
Nie odpowiedział, zwolnił tylko kroku, zgnębiony, złamany. Flądra gwizdnęła na swoje gęsi, które sprowadziła, ażeby, pod pozorem zaganiania ich, móc podsłuchiwać pod płotem, i poszła za Janem. On, machinalnie, wracał do parowej młockarni, której warkot wciąż jeszcze rozlegał się pomimo zapadającego dnia. Myślał z rozpaczą, że wszystko na nic, że nie będzie już mógł chodzić do Kozłów i że teraz napewno już nie dadzą mu Franusi za żonę... Czy to nie głupio? Starczyło dziesięć minut: kłótnia, którą nie on wywołał i nieszczęśliwa bójka w chwili, kiedy rzecz była już na dobrej drodze... A teraz, wszystko przepadło! Klekot maszyny w głębi zapadającego zmierzchu przeciągał się niby głuchy jęk rozpaczy.
Nagle zatrzymało go spotkanie. Gęsi Flądry, która je zaganiała, znalazły się na zakręcie drogi naprzeciwko gęsi ojca Kiełbasy, które schodziły same, bez pastucha, ku wsi. Oba gąsiory, kroczące, każdy na czele swojego stadka, przewaliły ciała swoje na jedną łapę, utkwiły w przestrzeń wzajem przeciw sobie wielkie żółte dzioby, i dzioby wszystkich gęsi każdego stadka zwróciły się w tym samym kierunku, co dziób ich przywódcy, a równocześnie, ciała ich przewaliły się na tę samą stronę, co ciała gąsiorów. Przez chwilę zastygły nieruchome w tej pozie, niby rekonesans pod bronią, niby dwa patrole, wymieniające hasła. Potem, jeden z gąsiorów powiódł zadowolonym wzrokiem dokoła i potoczył się wprost przed siebie, a wszystkie gęsi potoczyły się za nim, przewalając się na niskich swoich łapach.


CZĘŚĆ CZWARTA

I.

Już w maju, po ostrzyżeniu owiec i po sprzedaniu przychówku, owczarz Soulas, sam, jedynie przy pomocy małego świnopasa, Augusta, i dwóch psów: Rozboja i Cezara, obu straszliwych bestji, wyprowadził z Borderie około czterystu sztuk. Do sierpnia pasły się owce na ugorach, w koniczynie i lucernie, albo też w rowach wzdłuż gościńca. W trzy tygodnie po żniwach zagnał je owczarz na ścierniska, gdzie korzystały z ostatnich palących promieni wrześniowego słońca.
Była to pora wstrętna: ogołocona, opustoszała Beaucja roztaczała obszary nagich swoich pól, bez jednej kępy zieleni. Letnie skwary i zupełny brak wody wysuszyły do cna ziemię, która popękała, tworząc liczne rozpadliny. Wszelka roślinność zanikła; pozostały tylko tu i owdzie ciemno-rdzawe plamy zeschłych liści i zjeżone szczotki ściernisk, których kwadraty rozciągały się w nieskończoną, wyniszczoną pustkę, w ponurą nagość równiny, jakgdyby klęska pożogi objęła cały obszar, od jednego krańca widnokręgu po drugi. Tuż nad ziemią zdawał się pozostawać po nim żółtawy odblask, niewyraźne jakieś światło, tchnące martwotą, a zarazem brzemienne zapowiedzią burzy. Wszystko dokoła zabarwiło się na kolor żółty, ale żółcizną o odcieniu niepomiernie zimnym i smutnym. Spieczona ziemia, zjeżone resztki ściętych łodyg, nierówne, wyboiste, poryte kołami drogi wiejskie składały się na obraz przeraźliwie ponury. Przy najlżejszym powiewie wiatru wzbijały się w górę tumany kurzu, obsypując warstwą szarego popiołu płoty i zbocza pagórków. Błękitne niebo i olśniewające słońce podkreślały jeno beznadziejnie posępną pustkę krajobrazu.
Tego dnia dął silny wiatr ciepłemi, nagłemi podmuchami, naganiającemi wielkie szmaty ciężkich chmur, a słońce wydostając się z po za nich, przyżegało skórę niby rozżarzonem do czerwoności żelazem. Od rana czekał Soulas na wodę, którą miano przynieść z folwarku dla niego i dla owiec. Ściernisko, na którem je wypasał, położone było w północnej części Rognes, zdala od wszelkich stawów i kałuż. W oparkanionej zagrodzie, wpośród ruchomych siatek, umocowanych na wbitych w ziemię, zakrzywionych palach, tarzały się owce, dysząc ciężko i porywiście; dwa psy rozłożone przed zagrodzeniem, ziajały równie ciężko i krótko, wywiesiwszy długie ozory. Pasterz, chcąc mieć odrobinę cienia, usiadł, oparty plecami o budę na dwóch kołach, którą popychał naprzód przy każdem przesunięciu się stada na inne pastwisko. Służyła mu ona za posłanie, szafę i śpiżarnię. W południe słońce zaczęło prażyć tak nieznośnie, że podniósł się, wypatrując, czy nie dostrzeże wdali Augusta, powracającego z folwarku, dokąd go posłał, żeby się dowiedzieć, dlaczego nie przysyłają beczki z wodą.
Po długiem oczekiwaniu dostrzegł nareszcie pastuszka, który wołał zdaleka:
— Zaraz przyślą, nie mieli rano koni!...
— Ach ty, zakuta pało, nie mogłeś wziąć choć z litr wody dla nas?
— O, patrzajta, nie przyszło mi to wcale do głowy... Ale samem się napił...
Soulas zamierzył się na malca ściśniętym kułakiem, ale chłopak w porę odskoczył w bok. Rozwścieczony pasterz klął na czem świat stoi i w końcu, pomimo dojmującego, ściskającego mu gardło pragnienia, zdecydował się zacząć jeść bez picia. Na jego rozkaz, August, zbliżając się nieufnie, wyjął z budy czerstwy, z przed ośmiu dni chleb, garść zeszłorocznych orzechów i wysuszony ser, poczem zasiedli obaj do jedzenia, a psy, które umieściły się przy nich, nie spuszczały z nich ślepiów, chwytając od czasu do czasu do czasu w locie kromkę tak twardą, że trzeszczała jak kość, miażdżona potężnemi ich szczękami. Pomimo swoich siedemdziesięciu lat stary pałaszował, pracując dziąsłami tak samo żywo, jak malec zębami. Trzymał się jeszcze prosto, był mocny i sękaty niby pień tarniny, a, poorana brózdami zmarszczek, okolona kosmykami wyblakłych włosów koloru ziemistego jego twarz czyniła wrażenie wyciosanej z drzewa. Tęgi policzek dostał się jednak chłopakowi, który aż oparł się o budę, w chwili kiedy, nie spodziewając się już ciosu, chował resztkę chleba i sera.
— Masz, świńska mordo, opij się tego choć, póki nie przywiozą wody!...
Aż do drugiej godziny nic się nie pokazywało. Żar wzmógł się nie do zniesienia, spotęgowany wielką ciszą, zaległą nagle w powietrzu. Czasem jeno, ni stąd ni zowąd, ostry podmuch wiatru zrywał ze sproszkowanej ziemi tuman pyłu, wzbijając oślepiającą kurzawę, dławiącą za gardło, wyolbrzymiającą mękę pragnienia.
Nagle pasterz, znoszący czekanie ze stoicyzmem, bez skargi, mruknął z zadowoleniem:
— Psiakrew! Wyguzdrali się nareszcie...
Dwa wozy, niewiększe zdala od dwóch pięści, ukazały się w istocie na widnokręgu, zamykającym równinę. Na pierwszym, powożonym przez Jana, rozpoznał Soulas wyraźnie beczkę z wodą; drugi, na którym siedział Tron, naładowany był worami zboża, wiezionemi do młyna, którego wysoki kadłub zarysowywał się w odległości pięciuset metrów. Wóz Trona zatrzymał się na gościńcu, gdyż woźnica jego, chcąc trochę odpocząć i pogawędzić, towarzyszył Janowi aż na ściernisko pod pretekstem dopomożenia mu nieco.
— Cóż to?... chcą, żebyśmy wszyscy powyzdychali na pypcia?... przywitał pasterz przybyłych.
Owce, które wywęszyć musiały beczkę z wodą, porwały się hurmem, rozbijając się o sieci zagrody, wyciągając łby i żałośliwie pobekując...
— Czekajcie — uspakajał je Jan — ochlejecie się, ile wlezie!
Ustawiono odrazu koryto i napełniono je za pomocą drewnianego rowka; że zaś rowek przeciekał kapkę, psy wychlipywały wnet wodę z ziemi, niecierpliwiając się, tak samo jak Soulas i pastuszek, którzy przypadli do rowka, pijąc wprost z niego. Cała trzoda poszła koleją; słychać było tylko przelewanie się zbawczego płynu, bulgotanie go w przełykach ludzi i bydląt, uszczęśliwionych, że mogą się nim ochlapać i opić.
— Jak tu już jesteście — rzekł podochocony Soulas — moglibyście mi pomódz przesunąć dalej zagrodę.
Jan i Tron zgodzili się. Na wielkich ścierniskach przewędrowywało stado na coraz inne miejsce, nie pozostając na jednem dłużej niż dwa albo trzy dni, tyle właśnie czasu, ile było potrzeba, aby owce obstrzygły wszystkie dzikie trawy. System ten dawał nadto korzyść użyźniania gruntu, kawałek po kawałku. Podczas kiedy owczarz i oba jego psy pilnowali owiec, dwaj parobcy, z pomocą chłopaka, wyciągali, wbite w ziemię, zakrzywione pale i przenosili ogrodzenie o pięćdziesiąt metrów dalej, gdzie znów je umocowywali, rozpinając na nich siatkę dokoła obszernego czworoboku, na który owce schroniły się odrazu same, niezapędzone, zanim jeszcze zagroda zdążyła być całkiem zamknięta.
Soulas, pomimo podeszłego wieku, pchał energicznie naprzód swoją budę, ciągnąc ją na nową zagrodę. Wskazując na Jana, zwrócił się z zapytaniem do jego towarzysza:
— Co mu się stało u paralusza?... Wygląda, jakby grzebać miał samego Pana Boga?...
Widząc, że chłopak zwiesił smutnie głowę, zgnębiony od czasu utracenia Franusi, na wieki już, jak mu się wydawało, stary pasterz dodał:
— Hoho! musi w tem tkwić jakaś spódnica... O, przeklęte dzierlatki!... Wartałoby poukręcać im łby wszystkim!...
Wielkolud Tron z niewinną miną dobrodusznego chłopaka roześmiał się.
— Oho, tak się mówi, jak się już samemu nie może...
— Ale?... to ja niby nie mam móc? Nie mam móc?... Cóż to, równałem się z tobą?... Mówię ci, chłopcze, jest jedna taka, z którą lepiej byłoby nie móc, bo to się napewno źle skończy!...
Na wyraźny ten przytyk do jego stosunku z Jakóbką oblał się Tron rumieńcem aż po same uszy. Pewnego rana przydybał ich Soulas w głębi śpichlerza, ukrytych pospołu za worami owsa. Z nienawiści do dawnego wycierucha, kuchennej pomywaczki, która źle traktowała byłych swoich towarzyszy, zdecydował się stary otworzyć nareszcie oczy gospodarzowi. Ten wszakże, od pierwszego jego zająknięcia, spojrzał na niego tak strasznym wzrokiem, że słowa uwięzły staremu w gardle. Postanowił też milczeć aż do dnia, w którym Jakóbka doprowadzi go do ostateczności, każąc mu wynosić się precz. Żyli w ten sposób stale na wojennej stopie: on w nieustannej obawie, żeby go nie wyrzucono na zbity łeb, jak stare, zniedołężniałe bydlę; ona, czekając na to tylko, aby umocnić swoje stanowisko tak bardzo, iżby mogła ważyć się zażądać tego od Hourdequina, któremu zależało na starym owczarzu. W całej Beaucji nie było pasterza, który lepiej potrafiłby wypasać swoje stado bez szkód i uszczerbków, ogałacając pole od skraju po skraj, nie pozostawiając na niem ani źdźbła trawki.
Stary, którego korciło do wywnętrzania się, jak korci często ludzi samotnych, mówił dalej:
— O, żeby to moje ladaco — żona nie przepiła wszystkiego, co zarobiłem, zanim wyciągnęła z pijaństwa kopyta, nie byłoby już po mnie dawno na folwarku ani widu, ani słuchu. Sam wyniósłbym się, żeby nie patrzeć na te wszystkie świństwa... Ot, ta szelma Jakóbka, na ten przykład!.. więcej to wypracowało tyłkiem niż rękami! Tylko przez grzeszne swoje cielsko dochrapała się tego, czem jest, nie przez zasługi! — I pomyśleć, że pan pozwala jej się wysypiać w łóżku swojej nieboszczki i że udało jej się wydostać od niego, żeby siadał z nią do jadła sam na sam, jakby mu była ślubną żoną!... Rychło patrzeć, a drzwi pokaże nam wszystkim i jemu samemu w dodatku... Dziewka, co zadawała się z ostatnim świnopasem!...
Tron przy każdem słowie starego zaciskał mocniej pięści. Zdolny był do straszliwych, skrycie w nim czających się wybuchów wściekłości, które jego siła olbrzyma czyniła nad wszelką miarę groźnemi.
— Może już będzie tego dość? — huknął wreszcie. — Żebyś był jeszcze chłopem, jak się patrzy, zamalowałbym ci dawno gębę... Uczciwsza ona w jednym swoim palcu, niż ty cały z wyschłą twoją skórą i kośćmi...
Ale Soulas wzruszył tylko szyderczo ramionami na groźbę parobka. On, który nigdy się nie śmiał, zachichotał nagle śmiechem, skrzypiącym jak stare żelaztwo.
— Et, głuptasie, takiś sam durny, jak ona chytra!... Pokaże ci ona tę swoją uczciwość, pod szkiełkiem... Mówię ci, że każdy, kto jeno zechciał, miał ją, tę twoją niewinność!... Włóczę się tu i ówdzie, dość mi też spojrzeć, a, nie chcący widzę wszystkie te dziewki, zadające się z chłopami!... Ale ona, ile razy widywałem ją tak!... Aż zamgli człowieka na wspomnienie, tyle tego było... Ledwie czternasty rok szedł dziewczyninie, a już bawiło się to w stajni z ojcem Mateuszem, tym garbusem, co to mu się zmarło łońskiego roku. Niedługo potem zdybałem ją, jak mięsiła ciasto na chleb tuż przy dzieży z małym świnopasem, Wilhelmem, co to poszedł do wojska; pospołu z ciastem mięsiła i chłopaka. Ktoby ich tam naliczył tych wszystkich parobków, co przechodzili przez jej ręce po wszystkich kątach, gdzie tylko chcesz, na słomie, na worach, na gołej ziemi bodaj... Co tu zresztą szukać daleko?... Jak chcesz się przepytać, mamy tutaj takiego, co go przydybałem z nią kiedyś w szopie na sianie, jak ją porządnie tarmosił...
Zachichotał znów i spojrzał z ukosa na Jana, czem go mocno zakłopotał. Od chwili, jak stary wszczął dyskurs o Jakóbce, nie odezwał się Jan ani słowem, bardziej jeszcze tylko przygarbił się i skulił.
— Niech no waży się kto tknąć ją teraz! — warknął Tron, trzęsąc się z gniewu, niczem pies, któremu wyrwano kość z pyska. — Odbiorę już ja takiemu ochotę!... Popamięta mnie!...
Soulas przyjrzał mu się, zdziwiony tym wybuchem zazdrości dzikiej bestji, poczem, wpadając znów w zwykłe otępiałe zamknięcie się w sobie, mruknął krótko:
— A, to już twoja rzecz, mój kochany...
Po odejściu Trona, który wrócił do swojego wozu, aby odwieźć worki do młyna, pozostał Jan jeszcze parę chwil ze starym, aby mu pomóc przy wetkaniu pali w pętlice. Widząc, że chłopak wciąż milczący jest i zasmęcony, owczarz zagadnął go:
— Chyba nie przez Jakóbkę taki jesteś struty?
Jan potrząsnął energicznie głową na znak przeczenia.
— Zatem przez inną?.. Jaka to może być inna, że nigdy nie przydybałem was razem?
Jan spojrzał na Soulasa. Przyszło mu na myśl, że starzy dają czasem mądre rady. Ulegając też bezwiednie potrzebie wywnętrzenia się, opowiedział staremu o wszystkiem: że posiadł Franusię i że teraz, po bójce z Kozłem, stracił już całkiem nadzieję dostania jej za żonę. Przez jakiś czas bał się nawet, żeby Kozioł nie podał go do sądu za pogruchotanie mu ręki, co, choć do połowy zaleczona już teraz, nie daje mu wciąż jeszcze robić w polu. Musiał jednak sam Kozioł przyjść po rozum do głowy, że lepiej nie zaczynać z sądami.
— Miałeś zatem Franusię?
— Tak, jeden raz.
Owczarz pomyślał chwilę, poważny, skupiony, i w końcu wypowiedział się:
— Musisz pójść rzec o tem ojcu Fouanowi. Może właśnie dlatego ci ją da.
Jan zdziwił się, bowiem nie przyszła mu wcale do głowy rzecz taka naturalna. Jak tylko skończył ustawianie nowej owczej zagrody, wrócił na folwark, zdecydowany odrazu pójść tegoż jeszcze wieczora do starego Fouana. Soulas patrzył przez chwilę na odchodzącego za pustym wozem, poczem zajął zwykłe swoje miejsce na straży owiec, chudy, prosty, wyciągnięty jak struna, odcinający się siwą smugą na płaskiej linji równiny. Mały owczarek ułożył się pomiędzy dwoma psami w cieniu przenośnej budy. Wiatr przycichł nagle, burza minęła okolicę, przeszła widać bokiem ku wschodowi; skwar był wciąż jeszcze ogromny, słońce jarzyło się na błękitnem niebie bez jednej chmurki.
Wieczorem Jan, uporawszy się z robotą o godzinę wcześniej niż zwykle, poszedł do Delhomme’ów, żeby pogadać przed wieczerzą jeszcze ze starym Fouanem. Schodząc na dół po zboczu wzgórza, ujrzał oboje Delhomme‘ów, zajętych pracą na winnicy, gdzie odsłaniali winogronowe kiście, ukryte wśród gąszczu listowia, wyrywając je, aby nie tamowało przystępu promieniom słońca. Deszcze spadły obficie przy końcu ostatniej kwadry księżyca, wino dojrzewało jakoś kiepsko, trzeba więc było wykorzystać ostatnie ciepłe dni lata. Widząc, że starego niema z niemi, przyspieszył Jan kroku, wolał bowiem rozmówić się z nim w cztery oczy. Dom Delhomme’ów położony był na drugim końcu Rognes, za mostem; stanowił on już cały folwark, rozszerzony ostatnio dobudowaniem śpichlerza i szop, trzech budynków o nieregularnym profilu, zamykających obejście ze wszystkich stron. Podwórze było przestronne, wymiatane co rano, a śmietnik wyglądał na niem, jak ujęty w obramowanie z mularskiego sznurka.
— Dobrydzień, ojcze Fouanie — zawołał Jan zdaleka niezupełnie pewnym głosem.
Stary siedział na podwórzu, trzymając kij między nogami; głowę miał opuszczoną na pierś. Na powtórne wezwanie podniósł wszelako oczy, aby rozpoznać, kto się z nim wita.
— A, to wy, Kapralu?... Dokąd to idziecie tędy?
Witał się z nim tak naturalnie, bez żadnej do niego złości, że chłopak wszedł bez obawy. Zrazu nie śmiał jednak przystąpić do rzeczy; odeszła go odwaga na myśl opowiedzenia staremu, że posiadł przelotnie Franusię. Mówili nasamprzód o pogodzie, o tem, jak słońce dobrze robi dojrzewającemu winu. Jeśli potrwa to jeszcze z tydzień, zbiór będzie bardzo dobry. Potem przyszło chłopakowi na myśl powiedzieć staremu coś miłego.
— Żyjecie teraz jak prawdziwy pan. Niema chyba w całej okolicy nikogo, komu byłoby tak dobrze jak wam.
— Tak, zapewnie.
— O, jak się ma dzieci takie jak wasze!... Dalekoby szukać lepszych.
— Tak, tak... Tylko widzicie, każdy ma swoje słabości...
Stary zasępił się jeszcze bardziej. Od czasu, kiedy zamieszkał u Delhomme’ów, przestał mu Kozioł wypłacać jego rentę, mówiąc, że nie chce, żeby siostra korzystała z jego pieniędzy, Hjacynt nie dawał nigdy ani susa, zaś Delhomme, który żywił teścia i dawał mu przytułek, uważał za naturalne, że nie ma potrzeby nic płacić staremu. Fouan niezbyt wszakże cierpiał na brak gotówki, ile że pan Baillehache wypłacał mu rocznie sto pięćdziesiąt franków, czyli dwanaście franków i pięćdziesiąt centymów miesięcznie, jako procent od sumy, uzyskanej ze sprzedaży domu. Za te pieniądze mógł sobie dogadzać: kupował co rano za dwa susy tabaki, wypijał kieliszeczek wódki u Lengaigne‘a i filiżankę kawy u Macquerona, bowiem Fanny, bardzo oszczędna, wyjmowała karafinkę z wódką tylko kiedy ktoś był chory. A jednak, pomimo to wszystko, mogąc pozwolić sobie na to i owo poza domem, nie doznając u córki żadnego braku, nie czuł się dobrze u niej, był wciąż zgryziony i smutny.
— Tak, to prawda — odezwał się Jan, nie czując, że wierci palcem w świeżej ranie — jak się jest u kogoś, nie jest się u siebie.
— Tak, tak, otóż to właśnie — powtórzył stary gderliwym głosem.
I, podnosząc się, jak gdyby pod wpływem nagłego buntu, zaproponował:
— Wypijemy po szklaneczce... Wolno mi przecież poczęstować przyjaciela?.. Wrócił się jednak od proga. — Wytrzyjcie nogi, Kapralu — ostrzegł. — Bo, widzicie... strasznie się tu kramarzą z tą ich czystością...
Jan wszedł nieśmiało do wnętrza domu, żądny otworzenia serca przed starym, zanim nie przyjdą gospodarze. Zdziwiony był ładem, jaki panował w kuchni: miedziane rondle połyskiwały, podłoga aż wytarta była od ciągłego szorowania. Izba była czysta, ale zimna, jak gdyby nikt w niej nie mieszkał. Na kominie, w cieple popieliska, trzymany był wczorajszy kapuśniak.
— Na wasze zdrowie! — rzekł stary, wyjąwszy z szafki napoczętą karafinkę i dwie szklaneczki.
Ręka trzęsła mu się nieco przy podnoszeniu do ust swojej szklanki z obawy przed tem, co robi. Odstawił ją jednak gestem człowieka, który waży się na wszystko i dodał nagle:
— Co powiecie na to, Kapralu, że Fanny nie chce ze mną gadać od onegdajszego dnia tylko dlatego, że splunąłem na podłogę?. Wielka mi rzecz!... Splunąłem!... Cóż to, czy wszyscy nie plują? I ja pluję; naturalnie, że pluję, jak mi się chce splunąć. Et, lepiej zdechnąć już raz, niż znosić tyle na stare lata!...
Napełniając sobie drugą szklankę, szczęśliwy, że znalazł powiernika, przed którym może się wywnętrzyć, zaczął wylewać swoje żale, nie dając gościowi przyjść do słowa. Były to drobne pretensje, gniew starca, którego słabostek nie chciano tolerować, którego odmienne przyzwyczajenia usiłowano podporządkować cudzym obyczajom i nawykom. Drobne te dokuczliwości niemniej go wszakże bolały, niż gdyby poważnie go krzywdzono lub źle się z nim obchodzono. Uwaga, powtórzona zbyt głośno, raniła go prawie jak policzek; nadto córka jego okazywała nadmierną wrażliwość, podejrzliwą próżność uczciwej chłopki, którą byle słówko, źle przez nią rozumiane, urażało i doprowadzało do dąsów, wskutek czego stosunki między ojcem a córką pogarszały się z dnia na dzień. Ona, która, po podziale majątku przez ojca, zachowywała się niewątpliwie najlepiej z całego rodzeństwa, stawała się coraz bardziej cierpką dla niego, dochodziła nieomal do prześladowania starego człowieka nieustannem dreptaniem mu po piętach, wycieraniem po nim sprzętów, zamiataniem i zrzędzeniem na niego za wszystko, co robił i czego nie robił. Nie było to nic poważnego, same drobiazgi, ale dręczyły go one tak, że biedak aż popłakiwał po kątach.
— No, to trzeba im ustępować — powtarzał Jan za każdą nową skargą starego. — Trochę tylko cierpliwości, a wszystko się ułoży.
Ale Fouan, który zapalił tymczasem świecę, jako że zupełny zapadł już zmrok, podniecał się coraz bardziej.
— Nie, nie, dosyć mam już tego!... O, gdybym był wiedział, co mnie tu czeka!... Lepiej było wyciągnąć kopyta w dniu, kiedy sprzedałem mój dom... A djabła zjedli, jeżeli myślą, że mnie mają w garści. Wołałbym tłuc kamienie na szosie.
Zadyszał się aż z irytacji i musiał usiąść, z czego młody skorzystał, ażeby poruszyć nareszcie sprawę, w jakiej przyszedł.
— Słuchajcie, ojcze Fouanie, przyszedłem rozmówić się z wami o tem, co wam wiadomo. Bardzo żałowałem tego, co się stało, ale musiałem przecie bronić się — sami rozumiecie? Napadł na mnie, byliście przecież świadkiem... Między mną i Franusią jest zgoda i tylko wy jedni możecie ułożyć całą rzecz. Żebyście tylko chcieli pójść do Kozłów i przetłomaczyć im.
Stary spoważniał. Kiwał głową, nie mogąc się zdecydować, co ma odpowiedzieć, kiedy, na jego szczęście, powrót Delhomme‘ów uwolnił go od tej konieczności. Nie zdziwili się bynajmniej, widząc w swoim domu Jana i przywitali go ze zwykłą uprzejmością. Ale Fanny na pierwszy rzut oka spostrzegła butelkę i dwie szklanki na stole. Nie krępując się, zabrała je i poszła po ścierkę. Wytarłszy stół, odezwała się sucho, — nie patrząc na ojca, do którego nie odezwała się ani jednem słowem od czterdziestu ośmiu godzin.
— Wiadomo ojcu dobrze, że nie życzę sobie tego.
Stary wyprostował się, dygocąc z oburzenia i złości, że córka śmiała robić mu przytyki przy ludziach.
— A to co znów? Cóż u wszystkich djabłów? Niewolno mi poczęstować przyjaciela szklanką wina?... Możesz sobie schować twoją lurę! Będę pił czystą wodę!...
Teraz ona z kolei poczuła się śmiertelnie urażoną takiem publicznem pomówieniem jej o skąpstwo. Blada ze złości odpowiedziała:
— Może ojciec wychlać całą beczkę chociażby, aż do pęknięcia, jeżeli ma ochotę... Nie chcę tylko, żeby zapaskudzano mi przy tem stół szklankami, z których przelewa się przez wierzch, aż zostają mokre kręgi pod spodem, jak w szynku.
W oczach starego błysnęły łzy.
— Trochę mniej dbania o czystość i trochę więcej serca, moja córko — szepnął.
Odwrócił się od niej i, podczas kiedy wycierała ze złością stół, stanął przy oknie i, wpatrzony w ciemną noc, która tymczasem zapadła, pogrążył się w bolesną zadumę.
Delhomme, który z umysłu nie brał udziału w całej tej sprzeczce, milczeniem swojem pochwalał niejako rozumną stanowczość żony. Nie chciał jednak pozwolić Janowi odejść, nie poczęstowawszy go jeszcze jedną szklanką wina, ale już podaną przez żonę na talerzu. Półgłosem zaczęła się ona tłomaczyć:
— Trudno sobie wyobrazić, jak ciężko jest wytrzymać ze starymi. Mają mnóstwo złych przywar i wolą zdechnąć niż się odzwyczaić... Ojciec nie jest nawet z najgorszych... zresztą nie ma już sił na to. Wolałabym doprawdy mieć do czynienia z czterema krowami, niż doglądać jednego starego.
Jan i Delhomme przytakiwali jej kiwaniem głową. Wywody jej przerwało nagłe wejście Nenesse’a, ubranego z miejska, w wymyślne jakieś spodnie i bluzę, kupione gotowe w kramie ojca Lambourdieu oraz w melonik z twardego filcu. Swoją wydłużoną szyją, wygolonym karkiem, niebieskiemi oczyma na gąbczastej, przystojnej twarzy, a nadewszystko swojem kołysaniem się na biodrach sprawiał podejrzane wrażenie, dziewki raczej niż młodego chłopaka. Czuł zawsze nieprzezwyciężoną odrazę do roli i był właśnie na wyjezdnem do Chartres, gdzie zgodził się na służbę do restauratora, utrzymującego publiczną salę do tańca. Rodzice długo byli przeciwni temu sprzeniewierzeniu się uprawie ziemi; w końcu jednak udało się matce, której pochlebiała nieco obrana przez syna karjera, wpłynąć na ojca i udobruchać go. Od rana też hulał Nenesse z koleżkami wiejskimi na pożegnanie.
Zrazu gniewać go się zdawała obecność u rodziców obcego gościa. Wnet jednak zdecydował się.
— Matko, potrzeba mi trochę pieniędzy, chcę uraczyć ich obiadem u Macquerona.
Fanny spojrzała na syna ostro, otwierając już usta do odmowy. Tak jednak była próżna, że powstrzymała ją obecność Jana. Czy jej syn nie może wydać dwudziestu franków bez uszczerbku? Chwalić Boga, stać ją i jej męża na taki wydatek! Wyszła też sztywna, nie czyniąc synowi żadnych wymówek.
— Nie jesteś sam? — zwrócił się ojciec do Nenesse’a. Spostrzegł jakiś cień przy drzwiach. Zbliżył się i, poznawszy gościa, który pozostał na dworzu, rzekł:
— O, to Delfin!... Dlaczego nie wchodzisz, mały?
Delfin zaryzykował, kłaniając się i przepraszając. Ubrany był w roboczą bluzę z niebieskiego płótna, nie miał krawata na opalonej na brązowo szyi, a nogi jego były obute w grube codzienne trepy.
— A ty? — zagadnął chłopca mający dla niego wiele szacunku Delhomme. — Co masz zamiar robić? Czy także wybierasz się do Chartres?
— O, nie! Ani mi się śni! Zginąłbym, do licha, w tem ich podłem mieście!...
Ojciec spojrzał z ukosa na syna ale Delfin, stając w obronie kolegi, dodał:
— Dobre to dla Nennesse‘a. Tak mu jest ładnie w miastowem ubraniu! Gra też na pistonie...
Delhomme uśmiechnął się, dumny z muzycznego talentu swojego jedynaka. Fanny wróciła tymczasem z pełną garścią dwufrankówek, z których odliczyła dziesięć sztuk po jednej, do ręki Nenesse‘a. Monety, przechowywane pod stosem zboża, były białe, jak gdyby posypane mąką. Fanny nie dowierzała swojej szafie i dlatego ukrywała pieniądze drobnemi sumami po wszystkich kątach domu, w worach z ziarnem, w skrzyni z węglami, w piasku, tak że ilekroć wypadło jej za coś płacić, pieniądze, dawane przez nią, były rozmaitych kolorów: białe, czarne albo zgoła żółte.
— To wystarczy — rzekł Nenesse za całe podziękowanie. — Idziesz, Delfinie? — zwrócił się do przyjaciela.
Obaj chłopcy wybiegli i słychać było tylko zamierający w oddali ich śmiech.
Widząc, że ojciec Fouan, który przez cały ten czas nie odwracał się od okna, wychodzi na podwórze, wychylił Jan duszkiem swoją szklankę, pożegnał się z Delhomme‘ami i poszedł za starym, którego zastał stojącego na dworze wpośród czerniejących mroków nocy.
— Cóż, ojcze Fouanie, zgadzacie się pójść do Kozłów prosić ich dla mnie o Franusię za żonę?... Jesteście jej opiekunem, od was wszystko zależy.
Starzec, którego twarzy nie widać było w cieniu, powtarzał urywanym głosem:
— Nie mogę... nie mogę...
Wreszcie wybuchnął i wyznał, o co mu idzie.
Ma już dosyć Delhomme‘ów: zaraz jutro przeniesie się do Kozłów, którzy sami zaofiarowali się, że go wezmą. Chociażby go syn miał bić, mniej będzie cierpiał niż przez to powolne zakłówanie go na śmierć przez córkę ciągłem wbijaniem mu szpileczek pod skórę.
Doprowadzony do rozpaczy tą nową przeszkodą, zdecydował się Jan wreszcie wyznać staremu całą prawdę.
— Ale bo, widzicie, ojcze Fouanie, muszę się wam przyznać do grzechu... Ja i Franka... żyliśmy ze sobą.
Stary za całą odpowiedź rzucił mu krótkie: — Aha! — A potem, po chwili namysłu dodał:
— Zaszła?
Jan, pewien, że do tej ewentualności nie mogło dojść, odparł jednak:
— Ha! Kto wie? Może i tak...
— W takim razie trzeba czekać... Jeżeli zaszła... to się zobaczy...
W tej chwili stanęła na progu Fanny, wzywając ojca na wieczerzę. Ale stary odwrócił się do niej plecami i ryknął:
— Mam ją gdzieś tę twoją wieczerzę!... Położę się.
Na złość poszedł spać o pustym żołądku.
Jan wrócił na folwark powolnym krokiem, tak zgnębiony, że sam nie wiedział, kiedy i jak przebył drogę na płaskowzgórze. Noc pod ciemno-granatową kopułą nieba była parna i duszna. W znieruchomiałem powietrzu czuło się zawisłą znów burzę, której bliskość zwiastowały na zachodzie ogniste gzygzaki błyskawic. W pewnym momencie, podniósłszy głowę, ujrzał na lewo setki płonących fosforycznym blaskiem oczu, podobnych do jarzących się świec. Na odgłos jego kroków wszystkie te oczy zwróciły się wyraźnie ku niemu. Były to oczy owiec, stłoczonych w zagrodzie, którą w tej chwili mijał.
Wśród ciszy nocnej rozległ się powolny głos ojca Soulasa.
— I cóż, chłopcze?
Rozciągnięte na ziemi psy ani się poruszyły, poczuwszy swojego człowieka z folwarku. Mały owczarek, którego z ruchomej budy wypędził żar, spał na gołej ziemi. Jeden tylko stary owczarz stał wyprostowany wpośród pogrążonej w mroki nocne równiny.
— No i cóż, chłopcze, udało ci się?
Jan, nie zatrzymując się, odrzekł:
— Powiedział, że jeśli pokaże się, że dziewczyna zaszła, zobaczy, co zrobić.
Minął już zagrodę, kiedy wśród bezkresnej ciszy usłyszał zdala poważną odpowiedź ojca Soulasa:
— Słusznie, trzeba czekać.
Jan poszedł dalej. Beaucja roztaczała rozległy swój pejzaż, skuty ołowianym snem. Czuć było jej ogołocenie i niemą pustkę w spalonych poszyciach dachów, w ziemi spieczonej i popękanej, w zapachu spalenizny, w monotonnem cykaniu świerszcza, potrzaskującego niby resztka dopalających się wśród popiołu głowni. Jedynym znakiem życia na tle ponurej tej pustki były wznoszące się w regularnych odstępach garby stert. Co dwadzieścia sekund rozdzierały złoto-fioletowe zygzaki błyskawic ciemność nieba na krańcu widnokręgu.

II.

Zaraz następnego dnia przeniósł się stary Fouan do Kozłów. Przenosiny te nie sprawiły nikomu kłopotu: dwa tłomoki rupieci, które stary uparł się przenieść sam, dwoma nawrotami. Nadaremnie próbowali Delhomme’owie wywołać wyjaśnienie. Poszedł, nie przemówiwszy do nich słowa.
U Kozłów oddano mu dużą izbę na dole za kuchnią, gdzie do tego czasu trzymano tylko kartofle i liście buraczane dla krów. Najgorsze, że małe tylko okienko, umieszczone w górze, o dwa metry od podłogi, sączyło skąpe światło, tak że w izbie w biały dzień panował piwniczny mrok. Uklepana ziemia, tworząca podłogę i gnijące po kątach resztki jarzyn podtrzymywały wilgoć, ściekającą brudnemi kroplami po bielonych wapnem ścianach. Kozłowie nie nadwyrężyli się zbytnio urządzeniem izby: zostawili wszystko, jak było, uprzątnąwszy jeden kąt tylko, w którym umieścili żelazne łóżko i stół z sosnowego drzewa. Stary wydawał się zachwycony.
Kozioł tryumfował. Od czasu zamieszkania Fouana u Delhomme‘ów wściekał się ze złości, wiedząc dobrze, co o tem mówiono w Rognes: oczywiście, że Delhomme‘owie mogą sobie pozwolić na żywienie starego ojca, gdy tymczasem Kozłowie!... Ba, sami nie mają dosyta. — Dlatego też w pierwszych czasach przynaglał starego do jadła, byleby utył i tem pokazał wszystkim, że w domu Kozłów nie zdycha się z głodu, do djabła! A zresztą, szło mu o ową rentę stu pięćdziesięciu franków, która pochodziła ze sprzedaży domu i którą ojciec pozostawi napewno temu z dzieci, gdzie znajdzie przytułek i opiekę. Także, Delhomme z chwilą, kiedy przestanie utrzymywać starego, zacznie napewno znów wypłacać mu swoją część renty, dwieście franków rocznie, jak też rzeczywiście się stało. Kozioł liczył na te dwieście franków. Dobrze sobie to wszystko wykalkulował. Nie dokładając ani grosza z własnej kieszeni, zyska opinję dobrego syna, a, w dodatku, widoki otrzymania nagrody w przyszłości. Nie mówiąc już o tkwiącej stale w jego mózgu myśli o uciułanym grubszym groszu, o jaki zawsze posądzał ojca, mimo że nigdy nie miał możności przekonania się o tem z całą pewnością.
Dla Fouana były to prawdziwe miodowe miesiące. Fetowano go, prezentowano sąsiadom. — I cóż? dobrze ojciec wygląda? Przytył? Prawda? Nie ma miny człowieka głodzonego, co?... Dzieci, mała Laura i Juliś, drepcąc wciąż za dziadkiem, zabawiały go, mile łechcąc go po sercu. Najbardziej wszakże uszczęśliwiała go możność dogadzania starczym swoim nawykom, nieliczenia się z porządkiem i czystością, na które nie zwracano tutaj tak drobiazgowej uwagi jak u Delhomme‘ów. Liza, mimo że była dobrą gospodynią, nie dochodziła do takiego wyrafinowania i do takiej drażliwości jak Fanny, mógł też, bez krępowania się, pluć na podłogę, wychodzić i wracać kiedy mu się podobało, jeść co chwilę zwyczajem chłopa, który nie może przejść obok chleba, żeby nie odkrajać sobie kromki, bez względu na porę dnia. Trzy miesiące upłynęły w ten sposób, przyszedł grudzień, straszliwe mrozy ścinały lodową powłoką wodę w dzbanku, stojącym przy łóżku Fouana; nie narzekał on jednak, mimo że zamróz występował w postaci szronu na ścianach, po których ściekał potem strumykami, jak gdyby pod nawałnicowym deszczem. Uważał to za rzecz naturalną. Przywykł do takich braków. Byle tylko miał swój tytoń, swoją kawę i byle mu wciąż nie wymawiano to tego, to owego, wszystko mu było jedno. — „Nie należę do królewskiej familji“ — powtarzał.
Sprawy zaczęły się psuć, kiedy pewnego słonecznego ranka, stary, powróciwszy do izby po fajkę w chwili, kiedy sądzono, że już wyszedł, natrafił na Kozła, usiłującego obalić Franusię na górę kartofli. Dziewczyna, broniąca się dzielnie, zerwała się i wyszła bez słowa, zabrawszy tylko liście buraczane, po które przyszła dla swoich krów. Po jej odejściu stary, pozostawszy sam na sam z synem, oburzył się.
— Ty, świnio! Z tą smarkulą? Pod bokiem własnej żony?... A dziewczyna nie chciała, widziałem dobrze, jak majdała nogami!
Ale Kozioł, cały zasapany i ponsowy, nie pozwolił na robienie sobie uwag.
— Po co ojciec wścibia swój nos tam gdzie nie potrza? Lepiej zamknąć gębę, bo to może się źle skończyć.
Od czasu, kiedy Liza zległa, a szczególniej od owej bójki z Janem, dostał Kozioł znów wścieklizny na punkcie Franusi. Przeczekał tylko, żeby mu się dobrze zrosło przetrącone ramię, i teraz rzucał się na nią we wszystkich kątach, pewien, że jak raz ją przycapi na dobre, będzie mu sama lazła w ręce, kiedy zechce. W dodatku czy to nie najlepszy sposób odwlekania jej zamążpójścia, utrzymania dziewczyny dla siebie, a zarazem zagarnięcia jej ziemi? Dwie te namiętności zlały się w nim teraz w jedno; w jakiś zażarty upór niewypuszczania z rąk niczego, o co się zaczepił, w szał posiadania ziemi i nienasyconą chuć samczą, podniecaną oporem dziewczyny. Żona jego roztyła się niepomiernie, wyglądała jak olbrzymia, poruszająca się kłoda. W dodatku karmiła: mała Laura wisiała jej wiecznie przy cyckach. Za to tamta, żonina siostra!... Aż zapach bił od świeżości młodego jej ciała, a pierś miała twardą i sprężystą, jak wymiona jałowicy. Nie zarzekał się zresztą ani jednej, ani drugiej: będzie miał w ten sposób dwie — jedną miękką i drugą twardą, każdą dobrą w swoim rodzaju. Starczy go na dwie; marzył o takiem życiu tureckiego baszy, pieszczonego, obsługiwanego, pławiącego się w rozkoszy. Dlaczego nie miałby żyć z obiema siostrami, jeżeli się na to zgodzą? Najlepszy sposób zacieśnienia przyjacielskich stosunków i uniknięcia podziału majątku, którego bał się panicznie, jakgdyby groziło mu odcięcie części własnego ciała!
Odtąd ciągle i wszędzie, w oborze, w kuchni, w każdym kącie, jak tylko pozostawali na chwilę sami, napaść i ostre bronienie się, rzucanie się na nią Kozła i odpychanie go przez Frankę. I zawsze ta sama krótka, rozpaczliwa walka: on, zapuszczający łapy pod jej spódnicę, chwytający ją pełną garścią za gołe ciało, ciągnący ją za włosy i obalający brutalnie, jak bydle, na które się chce wskoczyć; ona z zaciśniętemi zębami, z pociemniałemi ze złości oczami, zmuszająca go potężnem kopnięciem między nogi do wypuszczenia jej z uścisku. Żadne z nich ust nawet nie otwierało, nie słychać było nic, prócz palącego, przyśpieszonego oddechu, zdławionego charczenia, tłumionego odgłosu szamotania się. On powstrzymywał okrzyk bólu, ona spuszczała spódnicę i odchodziła, kulejąc, z obolałym dołem brzucha, czując jeszcze wpijające się w jej ciało wszystkie jego palce. A działo się to tuż pod bokiem Lizy, czasem nawet w tej samej izbie, podczas kiedy odwrócona była ona, układając bieliznę w szafie, jakgdyby obecność żony bardziej go jeszcze podniecała, zwłaszcza że pewien był upartego, dumnego milczenia dziewczyny.
Od czasu jednak, kiedy ojciec Fouan przydybał ich na kartoflach, rozpoczęły się kłótnie. Stary poszedł wprost do Lizy, ażeby ukróciła zapędy męża; ale Liza, zburczawszy teścia, ażeby nie mięszał się w nieswoje sprawy, wsiadła na siostrę. Dobrze jej tak, kiedy mizdrzy się do chłopów! Mężczyźni — wiadoma rzecz — zawsze świnie! Nie można się niczego innego po nich spodziewać!... W nocy taką jednak zrobiła mężowi awanturę, że zrana wyszła z komory, w której spali oboje, z okiem zapuchniętem i zsiniałem od mężowskiego kułaka, jakim zdzielił ją w trakcie kłótni. Od tej chwili wybuchały ustawiczne scysje: jedni rzucali się na drugich. Stale dwie zwaśnione strony przyskakiwały sobie do oczu: mąż z żoną, albo siostra żonina i mąż, czasem jedna siostra z drugą, o ile wszystko troje nie żarło się wzajem.
W tym właśnie czasie spotęgowała się głucha, powolnie narastająca nienawiść pomiędzy Lizą a Franusią. Ich tkliwe ongi wzajemne przywiązanie przeistoczyło się we wzajemne urazy i żale, pozornie nie mające żadnej podstawy. W gruncie rzeczy jedynym powodem był mężczyzna, Kozioł, który dostał się między obie, jako stały czynnik rozkładu. Franusia byłaby dawno już uległa w nieustannej tej walce, która podniecała ją samą, gdyby jej wola nie burzyła się przeciwko własnej chęci oddania się mu, ilekroć jej dotknął. Sama na tem najbardziej cierpiała, nie mogła wszakże wyzbyć się prostej swojej zasady sprawiedliwości, nie pozwalającej jej ani brać od nikogo tego, co do tamtego należy, ani też oddawać innemu tego, co jej własne. Wściekła była na samą siebie, czując, że jest zazdrosna i nienawidzi siostry za to, że do niej należy mężczyzna, którym ona sama nie zgodziłaby się z nikim dzielić, chociażby miała zginąć z żądzy posiadania go. Kiedy latał za nią, rozmamany, z wypuczonym brzuchem, pluła rozwścieczona na jego widok, odsyłając go do żony: przynosiło to ulgę jej przemocą zwalczanej chuci, jak gdyby pluła w twarz swojej siostrze w bolesnem pogardzaniu rozkoszą, jakiej sama nie mogła zaznać. Liza nie była zazdrosna. Przekonana była, że Kozioł przechwalał się jeno, jakoby miał je obie: nie dlatego wszakże, ażeby uważała go za niezdolnego do czegoś podobnego, ale że, znając dumę siostry, wiedziała, że ta nie ulegnie. Cała też jej złość do Franusi była o to tylko, że jej opieranie się zamieniało dom w istne piekło. Lizka, im bardziej tyła, tem więcej zasklepiała się w swoim tłuszczu, rada, że żyje, pragnąca w zachłannym swoim egoizmie zagarnąć dla siebie całą radość życia. Po kiego licha się kłócić, zatruwać sobie istnienie, skoro się ma wszystko, czego potrzeba do szczęścia? Ach, ta podła smarkula, której przeklęty charakter jest przyczyną wszystkich ich przykrości!
Co wieczór, kładąc się do łóżka, wołała do Kozła:
— Słuchaj, to moja siostra, ale niech nie zaczyna znów, bo ją wyrzucę na zbity łeb.
Ale Kozioł inaczej się na te rzeczy zapatrywał.
— Ładna byłaby heca!... Cała wieś rzuciłaby się na nas!... Psiekrwie te baby!... Obu wam do wszystkich djabłów kości poprzetrącam, jak się będziecie swarzyły!
Minęły jeszcze dwa miesiące, i Liza, którą mąż zadręczał złemi swojemi humorami, traciła zupełnie głowę i — jak się wyrażała — mogła dwa razy cukrzyć kawę i jeszcze nie znajdowała jej dość słodką. W dni, kiedy siostra odpychała nowy atak zalotów jej chłopa, domyślała się tego po jeszcze większem jego rozbestwieniu, tak że teraz żyła w nieustannym strachu przed porażkami Kozła. Trzęsła się, widząc go latającego za Franusią, z góry bowiem wiedziała, że, po nowem odparciu przez dziewczynę jego napaści, będzie rozbijał wszystko w domu i torturował wszystkich w bezsilnej wściekłości. Dni takie były dla niej potworne, nie mogła też darować przeklętemu uparciuchowi, France, która nic nie robiła, aby ułagodzić jakoś sprawy.
Pewnego dnia zwłaszcza doszło do straszliwego wybuchu. Kozioł, który zeszedł razem z Franką do piwnicy, aby natoczyć jabłeczniku, wrócił z takim nieładem w ubraniu i taki rozjuszony, że o pierwszą lepszą bagatelę, o zupę, która wydała mu się za gorąca, cisnął talerz o ścianę, a Lizę zwalił na ziemię wymierzeniem jej tak srogiego policzka, że starczyłoby go na zabicie wołu.
Podniosła się, płacząc, rozkrwawioną, ze spuchniętą twarzą. Całą złość swoją wywarła na siostrze, na którą rzuciła się z wrzaskiem:
— Oddaj mu się już raz wreszcie, łajdaczko!.. Mam już tego po uszy!.. Ucieknę gdzie mnie oczy poniosą, jeżeli będziesz się dłużej upierała, po to tylko, żeby mnie bił i poniewierał mną!..
Franusia słuchała słów siostry, cała zbielała z przerażenia.
— Jak Bóg na niebie, wolę to... Może przecie da nam obu spokój.
I Liza upadła na krzesło, łkając po cichu. Cała jej oklapła, zarośnięta tłuszczem postać wyrażała zupełne poddanie się, byle mieć spokój, bodaj za cenę podziału. Zostanie i tak przy swojem, cóż więc ją to obchodzi?! Starczy i dla niej!.. Et, przesadzają ludzie z tem wszystkiem. Przecież to nie chleb, którego ubywa, jak się go je? Czy nie lepiej byłoby ułożyć się, ustąpić sobie wzajem, ścisnąć się dla świętej zgody, żyć familijnie?
— Naprawdę, czemu nie? Czemu się upierasz?
Oburzona, dławiąca się rozwścieczeniem Franusia zaledwie zdolna była zdobyć się na okrzyk zgrozy:
— Jeszcze więcej mierzisz mnie ty niż on!
I poszła także wypłakać się do obory, gdzie Jałosia przyglądała jej się mętnemi swojemi oczami. Nietyle oburzała ją sama rzecz, ile to żądanie od niej ustępliwości, tolerowanie świństwa dla spokoju domowego. Gdyby chłop do niej należał, nie ustąpiłaby nikomu praw do niego, ani ździebełka, ani tyci nawet! Jej złość na siostrę zamieniała się w pogardę, poprzysięgła też sobie, że choćby miało ją to nie wiedzieć ile kosztować, nie ustąpi już teraz, choćby przyszło życie postradać!
Od tego dnia jednak stosunki popsuły się jeszcze bardziej. Franusia stała się kozłem ofiarnym, na którym wszystko się skrupiało. Zepchnięto ją do roli sługi, obarczano najcięższą pracą, łajano bezustannie, tarmoszono, popychano. Liza nie dawała jej chwilki wytchnienia, wyganiała ją z łóżka przed świtaniem jeszcze i zatrzymywała przy robocie tak późno w noc, że nieszczęśliwa dziewczyna zasypiała nieraz, nie mając sił się rozebrać. Kozioł tyranizował ją podstępnie w najrozmaitszy sposób: odmawianiem jej wszystkiego, nieszczędzeniem cięgów po pośladkach, szczypania z całych sił w uda i innych tego rodzaju okrutnych, bolesnych karesów, przy których tryskała jej krew z żywego ciała, napędzając łzy do jej oczu, a zarazem bardziej umacniając ją w upartem zawzięciu się w sobie. Widok dziewczyny, omdlewającej prawie z bólu i z trudnością powstrzymującej się od krzyku, pobudzał go do bestjalskiego śmiechu, zdając się zadawalniać poniekąd jego chuć. Całe ciało miała posiniaczone, poznaczone zadraśnięciami i czerwonemi pręgami. W obecności siostry zwłaszcza zdobywała się na heroizm znoszenia wszystkiego bez drgnięcia, aby nie dać poznać po sobie, że samcze jego szpony wdzierają się jej zuchwale pod skórę. Niezawsze jednak była w stanie zapanować nad odruchowym skurczem mięśni; nieraz też odpowiadała wyrznięciem mu z całego rozmachu tęgiego policzka. Zawiązywała się wówczas pomiędzy niemi gwałtowna bójka; Kozioł grzmocił jej porządnie skórę, a Liza, udając, że chce ich rozłączyć, dokładała obojgu kopniakami, ile wlazło. Mała Laura i braciszek jej, Juliś, darli się w niebogłosy. Wszystkie psy z całego sąsiedztwa wyły nawyprzódki, że aż litość brała słuchać. Że też dziewczyna miała siłę wytrzymać w tej katordze!
Dziwiło się temu całe Rognes. Dlaczego Franusia nie ucieka? Sprytniejsi kiwali głowami: nie była jeszcze pełnoletnia, musi czekać osiemnaście miesięcy. Uciekać, brać w ten sposób na siebie całą winę, nie mogąc odzyskać dobytku, jaki jej się z prawa należy?!... Dobrze dziewczyna robi, że nieskora jest do tego... Gdyby chociaż podtrzymał ją jej opiekun, ojciec Fouan! Ale i jemu samemu niesłodko było teraz u syna. Strach, żeby się i jemu przy okazji nie dostało, kazał mu siedzieć cicho. Zresztą mała zabroniła mu wtrącania się do jej spraw. Duma i zaciętość nie pozwalały jej uciekać się do niczyjej pomocy. Sama musi dać sobie radę, nie liczyć na nikogo, tylko na siebie!
Teraz wszystkie kłótnie kończyły się jednakowemi obelgami.
— Wynoś się, wynoś się!... Nikt cię nie trzyma!..
— Tak, tak, tegobyście tylko chcieli!... Dawniej byłam głupia, chciałam się zabierać... Ale teraz, nic z tego... Choćbyście mnie zabili, zostanę!... Czekam na moją cześć... Musicie oddać mi ziemię i pół domu... Dostanę!... Dostanę wszystko, co mi się należy!.. Tak! Dostanę!...
Najwięcej bał się Kozioł w pierwszych miesiącach, żeby Franusia nie zaszła z winy Jana. Odkąd przydybał ich za stogiem, obrachowywał dni, śledził ją podstępnie, patrząc z niepokojem na jej brzuch. Przybycie na świat dziecka zepsułoby wszystko, czyniąc małżeństwo koniecznem. Sama Franusia spokojna była, wiedząc, że nie może być w ciąży. Zauważywszy jednak, że Kozioł niepokoi się o to, umyślnie wypinała brzuch naprzód: bawił ją jego strach na ten widok. Jak tylko chwytał ją wpół, czuła, że obmacuje ją grubemi swojemi palcami po brzuchu. Pewnego dnia wreszcie rzuciła mu krótko, tonem wyzywającym:
— Jest! jest!.. rośnie!
Doprowadziła drażnienie go do tego nawet, że pewnego rana opasała sobie brzuch pod spódnicą zwiniętemi w kilkoro gałganami. Wieczorem tego dnia omal nie zatłukli jej oboje na śmierć. Na widok jego morderczych spojrzeń zdjął ją okrutny strach. Gdyby naprawdę nosiła dziecko w łonie, byłby je brutal uśmiercił bezwątpienia. Widząc, że to pogarsza tylko sytuację, zaprzestała komedji z sztucznem powiększaniem brzucha. Złapała go zresztą, jak przetrząsał w jej izdebce brudną bieliznę, żeby się do reszty upewnić.
— Spróbuj wyhodować sobie w brzuchu bachora! Spróbuj — szydził z tryumfem.
Franka, blada z wściekłości, odcięła się:
— Widać, że nie chcę mieć, kiedy nie mam!
Nie kłamała. Uparcie broniła Janowi przystępu do siebie. Ale Kozioł korzystał z pozorów i drwił z kochanka: — Piękny mi chłop! Niema co! Daruję ci go! Do niczego widać, kiedy nie potrafił zrobić ci dzieciaka... Udawał gałgan mocnego, gnaty człowiekowi łamał, a takiego głupstwa nawet nie potrafi.... Zgniłek!... — I nie przestawał już prześladować dziewczyny przycinkami do niezdary amanta, jakiego sobie wybrała, zarzucał jej samej, że ciecze może dno własnego jej kotła.
Jan, dowiedziawszy się, w jaki sposób Kozioł z niego drwi, wygrażał się, że mu kark skręci; czyhał teraz żądniej jeszcze na Franusię i błagał ją, aby mu ustąpiła. — Zobaczymy, czy nie potrafi zrobić jej dzieciaka!.. I jakiego jeszcze! Niezaspokojoną żądzę jego podwajał teraz gniew. Ona, jednak, inną za każdym razem znajdowała wymówkę: przerażała ją sama myśl ponowienia stosunku z Janem. Nie dlatego, żeby czuła do niego wstręt, ale po prostu nie ciągnęło jej do niego. Widocznie, nie musiała mieć na niego chęci, skoro mogła nie ulec mu i nie oddawała się, kiedy, podpatrzywszy ją za płotem, chwytał dziewczynę w objęcia, purpurową całą i rozwścieczoną po nowej napaści Kozła. — A, świntuch!... bydlę!... Nie przestawała mówić o tym bydlaku, o tym świntuchu, podniecona, ale trzeźwiejąca natychmiast, jak tylko ten drugi skorzystać chciał z jej podniecenia, aby ją posiąść. — Nie, nie! wstydzi się!... za nic w świecie!... Pewnego wieczora, przyparta do muru, oświadczyła, że odda mu się dopiero w noc poślubną. Po raz pierwszy dała tego rodzaju zobowiązanie, dotychczas bowiem wykręcała się od odpowiedzi, kiedy wyrażał chęć pojęcia jej za żonę. Z chwilą tą cała rzecz została postanowiona: pobiorą się, jak tylko Franusia dojdzie do pełnoletności, to znaczy, kiedy stanie się panią swojego majątku i będzie mogła zażądać obrachowania się z nią siostry i szwagra. Argument ten wziął go, postanowił też być cierpliwym i przestał nalegać i zadręczać ją, chyba czasem, kiedy zanadto mu już przypiliło. Uspokojona, oddychała z ulgą, że może odłożyć wywiązanie się z obietnicy na tak daleką przyszłość... Za całą pieszczotę ujmowała obie jego ręce, powstrzymując go zarazem od zbytniego zbliżenia się błagalnem spojrzeniem ślicznych swoich oczu, mówiącem aż nadto wyraźnie, że chce mieć z nim ślubne tylko dziecko.
Kozioł uspokojony, że Franusia nie jest w odmiennym stanie, bał się jednak, żeby, w razie ponownego zbliżenia się z Janem, nie zaszła mimo wszystko. Nie przestawał natrząsać się z niego, a potem, słysząc od ludzi o wygrażaniu się Jana, że pokaże, czy potrafi zrobić dziewczynie dzieciaka, trząsł się ze strachu, aby tamten nie zechciał wprowadzić pogróżki swojej w czyn. Śledził ją też i szpiegował od rana do wieczora, żądając od niej legitymowania się z każdego kroku, trzymając ją na uwięzi pod groźbą bata niczem krnąbrne bydlę. Nowa była to dla niej udręka: czuła nieustannie za plecami szwagra albo siostrę, nie mogła oddalić się na chwilkę, nawet na śmietnisko za potrzebą, żeby nie mieć nad sobą czujnie śledzącego ją oka. W nocy zamykali ją w jej izdebce; pewnego wieczora, po gwałtowniejszej sprzeczce, zawarli nawet na kłódkę okiennicę przy jej lufciku. A kiedy jednak, mimo całej czujności, udawało jej się wymknąć, dochodziło po jej powrocie do potwornych wprost scen, do badania śledczego, czasem nawet do obrewidowywania jej, przyczem Kozioł chwytał ją za ramiona i trzymał w kleszczowym uścisku, a Liza rozbierała ją prawie do koszuli, ażeby się przekonać. Prześladowanie to zbliżało ją bardziej jeszcze do Jana, zgadzała się też teraz częściej na wyznaczanie mu schadzek, szczęśliwa, że może robić na złość swoim prześladowcom. Kto wie nawet, czy gdyby czuła ich za swojemi plecami, nie ustąpiłaby mu litylko im na przekór. W każdym razie powtórzyła zapewnienie, że zostanie jego żoną i przysięgła na wszystkie świętości, że Kozioł łże, przechwalając się, jakoby wysypiał się z obiema siostrami. Poprostu wmawia w siebie i w innych takie kogucie zuchostwo w nadziei, że wywoła niem to, czego nie było, niema i nie będzie, jak świat światem. Jan, którego dręczyły wątpliwości, bowiem w gruncie rzeczy uważał to za możliwe i naturalne, zdawał się jednak wierzyć jej. Przy rozstaniu uściskali się w najlepszej komitywie tak, że od tego dnia zaczęła zwierzać mu się z wszystkiego i radzić się go, usiłując biec do niego przy najmniejszem zaniepokojeniu, nie odważając się na żaden krok bez porozumienia z nim. On ze swej strony nie zaczepiał jej już więcej, traktując ją jako towarzyszkę, z którą łączyła go wspólność interesów.
Teraz już za każdym razem, kiedy Franusia biegła na spotkanie Jana w jakimś kąciku za murem, powtarzała się stale jedna i ta sama rozmowa. Dziewczyna rozpinała gwałtownym ruchem stanik, albo podnosiła spódnicę.
— Patrzaj, ten bydlak znów mnie uszczypnął!...
Jan stwierdzał sińce, przyjmował to jednak chłodno do wiadomości i tylko bardziej jeszcze zacinał się w swojem postanowieniu.
— Zapłacą oni za wszystko!.. musisz pokazać sińce sąsiadkom!... Pamiętaj tylko, nie oddawaj się mu. Sprawiedliwość będzie po naszej stronie, jak będziemy mieli za sobą prawo.
— A siostra moja jeszcze pomaga mu — wiesz? Wczoraj naprzykład, kiedy rzucił się na mnie, czy to nie uciekła, zamiast chlusnąć mu na łeb kubeł zimnej wody?
— Zobaczysz, że źle ona skończy z tym łajdakiem... Bardzo to dla nas dobrze. Jak mu nie dasz przystępu, nic ci nie będzie mógł zrobić... To pewne. Co nas reszta obchodzi?.. Trzymajmy się tylko razem, a będzie po nim.
Mimo że ojciec Fcuan unikał mieszania się do wszystkich tych kłótni, musiał z konieczności brać w nich udział. O ile milczał, zmuszali go do wypowiadania swojego zdania; czasem udawało mu się wymknąć, po powrocie wszakże zastawał cały dom wzburzony, a widok jego podniecał na nowo rozjątrzenie. Do tego czasu nie cierpiał prawdziwie, fizycznie; wraz jednak z kłótniami rozpoczęły się i dla niego wszelakiego rodzaju drobne przykrości: wydzielanie mu chleba, pozbawienie go możności dogadzania sobie. Przestano go opychać jadłem, jak w pierwszych czasach; przy każdej zbyt grubo odkrajanej kromce chleba spotykały go ostre słowna. — „To ci ma spust!.... Im mniej kto pracuje, tem więcej ma czasu żreć!...“ A kiedy wracał z Cloyes, gdzie pan Baillehache wypłacał mu co kwartał procent od trzech tysięcy franków ze sprzedaży domu, czatowali na niego i opróżniali mu doszczętnie kieszenie. Aż Franusia, którą zostawiano także bez pieniędzy, musiała wykradać siostrze po kilka susów, żeby kupić staremu trochę tytoniu. Źle mu było także w wilgotnej jego norze, w której sypiał, szczególniej od czasu, kiedy stłukł szybę swojego okienka, którą, dla zaoszczędzenia wydatku na nową, zatkano słomą. — Ach, te gałgany dzieci!... wszystkie jednakie!
Stary mamrotał od rana do wieczora, nie mógł odżałować, że wyprowadził się od Delhomme‘ów, zrozpaczony, że wpadł z deszczu pod rynnę. Żal ten taił jednak w sobie, zdradzając się tylko czasem nieostrożnem jakiemś słowem, które wyrywało mu się mimowoli. Wiedział, że Fanny wyraziła się kiedyś: — „O, będzie nas jeszcze ojciec na klęczkach błagał, żebyśmy wzięli go z powrotem!...“ Nie mógł strawić tych słów córki. Legły mu one obręczą żelazną na sercu. Wolałby raczej zamrzeć z głodu i ze złości na Kozłów, niż upokorzyć się przed Delhomme’ami, prosząc ich o łaskę, aby go chcieli przyjąć.
Pewnego dnia, kiedy Fouan, powracając pieszo z Cloyes, gdzie notarjusz wypłacił mu jego rentę, zmęczony przysiadł nieco w rowie, Hjacynt, który przechodził właśnie tamtędy, oglądając jamy królicze, podpatrzył go, zajętego odliczaniem i zawijaniem stususowych monet w skręcony w rogu chustki supełek. Podpełznął cichaczem i, wyciągnięty po nad rowem, dostrzegł, że musiało być tego z kilkadziesiąt franków. Oczy mu rozbłysły pożądliwie, niemy śmiech obnażył wilczą jego szczękę. Odrazu przyszła mu na myśl dawno pokutująca w rodzinie legenda o ukrytym skarbie. Stary musi mieć widocznie w ukryciu jakieś papiery procentowe, od których co kwartał odcina kupony, korzystając ze swoich wizyt u pana Baillehache‘a. Pierwszą myślą Hjacynta było wydrzeć ojcu lamentowaniem ze dwadzieścia franków chociaż. Potem wszakże wydało mu się to niewartym zachodu drobiazgiem. Powoli inny, szerszy plan zaczął kiełkować w jego umyśle. Równie cicho i zwinnie, jak podpełznął do rowu, uskoczył w bok, niby jaszczurka, tak że Fouan, podniósłszy się i wyszedłszy znów na gościniec, nie domyślił się niczego, kiedy o jakie sto kroków dalej spotkał starszego syna, kroczącego swobodnym krokiem, jak gdyby powracał z Rognes, tak samo jak ojciec. Resztę drogi odbyli pospołu i, idąc, wdali się, w rozmowę, podczas której stary zaczął wywodzić przed Hjacyntem swoje żale na Kozłów, na tych gałganów bez serca, oskarżając ich, że chcą zamorzyć go głodem. Syn, udając poruszonego do łez krzywdą ojca, zaproponował mu wyratowanie go ze szponów tych łotrów i zabranie go do siebie. — Dlaczegóżby nie? Wesoło u nich, starają się umilać sobie życie jak mogą, jedzą i piją, i wesoło się zabawiają. Flądra gotuje dla nich dwojga, może gotować i dla trojga także. Umie szelma pietrasić, jak tylko jest co włożyć do garnka.
Zdziwiony tą propozycją, w głębi duszy nieco nią nawet zaniepokojony, odmówił Fouan zrazu. — Nie, nie! W jego wieku nie można już latać po kominkach, przenosić się z jednego domu do drugiego i zmieniać co rok swoich przyzwyczajeń.
— Zresztą, jak ojciec chce, prosiłem ze szczerego serca.. — Może się jeszcze ojciec rozmyśli... Zawsze to milej wiedzieć, że, w razie czego, nie jest się na bruku... Jak ojciec będzie miał dość tych sknerów, przyjdzie wprost do nas, do Zamku...
Rzekłszy to, rozstał się Hjacynt ze starym, zaintrygowany, na co też ojciec zużywać może swoją rentę. Bo że ją ma, to pewne! Cztery razy do roku taka kupa pięciofrankówek, wyniesie chyba z jakie trzysta franków. A jeśli ich nie przejada, najpewniej ciuła je w dalszym ciągu? Wartoby spenetrować to. Porządny grosz, porządny!... wcale niczego...
Tego dnia było wilgotno i ciepło, choć to marzec. Jak tylko stary wrócił do domu, Kozioł przyskoczył odrazu do niego, żeby mu odebrać trzydzieści siedem i pół franków, pobieranych przez ojca co trzy miesiące ze sprzedaży domu. Umówione było zresztą, że stary będzie mu je oddawał, tak samo jak dwieście franków rocznie od Delhomme’a. Tym razem jednak zapodziała mu się gdzieś w supełku jedna sztuka pięciofrankowa, i kiedy, po dokumentnem opróżnieniu kieszeni, nie znalazł więcej niż trzydzieści dwa franki pięćdziesiąt, syn uniósł się, zwymyślał ojca od oszustów, zarzucając mu, że przepił i przejadł te pięć franków. Czując rękę syna, zaciśniętą dokoła chustki, wystraszony, że Kozioł zacznie go obszukiwać, zaczął tłomaczyć się, bełkocąc, przysięgając na wszystkie świętości, że pięciofrankówka musiała mu się gdzieś zagubić, może przy rozwijaniu chustki, jak chciał nos wytrzyć. I znów do późnego wieczora dom cały zamienił się w istne piekło.
Wściekłość Kozła spotęgował jeszcze fakt, że ciągnąc bronę z pola do domu, przydybał Franusię i Jana, umykających chyłkiem pod murem. Franusia, która wyszła, pod pretekstem nacięcia trawy dla krów, nie spieszyła się z powrotem, wiedząc, jaka czeka ją scena. Noc już zapadała i Kozioł, rozwścieczony nieobecnością dziewczyny, raz w raz wychodził na podwórze i wybiegł aż na drogę, aby czatować, kiedy wreszcie ta rozpustnica wróci od swojego chłopa. Klął głośno najbrzydszemi wyrazami, pomstował na czem świat stoi, nie widząc ojca Fouana, który po kłótni przysiadł na kamiennej ławie, żeby w spokoju odetchnąć łagodnem powietrzem, czyniącem ze słonecznego dnia marcowego porę nieomal wiosenną.
Na zboczu rozległ się wreszcie stuk drewnianych sabotów i ukazała się, zgarbiona we dwoje, Franusia, uginająca się pod olbrzymim pękiem trawy, zagarniętej w starą szmatę płócienną. Oddychała ciężko, cała spotniała, nawpół ukryta pod swoim ciężarem.
— A! psiakrew, ladacznico! — wrzasnął Kozioł — cóż ty sobie myślisz, kanaljo jedna, że pozwolę ci szwędać się przez całe dwie godziny z twoim gachem, kiedy robota aż kipi?...
Z całego rozmachu kopnął ją, obalił kupę siana, która zsunęła się jej z pleców, i rzucił się na dziewczynę w tej samej chwili, kiedy Liza wyszła na próg domu, aby skrzyczeć porządnie siostrę.
— Ach, ty dziewko zatracona, czekaj, nasolimy ci, jak się patrzy!.. Wstydu za grosz nie masz, czy co?
Ale Kozioł ułapił już dziewczynę pełną garścią pod spódnicę. Rozjuszenie jego kończyło się zawsze nagłym porywem dzikiej żądzy. Cały purpurowy, z twarzą nabiegłą krwią, tarmosił Frankę, charcząc głosem nawpół zdławionym:
— Choćbyś zdechła, ścierwo jedna, musisz dostać mi się teraz! Choćby grom jasny spaść miał z nieba, będę cię miał, jako żywo, zaraz po tamtym!
Zawiązała się między obojgiem walka zajadła. Ojciec Fouan niedowidział po ciemku. Rozpoznał jednak Lizę, stojącą przy tej scenie i nie przeszkadzającą mężowi, który, tarzając się po ciele dziewczyny, wciąż przez nią spychany, wybijał się daremnie z sił, usiłując za wszelką cenę nasycić dziką swoją chuć.
Wreszcie Franusia ostatnim rozpaczliwym wysiłkiem zdołała się wydostać z pod niego i zdyszana, zziajana, bełkotała z pianą na ustach:
— Świntuchu!... świntuchu!... świntuchu!... Nie udało ci się!... Aha! Nie udało ci się!... Nigdy ci się nie uda!... Nigdy! Żebyś wiedział!... Nigdy!
Tryumfowała, ocierając sobie uda pękiem trawy, dygocąc całem ciałem, jak gdyby upojona tem upartem bronieniem mu przystępu do siebie. Gestem wyzywającym rzuciła pęk trawy pod nogi siostrze.
— Na, bierz! to twoje!... Oddaję ci!
Liza, rozwścieczona, zamknęła jej potężnym policzkiem usta, ale w tej samej chwili ojciec Fouan porwał się z kamiennej ławki, wymachując z oburzeniem wielką swoją palicą.
— A, łajdaki, szelmy, jedno i drugie! Dacie wy oboje spokój dziewczynie!... Dosyć tych świństw!... Dosyć do wszystkich djabłów!... Dosyć, mówię!...
W oknach sąsiadów, zaniepokojonych temi wrzaskami i rozbojem, zaczęły pokazywać się światła i Kozioł wepchnął czemprędzej starego i kobiety do kuchni, gdzie Juliś i mała Laura, wystraszeni, przycupnęli w kątku. Liza wsunęła się, oniemiała i przerażona wtrąceniem się Fouana, którzy wypłynął niespodzianie z mroku. Stary nie przestawał urągać, zwracając się już bezpośrednio do Lizy:
— Obmierzła jesteś!... Głupia i obmierzła!... — Przyglądałaś się temu jeszcze!... Widziałem ciebie!
Kozioł trzasnął z całych sił pięścią w stół.
— Zamknijcie gęby! Dosyć już tego!... Rozwalę łeb pierwszemu, kto rzeknie słowo jeszcze!
— A jak ja będę chciał gadać, czy i mnie rozwalisz łeb? — zapytał Fouan niepewnym głosem.
— I wam tak samo jak każdemu inszemu... Dosyć mam tego, mówię.
Franusia wtrąciła się odważnie pomiędzy mężczyzn:
— Proszę was, stryju, nie mięszajcie się do tych rzeczy... Widzieliście sami, że starczy mi siły, żeby się obronić.
Ale stary odtrącił dziewczynę.
— Wynoś się, to nie twoja rzecz!... Ja to muszę rozsądzić!... I, wymachując na syna laską, huknął:
— Rozbijesz mi łeb, bandyto?... Ciekawy jestem, kto komu pierwszy?
Kozioł, nie czekając, wyrwał staremu laskę z rąk i rzucił ją pod szafę; poczem stanął przed ojcem i tonem groźnym ofuknął go:
— Da mi ojciec święty spokój czy nie? Niech się ojcu nie zdaje, że ze mną tak można!... O, co to, to nie! Nie, powiadam! Słyszane? Lepiej pamiętać, że ze mną nie przelewki!
Stojąc tak, twarzą w twarz, umilkli na chwilę, rozjuszeni, usiłując zmiażdżyć się wzajem wzrokiem. Syn od czasu podziału ojcowego mienia rozrósł się, barczysty, mocno osadzony na wielkich nogach, z silniej jeszcze wystającą dolną szczęką, z rozbestwioną, przypominającą buldoga fizjonomją, ze ściętą ku tyłowi czaszką. Ojciec, i tak już wysuszony sześćdziesięcioletnią ciężką pracą, wysechł bardziej jeszcze, zgarbił się, a twarz skurczyła mu się tak, że widać było na niej ogromny nos już tylko.
— Wiem, wiem, że z tobą nie przelewki — rzekł Fouan — znam ciebie nie od dzisiaj.
— Jak mnie znacie, to po co było zaczynać?... Taki sam jestem jak wy. Nie lubię, żeby się do mnie wtrącać... Mówię wam więc raz jeszcze: odczepcie się, bo będzie źle!
— Źle dla ciebie, to pewno!... Nigdy nie poważyłbym się mówić tak do mojego rodzica.
— Fiu! fiu! końby się uśmiał!... Co mi tu wyjeżdżać będziecie z waszym rodzicem? Wiadomo, że zadławilibyście go, żeby sam nie był umarł!
— A, ty podlecu jeden!... Psiakrew, do cholery! Odszczekaj zaraz, coś powiedział!
Franusia po raz drugi usiłowała stanąć pomiędzy nimi. I Liza nawet, przerażona tą nową hecą, próbowała uśmierzyć obu. Ale jeden i drugi odepchnęli ją, aby nikt nie stawał im na drodze. Obaj teraz, tak blisko siebie, twarzą w twarz, zionąc wraz z rozpalonym oddechem wzajemną ku sobie nienawiścią, krew przeciw krwi, w tej sytuacji brutalnej przemocy, którą ojciec przekazał w spuściźnie synowi.
Fouan usiłował wyprostować się, odzyskać dawny despotyczny swój autorytet głowy rodu. Przez pół wieku wszyscy dokoła niego: żona, dzieci, nawet bydlęta domowe drżeli przed nim, kiedy, wraz z posiadaniem ziemi, skupiał w rękach swoich całą władzę.
— Przyznaj, żeś zełgał, przyznaj, draniu, bo jak nie, to jak mi Bóg miły, wygrzmocę cię tak, że popamiętasz!
Z ręką, podniesioną w górę, pogroził mu tym samym gestem, na widok którego trzęśli się niegdyś wszyscy jego domownicy.
— Powiedz, żeś zełgał!
Kozioł, który, jako młody chłopak, czując w powietrzu kułak ojcowski, instynktownie zasłaniał się nadstawionym łokciem, szczękając ze strachu zębami, teraz wzruszył tylko ramionami z wyrazem obelżywej drwiny.
— Co to? myśli może ojciec, że się go boję?... Dobre były te groźby, jak ojciec był tu panem.
— Jestem panem, bo jestem ojcem!
— Et, milczałbyś lepiej, stary durniu, niczem już nie jesteś!... Aha!... Nie chcesz zostawić mnie w spokoju?...
I, widząc, że drżąca ręka starego opada, aby uderzyć, schwycił ją w powietrzu i ścisnął, miażdżąc w swojej potężnej pięści.
— Psiakrew, uparte bydlę! Siłą dopiero trzeba nauczyć was rozumu?!... Pokazać, że teraz łach już z was i nic więcej!... Siedzielibyście, stary dziadzie, cicho w waszym kącie!... Jedna tylko gęba więcej do żarcia, i tyle!... Jak się przeżyło swój czas i oddało ziemię innym, pora wyciągać kopyta i nie mącić ludziom wody...
Trząsł starym, żeby podkreślić wyraźniej znaczenie swoich słów, potem, ostatniem kopnięciem, rzucił go, dygocącego, chwiejącego się na nogach na stołek pod oknem. Przez chwilę dyszał Fouan ciężko, w bolesnem poczuciu porażki, zatracenia nazawsze dawnego autorytetu.
Zapadła groźna cisza. Nikt nie ruszył się z miejsca. Dzieci nie śmiały odetchnąć z obawy przed pięścią ojcowską. Potem zabrano się do przerwanej roboty, jak gdyby nic nie zaszło.
— A trawa? — zapytała Liza — zostać ma na dworze?
— Przeniosę ją w suche miejsce — odparła Franusia.
Po jej powrocie zasiedli wszyscy do wieczerzy. Niepoprawny Kozioł zapuścił łapę swoją w otwór stanika dziewczyny, żeby złapać pchłę, co jej przeszkadzała, jak rzekła. Nie rozgniewało jej to, zażartowała.
— Nie, nie, schowała się w takie miejsce, gdzieby cię ugryzła.
Fouan nie poruszył się nawet, zaszyty bez ruchu, bez słowa, w ciemny kąt izby. Dwie grube łzy spływały mu po policzkach. Przypomniał sobie wieczór, w którym rozstał się z Delhomme‘ami; dzisiaj powtarza się to samo, ten sam wstyd piekący, że nie jest już panem, ten sam gniewny upór, niepozwalający mu przełknąć kęsa. Wołali go ze trzy razy, żeby przyszedł na wieczerzę, ale on ani drgnął nawet. Nagle wstał i znikł w swojej komorze. Nazajutrz, o świcie, opuścił dom Kozłów i przeniósł się do Hjacynta.

III.

Specjalnością Hjacynta było puszczanie wiatrów. Ożywiało to i zarazem rozweselało dom. Do licha!... nie można się było nudzić z tym obwiesiem! Zawsze uldze takiej towarzyszył nowy, gruby jakiś jego kawał. Nie wystarczały mu ciche szmery, nieśmiało zgłuszane pomiędzy dwoma siedzeniami; lubił detonacje śmiałe, otwarte, huk głośny, niczem wystrzał armatni. Za każdym razem, podnosząc zadki zawadjacko, przywoływał śpiesznie córkę rozkazującym tonem władczym.
— Flądro! chodź tu zaraz do cholery!
Dziewczyna przybiegała, i wnet następował wystrzał z tak ogłuszającym hukiem, że aż podskakiwała w powietrze.
— Leć i łap! Zobacz, czy na nim co jest!
Czasem znów, jak przybiegała, chwytał ją za rękę.
— Ciągnij z całych sił, niezdaro! Niech pęknie do licha!
A kiedy następowała wreszcie pożądana eksplozja, rozrywająca, niczem lont podłożony pod nazbyt tęgo wypchaną minę, oddychał z ulgą.
— Psiakrew! ciężko było, ale poszło!
Albo też udawał, że przykłada do twarzy fuzję i zmierza się z niej z wytężeniem, a potem, po następnym wystrzale, wołał na Flądrę:
— Leć, szukaj, aportuj, próżniaczko!
Flądra zanosiła się ze śmiechu. Aż przysiadała na ziemię. Za każdym razem nowe trzymały się go wesołe pomysły: mimo, że wiedziała już napamięć, co nastąpi, zawsze rozśmieszały ją do łez pełne nowej wciąż fantazji nieoczekiwane jego koncepty. — O, ten ojciec! taki z niego morowiec! Zawsze trzymają się go facecje!... Raz nazywał to lokatorem, który nie płaci za komorne, trzeba więc wypchnąć go za drzwi, to znów odwracał się, udając zdumienie, i kłaniał się poważnie, jakgdyby stół pozdrawiał go tym odgłosem; jeszcze kiedyindziej raczył wszystkich całym bukietem: jeden dla księdza dobrodzieja, drugi dla pana mera, trzeci dla dam. Zdawał się mieć tego niewyczerpany zapas w brzuchu, istna ukryta orkiestra! W oberży pod „Dobrym Rolnikiem“ zakładano się nawet: — „Postawię kolejkę, jeżeli puścisz sześć zrzędu“. — Hjacynt puszczał na zawołanie sześć z rzędu, wygrywając zakład za każdym razem. Zjednywało mu to prawdziwą sławę, a Flądra dumna była z ojca, i zaśmiewała się naprzód już, ilekroć podnosił zadek, zachwycona nim, pełna miłości i strachu, jaki w niej budził.
Wieczorem tego dnia, kiedy Fouan przeprowadził się do Zamku, jak nazywano dawny loch, w którym zagrzebał się kłusownik, przy pierwszym zaraz posiłku, podanym ojcu i dziadkowi przez Flądrę, która stała za nim, pokornie w roli sługi, Hjacynt rozśmieszał starego, strzelając w ten sposób hucznie na wiwat. Stary dał pięciofrankówkę, w izbie roznosił się smakowity zapach zupy z czerwonej fasoli i potrawki cielęcej z cebulą, specjalności Flądry, która przyrządzała ją, że palce lizać. Wnosząc zupę grochową, omal nie upuściła garnka, tak ją rozśmieszył stary kawał ojca. Rozległy się, jak na komendę, trzy głośne, krótkie detonacje.
— To na wiwat!... Od tego się zaczyna!... I, nadąwszy się z całych sił, dał czwarty, olbrzymi, ogłuszający wystrzał.
— To dla tych psiakrew Kozłów! Niech sobie zatkają nim gęby!
Fouan, zrazu poważny i skupiony, nie strzymał i parsknął głośnym śmiechem. Kiwał z zachwytem głową. Przypomniało mu to dawne dobre czasy. I on niegdyś za młodych lat miał taką samą sławę morowca. Dzieci jego wyrosły wśród ojcowego bombardowania. Rozparł się wygodnie łokciami na stole, czując się dobrze wobec tego dryblasa, Hjacynta, wpatrzonego w niego z zawilgłemi oczami, ze zwykłą swoją miną niefrasobliwego poczciwca.
— A, do wszystkich djabłów, ojcze, zażyjemy sobie wesoło! Nie będziemy sobie żałowali!... Tyle naszego, co się użyje teraz. Jak będziemy już gryźli ziemię, dużo nam przyjdzie z tego, że skąpiliśmy sobie jadła i napitku!
Zachwiany w swoich zasadach wstrzemięźliwości, wyznawanych przez całe życie, czując potrzebę ogłuszenia się, zgodził się stary Fouan z synem.
— A pewnie, że lepiej przejeść i przepić wszystko, niż zostawiać innym!... Na twoje zdrowie, chłopcze!...
Flądra podała potrawkę z cebulą. Zapadło milczenie i Hjacynt, żeby nie przerywać wesołego nastroju, puścił jeden jeszcze przeciągły, który przenizał słomę wyplatania stołka pod nim z śpiewną modulacją ludzkiego krzyku. Zarazem, zwracając się do córki, zadał jej poważne pytanie:
— I cóż, jak ci się to wydało?
Nie odpowiedziała nic, śmiejąc się do rozpuku, aż przysiąść musiała na ziemię. Zachwyt jej doszedł do zenitu wobec ostatniego, łącznego popisu ojca i syna, którzy, po najedzeniu się, zaczęli pykać z fajek i opróżniać postawiony na stole litr wódki. Nie mówili nic. Byli zupełnie pijani. Język zdrętwiał każdemu w gębie.
Powolnym ruchem podniósł Hjacynt lewy pośladek, wystrzelił, a potem spoglądając na drzwi, huknął:
— Proszę wejść!
Podniecony tem Fouan, zirytowany, że nie potrafi dorównać synowi, odzyskał werwę młodych swoich lat i, uniósłszy w górę zadek, wystrzelił z kolei i odpowiedział na wezwanie:
— Jestem!
Klasnęli obydwaj z wielkiej uciechy w ręce, i uściskali się, ośliniając się wzajem, i śmiejąc się do rozpuku. Udało im się. Tego już było nadto Flądrze, która aż osunęła się na ziemię, wstrząsana konwulsyjnym śmiechem, w trakcie którego ona sama puściła wiaterek lekki, cichy i dźwięczny, niby odgłos fletu obok organowego basu obu mężczyzn.
Oburzony, wstrząsający się z odrazą, Hjacynt, wstał i, wyciągnąwszy ramię tragicznym gestem władczym, krzyknął:
— Wynoś się ztąd, ty świnio!... Wynoś się ztąd, śmierdzielu!... Nauczę cię, jak masz szanować ojca i dziadka!...
Nie pozwalał jej nigdy na podobne spoufalenie. To wolno tylko starszym. Zaczął machać rękami, aby rozpędzić złą woń, udając, że dusi go to leciuchne tchnienie fletu; jego własne czuć tylko prochem, mówił. A kiedy winowajczyni, bardzo czerwona, przerażona swojem wykroczeniem próbowała zaprzeć się i opierać przeciwko wyrzuceniu jej z izby, wypchnął ją tak, że aż się zatoczyła.
— Obmierzły brudasie, wynoś się, przewietrz twoje spódnice!... A nie wracaj wcześniej, niż za godzinę, jak wszystko już z ciebie wyparuje.
Od tego dnia zaczęło się wesołe, beztroskie życie. Staremu oddano izbę dziewczyny, jedną z części dawnej piwnicy, przedzielonej na dwoje przegrodzeniem z desek. Flądra ustąpiła uprzejmie swojego legowiska, a sama schroniła się głębiej w wydrążenie skały, tworzące rodzaj przedsionka, skąd, jak głosiła legenda, otwierały się olbrzymie przejścia podziemne, zatkane wskutek osypania się ziemi. Najgorsze było, że Zamek, ta nora lisia, zapadał się coraz głębiej co zimę, po wielkich deszczach, których spływanie po stromem zboczu strącało kamyki. Kto wie nawet, czy nie byłaby runęła cała rudera, odwieczne posady budowli, podpórki i wzmocnienia z suchego kamienia, gdyby stuletnie, rosnące na nich lipy nie podtrzymywały wszystkiego potężnemi swojemi korzeniami. Wraz jednak z nadejściem wiosny był to tchnący czarującą świeżością zakątek, grota ukryta pod splątanym gąszczem cierni i dzikich róż. Krzew dzikiej róży, zasłaniający okno, barwił się gwiazdami różowych kwiatów, drzwi nawet były opięte festonami przewierścienia, które, wchodząc, trzeba było unosić w górę, niby firankę.
Nie co wieczór, oczywiście, mogła Flądra gotować zupę z czerwonej fasoli i potrawkę z cielęciny z cebulą. Zdarzało się to wówczas tylko, kiedy udawało się wyciągnąć od starego pięciofrankówkę. Hjacynt, nie krępując się, przypuszczał szturm do kieszeni ojca, nie działał jednak siłą, ale brał starego na łakomstwo i sentyment. W pierwszych dniach miesiąca, jak tylko otrzymywał stary od Delhomme’a swoje szesnaście franków renty, żyło się wesoło; kiedy notarjusz wypłacał mu pensję kwartalną, owe trzydzieści siedem franków pięćdziesiąt, hulano na dobre, używając ile wlazło. Zrazu wyciągał Fouan po dziesięć susów, chcąc żeby pieniądze trwały jaknajdłużej, zacinając się w uporze dawnego skąpstwa. Powoli wszakże wpadał w ręce hultaja syna, który umiał brać go na niesłychane jakieś historje, a czasem nawet tak wzruszał go opowiadaniami swojemi, że rozczulony stary posuwał hojność do dawania dwóch czy trzech franków odrazu. Niemałą rolę odgrywało przy tem własne jego obżarstwo, zwalczające wrodzone mu sknerstwo, podsuwające mu myśl, że lepiej przecie przejeść i przepić wszystko na wesoło, bez troszczenia się o przyszłość, skoro i tak prędzej czy później wszystko będzie przejedzone i przepite. Trzeba wszakże oddać sprawiedliwość Hjacyntowi, że uczciwie dzielił się z ojcem i, obdzierając go z pieniędzy, bawił go przynajmniej za to i raczył. Z początku, rad z dogadzania żołądkowi, nie myślał o ukrytym przez starego skarbie, a przynajmniej nie próbował dowiadywać się. Niech ojciec robi z nim co chce. Czegóż żądać od niego więcej, skoro płaci za hulanki. Dopiero w drugiej połowie miesiąca, wobec opróżnionych kieszeni Fouana, korcić zaczynała czułego synalka myśl o dostrzeżonych wówczas na gościńcu pieniądzach, Bóg wie, gdzie przez starego ukrywanych. Niepodobna było wyciągnąć z nich od niego ani szeląga. Burczał na Fladrę, podającą na stół nieomaszczone kartofle i zaciskał ze złością pasa, mówiąc sobie, że sensu niema takie skąpienie na jadle i duszenie groszy, że trzeba będzie jednak w końcu wypatrzyć kryjówkę ojca i wyciągnąć z niej ów tak podstępnie ciułany skarb!
Jednakże, nawet podczas ciężkich ostatnich tych dni miesiąca, nie nudził się Fouan. Córka i ojciec szli wówczas na połów, żeby mieć co włożyć do garnka, i stary, pociągnięty ich przykładem, zaczął brać udział w ich wycieczkach. Zrazu, kiedy po raz pierwszy zobaczył Flądrę, przynoszącą do domu kurę, złowioną na przerzuconą przez mur wędkę, rozgniewał się srodze. Następnym już jednak razem rozśmieszył go jej manewr, kiedy, schowana w gąszczu drzew, zarzuciła pomiędzy stadko pasących się kaczek przynętę w postaci kawała mięsa, uczepionego u haczyka. Jedna z kaczek rzuciła się nagle na łup, połykając wraz z mięsem haczyk i linkę, i w jednej chwili znikła w powietrzu, nie zdążywszy nawet wydać krzyku. Niebardzo to godziwe, oczywiście; ale, mój Boże! stworzenia, żyjące na swobodzie, powinny właściwie należeć do tego, kto umie je schwytać. Inna rzecz kraść pieniądze! To już przestaje być uczciwe. Doszedłszy do takiej filozofji, zaczął się stary interesować pomysłowemi sztuczkami spryciarki, słuchał ciekawie nieprawdopodobnych jej historji: o worku kartofli, który sam ich właściciel pomógł jej przenieść, o krowach, dojonych do przynoszonej umyślnie butelki, nie wyłączając nawet sztuk bielizny, do których przewiązywała na sznurku kamienie i które zatapiała w Aigrze, a potem w nocy dawała nurka do wody i wyławiała je z niej. Wałęsała się ustawicznie po drogach pod pretekstem wypasania swoich gęsi, a w rzeczywistości, ukucnięta nad rowem, czatowała godzinami na okazję obłowienia się. Zaprawiła do tej roboty gęsi swoje nawet; gęsior, niby pies czujny, wydawał ostry gwizd, jak tylko zbliżał się ktoś niepożądany. Miała w tym czasie osiemnaście lat, nikt jednak nie dałby jej więcej niż dwanaście. Drobna była i szczupła, niby kiełek topoli, z koźlą swoją mordką o skośnych, zielonych oczach i szerokich, skręconych na prawo ustach. Jej mała, nierozwinięta, dziecięca pierś, stwardniała pod przykryciem starych kapot ojcowych, ale nie powiększyła się. Istny był z niej chłopak, nie znający przywiązania do nikogo, prócz swoich gęsi. Mężczyźni nic jej nie obchodzili, co jej nie przeszkadzało jednak kończyć bójek z pierwszym lepszym nicponiem, rozciągniętej na wznak, ot tak, dla zabawy, bo przecież od tego się jest... Zresztą, co w tem złego? Nic się jej i tak nie przylepi. Na szczęście, miała do czynienia tylko z wyrostkami w jej wieku. Gorzej byłoby, gdyby zabierali się do niej dorośli mężczyźni. Chudość jej nie pociągała ich jednak, dawali jej więc spokój. Poza tem, że trochę zanadto kradła i że nie zachowywała się jak należy, przyznawał jej rozbawiony nią dziadek, że niczego była dziewczyna, mniej zepsuta niż możnaby myśleć.
Z szczególnem wszakże zainteresowaniem brał Fouan udział w wałęsaniu się Hjacynta po łąkach i polach. Na dnie duszy każdego chłopa, nawet najuczciwszego, czai się kłusownik, dlatego też bawiły go wszystkie te skradania się cichaczem, zastawiania zasadzek, sideł, potrzasków, sieci i niewodów, pomysły człowieka pierwotnego, cała ta walka na podstępy, nieustanne podchodzenie gajowego i wyprowadzanie w pole żandarmów. Jak tylko stosowane kapelusze i żółte naramienniki skręcały z gościńca, mknąc wązkiemi miedzami, zaledwie dostrzegalne z ponad wysokich zbóż, ojciec i syn, rozciągnięci na trawie nad rowem, udawali głęboko uśpionych; potem, nagle, syn, pełznąc na czworakach w głębi rowu, śpieszył zacierać wszelkie ślady przygotowań, a ojciec, z niewinną miną poczciwego staruszka, śledził czujnie znikanie stosowanych kapeluszy i galonów. W Aigrze pełno było wspaniałych pstrągów, które odprzedawano kupcowi z Chateaudun po czterdzieści, a nawet pięćdziesiąt susów sztuka; trzeba było tylko wypatrywać je, leżąc godzinami na płask na trawie, takie były szelmy sprytne i wykrętne. Czasem ojciec i syn zapuszczali się aż do Loiry, w której trzęsawiskach doskonale hodowały się tłuste węgorze. A kiedy nie udawało się nic złowić samemu, wpadał Hjacynt na wygodny pomysł opróżniania nocą składów, w których rybacy nadbrzeżni przechowywali swój połów. Wszystko to wszakże były drobiazgi, ot tak, dla przepędzenia czasu. Główną jego namiętnością było polowanie. Trzebił zwierzynę i dzikie ptactwo na mile całe dokoła; nie gardził niczem: przepiórki po kuropatwach, jemiołuszki nawet po skowronkach. Rzadko używał fuzji, której wystrzał zbyt głośno rozlegał się wśród równiny. Znał nawylot wszystkie staje kuropatw, trzepoczących nad lucerną i koniczyną, znał miejsce i porę, w której pisklęta, obezwładnione sennością, zwilgłe rosą, dają się chwytać ręką. Miał udoskonalony lep, rozmazywany po gałęziach, na przepiórki i skowronki, strącał deszczem kamyków gęste chmary pliszek, nawianych, zdało się podmuchem wichrów jesiennych. Tak sprawnie w ciągu dwudziestu lat kłusownictwa wytrzebił zwierzynę w okolicy, że ani jeden królik nie przemknął już przez gąszcze krzewów na zboczach przybrzeżnych nad Aigrą, co do wściekłości doprowadzało myśliwych. Wymykały mu się zające jedynie, dość rzadkie zresztą tutaj, uciekające swobodnie po przez równinę, gdzie niebezpiecznie było uganiać się za niemi. Myśl o tych kilku zającach w Borderie prześladowała go nieodstępnie, gotów był zaryzykować więzienie bodaj, byleby postrzelić którego od czasu do czasu. Ilekroć widział go Fouan, przewieszającego fuzję przez ramię, powstrzymywał się od towarzyszenia mu: za wielkie to już ryzyko, złapią go kiedyś przy tem, jak amen w pacierzu.
Musiało się na tem skończyć. Rzec należy, że Hourdequin, doprowadzony do wściekłości trzebieniem zwierzyny na swoich gruntach, wydał jak najsurowsze rozporządzenia polowemu Bécu, który, nie mogąc wytropić szkodnika, przyczaił się na całą noc pod stertą. O świcie zbudził go nagle odgłos wystrzału, tak bliskiego, że łuna ognia zamigotała mu tuż przed oczami. To Hjacynt, czatujący z ukrycia za kopicą słomy, postrzelił w biegu zająca.
— A, to ty, psiakrew! — wrzasnął gajowy, chwytając opartą o stóg fuzję, którą Hjacynt odstawił na moment, aby podnieść zająca. — A, kanaljo jedna, powinienem był domyśleć się tego odrazu!
W szynkowni, spici, pokładali się razem, w polu wszakże nie mogli spotkać się bezkarnie; polowy czyhający zawsze, aby złapać kłusownika, ten znów zdecydowany raczej łeb rozwalić polowemu, niż dać się przychwycić na gorącym uczynku.
— Tak, to ja!... I co mi zrobisz?... Oddawaj zaraz fuzję!
Sam Bécu nierad był swojej zdobyczy. Zazwyczaj, dostrzegając Hjacynta na prawo, skręcał szybko na lewo. Po kiego licha wplątywać się w paskudne historje z przyjacielem? Tym razem jednak niepodobna było wykręcić się. Obowiązek nie pozwalał mu zamykać oczu. A zresztą, można przecież zachować się przyzwoicie do licha, jak się tak widocznie przeskrobało!
— Twoją fuzję, draniu?... Zatrzymam ją i oddam w kancelarji pana mera... A nie waż mi się ruszyć z miejsca, nie urządzaj żadnych sztuk, bo wpakuję ci jak nic garść śrutu w bebechy!
Rozbrojony Hjacynt, mimo rozwścieczenia, nie odważył się przyskoczyć mu do gardła. Widząc, że polowy kieruje się ku wsi, powlókł się za nim, nie puszczając postrzelonego zająca, smętnie zwisającego mu przez ramię. Uszli tak obaj ze dwa kilometry, nie przemówiwszy do siebie ani słowa, i tylko groźnie spoglądając na siebie wzajem zpodełba. Zdawało, że lada chwilę wezmą się za czupryny; w rzeczywistości wszakże i jeden i drugi coraz bardziej czuli się zakłopotani. Po djabła im była cała ta heca!
Kiedy wreszcie zbliżali się na tyły kościoła, o dwa kroki od Zamku, kłusownik zrobił ostatnią próbę.
— No, nie rób głupstw, stary... Chodź do mnie, wypijemy po szklance!...
— Nie, muszę spisać protokuł — odparł polowy tonem urzędowym. Odezwał się w nim stary żołnierz, znający rozkaz jedynie. Zatrzymał się jednak i w końcu, pociągany za rękaw przez Hjacynta, usiłującego zataszczyć go do siebie, burknął:
— Zresztą, jeżeli masz pióro i atrament... Wszystko mi jedno, czy u ciebie, czy gdzieindziej, byle papier był napisany...
Słońce już wschodziło, kiedy Bécu przyszedł do nory Hjacynta i ojciec Fouan kurzył już swoją fajkę na progu. Na widok syna, zbliżającego się w towarzystwie polowego, ogarnął go niepokój. Zrozumiał odrazu, co to znaczy. Bécu zdawał się brać całą sprawę zupełnie na serjo; wydostano skądś atrament i zardzewiałe pióro stalowe i przedstawiciel władzy zaczął mozolnie układać pierwsze zdanie protokułu, zmarszczywszy w groźnem napięciu brew, rozparty szeroko łokciami na stole. Równocześnie Flądra, której ojciec dał znak, postawiła przed mężczyznami trzy szklanki i litrową butelkę i Bécu, zaledwie dojechawszy do piątego wiersza, zmęczony, nie mogący wybrnąć z pogmatwanego opisu faktów, przyjął chętnie ofiarowany poczęstunek. Powoli sytuacja zaczęła się odprężać. Zjawił się następny litr, potem jeszcze jeden. W dwie godziny później wszyscy trzej prowadzili ożywioną, przyjacielską gawędę, zupełnie już pijani i absolutnie nie pamiętający o całem wydarzeniu.
— A wiesz ty, durny rogaczu, że wysypiam się z twoją babą? — zagadnął Hjacynt polowego.
To była prawda. Od owej zabawy łapał matkę Bécu po kątach, nazywając ją zresztą starym wycieruchem i bynajmniej się z nią nie ceremonjując. Ale Bécu, którego wódka rozsierdziła, uniósł się. Mógł tolerować podobne gadanie na trzeźwo, po pijanemu jednak czuł się niem dotkniętym. Zamierzywszy się pustą flachą, ryknął:
— Milcz, cholero, do wszystkich djabłów!
Butla roztrzaskała się o mur, omal nie trafiwszy Hjacynta, słaniającego się w błogiem rozmarzeniu. Żeby ostatecznie ułagodzić przedstawiciela władzy, postanowiono spożyć zaraz pospołu zająca. Flądra umiała tak dobrze pietrasić, że jak przyrządzała potrawkę z dziczy, roznosił się rozkoszny aromat po całej wsi, aż na drugi koniec Rognes. Ucztowanie trwało przez cały dzień. Noc już zapadła, kiedy siedzieli jeszcze przy jedzeniu, ogryzając i wysysając zajęcze kości. Zapalono dwie świece, aby móc raczyć się w dalszym ciągu. Stary Fouan wydostał trzy dwudziestosusowe sztuki i posłał Flądrę po litr konjaku. Ludzie na wsi dawno już pokładli się spać, a oni pociągali jeszcze z kieliszków. Hjacynt, macający wciąż ręką po stole w poszukiwaniu ognia, natrafił na arkusz z rozpoczętym i porządnie już ochlapanym wódką i sosem protokułem.
— Aha, prawda, trzeba to dokończyć — wymamrotał, zanosząc się pijackim śmiechem.
Spojrzał na dokument, obmyślając tłusty, jakiś farsowy kawał, którym mógłby zadokumentować całą swoją pogardę dla przepisów prawa. Nagle, uniósł w górę zadek, podsunął papier wprost przed siebie, nadął się i strzelił nań z całej siły, z moździerza, jak mawiał.
— Podpisany!
Wszyscy, nie wyłączając samego Bécu, buchnęli śmiechem. Wesoło było tej nocy w Zamku!
W tym właśnie czasie zawarł Hjacynt nową znajomość. Szukając pewnego wieczora ucieczki przed żandarmami w głębi jednego z rowów przydrożnych, znalazł tam zucha, który zajął już to schronienie, nie mając również ochoty pokazywania się ludziom. Zawiązała się wnet między nimi gawęda. Był to niejaki Leroi, przezwany Armatą, dobry kawał obwiesia, robotnik ciesielski, który przed dwoma laty zwiał z Paryża z powodu ciemnej jakiejś afery i wolał włóczyć się po okolicy, przenosząc się z miejsca na miejsce, przesiadując wszędzie po kilka dni, najmując się tu i owdzie do roboty, poczem, przepędzany z niej, szedł dalej. Kiedy zupełnie brak było roboty, żebrał po drogach, żywił się kradzionemi owocami i jarzynami, szczęśliwy, jeśli udawało mu się przespać na stogu siana. Cały w łachmanach, strasznie brudny, odrażająco brzydki, wymizerowany nędzą i pijaństwem, chudy i blady, z twarzą porośniętą zmierzwioną szczeciną włosów, tak dalece nie budził zaufania, że kobiety na jego widok czemprędzej zamykały drzwi na zasuwy. Co gorsze, z gęby jego sypały się nietylko plugawe, ale złe słowa: mówił o wyrzynaniu bogaczów, o pohulaniu wesoło po zawładnięciu cudzemi kobietami i cudzym winem, a tym wszystkim rewolucyjnym teorjom zasłyszanym na przedmieściach paryskich i wypowiadanym ponurym, groźnym tonem, towarzyszyło gwałtowne wymachiwanie ściśniętemi w kułak pięściami. Gesty te i płomienne groźby, zapowiadające przewrót socjalny, przerażały i osłupiały nienawykłych do nich wieśniaków. Od dwóch lat widywali go ludzie na folwarku skradającego się ku wieczorowi, proszącego o przenocowanie go na słomie, a kiedy pozwalano mu zasiąść przy ogniu kominowym, mroził wszystkim krew głoszonemi okropnościami. Nazajutrz znikał, aby, po tygodniu, zjawić się ponownie, o tej samej smętnej godzinie zmierzchu, z temi samemi ponuremi przepowiedniami zagłady i śmierci. Dlatego właśnie wyganiano go zewsząd. Pojawienie się podejrzanego tego człowieka, snującego się po okolicy, budziło we wszystkich grozę i oburzenie.
Hjacynt i Armata zwąchali się odrazu.
— Psiakrew! — zawołał Hjacynt — Dlaczego nie pomyślałem o tem? Tak, trzeba było powyrzynać ich wszystkich, wówczas, w 48-ym, w Cloyes!... Chodźmy, stary druhu, przepijemy do siebie!
Zabrał nowego przyjaciela do Zamku i kazał mu zrobić posłanie przy sobie, nabierając dla niego coraz większego szacunku w miarę wysłuchiwania jego teoryj, tak dalece czuł nad sobą wyższość tego człowieka, wiedzącego o tylu rzeczach, mającego tak urobione już poglądy na konieczność dokonania za jednym zamachem radykalnego przewrotu całego społecznego ustroju. W dwa dni później złowrogi gość wyniósł się. Po dwóch tygodniach pojawił się ponownie, ale nie zabawił dłużej, niż do świtu. Odtąd, co pewien czas wpadał do Zamku, najadał się i wysypiał, jak u siebie w domu, klnąc za każdym razem, na czem świat stoi, burżujów, którzy, jego zdaniem, wyrżnięci być mieli wszyscy hurtem, zanim jeszcze upłyną trzy miesiące. Pewnej nocy, kiedy Hjacynt był na czatach, próbował Armata zabrać się do jego córki, ale Flądra, oburzona, ponsowa ze wstydu, tak głęboko wpiła mu zęby w ciało, że musiał ją puścić. Za kogo ją bierze ten stary dziadyga? Wyśmiał jej skrupuły, nazywając ją głupią gęsią.
I Fouan także nie lubił Armaty, o którym wyrażał się jako o próżniaku, i któremu przepowiadał, że za swoje teorje zginie na szubienicy. W obecności tego zbója smutniał zawsze stary do tego stopnia, że wolał palić swoją fajeczkę na dworze. Życie znów zresztą psuć się zaczynało dla niego. Nie czuł się już tak dobrze u syna, zwłaszcza od czasu, kiedy rozdwoiła ich pewna wielce niemiła historja. Dotychczas Hjacynt sprzedawał kawałkami swój grunt bratu swojemu, Kozłowi, i szwagrowi, Delhomme’owi. Za każdym razem wymagała tranzakcja taka podpisu starego Fouana, który nigdy go nie odmawiał z tej prostej racji, że ziemia zostawała przecież w rodzinie. Pozostał jednak jeszcze ostatni skrawek ziemi, na który kłusownik zaciągnął pożyczkę i wierzyciel mówił o wystawieniu tego kawałka gruntu na licytację, ponieważ nie otrzymał ani grosza umówionego procentu. Pan Baillehache, którego zapytano o radę, powiedział, że należy sprzedać samemu, o ile nie chce się być zjedzonym przez koszty sprzedaży przymusowej. Na nieszczęście jednak, ani Kozioł, ani Delhomme nie chcieli kupić, wściekli, że ojciec daje się wyzyskiwać przez tego łotra, Hjacynta, zapowiedzieli też, że umywają od wszystkiego ręce, dopóki stary pozostanie w Zamku. W tym stanie rzeczy groziła przymusowa sprzedaż gruntu drogą sądową, otrzymano już nawet urzędowy papier z pieczęciami, zawiadamiający o bliskiem przejściu kawałka ziemi w obce ręce. Po raz pierwszy grunt Fouanów wymykał się z posiadania rodziny. Staremu odebrało to sen i apetyt. Ta ziemia, o którą jego ojciec i dziadek zabiegali tak pożądliwie i którą zdobyli z takim trudem! Ta ziemia, posiadana i broniona z zaciekłością, jak się broni przystępu do własnej żony!... Patrzeć własnemi oczami na to, jak kruszy się ona i rozpada na kawałki, tracąc przez to na wartości, przechodzi z rąk do rąk, i, co najgorzej, do obcego, do sąsiada, za połowę ceny! Stary aż dygotał z bezsilnej wściekłości, tak głęboko dotknięty tym ciosem, że łkał, niczem małe dziecko. A, ten łotr Hjacynt!
— Tak, jesteś zbrodniarzem, zupełnie jak gdybyś brał nóż do ręki i wykrawał mi nim żywe ciało po kawałku!.. Takie piękne pole!.. Najlepsze ze wszystkich!.. Pole, na którem samo się wszystko rodzi, wystarczy chuchnąć tylko!.. Trzeba być ostatnim nygusem i niegodziwcem, żeby nie rozbić sobie łba lepiej niż oddawać taką ziemię obcym ludziom!.. Do stu piorunów! psiakrew! obcym! Ta właśnie myśl burzy całą krew we mnie! Tobie widać wódka wychleptała twoją z żył, pijaku obrzydły! Przepiłeś, przehulałeś tę świętą ziemię, łajdaku, opoju jeden!
A kiedy ojciec aż zachłysnął się z wyczerpania i stracił przytomność nieledwie, syn odezwał się z zimną krwią:
— Zgłupiał stary do reszty, żeby się tak zadręczać! Chce ojciec ulżyć sobie, to niech mnie wygrzmoci, ale po co sobie krew psuć?.. Cóż u djabła! nie ugryzie się przecie, nie zje się tej ziemi. Pożyczyłem na nią pieniądze, bo to mój sposób, żeby wyrastały z niej pięciofrankówki. A potem się ją sprzeda i tyle. Sprzedano przecie mojego patrona, Pana Jezusa! A jeżeli uda się zarobić na tem kilka srebrników, przepije się je — to właśnie cała mądrość!.. I tak przyjdzie kiedyś umrzeć i pójść do tej ziemi... Będzie się ją miało wtedy prawdziwie na własność!..
Na jednym tylko punkcie syn i ojciec najzupełniej byli jednozgodni: na punkcie wspólnej nienawiści do woźnego sądowego, pana Vimeux, małego jegomościa, obarczanego poleceniami, z których wykręcał się jego kolega z Cloyes. Ów woźny odważył się pewnego wieczora przynieść do Zamku nakaz sądowy. Vimeux był niesłychanie brudny, cały obrośnięty kłakami żółtej brody, z pośród której gąszczu wyzierały tylko małe, kaprawe oczki i czerwony nos. Ubierał się z waszecia, w tużurek, miękki kapelusz i czarne spodnie, wszystko to nieprawdopodobnie wytarte, obrzydliwie wytłuszczone, pełne plam i kurzu. Znany był w całej okolicy ze straszliwych cięgów, jakie odbierał od wieśniaków, ilekroć bywał zmuszony występować przeciwko nim w imieniu sądu, nie mając jednak, na poparcie swojego autorytetu, żadnej urzędowej pomocy. Opowiadano sobie legendy o drągach, rozbijanych na jego plecach, o przymusowych kąpielach, w głębi bagien, o przepędzeniu go dwa kilometry przez widły, o oćwiczeniu go na gołe ciało przez dwie kobiety, matkę i córkę.
Hjacynt powracał właśnie z fuzją na ramieniu i ojciec Fouan, który palił, siedząc na pniu drzewa, swoją fajeczkę, mruknął mu gniewnie na przywitanie:
— Hańbę ściągasz na nasze głowy, niegodziwcze!
— Zaraz, zaraz, zabaczymy! — wymamrotał kłusownik przez zaciśnięte zęby.
Na widok, uzbrojonego w fuzję, Hjacynta cofnął się Vimeux o jakie trzydzieści kroków. Cała nędzna jego figurka, brudna, ale w ubraniu urzędowem, dygotała ze strachu.
— Panie Chrystusie — odezwał się cieniutkim głosikiem — przychodzę w sprawie tego papieru... Wiadomo panu... Zostawiam go tutaj. Dobrej nocy!
Położył papier urzędowy na kamieniu, cofając się ostrożnie tyłem, kiedy nagle Hjacynt huknął:
— Psiakrew, cholero, gryzipiórku zatracony! Cóż u djabła! Mam cię uczyć grzeczności?.. Dawaj mi tutaj ten twój papier!..
Widząc, że nieszczęśliwy woźny, znieruchomiały, zdrętwiały ze strachu, nie ma odwagi ani cofnąć się, ani postąpić naprzód, złożył się do niego z fuzji.
— Jak się nie pospieszysz, dostaniesz śrótem... Bierz twój papier i pójdź tu!.. Bliżej, no, bliżej!, tchórzu przebrzydły!.. Bo wystrzelę!..
Zesztywniały, zielony ze strachu woźny chybotał się na krótkich swoich nóżkach. Rzucił błagalne spojrzenie na ojca Fouana, ale ten palił w dalszym ciągu swoją fajeczkę w dzikiem zapamiętaniu przeciwko nakazom sądowym i człowiekowi, który jest w oczach chłopa ich wcieleniem.
— A, zdecydowałeś się nareszcie. Dawaj papier! Nie, nie końcem paluszków, jak gdyby niechętnie. Grzecznie, do djabła!.. Tak, nareszcie zrozumiałeś!..
Skulony, zdrętwiały pod niezapowiadającym nic dobrego śmiechem okrutnika, stał biedaczysko, mrugając powiekami w oczekiwaniu, co go spotka, cios kułakiem czy potężny policzek, który, czuł to, wisiał w powietrzu.
— Tak, to dobrze. A teraz, odwróć się!
Biedak zrozumiał, nie poruszył się i instynktownie ścisnął pośladki.
— Odwróć się, bo jak nie, to ja cię odwrócę!
Widział, że niema rady. Pokornie odwrócił się, poddając dobrowolnie nieszczęsny swój pośladek wychudzonego kota. Nie czekając, kopnął go Hjacynt tak z całego rozmachu w najczulsze miejsce, że cherlawa figurka zaryła się odrazu nosem w piasek o cztery kroki dalej. Zaledwie zwlókłszy się z ziemi, rzucił się sposponowany wysłaniec sprawiedliwości do ucieczki i gnał na oślep, gdy Hjacynt wołał jeszcze za nim:
— Uważaj, bo strzelam!
Trzymając wciąż jeszcze fuzję złożoną do strzału, poprzestał jednak na uniesieniu w górę zadka i paf! puścił wystrzał jeden, ale tak potężny, że, ogłuszony nim Vimeux rozciągnął się jak długi na ziemi. Tym razem kapelusz jego spadł na kamienie. Zerwał się ponownie, podniósł cenne swoje nakrycie głowy i zaczął pędzić jak oszalały. Hjacynt nie zaprzestawał w ślad za nim swojej kanonady wśród dzikich wybuchów śmiechu, które oszołomiły nieszczęśnika do reszty. Pędząc bez tchu po zboczu, podobny do skaczącego konika polnego, był o jakie sto kroków już, a echa doliny powtarzały wciąż jeszcze odgłosy wystrzałów Hjacynta. Cała okolica rozbrzmiewała oryginalną tą kanonadą, aż wreszcie Hjacynt puścił ostatni, najpotężniejszy wystrzał w chwili, kiedy figurka woźnego, niewiększa w tej chwili od mrówki, znikła na horyzoncie. Flądra, która przybiegła na te odgłosy, leżała na ziemi, trzymając się za boki, gdacząc z niepowstrzymywanego śmiechu, jak kura. Ojciec Fouan wyjął fajeczkę z ust, aby móc swobodniej się śmiać. Ach, ten gałgan Hjacynt! nic nie wart ladaco, ale wesoła sztuka! wesoła!
W następnym tygodniu musiał jednak stary zdecydować się dać swój podpis na sprzedaż ziemi. Pan Baillehache miał nabywcę i najmędrzej było iść za jego radą. Postanowiono więc, że ojciec i syn pójdą do Cloyes w trzecią sobotę września, w wigilję Świętego Lubina, jednego z obu patronów miasteczka. Ojciec, który miał podnieść u poborcy procent od kapitału, trzymanego w tajemnicy, liczył na to, że skorzysta z tej drogi, aby wśród zabawy jarmarcznej posiać gdzieś syna. Potem postara się powrócić z nim razem.
Fouan i Hjacynt już pod samym Cloyes stali przy opuszczonej barjerze, czekając na przejście pociągu, kiedy Liza i Kozioł nadjechali w swojej karjolce. Odrazu wszczęli obaj bracia kłótnię, obrzucając się wymysłami, dopóki nie przejechał pociąg i nie podniesiono barjery, a nawet, zjeżdżając po drugiej stronie z górki, odwracał się jeszcze Kozioł, przyczem bluza jego wydymała się jak balon na wietrze, i zdaleka wywrzaskiwał najordynarniejsze wymysły.
— Czego chcesz, nicponiu, żywię przecież twojego ojca — huknął Hjacynt z całej siły, osłaniając obiema rękami usta, aby głos jego dalej się roznosił.
Przy ulicy Grouaise, u pana Baillehache’a, przeżył stary Fouan przykrą chwilę, zwłaszcza że kancelarja notarjusza była pełna, jak zwykle w dzień jarmarczny, tak że wypadło im długo czekać. Przypomniało mu to ową środę, kiedy przyszedł do tej samej kancelarji w sprawie podziału gruntu. Lepiej zrobiłby, żeby, zamiast dzielić swoją ziemię między dzieci, powiesił się dnia tego. Kiedy wreszcie weszli do gabinetu pana Baillehache’a i trzeba było podpisać, stary zaczął szukać swoich okularów, potem, znalazłszy je, jął przecierać szkła, ale oczy pełne łez mąciły wszystko; ręka mu drżała, tak, że trzeba było położyć mu palce we właściwem miejscu na papierze, aby nakreślił na nim swój podpis, cały zachlapany plamami atramentowemi. Tyle go to kosztowało wysiłku, że wstał od stołu spocony, oszołomiony, dygocący, rozglądający się dokoła, jak gdyby po przejściu ciężkiej operacji, po odcięciu nogi, której człowiek szuka, nie rozumiejąc, gdzie mu się podziała. Pan Baillehache surowo wyrzucał Hjacyntowi jego postępowanie. Wyzbywanie się ziemi jest niemoralne, napewno też rząd wyda zakaz odstępowania dziedzictwa.
Wyszedłszy od notarjusza, postarał się Fouan zagubić Hjacynta wśród harmidru jarmarcznego; Hjacynt, zresztą, który domyślił się, o co staremu idzie, dopomógł mu do tego, kpiąc w duchu. Stary istotnie pośpieszył w te pędy na ulicę Beaudonnière, do pana Hardy, poborcy, zamieszkującego ładny domek, oddzielony od ulicy sporym dziedzińcem, gdy po za domem rozciągał się ogród. Pan Hardy był to gruby, jowjalny jegomość z starannie utrzymaną czarną brodą, którego chłopi bali się, utrzymując, że stara się oszołomić ich opowiadaniem wesołych anegdotek. Przyjmował ich w długim, wąskim pokoju, przedzielonym barjerą, za którą siedział on sam, gdy klijenci stali po drugiej jej stronie. Często stał ich tam z tuzin stłoczonych, oczekujących kolei. W tej chwili nie było jednak nikogo, z wyjątkiem wchodzącego właśnie Kozła.
Kozioł nie mógł nigdy przemóc się, aby płacić podatki odrazu. Kiedy w marcu otrzymywał nakaz płatniczy, psuło mu to humor na cały tydzień. Wyskrobywał z wściekłością pieniądze na podatek gruntowy, osobisty, mieszkaniowy, od okien i drzwi, ale kiedy przyszło płacić dodatkowe centymy, które, jak utrzymywał, wzrastały z roku na rok, wybuchał niepohamowanym gniewem. Potem czekał na drugie wezwanie, jeszcze bez kary. Zyskiwał w ten sposób tydzień chociaż. Wreszcie decydował się płacić co dwunastego, w dni targowe, i co miesiąc ponawiała się ta sama tortura; chorował już w wigilję tego dnia, a nazajutrz przynosił pieniądze z taką miną, jakgdyby oddawał głowę pod miecz. O, ten złodziejski rząd! To się obłowi, okradając biednych ludzi!
— A, to wy, Koźle! Dobrze, żeście się zjawili; już wam miałem zapisać karę — rzucił mu jowialnie pan Hardy na powitanie.
— Jeszczeby tego brakowało — mruknął Kozioł. — Ale muszę panu powiedzieć, że ani myślę płacić tych sześciu franków dodatkowych za podatek gruntowy... Nie, nie, to niesprawiedliwie!...
Poborca roześmiał się.
— Słyszę tę śpiewkę co miesiąc. Wytłómaczyłem już wam, że wasz dochód musiał się zwiększyć przez te plantacje na dawnej łące pod Aigrą. Na tem opieramy nasze żądania.
Ale Kozioł bronił się zaciekle. Ładne zwiększenie dochodu! Tak samo jak z jego łąki, która dawniej liczyła siedemdziesiąt arów, a teraz, od czasu, jak rzeka, zmieniając swój bieg, wyjadła mu dwa ary, ma tylko sześćdziesiąt osiem. Ale rząd nie pyta — każe mu wciąż jeszcze płacić za całe siedemdziesiąt! I to się ma nazywać sprawiedliwe?... Pan Hardy odparł spokojnie, że sprawy pomiarowe nie obchodzą go, że więc Kozioł musi czekać, aż nie sporządzą nowego kadastru. Przy tej okazji, pod pozorem bliższych wyjaśnień, obsypał go gradem cyfr i wyrazów technicznych, z których chłop nie zrozumiał ani słowa, poczem, wesołym zawsze tonem, dokończył:
— Zresztą, dla mnie, możecie nie płacić, jak wam się podoba; uprzedzam tylko, że przyślę komornika.
Przerażony, oszołomiony Kozioł powściągnął swoją wściekłość. Trudno, kto nie ma za sobą siły, musi ustąpić. Odwieczna jego nienawiść wzrastała jeszcze wraz ze strachem, jakim go napawała ta skomplikowana, niezrozumiała dla niego potęga władzy, której ucisk czuł nad sobą, cała ta administracja, sądy, ci próżniacy burżuje, jak nazywał wszystkich urzędników. Powoli, stękając, wyciągał sakiewkę. Grube jego palce trzęsły się. Na targu dostał dużo susowych monet, namacywał też ostrożnie każdą, zanim kładł ją przed sobą na ladzie. Trzy razy powtarzał obliczenie, które za każdym razem rozdzierało mu na nowo serce, że tyle grosza musi rzucić w błoto. Wreszcie, mętnemi oczami patrzył na poborcę, zgarniającego pieniądze, kiedy w tej samej chwili wszedł Fouan.
Stary nie poznał syna, odwróconego plecami, osłupiał więc, kiedy ten odwrócił się.
— Co tam słychać, panie Hardy?... wybełkotał... Przechodząc, wstąpiłem, żeby się z panem przywitać... Od tak dawna się nie widzieliśmy...
Ale Kozioł nie dał się nabrać. Ukłonił się i wyszedł, udając, że mu się bardzo śpieszy, a w pięć minut później wrócił, niby to po dodatkowe jakieś wyjaśnienie, o które zapomniał zapytać, właśnie w chwili, kiedy poborca, wypłacając za kupony, odliczał staremu jego kwartalną rentę w nowiutkich piętnastu pięciofrankówkach. Oko Kozła rozbłysło chciwością, udawał jednak, że nie widzi ojca, jego zarzucenia chustki na pieniądze, a potem porwania ich nagłym ruchem, jakgdyby w szpony sępie i wsunięcia wgłąb przepaścistej kieszeni. Wyszli razem, ale zmieszany Fouan rzucał wciąż z ukosa podejrzliwe spojrzenia na syna. Kozioł, w najlepszym humorze, wpadł nagle w nastrój bardzo serdeczny i nie puszczał ojca, proponując mu odwiezienie go własną karjolką i w tym celu odprowadził go aż do oberży „Pod Dobrym Rolnikiem“.
Hjacynt był już tam z małym Sabotem, uprawiaczem winnicy, znanym ze swoich kawałów, a zwłaszcza z puszczania potężnych wiatrów, któremi możnaby obracać skrzydła wiatraka. Spotkawszy się, zrobili zaraz obydwaj zakład o dziesięć litrów, który z nich zagasi swojemi więcej świec. Podnieceni, wstrząsani wybuchami śmiechu przyjaciele poszli za współzawodnikami do tylnej sali oberży. Otoczeni zwartem kołem widzów, pracowali, jeden na prawo, drugi na lewo, z opuszczonemi majtkami i wypuczonym tyłem, gasząc każdy swoją świecę i nie chybiając ani razu. Okazało się jednak, że Hjacyntowi zabrakło raz tchu i dzięki temu Sabot zagasił dziesięć, a on tylko dziewięć. Wzburzyło to Hjacynta, który czuł, że cała jego sława narażona jest na szwank. Cóż to, do wszystkich djabłów?! Czy Rognes ma się dać pobić przez Brinqueville? I zaczął dąć, jak nie dął nigdy żaden miech kowalski: dziewięć! dziesięć! jedenaście! dwanaście! omal że nie przewrócił bębniarza z Cloyes, który zapalał świece na nowo w miarę ich gaszenia. Sabot z wysiłkiem doszedł do dziesięciu, doszczętnie opróżniony, zflaczały, a tymczasem tryumfujący Hjacynt wystrzelił jeszcze dwukrotnie, wołając na bębniarza, żeby zapalił te dwie na dodatek, do bukietu. Bębniarz zapalił je i obie zapłonęły pięknym, żółtym płomieniem, iskrzącym się, jak słońce w swojej glorji.
— A psiakrew ten Chrystus! To ci morowiec! Należy mu się medal!
Przyjaciele wrzeszczeli, śmieli się, omal nie wykręcali sobie szczęk. W ich zachwycie sporo było zazdrości, trzeba było bowiem być masywnie zbudowanym, żeby mieścić tyle w sobie i strzelać dowoli. Wypito pospołu dziesięć litrów; trwało to dobre dwie godziny i przez cały ten czas nie mówiono o niczem innem.
Kozioł wyrznął wkładającemu napowrót spodnie Hjacyntowi przyjacielskiego klapsa w pośladek i zdawało się, że w tem upojeniu dumą z rodzinnego zwycięstwa nastąpiło ostateczne pogodzenie się braci. Odmłodzony ojciec Fouan opowiedział jakąś dykteryjkę z czasów swojego dziecięctwa, kiedy to jeszcze kozacy hasali po Beaucji. Jeden taki kozak zasnął z rozdziawioną gębą na brzegu Aigry a on skorzystał z tego i puścił mu w nią taki potężny wystrzał, że napełnił nim go całego po czubek włosów. Na takiem opowiadaniu sobie wesołych dykteryjek zeszedł im czas aż do końca jarmarku, poczem wszyscy, spici na amen, rozeszli się do domów.
Tak się złożyło, że Kozioł zabrał na swoją karjolkę Fouana i Hjacynta, i Liza, której mąż szepnął słówko, zachowywała się także bardzo uprzejmie. Zaprzestano wzajemnych swarów, nadskakiwano ojcu. Jednakże Hjacynt, znacznie już wytrzeźwiony, zaczął się zastanawiać nad tą zmianą. Młodszy brat nie bez kozery taki jest układny i uprzejmy — musiał szelma zwąchać słój ze szmalcem. Pewnie tam, u poborcy. O, zaczekaj bratku! Myślisz, że tak łatwo ci się uda twoja chętka zagarnięcia skarbu dla siebie udawaniem czułości rodzinnych? Inni też potrafią niegorzej!
Kiedy zajechano do Rognes i stary chciał zesiąść, obaj synowie rzucili mu się z pomocą na prześcigi, współzawodnicząc w okazywaniu ojcu szacunku i miłości.
— Niech ojciec się oprze na mnie.
— Niech mi ojciec poda rękę.
Zdjęli go z karjolki i postawili na gościńcu. Fouan nie wątpił już teraz. Pewność, co jest przyczyną tej zmiany stosunku do niego obu synów, uderzyła go jak obuchem.
— Co wam się odrazu stało, że mnie tak kochacie?
Ich uprzejme względy przerażały go. Wolałby, żeby byli tacy jak zawsze, bez żadnego szacunku dla niego. A, do licha, to sobie nawarzył piwa! Teraz, kiedy wiedzą, że ma pieniądze, będzie miał niejedno do zniesienia... Wrócił do Zamku zrozpaczony.
Tak się właśnie złożyło, że Armata, który nie pokazywał się już od dwóch miesięcy, zjawił się i, w oczekiwaniu na Hjacynta, siedział na kamieniu przed Zamkiem. Na widok nadchodzących zawołał:
— Te, słuchaj, twoja córka jest w lesie Pouillard, zabawia się tam z chłopem!
Ojciec z oburzenia omal nie zalał się krwią, która napłynęła mu do twarzy, szkarłatnej prawie.
— A, świnia, bezcześci mnie!
I, zdjąwszy pośpiesznie wielki bat furmański ze ściany, popędził we wskazanym kierunku. Ale gęsi Flądry strzegły jej, niczem wierne psy, ilekroć zabawiała się w ten sposób z chłopcami. Gąsior zwietrzył odrazu ojca i ruszył naprzód, a za nim całe stadko. Z podniesionemi skrzydłami i wyciągniętą szyją wydawał przeciągły, ostrzegawczy syk, a wszystkie gęsi za nim, uszykowane w linję bojową, w taki sam sposób wyciągały szyje, otwierając przy tem szeroko swoje żółte dzioby, gotowe do zaczepnego gryzienia. Bicz trzaskał, i odrazu rozległ się wśród gęstwiny liści odgłos ucieczki tropionej zwierzyny. Uprzedzona w porę Flądra zdążyła czmychnąć.
Po zawieszeniu bata na miejsce ogarnęła Hjacynta wielka żałość filozoficzna. Może uporczywa, niedająca się niczem odstraszyć rozpusta córki nastroiła go pobłażliwie dla namiętności ludzkich. A może wpłynęła tak na niego duma z tryumfu odniesionego w Cloyes? Potrząsnął zmierzwioną swoją głową ukrzyżowanego złodzieja i pijanicy i rzekł do Armaty:
— Et, chcesz wiedzieć? Wszystko to bzdy nie warte.
I, unosząc pośladek ponad pogrążoną w cieniu doliną, puścił potężny wystrzał, jak gdyby na urągowisko, jak gdyby chciał nim zmiażdżyć całą ziemię.

IV.

Nadeszły pierwsze dni października; niebawem rozpocząć się miało winobranie, piękny tydzień pojednania, podczas którego zwaśnione rodziny godziły się zazwyczaj przy szklanicach młodego wina. Przez całe osiem dni zdaleka cuchnęło Rognes sokiem winogronowym; objadano się tak jagodami winnemi, że kobiety zakasywały spódnice, a mężczyźni spuszczali spodnie pod każdym płotem; co chwilę inna para kochanków, zawalana sokiem winnym, całowała się wpośród obciążonych wielkiemi kiściami łóz. Kończyło się to wszystko upijaniem się mężczyzn i zachodzeniem dziewcząt w ciążę.
Zaraz nazajutrz po powrocie swoim z Cloyes zabrał się Hjacynt do szukania skarbu. Trudno było chyba przypuścić, aby stary nosił przy sobie swoje pieniądze i papiery: musiał napewno wciskać je w jaką dziurę. Nadaremnie jednak przetrząsnął z pomocą Flądry cały Zamek nie omijając z podejrzliwością i sprytem kłusownika, żadnego możliwego schówka; nie znalazł nic. I dopiero w tydzień później, ściągając z góry stary, pęknięty, oddawna nieużywany już kocioł, wykrył w nim, pod stosem grochowin, pakiet papierów, starannie opakowanych w kawałek ceraty. Po za tem ani centa. Pieniądze musiały nepewno być ukryte gdzieindziej. Wyobrażał sobie, ile tego było, bo przecież ojciec od pięciu lat nie wydawał prawie nic. Odnalezione przez Hjacynta papiery stanowiły trzysta franków renty pięcioprocentowej. Przeszukując i obwąchując je żądnie, spostrzegł w samym środku jakiś papier ostemplowany, zapisany wielkiemi, niezdarnemi literami, których odczytanie wprawiło go w zupełne osłupienie. — A, do djabła! to na to idą pieniądze!..
Piękna historja! Nie do wiary prawdziwie! W jakie dwa tygodnie po rozdzieleniu gruntu pomiędzy dzieci rozchorował się stary Fouan ze zgryzoty, że nie posiada już ani piędzi własnej ziemi. — Nie! niepodobieństwo żyć w ten sposób! Byłby to napewno jego koniec. — Wówczas to wpadł na niedorzeczny pomysł, popełnił szalony krok starego manjaka, oddając ostatnie grosze, aby powrócić w sekrecie do dawnej, oszukującej go kochanki. Pomyśleć tylko, on, taki szczwany lis niegdyś, dał się nabrać przez przyjaciela, starego Ojca Kiełbasę. Musiała mu ta żądza posiadania grubo zaleźć pod skórę, miał ją widać we krwi, niby jad wścieklizny, jak wszyscy jego przodkowie, którzy sterali siły na użyźnianiu niewdzięcznej ziemi. Tak go wzięła mocno, że zrobił z ojcem Kiełbasą układ, na mocy którego Kiełbasa zobowiązywał się do przekazania Fouanowi po swojej śmierci morgi ziemi pod warunkiem, że dożywotnio będzie mu Fouan dawał co rano piętnaście susów. Podobny układ zawarł człowiek, mający, jak Fouan, siedemdziesiąt pięć lat z człowiekiem o dziesięć lat młodszym od siebie! Co prawda, Ojciec Kiełbasa sprytnie wywiódł przyjaciela w pole, kładąc się do łóżka w czasie zawierania owej umowy, kaszląc, dysząc i jęcząc tak, że Fouan, otumaniony żądzą posiadania, przekonany był, że robi świetny interes i że z nich obu on właśnie okaże się prawdziwym spryciarzem. Najlepszy dowód, że jak się człowiek do czegoś głupio zapali, do kobiety czy do kawałka pola, lepiej wyciągnąć kopyta, niż podpisywać układy, bo oto już od pięciu lat wpłacał Fouan co rano Kiełbasie piętnaście susów, a im więcej ich wytaszczać musiał z własnej kieszeni, tem goręcej pożądał tego skrawka ziemi, tem bardziej go wściekało, że wciąż nie może jej dostać. Nie do uwierzenia! Pozbył się wszystkich kłopotów długiego swojego życia pracy. Nie pozostawało mu już nic, tylko umrzeć spokojnie, patrząc, jak inni zabijają się, żeby użyźnić niewdzięczną ziemię, a on tymczasem znów wraca do niej, żeby go dokonała doreszty! Nie, stanowczo ludzie nie mają rozumu; ani starzy ani młodzi — wszyscy jednako.
W pierwszej chwili przyszło Hjacyntowi na myśl zabrać wszystko, układ i papiery procentowe. Zbrakło mu jednak odwagi: po takim czynie musiałby wziąć nogi za pas i umykać. To nie gotówka, którą można sobie przywłaszczyć bez żadnego ryzyka. Wściekły, zdecydował się położyć papiery z powrotem między grochowiny pod stary kocioł. Ale oburzenie na starego nie dało mu utrzymać języka za zębami. Zaraz następnego dnia całe Rognes wiedziało o sprawie z Ojcem Kiełbasą, o piętnastu susach dziennie za skrawek lichej ziemi, za który nikt nie dałby napewno trzech tysięcy franków. Kiełbasie przyniosła ona w ciągu pięciu lat około tysiąca czterechset franków, a jeżeli stary łotr pożyje jeszcze pięć lat, będzie miał i pole i pieniądze. Wszyscy kpili w żywe oczy ze starego Fouana, a, mimo to, ci sami, którzy mijali go na drodze, nie zwracając żadnej uwagi na niego od czasu, kiedy nie miał już nic do wygrzewania na słońcu prócz starych swoich kości, znów kłaniali mu się z szacunkiem, dowiedziawszy się, że jest posiadaczem i rentjerem.
Największe jednak wrażenie zrobiło to na rodzinie. Fanny, która pozostawała w bardzo oziębłych stosunkach z ojcem, dotknięta jego przeniesieniem się do tego szubrawca, Hjacynta, zamiast żeby miał powrócić do niej, przypomniała sobie nagle, że należałoby zaopatrzyć starego w bieliznę, przyniosła mu też kilka starych koszul Delhomme’a. Przyjął ją jednak bardzo ozięble i wypominał własne jej słowa, które nie przestawały go boleć: „Będzie ojciec na kolanach jeszcze prosił się, żebyśmy chcieli ojca przyjąć z powrotem! „Aha, to ty przychodzisz prosić na klęczkach, żebym do ciebie wrócił!“ — rzekł na wstępie. Po powrocie do domu rozpłakała się ze wstydu i ze złości. Ona, taka dumna, że obrażała się w swojej chłopskiej pysze i wrażliwości, kiedy zdawało jej się, że ktoś śmiał krzywo na nią spojrzeć! Sama uczciwa, pracowita i bogata, pokłócona była prawie z całą wsią. Delhomme musiał jej przyobiecać, że odtąd on będzie wypłacał ojcu kwartalną pensję, bo, co się jej tyczy, poprzysięgła, że nigdy już ust do starego nie otworzy.
Kozioł zadziwił pewnego dnia wszystkich, przychodząc do Zamku, tłumacząc się, że przyszedł odwiedzić ojca. Hjacynt, śmiejąc się bratu wprost w twarz, kazał Flądrze przynieść butelkę wódki, którą wypili wszyscy społem. Drwiny jego ustąpiły miejsca zdumieniu na widok Kozła, wyciągającego z kieszeni dziesięć sztuk pięciofrankówek i rozkładającego je rzędem przed ojcem.
— Trzeba się raz przecie porachować, ojcze... Przyniosłem rentę za ostatni kwartał — rzekł.
— O, szubrawiec!... od lat całych już nie dawał ani grosza staremu, a teraz przychodzi łasić mu się i przymilać, chce wziąć go na lep pieniędzy! — Kozioł odsunął zresztą natychmiast wyciągniętą już po nie rękę starego i sam zgarnął monety.
— Niech ojciec pamięta, że ma je u mnie. Schowałem je; będzie mógł ojciec zawsze upomnieć się o swoje; przyszedłem tylko pokazać, że je mam, żeby ojciec wiedział, do kogo ma przyjść po gotówkę.
Hjacynt zaczynał rozumieć, o co idzie. Jęło go to złościć.
— Mój kochany, jeżeli masz zamiar zabrać ojca...
Ale Kozioł nie dał się sprowokować.
— Co to? zazdrosny jesteś? A cóżby w tem było złego, żeby ojciec był u mnie tydzień, a potem drugi tydzień u ciebie? No cóż, ojcze? Możeby się ojciec przekrajał na dwoje?... Na wasze zdrowie!...
Odchodząc, zaprosił ich na winobranie nazajutrz w swojej winnicy. Będą mogli opchać się jagód, ile tylko brzuch wytrzyma. Taki był wogóle uprzejmy, że ojciec i brat przyznali, iż choć porządna z niego kanalja, można się z nim zabawić, byle nie dać się nabrać przez niego. Odprowadzili go kawałek drogi, ot tak, dla przyjemności.
Schodząc ze zbocza, spotkali oboje państwa Karolostwa, wracających wraz z Elodją do posiadłości swojej z przechadzki wzdłuż wybrzeża Aigry. Wszyscy troje byli w żałobie po pani Estelli, jak nazywano matkę małej, zmarłą w lipcu jeszcze, z przepracowania napewno. Ile razy wracała pani Karolowa z Chartres, powtarzała zawsze, że córka zabija się pracą, aby utrzymać dobrą opinję zakładu przy ulicy Żydowskiej, którym jej próżniaczysko mąż coraz mniej się zajmował. Jakże okrutnie przejął pana Karola pogrzeb, na który nie miał odwagi zabrać Elodji; matka już od trzech dni była w ziemi, kiedy zdecydowano się nareszcie oznajmić o tem córce. Jak boleśnie ścisnęło mu się serce, kiedy, po wielu latach, zobaczył znów ów 19 numer, na rogu ulicy de la Planche-aux-Carpes, ten, pomalowany na żółto, dom z zielonemi, zawsze spuszczonemi, żaluzjami, dzieło całego swojego życia, obciągnięty dzisiaj czarnemi draperjami; kiedy przecisnął się przez małe, otwarte wrota i ścieżkę wejściową, zabarykadowane przez trumnę, otoczoną płonącemi świecami! Najbardziej wszakże wzruszyło go współczucie, okazane mu w jego bólu przez całą dzielnicę. Ceremonja odbyła się z należytą paradą. Kiedy wyniesiono trumnę z alei i kiedy ukazała się ona na chodniku, wszystkie sąsiadki pobożnie przeżegnały się. Orszak ruszył w niemem skupieniu do kościoła. Pięć pensjonarek zakładowych stało przed domem w ciemnych sukniach; wyglądały bardzo przyzwoicie, niczem damy, co podkreślano z naciskiem tego wieczora w całem Chartres. Z tej strony przynajmniej mógł się czuć pan Karol zupełnie zadowolonym. Rzetelną sprawiło mu to satysfakcję. Jakże, natomiast, cierpiał nazajutrz, kiedy wysondować mu przyszło zięcia, pana Hektora Vaucogne’a, i zwiedzić dokładnie cały dom! Zakład stracił już wielce na świetności; czuło się, po rozmaitego rodzaju brakach i wyraźnem rozprzężeniu, jakiego on sam w swoim czasie nie byłby nigdy tolerował, że nie dostaje mu energicznej ręki męskiej.
Stwierdził jednak z zadowoleniem, że godne zachowanie się pięciu kobiet przy wyprowadzeniu zwłok tak pochlebną wyrobiło im markę w mieście, iż zakład nie opróżniał się przez cały tydzień jego pobytu w Chartres. Opuszczając dom pod Nr. 19, nie ukrywał bynajmniej przed zięciem niepokoju, jaki go minował: Jedno tylko pozostaje Hektorowi do zrobienia: teraz, kiedy zabrakło biednej Estelli, której energiczna ręka umiała utrzymać wszystko w ładzie, musi zmienić się i poprawić z gruntu, wziąć się mocno do roboty, mieć oko baczne na wszystko, jeżeli nie chce zaprzepaścić majątku córki.
Na widok państwa Karolostwa zaprosił Kozioł i ich także na święto winobrania. Odmówili jednak ze względu na świeżą żałobę. Twarze ich napiętnowane były melancholją, kroczyli wolno i poważnie. Przyjęli jedynie zaproszenie na pokosztowanie młodego wina.
— I to tylko, żeby dostarczyć rozrywki biednej małej — oświadczyła pani Karolowa. — Tak mało ma tutaj przyjemności odkąd odebraliśmy ją z pensjonatu. Ale trudno! Nie może zawsze przecież pozostawać w szkole!
Elodja słuchała słów babki ze spuszczonemi oczami i z niewiadomo czem spowodowanym rumieńcem. Bardzo wyrosła, niezmiernie szczupła, była blada, jak lilijka, wychodowana w cieniu.
— Co pani też myśli zrobić z nią, pani Karolowo? — zapytał Kozioł.
Elodja spiekła jeszcze gorętszego raka, słuchając odpowiedzi babki.
— Cóż!.. Sami nie wiemy... Zrobi co sama zechce, pozostawiamy jej pod tym względem zupełną swobodę.
Stary Fouan, wziąwszy pana Karola na stronę, zapytał go z zainteresowaniem:
— No i cóż, jakże tam interes?
Pan Karol w odpowiedzi wzruszył tylko ramionami z miną zrozpaczoną.
— Niestety!.. Widziałem właśnie dzisiaj rano kogoś, przyjeżdżającego z Chartres. To najbardziej nas trapi... Zakład upada! Bijatyki na korytarzach, klijenci nie płacą nawet, tak dalece cierpi cały dogląd!
Skrzyżował ręce na piersiach i westchnął głęboko, aby ulżyć sobie w strapieniu, które szczególnie go minowało od tego rana i którego potworności nie mógł wciąż jeszcze strawić.
— I wyobraźcie sobie, ojcze Fouanie, że ten gałgan chodzi do kawiarni!.. Do kawiarni!.. Mając ją u siebie w domu!..
— No, to już ostateczna klapa! — rzucił z przekonaniem słuchający ich rozmowy Hjacynt.
Przestali jednak rozmawiać na widok zbliżających się do nich pani Karolowej z Elodją i Kozłem. Teraz już wszyscy troje wspominać zaczęli zmarłą. Młoda dziewczyna mówiła, jak bardzo smuci ją to zwłaszcza, że nie mogła uściskać raz jeszcze przed śmiercią biednej swojej mateczki. W końcu dodała ze zwykłą swoją naiwną minką:
— Nieszczęście przyszło jednak tak nagle podobno i tak wszyscy byli zapracowani w cukierni...
— Tak, z powodu chrzcin — pospieszyła dodać pani Karolowa z wymownem mrugnięciem oczu zwróconem do reszty towarzystwa.
Nikt zresztą nie uśmiechnął się, wszyscy potakiwali z współczuciem głowami. Elodja, spuściwszy oczy na noszony na palcu pierścionek, pocałowała go, płacząc.
— To wszystko, co mi po niej dano... Babunia zdjęła go jej z palca i włożyła na mój... Mama nosiła tę obrączkę dwadzieścia lat, ja zachowam ją na całe życie.
Była to stara złota obrączka, pospolitej, grubej roboty klejnot, tak znoszony, że prawie całkowicie zatarły się na nim wyryte dla ozdoby linijki i kreseczki. Czuć było, że ręka, na której tak się ona zużyła, nie cofała się przed żadną robotą, zawsze czynna, czy szło o zmywanie naczyń, czy o prześciełanie łóżek, czyszczenie, froterowanie, zamiatanie, zaglądanie ze ścierką i szczotką w każdy kąt. Tyle mówiła ta obrączka, starło się z niej złoto przy tylu zajęciach i sprawach że mężczyźni wpatrywali się w nią uporczywie z rozdętemi zaciekawieniem nozdrzami, bez słowa komentarza.
— Jak ją tak znosisz i zużyjesz, jak twoja matka, będziesz miała zupełne prawo odpocząć — rzekł pan Karol głosem zdławionym przez wzruszenie. — Gdyby obrączka ta mogła przemówić, nauczyłaby cię, jak się zarabia pieniądze pracą i utrzymywaniem wszystkiego w porządku i ładzie.
Elodja, cała we łzach, przywarła ponownie ustami do pierścionka.
— Chciałabym — dodała pani Karolowa — żeby obrączka ta posłużyła ci przy własnym twoim ślubie.
Ale przy tem ostatniem słowie, na samą myśl o małżeństwie, młoda dziewczyna, pomimo smutku, jakim była przejęta, doznała tak głębokiego wstrząśnienia, tak niezmiernego zażenowania, że rzuciła się, nie wiedząc co począć, na łono babki, aby ukryć na niem zawstydzenie, malujące się wyraźnie na jej twarzy. Babka uspokoiła ją, uśmiechając się pobłażliwie.
— No, no, nie wstydź się, kochanie... Musisz się przyzwyczaić do tej myśli, niema w niej nic zdrożnego. Nie mówiłabym chyba o tem w twojej obecności, gdyby miało to być coś złego... Kuzyn twój, Kozioł, pytał się mnie właśnie, co zamierzamy uczynić z tobą. Sądzę, że zaczniemy chyba od wydania cię zamąż... No, no, nie wstydź się, podnieś na nas oczęta, nie zagrzebuj się w fałdach mojego szala. Poranisz sobie cerę od ocierania się o wełnę.
I, zwracając się do innych z uczuciem głębokiego zadowolenia, dodała:
— Cóż mówicie do tego wychowania? Nie ma o niczem pojęcia! Nic a nic nie wie!
— Ach, gdybyśmy nie mieli tego aniołka — westchnął pan Karol, — bylibyśmy doprawdy niepocieszeni z powodu tego, o czem wam mówiłem... W dodatku moje krzewy różane i moje goździki ucierpiały bardzo w tym roku; nie wiem też, co się dzieje z moją ptaszarnią, wszystkie ptaki pochorowały się. Jedyna moja pociecha to łowienie ryb, wczoraj udało mi się złowić trzyfuntowego pstrąga... Po to przecież mieszka się na wsi, żeby mieć przyjemności, prawda?
Rozstano się. Państwo Karolostwo powtórzyli przyrzeczenie przybycia na pokosztowanie nowego wina. Fouan, Kozioł i Hjacynt uszli kilka kroków w milczeniu, wreszcie stary wyraził głośno to, o czem wszyscy myśleli:
— Szczęściarz, komu się dostanie ta mała razem z jej zakładem.

Dobosz z Rognes obwieścił biciem w bęben początek winobrania, i w poniedziałkowy ranek cała okolica była poruszona, każdy bowiem z mieszkańców posiadał winnicę, tak że nie brakło ani jednej rodziny, która nie posłałaby dnia tego swojego przedstawiciela na wzgórza nad Aigrą. Nadto wielce emocjonował całą wieś fakt przybycia w wigilję tego dnia późnym wieczorem na plac przed kościołem nowego proboszcza, na którego nareszcie pozwoliła sobie gmina. Było już tak późno, że nie zdołano mu się dobrze przyjrzeć. Zainteresowanie jego osobą było tem większe, że dzieje jego powołania mogły w rzeczy samej budzić zaciekawienie. Nic dziwnego też, ze obrotne języki nie ustawały ani na chwilę.
Ksiądz Godard, po ostatnim swoim zatargu z mieszkańcami Rognes, zawziął się i przestał zupełnie przychodzić do miejscowego kościoła. Spowiadał, chrzcił i łączył węzłami małżeńskiemi tych, którzy przybywali do niego do Bazoches-Le Doyen. Co się tyczy nieboszczyków, mogliby się oni zeschnąć na wióry w oczekiwaniu na księdza, niepodobna było jednak wyrokować o tem nic pewnego, ile że nikt nie myślał umierać w trakcie poważnego tego zaostrzenia stosunków pomiędzy Rognes a księdzem Godardem. Oświadczył on monsignorowi, że woli raczej złożyć śluby kapłańskie, aniżeli iść z Panem Bogiem do wstrętnej, zepsutej do szpiku kości wsi, gdzie go tak źle przyjmowano; że wszyscy mieszkańcy Rognes to rozpustnicy i opoje, przeklęci za życia, odkąd nie wierzą w djabła nawet. Monsignor trzymał widocznie jego stronę, pozostawił bowiem rzeczy ich własnemu biegowi, czekając, jak się zdawało, na szczerą skruchę zbuntowanej trzódki. Dlatego też pozostawało Rognes bez księdza, bez mszy, bez nabożeństw, w stanie zupełnej dzikości. Z początku budziło to pewne zdziwienie; ostatecznie jednak pokazało się, że nie było jakoś gorzej niż dotychczas. Przyzwyczajono się do tego, nie było ani większych ulew ani gwałtowniejszych wiatrów niż dotychczas, nie mówiąc już o tem, że stanowiło to poważną oszczędność w budżecie gminy. Skoro więc ksiądz nie był, jak się okazało, niezbędny, a doświadczenie pouczyło, że zbiory nic na tem nie ucierpiały i nie było też większej liczby zgonów, można było bodaj na stałe obejść się bez niego. Bardzo wielu było tego zdania, nietylko zawalidrogi jak Lengaigne, ale ludzie stateczni, rozumni, jak Delhomme chociażby. Wielu jednakże było takich, którzy uważali się za pokrzywdzonych nieposiadaniem własnego księdza. Nie dlatego, żeby byli bardziej religijni od innych: niewiele sobie w gruncie rzeczy robili z Boga, który nie budził w nich uczucia strachu! Ale nie mieć księdza — znaczyło, że się stanowi zbyt ubogą lub nadmiernie skąpą gminę, aby pozwolić sobie na utrzymywanie go; czyniło się wrażenie istot niższych od innych, nie mających żadnych potrzeb duchowych i dlatego nie decydujących się na wydanie dziesięciu susów na rzecz, która nie jest niezbędna. Taka gmina Magnolles, licząca zaledwie dwieście osiemdziesiąt trzy dusze, zatem o dziesięć mniej aniżeli Rognes, mogła wyżywić proboszcza, czem się przechwalała przed sąsiadami z tak wyzywającemi uśmieszkami, że skończy się to napewno bijatyką. Nawet mężczyźni chodzą do kościoła w święta uroczyste, ponieważ tak to już jest w zwyczaju. A już co się tyczy kobiet, napewno żadna z nich nie zgodziłaby się brać ślubu lub być grzebana bez księdza. Słowem, zawsze istnieli księża i, o ile nie ma się zamiaru całkiem machnąć na nich ręką, trzeba sobie sprokurować jakiegoś i dla siebie.
Rada municypalna zajęła się oczywiście tą sprawą. Mer Hourdequin, który nie będąc sam gorliwym katolikiem, podtrzymywał jednak religję ze względu na zasadę autorytetu kościoła, popełnił błąd taktyczny, bowiem, chcąc załagodzić spory, nie opowiedział się wyraźnie za żadną ze stron. Gmina jest biedna, po cóż obarczać ją wydatkami, dotkliwemi dla niej, a związanemi z koniecznością odrestaurowania presbiterjum? Zresztą, nie tracił jeszcze nadziei, że ksiądz Godard da się uprosić. Tymczasem, stało się tak, że adjunkt, Macqueron, niegdyś nieprzyjaciel kleru, stanął na czele niezadowolonych, którzy czuli się upokorzeni brakiem własnego proboszcza. Musiał Macqueron już wówczas żywić zamiary podkopania stanowiska mera, ażeby zająć jego miejsce. Utrzymywano zresztą, że stał się agentem pana Rochefontaine‘a, przemysłowca z Chateaudun, który na najbliższych wyborach postawić zamierzał znów swoją kandydaturę przeciwko kandydaturze pana de Chedeville‘a, W tym czasie właśnie Hourdequin, znużony i mający poważne kłopoty gospodarskie, nie interesował się szczególnie posiedzeniami i pozwalał działać za siebie adiunktowi; w ten sposób Rada, którą Macqueron zdołał przyciągnąć na swoją stronę, uchwaliła kredyty, potrzebne do podniesienia gminy do godności parafji. Od czasu, kiedy kazał sobie zapłacić za wywłaszczoną pod budowę nowej drogi część swojego gruntu, którą przyobiecał odstąpić darmo, radni traktowali go jako oszusta, okazywali mu wszakże wielkie względy. Jedyny Lengaigne protestował przeciwko uchwaleniu kredytów na restaurację kościoła i plebanii utrzymując, że wydaje to wieś na łup jezuitów. Bécu, wyeksmitowany z plebanji, pozbawiony możności korzystania z ogrodu i przeniesiony do jakiejś nory, oponował także. W ciągu całego miesiąca robotnicy tynkowali i malowali ściany, wprawiali szyby, zastępowali przegniłe dachówki nowemi, dzięki czemu proboszcz mógł nareszcie ulokować się poprzedniego dnia w małym, odświeżonym na nowo domku.
Od świtu już sunął szereg wozów ku wzgórzom, wioząc każdy po cztery czy pięć wielkich beczek, otwartych z jednego końca i zwanych „rozwartą paszczą“. Na wozach siedziały dziewczęta i kobiety, zaopatrzone w koszyki, zaś mężczyźni szli pieszo, poganiając konie i zacinając je batem. Wozy szły naprzód gęsiego, jeden za drugim, rozmawiano też z wozu na wóz, wśród śmiechów i wesołych okrzyków.
Wóz Lengaigne’a jechał tuż za wozem Macquerona, tak że Flora i Celina, które nie mówiły z sobą już od sześciu miesięcy, pogodziły się z racji święta winobrania. Na wozie pierwszej jechała stara Bécu, druga wiozła z sobą swoją córkę, Bertę. Rozmowa odrazu zaczęła się toczyć dokoła osoby nowego proboszcza. Zdania, skandowane urywkowo pod rytm końskiego stępa, chwytać trzeba było w świeżem powietrzu poranka.
— Widziałam go, jak pomagał znosić swój kufer.
— Tak?.. No i cóż, jak wygląda?
— Kiedy ciemno było... Wydał mi się jakiś strasznie długi i chudy, z wyciągniętą twarzą, mizerny... Może mieć jakie trzydzieści lat. Wygląda jak niebożątko.
— Mówią, że pochodzi z Owernji, w górach, gdzie się jest przez większą część roku pod śniegiem.
— Biedaczysko! Toż to będzie mu się wydawało dobrze u nas!
— Rozumie się!... Wiesz, nazywa się Madeleine?
— Nie, Madeline.
— Madeline czy Madeleine, zawsze to nie po męsku jakoś.
— Może przyjdzie poznać się z nami na winobranie?.. Macqueron przyrzekł, że go sprowadzi.
— Tak!.. To trzeba będzie czatować na niego!
Wozy zatrzymały się u podnóża wyniosłości przy drodze wzdłuż Aigry. Na każdej małej winnicy, pomiędzy rzędami tyczek pracowały kobiety, posuwając się, zgarbione we dwoje, z podniesionemi pośladkami, i obcinały zakrzywionym sierpem kiście, któremi napełniały koszyki. Mężczyźni mieli aż nadto do roboty z opróżnianiem ręcznych koszyków kobiecych do wielkich, plecionych z łoziny koszów, a potem z przesypywaniem zawartości tych ostatnich do otwartych beczek. Jak tylko wszystkie beczki, przywiezione na wozie, były napełnione, odjeżdżali, aby opróżnić je do kadzi, poczem powracali po nowy transport.
Rosa tak była obfita tego rana, że suknie kobiet odrazu przemokły. Na szczęście, dzień wypadł wspaniały i słońce rychło je osuszyło. Od trzech tygodni nie spadła ani jedna kropla deszczu; winogrona, co do których stracono już prawie nadzieję z powodu mokrego lata, dojrzały i nabrały odrazu słodyczy. Dlatego właśnie wspaniałe słońce, wyjątkowo ciepłe, jak na tak późną porę, szczególnie radowało wszystkich, pobudzając ich do wesołych żartów, kpin i okrzyków, a mężczyzn do sprośnych kawałów, z których dziewczęta śmiały się do rozpuku.
— O, ta Celina! — zwróciła się Flora do matki Bécu, wyprostowując plecy i spoglądając na żonę Macquerona, pracującą na sąsiedniej winnicy. — Taka była dumna ze swojej Berty, z jej delikatnej cery miastowej elegantki!.. Strasznie coś teraz zżółkła i wyschła ta jej pięknotka!..
— A, to tak zawsze — oświadczyła stara Bécu — jak się nie wydaje dziewczyny w porę zamąż. Źle robią, że nie chcą jej wydać za syna kołodzieja... Mówią nawet, że dziewczyna psuje sobie krew wstrętnemi swojemi praktykami.
Zabrała się znów do obcinania kiści, zgięta we dwoje, poczem dorzuciła, kołysząc się na biodrach:
— Z tem wszystkiem nauczyciel szkolny kręci się koło niej w dalszym ciągu.
— Wielka mi rzecz! — zawołała Flora — Lequeu gotów zbierać nosem groszaki z błota!.. O, patrzcie, idzie pomagać Celinie i Bercie!.. Ładny szpak!
Wnet jednak zamilkły. Wiktor, dopiero przed dwoma tygodniami przybyły z wojska, brał udział w ogólnem święcie i teraz właśnie przyszedł po koszyki obu kobiet, aby opróżnić je do kosza Delfina, którego wykręcający się zawsze od wszelkiej roboty Lengaigne wynajął na czas winobrania pod pretekstem, że jego własna obecność potrzebna jest w sklepie. Delfin, który nigdy w życiu swojem nie oddalił się z Rognes, zrośnięty z ziemią, niby młody dębczak, rozdziawiał ze zdumienia gębę na widok Wiktora. Młody żołnierz, zuchowaty blagier, tak się zmienił, zapuściwszy wąsy i koźlą bródkę, że nikt go nie poznawał. Minę miał taką, jak gdyby nic sobie z nikogo nie robił, dumny z wojskowego kepi, na którego noszenie wciąż jeszcze sobie pozwalał. Pochlebiało mu zdziwienie, jakie budził w dawnym koleżce, mylił się wszakże, przypuszczając, że chłopak zazdrości mu. Na wszystkie jego opowiadania i przechwalania się rozkoszami życia koszarowego, hulankami, pijatykami i łatwemi miłostkami, młody wieśniak potrząsał tylko głową, mocno zdziwiony, ale bynajmniej nieskuszony do pójścia w jego ślady. — Nie, nie, zaciężko byłoby mu rozstawać się ze swoim kątem!.. Dwukrotnie już zachował się opornie wobec namawiania go przez Nenesse’a, aby spróbował szczęścia w Chartres, w tej samej restauracji, w której syn Delhomme’ow znalazł zajęcie.
— A co będzie, przeklęty piecuchu, jak pójdziesz do wojska?
— O, do wojska!.. Można sobie poradzić, wyciągając wysoki numer!..
Wiktor spojrzał na niego z pogardą, widząc, że nie zdoła poruszyć go z miejsca. Żeby takim być przebrzydłem tchórzyskiem! A zbudowane to niczem kozak! Nie przestając gawędzić, wysypywał zawartość koszyków do wielkiego kosza, który dźwignął na plecy, i, zdrowy chłop, nie ugiął się nawet pod jego ciężarem. Kpiarskim gestem zawodowego fanfarona wskazał Wiktor Bertę i zapytał:
— No i cóż, wyrosło jej od mojego wyjazdu?
Delfin aż zatrząsł się od śmiechu. Szczególna właściwość córki Macquerona była stałym przedmiotem drwin młodzieży w Rognes.
— Nie wścibiałem tam nosa... Może i zakiełkowało na wiosnę.
— Ja napewno nie będę podlewał tej runi — zadecydował Wiktor z miną, mającą wyobrażać obrzydzenie. — To jakbym sobie zafundował żabę... Zresztą, musi być niezdrowo, można się zaziębić tak bez osłony.
Delfin wybuchnął takim śmiechem, że aż kosz zachybotał mu się na plecach. Już był na samym dole i wysypywał zawartość kosza do beczki, a jeszcze słychać było jego duszenie się i zanoszenie od wstrząsającego nim chichotania.
W winnicy Macqueronów Berta udawała w dalszym ciągu miejską lalę, posiłkując się przy obrzynaniu kiści nie sierpem, jak wszyscy, ale małemi nożyczkami; bała się cierni i os; była zrozpaczona, że jej cienkie trzewiczki, zmoczone rosą, nie wysychały. Tolerowała umizgi Lequeu, którego nie znosiła, pochlebiało jej bowiem w gruncie rzeczy to nadskakiwanie jedynego mężczyzny, posiadającego wykształcenie. Widząc jej kłopot, wytarł jej wreszcie buciki własną chusteczką. Nagle całą ich uwagę zajęło zjawienie się nowej osobistości.
— Boże wielki!... To ci ma suknię!... zawołała Berta. — Podobno przyjechała wczoraj w tym samym czasie, co ksiądz proboszcz.
Była to Zuzanna, córka Lengaigne’ów, która, po trzech latach szalonego życia w Paryżu, zaryzykowała nagłe pojawienie się w swojej wsi rodzinnej. Przybyła poprzedniego dnia wieczorem i z rana wylegiwała się długo, mimo że brat i matka już o świcie wyruszyli na winobranie; umyślnie chciała zjawić się na roboty później, aby niespodzianem swojem ukazaniem się i wspaniałością swojej toalety olśnić całe pracujące chłopstwo. Udało jej się to najzupełniej. Sensacja, jaką wywołała jedwabną swoją suknią gorąco błękitnego koloru, zaćmiewającego jasny lazur nieba, była nadzwyczajna. Tonąc w jaskrawych blaskach słońca, odcinała się sylwetka jej bogatą, pyszną plamą na tle przejrzystego powietrza i zielono-żółtych gąszczów łóz winnych. Zaledwie zjawiła się, zaczęła odrazu głośno mówić i śmiać się, chwytała wargami kiście winogron, które unosiła w górę aby kłaść je sobie do ust, żartowała z Delfinem i bratem swoim, Wiktorem, który zdawał się być bardzo dumny z niej i olśniewała starą Bécu i matkę swoją, chłonącą z mgłą wilgoci w zachwyconych oczach każdy jej gest i każdy wyraz. Zachwyt ten dzielili wszyscy wieśniacy na sąsiednich winnicach: zaprzestano na chwilę pracy, aby móc ją podziwiać, zmienioną do niepoznania nieomal, tak rozrosła się i wypiękniała. Brzydulka ongi, dzisiaj mile wabiła oko, prawdopodobnie dzięki umiejętnemu zwichrzaniu gęstwiny jasno blond loków dokoła zalotnie uśmiechniętego pyszczka. Ciekawe wpatrywanie się budziło we wszystkich wielki szacunek dla sytego, dostatniego jej wyglądu, kosztownego jej stroju i wesołej, zadowolonej jej miny.
Celina, aż pożółkła z zazdrości, z zaciętemi wargami, przestała na chwilę obrzynać kiście, zapatrzona w Zuzannę tak samo jak jej córka, Berta, i Lequeu.
— To ci elegantka!... Flora rozpowiada każdemu, kto tylko chce ją słuchać, że córka jej ma tam, w Paryżu, służbę i powozy. Może to i prawda, bo siła trzeba mieć grosza, żeby tyle nawalić na siebie!
— O, te nic warte stworzenia!.. Wiadomo, w jaki sposób zarabiają — syknęła rozgoryczona Celina — Grunt, że mają wszystko, czego im trzeba.
W tej samej chwili Zuzanna, spostrzegłszy zdaleka Bertę, w której poznała jedną z dawnych swoich towarzyszek, dziewic Marji, zbliżyła się i zagadnęła ją bardzo uprzejmie:
— Jak się masz?.. Co porabiasz?
Obrzuciła ją badawczem spojrzeniem i odrazu zauważyła jej przywiędłą cerę. Wyprostowana, dumna z mlecznej swojej białości, powtórzyła z uśmiechem:
— Dobrze wszystko u ciebie, prawda?
— Bardzo dobrze. Dziękuję ci — odpowiedziała Berta, zażenowana, upokorzona.
Tego dnia Lengaigneowie byli górą — prawdziwy policzek dla Macqueronów. Zrozpaczona Celina porównywała wychudzenie swojej córki, jej pomarszczoną cerę z kwitnącym wyglądem tamtej, świeżej i różowej. Gdzie tu sprawiedliwość? Ladacznica, zadająca się wciąż z chłopami i wcale tem niezmęczona! i cnotliwa młoda dziewczyna, zniszczona swoją dziewiczością, niczem kobieta, zmarnowana trzema ciążami... Nie, stanowczo, niewinność nie popłaca, nie znajduje nagrody. Niewarto pozostawać cnotliwą pod opieką rodziców!
Wszyscy uczestnicy winobrania wyraźnie składali hołdy Zuzannie, która całowała dzieci, dziwiąc się, że tak wyrosły i wzruszała starych, przypominając im różne ich przeżycia. Niech się będzie czem chce, ale jak się jest bogatym, można obejść się bez ludzi. A ta ma najwidoczniej dobre serce, bo nie wstydzi się i nie zarzeka swojej rodziny i umyślnie przyjechała, żeby widzieć się z dawnymi przyjaciółmi, mimo że jest teraz taka bogata.
O jedenastej wszyscy usiedli odpocząć i podjeść chleba z serem. Nie żeby byli głodni, objadali się bowiem od świtu winogronami, aż w gardle darło od cukru, a brzuchy wszystkich rozdęły się niczem beczki. Aż kotłowało w środku, jak po rycynie. Co chwila inna z dziewcząt zmuszona była pomykać za płot. Śmiano się z tego, rzecz prosta, mężczyźni podnosili się i wołali za taką: oho! — słowem wesoło było zdrową, dobrze robiącą, odświeżającą wesołością.
Kończono podjadanie chleba z serem, kiedy na dole, na drodze, ukazał się Macqueron w towarzystwie księdza Madelina. W lot zapomniano o Zuzannie, oczy wszystkich skierowały się na proboszcza. Prawdę mówiąc, pierwsze wrażenie nie było szczególne. Wysoki i chudy jak tyka, smutny jakby grzebał samego Pana Boga. Kłaniał się jednak uprzejmie przy każdej winnicy, obok której przechodził, zwracał się do każdego z miłem słowem, uznano więc, że jest grzeczny i łagodny, choć niebożątko, Bogu ducha winne. Łatwo będzie dać sobie z nim radę! Nie to co z tym złośnikiem, księdzem Godardem! Za jego plecami zaczęto podkpiwać z niego. Wspiął się już na sam szczyt wyniosłości i stanął nieruchomy, rozglądając się po płaskiej, nieobjętej, szarej równinie Beaucji, ogarnięty rodzajem lęku, przytłoczony uczuciem bezmiernej melancholji, napędzającej łzę do wielkich, jasnych jego oczu mieszkańca gór, nawykłych do zacieśnionych widnokręgów wąwozów Owerniskich.
W tym właśnie miejscu położona była winnica Kozłów. Liza i Franusia obrzynały kiście, a Hjacynt, który sprowadził z sobą ojca, upity był już winogronami, któremi się objadał pod pretekstem wysypywania zawartości koszyków do wielkich koszy. Tak bulgotało mu od tego w brzuchu, tak go rozsadzało gazami, że wypuszczał je wszystkiemi porami. Podniecony obecnością księdza, stawał się wprost nieprzystojnym.
— Ach, ty bydlę przeklęte! — ofuknął go Kozioł. — Poczekaj przynajmniej, aż odejdzie ksiądz proboszcz!
Uwaga brata obraziła Hjacynta. Odpowiedział jak człowiek, który zna obyczaje i umie się zachować, jeżeli chce.
— To nie na jego intencję, jeno dla własnej przyjemności.
Ojciec Fouan usiadł na ziemi, znużony, uszczęśliwiony piękną pogodą i obfitym, bogatym zbiorem. Śmiał się złośliwie w duchu, kiedy Starsza, której winnica była tuż obok, przyszła go pozdrowić. I ona także odzyskała szacunek dla niego, odkąd dowiedziała się o jego rencie. Wnet jednak zerwała się i uciekła, spostrzegłszy zdaleka, że jej wnuk, Hilarjon, korzystając z jej odejścia, opycha się łapczywie winogronami. Przyskoczyła do chłopaka, waląc go swoją laską: — Ach ty prosiaku przy korycie!.. więcej to napsuje niż zapracuje!
— Ta dopiero ucieszy wszystkich, jak zdechnie nareszcie! — rzekł Kozioł, siadając przy ojcu i wskazując na ciotkę, w przekonaniu, że przypodoba się tem staremu. — Czy to słyszane, żeby tak znęcać się nad biednym chłopakiem, tak wyzyskiwać go, korzystać z tego, że nietylko mocne jest bydlę, ale i głupie jak osioł?
Potem z kolei napadł na Delhomme‘ów, znajdujących się na dole, przy samej już prawie drodze. Byli posiadaczami najpiękniejszej winnicy w całej wsi, bezmała dwa hektary jednym, nieprzerwanym ciągiem. Uwijało się na nich jakich dziesięciu ludzi. Ich winnica, bardzo starannie uprawiana, dawała grona, jakie nie rodziły się u żadnego z sąsiadów. Tacy byli z tego dumni, że zdawali się zbierać w zupełnem odosobnieniu od innych, nie pozwalając sobie nawet na podrwiwanie z dziewcząt, spieranych nagłą kolką, zmuszającą je do pędzenia na ubocze. Bali się widać, żeby nie załamały się pod niemi nogi, jak przyjdą przywitać się z ojcem, woleli udawać, że nie widzą go wcale. Ten drąg Delhomme, dobry ptak, udający pilnego pracownika! i ta złośnica Fanny, gotowa obrażać się o byle drobiazg, co stał jej na drodze, żądająca, żeby ją wielbiono jak święty obraz, nie czująca nawet, ile robi ludziom świństw.
— Po prawdzie mówiąc, ojcze, — zakonkludował Kozioł — ja jeden kocham was rzetelnie, a mój brat i moja siostra... Wie ojciec, jeszcze teraz boli mnie, że rozeszliśmy się dla głupstwa.
I zwalać zaczął całą winę na Franusię, której Jan zupełnie przewrócił w głowie. Uspokoiła się wszelako teraz. A gdyby znów najść miało na nią, gotów otrzeźwić dziewczynę porządną kąpielą na dnie bagna.
— No, ojcze, niech ojciec się namyśli!.. Dlaczego nie miałby ojciec wrócić do nas?
Fouan jednak milczał przezornie. Spodziewał się tej propozycji, którą zrobił mu wreszcie młodszy syn, nie chciał wszelako odpowiedzieć ani: nie, ani: tak, bo ostatecznie nigdy niemożna wiedzieć. Upewniwszy się, że Hjacynt jest na drugim końcu winnicy, mówił Kozioł w dalszym ciągu:
— No, powiedzcie sami, ojcze, czy to dla was miejsce u tego oberwańca? Licho wie, co się z wami stać może w tej jego zatraconej norze?.. Możemy was tam znaleźć zakatrupionego którego rana!.. A potem, widzicie, będę was żywił, dam wam dach nad głową i jeszcze, w dodatku będę wam płacił waszą rentę.
Ojciec aż łypać zaczął oczami ze zdziwienia. Widząc, że stary wciąż jeszcze milczy, syn postanowił podbić go ostatecznie.
— Nie poskąpię wam niczego! Będziecie mieli waszą kawę, wasz kieliszeczek, codzień za cztery susy tytoniu, zobaczycie, nie będzie wam brakło niczego.
Zawiele tego już było. Stary aż zaląkł się. Prawda że stosunki z starszym synem zaczynały się psuć. Co jednak, jeżeli wrócą u Kozłów dawne hece?
— Zobaczę — rzucił za całą odpowiedź, podnosząc się z ziemi, aby zakończyć rozmowę.
Winobranie trwało, dopóki nie zapadła noc. Wozy wciąż przywoziły puste beczki i odwoziły pełne. Na winnicach, ozłoconych łuną zachodzącego słońca, pod kopułą różowego już teraz nieba, uwijano się gorliwie z koszykami i koszami wpośród ogólnego upojenia sokiem jagód. Bercie zdarzył się niemiły wypadek. Sparła ją nagle taka kolka, że nie zdążyła nawet schronić się pod płot: matka i Lequeu musieli osłonić ją we dwoje, kiedy przykucnęła między palami. Zauważono to z sąsiednich winnic. Wiktor i Delfin chcieli przybiec jej na pomoc, niosąc papier, Flora jednakże i miatka Bécu powstrzymały ich. Wszelkie żarty mają swoje granice i tylko ludzie źle wychowani poważają się przekraczać je.
Zaczęto wreszcie zabierać się do odwrotu. Pierwsi wyruszyli Delhomme‘owie. Starsza kazała Hilarjonowi ciągnąć wóz razem z koniem, Lengaigne’owie i Macqueronowie kumali się z sobą, odurzeni i rozczuleni, nawpół już tylko przytomni, niepamiętający o odwiecznej swojej rywalizacji. Zwróciła zwłaszcza uwagę wszystkich szczególna wymiana uprzejmości pomiędzy księdzem Madelinem a Zuzanną. Brał ją prawdopodobnie za damę, widząc ją tak strojnie ubraną, szli też obok siebie, on — wyraźnie pełen szacunku, ona — czuląca się słodko, gorliwie wypytująca go o porę mszy niedzielnej. Za nimi postępował Hjacynt, nieprzejednany wróg sutanny, ponawiający nieustannie obmierzły swój żart w upartem zacietrzewieniu pijackiem. Co pięć kroków unosił w górę pośladek, aby ulżyć sobie po swojemu. Dziewczyna gryzła z całych sił wargi, aby nie wybuchnąć śmiechem, ksiądz udawał, że nic nie słyszy, i oboje, zachowując największą powagę przy akompanjamencie szczególnej muzyki, wymieniali wielce pobożne myśli, idąc tak za szeregiem wolno toczących się wozów ze zbieraczami wina.
Zbliżano się powoli do Rognes. Kozioł i Fouan usiłowali zmusić Hjacynta do zaprzestania nieprzystojnej zabawy. On wszakże ani chciał słuchać, utrzymując z uporem pijanicy, że ksiądz proboszcz nie powinien się tem czuć urażony.
— Cóż do licha! Mówię wam przecie, że nie robię tego na popis, tylko żeby sobie ulżyć, dla własnej przyjemności!
W następnym tygodniu Kozłowie zaprosili wszystkich do siebie na pokosztowanie wina. Państwo Karolostwo, Fouan i Hjacynt oraz cztery czy pięć innych jeszcze osób mieli przyjść o siódmej, aby spożyć wieczerzę, złożoną z potrawki baraniej, orzechów i sera. W ciągu dnia Kozioł ściągnął do baryłek swoje wino. Miał tego sześć sztuk, napełnionych w piwnicy za pomocą specjalnej, długiej, zakończonej kurkiem i podziurkowanej rury. Sąsiedzi dali się wyprzedzić przez niego, jeden, będący wciąż jeszcze w trakcie zbierania, tłoczył od samego rana, cały nagi; inny uzbrojony w drąg, pilnował fermentowania, z czapką naciśniętą na oczy wpośród bulgotania moszczu winnego; trzeci, który posiadał tłocznię, wyciskał wytłoczyny i wyrzucał je na śmietnisko swojego podwórza, gdzie aż parowały kłębami w górę. To samo odbywało się w każdym domu, i ze wszystkiego tego, z ponad z rozpalonych kadzi, z ociekających tłoczni, z przepełnionych po brzegi beczek, z ponad całego Rognes wreszcie unosił się opar winny, dusza wina, której mocny zapach wystarczyłby sam przez się do upojenia wszystkich.
Dnia tego Fouan w chwili opuszczania Zamku dziwnego doznał przeczucia niejako, pod którego wpływem zabrał z kotła z grochowinami swoje papiery procentowe i tytuły własności. Lepiej na wszelki wypadek mieć je przy sobie, wydało mu się bowiem, że Hjacynt i Flądra szczególnie jakoś odwracają oczy w górę i patrzą w powietrze. Wszyscy troje wyszli wcześnie i przyszli do Kozłów razem z państwem Karolostwem.
Księżyc w pełni taki był wielki i taki jasny, że oświetlał wszystko niczem słońce, i Fouan, wchodząc na podwórze, zauważył, że osioł, Gedeon, utkwił pod szopą łeb w głębi niewielkiego cebrzyka. Nie zdziwiło starego, że zastaje kłapoucha na wolności; krnąbrny spryciarz umiał doskonale otwierać pyskiem zasuwę; zaintrygował go wszakże cebrzyk, zbliżył się też i poznał w nim używany zawsze w piwnicy i pozostawiony na dworze, pełen wina z tłoczni, które ściągano do beczułek. Do licha ciężkiego!.. Toć że ten łotr Gedeon wychłeptuje zawartość cebrzyka!
— Kozioł!.. Kozioł! chodź tutaj, chodź prędzej!.. Zobacz, co robi twój osioł!
Kozioł ukazał się na progu kuchni.
— Co takiego?
— Wychleptał ci wszystko wino!
Gedeon najspokojniej tymczasem wylizywał jęzorem resztki płynu. Chłeptał tak już od kwadransa może, cebrzyk bowiem mieścił z łatwością z jakie dwadzieścia litrów wina. Teraz miał je całe w sobie, brzuch mu napęczniał jak łagiew, że omal nie pękał, a kiedy podniósł wreszcie łeb, ociekał mu cały nos, nos prawdziwego pijanicy, a czerwona wyraźna na nim pręga wskazywała miejsce, po które zagłębił łeb w naczynie.
— A, łotr!... wrzasnął Kozioł, przyskakując — to jego kawały! Ma szelma wszystkie złe narowy! Łajdaczysko!
Wobec wymysłów, wyraźnie kierowanych do jego osoby, udawał zazwyczaj Gedeon, że nic sobie z nich nie robi i rozstawiał tylko szeroko uszy. Tym razem jednak, oszołomiony, zatracający poczucie respektu, drwił poprostu, kręcił grzbietem, żeby wyrazić wolne od wszelkich wyrzutów sumienia zadowolenie z upicia się, a kiedy pan jego pchnął go, zatoczył się.
Fouan musiał podtrzymać bydlę własnem ramieniem.
— Ależ ten osioł przebrzydły spił się jak bela!
— Można śmiało powiedzieć, że spił się jak osioł — zauważył Hjacynt, przyglądający się osłu z braterskim zachwytem. — Pełen cebrzyk jednym tchem! To ci spust!
Kozioł tylko nie śmiał się. Nie śmiały się też Liza ani Franka, które przybiegły na odgłos wrzawy na podwórzu. Przedewszystkiem szło im o stratę wina, a nadto, nie tyle już o stratę wina, ile o wstyd, jakim okrywało ich złe sprawowanie Gedeona w oczach państwa Karolostwa. Odymali oni wyraźnie już wargi ze względu na Elodję, gdy, na dobitkę, przypadek chciał, że Zuzanna i Berta, przechadzając się razem, spotkały księdza Madelina przed samemi wrotami, zatrzymali się tedy wszystko troje i patrzyli. Ładna historja! Cała elita wiejska, przypatrująca się z wytrzeszczonemi oczami.
Fouan pchał osła. Ale Gedeon, uszczęśliwiony, czujący się doskonale na wolności, ani drgnął z miejsca i z miną poczciwca, upitego na wesoło, spoglądał dokoła rozbawionemi, zawilgłemi oczami, z oślinioną, ociekającą gębą, rozdziawioną wyraźnie do śmiechu. Opierał się, ciężki, chwiejący się na niskich swoich nogach i osiadał przy każdem popchnięciu, jak gdyby uważając to wszystko za wesołą zabawę. Kiedy jednak Kozioł zabrał się do niego, pchając go ku stajni, skończyła się przyjemność: osioł zwalił się do góry brzuchem, potem potoczył się na grzbiecie i zaczął tak doniośle ryczeć, że zdawało się, jak gdyby natrząsał się z patrzących na niego ludzi.
— A, ty obmierzły świntuchu, nauczę ja ciebie obżerać się i opijać do choroby! — wrzeszczał Kozioł, rzucając się na zwierzę i kopiąc je z całych sił.
Ale pełen wyrozumiałości Hjacynt wtrącił się.
— Dałbyś mu spokój... Widzisz przecież, że bydlę się spiło; nie wie co robi. Napewno nie słyszy co w niego gadasz, lepiej pomóż mu, żeby dostał się na swoje legowisko.
Państwo Karolostwo odsunęli się, niemile zrażeni widokiem nieprzystojnie zachowującego się, oszalałego zwierzęcia, a Elodja, cała w ponsach, jak gdyby zmuszano ją do oglądania nieprzyzwoitego widoku, odwróciła głowę. Przed wrotami grupa, złożona z księdza, Zuzanny i Berty, protestowała w milczeniu gestami jeno. Schodzący się sąsiedzi zaczęli głośno podkpiwać. Liza i Franusia omało nie płakały ze wstydu.
W trakcie tego Kozioł, hamując swoją wściekłość, usiłował postawić znów osła na nogi przy pomocy Hjacynta i Fouana. Nie było to rzeczą łatwą, bo mocne bydlę, mające w brzuchu cały cebrzyk wina, ważyło niczem pięć tysięcy djabłów. Zaledwie udawało się postawić je na nogi z jednego końca, przewracało się z drugiego. Wszyscy trzej mężczyźni wysilali się na podparcie go i podtrzymanie kolanami i łokciami. Postawili wreszcie osła na wszystkie cztery nogi, popchnęli go nawet parę kroków naprzód, kiedy, nagle, kopnięciem się w tył obalił się ponownie. Chcąc zaciągnąć osła do stajni, trzeba było przetaszczyć go przez całe podwórze. Niepodobna zaś wykonać tego. Co tu zrobić?
— Do jasnej cholery! Psiakrew! — klęli wszyscy trzej mężczyźni, zachodząc dokoła osła ze wszystkich stron i nie wiedząc, z której się do niego wziąć.
Hjacyntowi przyszło na myśl oprzeć go o ścianę szopy, skąd już zataszczy się go wzdłuż muru dokoła domu aż do stajni. Zrazu poszło to jakoś, mimo że zwierzę zdzierało sobie skórę na grzbiecie o tynk. Na nieszczęście, to ocieranie się musiało sprawiać mu nieznośny ból, bo nagle, szarpnąwszy się z rąk przyciskających go do muru, rzucił się Gedeon w bok i popędził prosto przed siebie.
Ojciec Fouan omal nie rozciągnął się na piachu podwórza, obaj bracia krzyczeli jednym głosem:
— Łapać go! Łapać go!...
Tymczasem, w olśniewającej poświacie księżycowej zaczął osioł tańcować szalonemi gzygzakami po podwórzu, kłapiąc przy tem rozpostartemi szeroko uszami. Zanadto roztrzęsiono mu brzuch i doprowadzono go tem do choroby. Zatrzymał go pierwszy atak czkawki, wszystko zakręciło się dokoła niego. Chciał rzucić się dalej, ale opadł całym ciężarem na stężałe kończyny. Szyja mu się wydłużyła, straszliwe chybotanie się wstrząsnęło mu boki. Aż wreszcie, z pijackiem zataczaniem się z wyrzucaniem łba naprzód przy każdym wysiłku wychlusnął z siebie nadmiar zawartości żołądka, zupełnie jak człowiek, doświadczający tego rodzaju ulgi.
Przed wrotami rozległ się szalony wybuch śmiechu wszystkich zebranych tam wieśniaków, natomiast wrażliwy żołądek księdza Madeline’a nie wytrzymał tego widoku i księżyna zbladł, stojąc pomiędzy Zuzanną a Bertą, które wyprowadziły go oburzone. Najwymowniej wszakże świadczyło pełne urazy zachowanie się państwa Karolostwa, jak dalece popisywanie się osłem, doprowadzonym do podobnego stanu, uchybia obyczajom przyzwoitości, a bodaj nawet elementarnym obowiązkom grzeczności, jaką jest się winno gościom i przygodnym przechodniom. Oszołomiona, przerażona Elodja rzuciła się z płaczem na szyję babki, pytając, czy osioł zdycha. Nic nie pomogły wrzaski pana Karola: Dosyć! Dosyć! — dawnym stentorowym jego głosem.
Łajdaczysko Gedeon nie przestawał: całe podwórze było pełne, z pyska lały mu się szalone potoki śluzu, istny strumień czerwony, spływający do kałuży. Wreszcie wyślizgnąwszy się, zwaliło się bydlę w sam środek, z rozkraczonemi udami, w pozie tak skandalicznie nieprzystojnej, w jakiej nigdy żaden pijak, rozwalony w poprzek ulic nie mierził ludzkich oczu. Zdawało się nieomal, że nędznik robi to naumyślnie, aby okryć wstydem swoich gospodarzy. Tego już było zawiele. Liza i Franka, zasłoniwszy oczy rękami, uciekły i skryły się w głębi domu.
— Dość, mówię!... Zabierzcie go do licha!
Nie pozostawało nic innego do zrobienia, bowiem Gedeon, oklapły jak szmata, ociężały i senny, zamykał ślepia i usypiał na dobre. Kozioł pobiegł po nosze i sześciu mężczyzn dopomogło mu do wciągnięcia na nie osła. Zabrano go z obwisłemi członkami i kiwającym się bezsilnie łbem, chrapiącego już tak głośno, że znów wydawać się mogło, jak gdyby ryczał i drwił sobie ze wszystkich.
Cała ta przygoda zepsuła, oczywiście, nastrój uroczystości. Niebawem otrząśnięto się, i w końcu tak obficie uraczono się nowem winem, że wszyscy, około jedenastej, poszli za przykładem osła. Co chwilę kto inny zmuszony był pospiesznie wstawać od stołu i wychodzić na podwórze.
Ojciec Fouan był w doskonałym humorze. A może naprawdę wartoby przenieść się poraz drugi do młodszego syna, u którego wino tak dobrze udało się w tym roku? I on także z kolei zmuszony był wyjść z izby i właśnie na dworzu, wśród ciemnej już teraz nocy, przemyśliwał nad tą sprawą, kiedy nagle usłyszał Kozła i Lizę, którzy wyszli zaraz po nim i, ukucnięci pod płotem, głośno się kłócili, przyczem Kozioł wymawiał żonie, że nie okazuje się dość uprzejmą dla jej ojca. Głupia gęś! nie rozumie, że trzeba otumanić starego pochlebstwami, żeby dostać go do nich zpowrotem i wyciągnąć od niego jego pieniądze.
Stary, otrzeźwiony nagle, zapuścił rękę pod bluzę, żeby się przekonać, czy nie wykradziono mu papierów, a kiedy, po czułem rozstaniu się na pożegnanie, znalazł się ponownie w Zamku, był zupełnie już zdecydowany nie wyprowadzić się stąd. Wśród nocy jednakże straszliwy widok zmroził staremu krew w żyłach: miał wizję Flądry, która w koszuli prześlizgiwała się po pokoju, zapuszczała rękę w kieszenie jego spodni i bluzy, zaglądała nawet do jego butów. Widoczne było, że Hjacynt, nie znalazłszy papierów w głębi starego kotła pod grochowinami, posłał córkę na zwiady.
Po tem zdarzeniu nie mógł już stary pozostać w łóżku, tak dalece to, czego był świadkiem, utkwiło mu w głowie. Wstał i otworzył okno. Noc była biała w świetle pełni księżyca, zapach wina unosił się nad Rognes, zmieszany z wonią tego, po czem stąpało się od tygodnia już wzdłuż murów i co składało się na specyficzny zapach winobrania. Co zrobić? Do kogo pójść? Z marną resztką swoich pieniędzy nie rozstanie się już, choćby wypadło zaszyć je pod skórę. W pewnym momencie, kiedy wionął mu mocniej w twarz bukiet zapachów, przypomniał mu się Gedeon. Ależ to siła w takim ośle! Może dziesięć razy tyle użyć, co człowiek i nie zdechnie od tego!... A, co tu mówić?... Będzie okradany, okradany tak samo u starszego, jak u młodszego syna. Nie ma wyboru. Bodaj najlepiej jeszcze zostać w Zamku i dobrze się mieć na baczności. Aż mu trzeszczały z tego stare jego kości.

V.

Przeszło kilka miesięcy, minęła zima, potem wiosna. W Rognes szło wszystko zwykłym trybem, i trzeba było lat całych, żeby zauważyć się dała istotna jakaś zmiana w posępnem tem życiu ponawiającej się nieustannie pracy. W lipcu wszelako, w porze przytłaczającego żaru słonecznego, poruszyły całą wieś zbliżające się wybory. Tym razem kryła się pod niemi nader poważna, zawiła afera. Wszyscy o nich mówili, czekano na zwykły objazd okręgu wyborczego przez kandydatów.
Tej samej właśnie niedzieli, na którą zapowiedziany był przyjazd pana Rochefontaine’a, przemysłowca z Chateaudun, wybuchła zrana straszliwa kłótnia u Kozłów pomiędzy Lizą a Franusią. Przykład obu sióstr dowodził wyraźnie, że kiedy zdaje się, że sprawy nie posuwają się naprzód, idą one jednak jakoś. Ostatnia nić, łącząca siostry, wciąż gotowa zerwać się, wciąż na nowo nawiązywana, tak zwiotczała w codziennych kłótniach, że pękła odrazu, aby nigdy nie nawiązać się z powrotem, i to pękła z powodu głupstwa, niewartego nawet, żeby o niem wspominać.
Rana tego Franusia, sprowadzając krowy, zatrzymała się na chwilę, aby porozmawiać z Janem, którego spotkała przed kościołem. Przyznać trzeba, że była to z jej strony prowokacja niejako. Tak wprost domu, jak gdyby umyślnie, aby rozwścieczyć Kozła! To też, ledwie zdążyła wejść, Liza ofuknęła ją:
— Słuchaj, jak będziesz się chciała widywać z twoimi chłopami, zrób przynajmniej, żeby to się nie działo pod samemi oknami.
Kozioł słyszał to, zajęty ostrzeniem sierpa.
— Dużo ich tutaj widzę tych moich chłopów! — odgryzła się Franusia. — Ale jest za to jeden taki, co, żebym tylko chciała, miałby ten świntuch mnie nie pod oknami, ale w twoiem własnem łóżku.
Ta wyraźna aluzja do Kozła wyprowadziła Lizę z równowagi. Oddawna czyhała już tylko na okazję wypchnięcia siostry z domu, chociażby za cenę podzielenia się z nią majątkiem, byle mieć nareszcie spokój. Z tego właśnie powodu tłukł ją mąż, odmiennie zupełnie zapatrujący się na tę sprawę, zdecydowany kręcić do ostatka, nietracący mimo wszystko nadziei utrzymywania stosunku z małą, póki tylko on i ona będą jeszcze zdolni do tego. Liza wściekała się, że nie jest panią na własnych śmieciach, toczyła ją teraz szczególnego rodzaju zazdrość; gotowa była pomagać mężowi do owładnięcia młodszą siostrą, byle raz z tem skończyć, równocześnie jednak do pasji doprowadzał ją widok jego, rozognionego pożądaniem dziewczyny, której młodość, małą, krągłą, twardą pierś i białe pod zakasanemi rękawami ciało znienawidziła z całej duszy. Jeżeli nawet dopomogała swojemu chłopu do zniewolenia jej, to jedynie z myślą, że zniszczy on i zmarnuje to wszystko. Nie martwiła jej nawet konieczność podziału, tak cierpiała z powodu wciąż wzrastającej rywalizacji, trując się przeświadczeniem, że siostra bardziej jest ponętna od niej i więcej może dostarczyć rozkoszy.
— Ty, tłuku jeden, — wywrzaskiwała — umyślnie go drażnisz!... Gdybyś nie sterczała ciągle koło niego, nie latałby za chudym twoim zadkiem. Dobry z ciebie numer!
Franusia, nie mogąc znieść wierutnych tych łgarstw, aż pobladła ze złości. Odpowiedziała jednak spokojnie, rozmyślnie powściągając swoje rozwścieczenie.
— Bardzo dobrze. Dosyć mam tego... Poczekasz tylko jeszcze dwa tygodnie, a przestanę ci się naprzykrzać, jeżeli tak ci o to idzie. Tak, za dwa tygodnie skończę dwadzieścia jeden lat i zaraz się od was wyniosę.
— Aha, chcesz przeczekać, aż będziesz pełnoletnia!... Tak to sprytnie wszystko wykalkulowałaś, żeby nam bardziej dokuczyć!.. Otóż wiedz o tem, łajdaczko zatracona, że nie za dwa tygodnie, ale w tej sekundzie wyniesiesz się od nas... Wynoś się precz!...
— A chociażby!.. Właśnie u Macqueronów potrzebny jest ktoś do pomocy; przyjmą mnie tam chętnie... Żegnam!
I rzekłszy to, zabrała się, aby wyjść bez żadnych wyjaśnień i rozmów. Cała sprawa odbyła się w sposób zupełnie prosty. Kozioł, rzucając sierp, który w tej chwili ostrzył, chciał, wycięciem na lewo i na prawo kilku tęgich policzków, pogodzić raz jeszcze obie siostry, było już jednak zapóźno, i, doprowadzony do wściekłości, zdążył tylko palnąć tak pięścią między oczy żonę, że polała się jej ciurkiem krew z nosa. — Psiekrwie baby!... To, czego się obawiał, czemu usiłował przeciwdziałać od tak dawna! Wraz z ucieczką małej zacznie się cały szereg paskudnych historyj! Widział już, jak wszystko wymyka mu się z ręki: dziewczyna, ziemia...
— Pójdę natychmiast do Macquerona — huknął. — Będzie musiała wrócić, choćbym miał ją staszczyć przemocą, gnać przed siebie, jak krnąbrne bydlę, kopaniem po zadzie.
U Macqueronów tej niedzieli wielki był zamęt, jako że oczekiwano przybycia jednego z kandydatów: pana Rochefontaine‘a, przedsiębiorcę robót budowlanych z Chateaudun. Podczas ostatniej kadencji popadł pan de Chédeville w niełaskę, jak utrzymywali jedni — z powodu jego sympatji orleańskich, gdy inni dowodzili, że obruszyć miał na siebie Tuilerje skandaliczną jakąś aferą: rozkochaniem w sobie na zabój, mimo podeszłego swojego wieku, młodej żony któregoś z woźnych Izby Prawodawczej. Bez względu na to, jak się miała rzecz istotnie, stracił deputowany przedewszystkiem poparcie prefekta, który zwrócił łaski swoje na osobę pana Rochefontaine’a, dawnego kandydata opozycji, zaszczyconego świeżo zwiedzeniem jego warsztatów przez jednego z ministrów. Nadto był pan Rochefontaine autorem książki o wolnej wymianie, którą zainteresował się bardzo sam cesarz. Pan de Chédeville, zirytowany odwróceniem się od niego dawnego protektora, podtrzymywał swoją kandydaturę, zwłaszcza że stanowisko deputowanego było dla niego niezbędne do przeprowadzenia pewnych spraw, gdyż zrujnowane i obciążone hypotekami folwarki Chamade nie dawały mu wystarczających dochodów. W ten sposób dziwnym zbiegiem okoliczności sytuacja odwróciła się: obszarnik występował jako kandydat niezależny, gdy, przeciwnie, przemysłowiec stawał się kandydatem oficjalnym.
Hourdequin, pomimo, że był merem Rognes, pozostał wierny panu de Chédeville, postanowił też nie liczyć się zupełnie z nakazami administracji, gotów, o ile doprowadzonoby go do ostateczności, walczyć otwarcie bodaj. Przedewszystkiem uważał za obowiązek uczciwości nie kręcić się, jak chorągiewka na dachu, za byle podmuchem prefektury, a nadto, mając do wyboru zwolennika wolnej wymiany czy protekcjonistę, rozumiał, że, wobec kryzysu, przeżywanego przez rolnictwo, musi podtrzymywać drugiego, jako tego, z którym wiąże go własny interes. Od pewnego czasu kłopoty gospodarskie, do których dołączały się przykrości, sprawiane mu przez Jakóbkę, nie pozwalały mu zajmować się sprawami merostwa, zrzucał je też chętnie na barki adjunkta, Macquerona. Kiedy jednak zainteresowanie się bezpośrednie wyborami zniewoliło go do objęcia ponownie przewodnictwa na posiedzeniach Rady municypalnej, zdziwiony był buntowniczą, sztywną i wrogą w stosunku do siebie postawą jej członków.
Był to wpływ podziemnej roboty Macquerona, prowadzonej z przezornością prostaka, dopinającego wreszcie celu. W zbogaconym chłopie, zgnuśniałym bezczynnością, łażącym z kąta w kąt, brudnym i zaniedbanym w roli pana, która zanudzała go na śmierć, kiełkować zaczęła powoli ambicja zostania merem. Stanowiło to obecnie jedyne jego zainteresowanie. Wytrwale też podkopywał autorytet Hourdequina, wykorzystując niewygasającą nigdy nienawiść, wrodzoną wszystkim mieszkańcom Rognes, przeciwko dawnym panom, przeciwko synowi mieszczucha, obecnie posiadaczowi ziemi. Wielka mi rzecz! Nabył ją za półdarmo! Istny rozbój z czasów Rewolucji! Biedakowi nie upiecze się nigdy taka gratka; wraca to zawsze do tych łotrów — wyzyskiwaczy, którym kieszenie pękają już od zagrabionego dobra! Nie mówiąc już o tem, jakie świństwa dzieją się w Borderie. Istna hańba ta Jakóbka, którą pan jej ściąga z łóżek parobków, aby, zkolei, samemu z niej korzystać... Wszystko to było podnoszone, krążyło, poruszane bez obsłonek, w rozmowach wieśniaków, budząc oburzenie nawet wśród tych, którzy nie wahaliby się sprzedać własną córkę, gdyby się im ten interes należycie opłacił. Taką drogą udało się robocie Macquerona doprowadzić do tego, że członkowie Rady doszli wreszcie do przekonania, jakoby burżuj musiał zawsze kraść i kumać się z burżujem, do należytego więc prowadzenia społeczności chłopskiej potrzebny jest mer — chłop.
I właśnie z powodu wyborów zadziwił Hourdequina pierwszy opór członków Rady. Kiedy mówić zaczął o panu de Chédeville, wszystkie twarze zesztywniały nagle, jak skamieniałe. Macqueron, widząc, że mer pozostawał wierny kandydatowi, który wpadł w niełaskę, powiedział sobie, ze będzie to najodpowiedniejszy teren walki, najlepsza sposobność do wysadzenia Hourdequina z siodła.
Popierał więc kandydaturę pana Rochefontaine‘a, dowodząc, że wszyscy ludzie lojalni winni iść z rządem. Teza ta najzupełniej wystarczyła, nie miał potrzeby nawet przekonywać członków Rady o jej słuszności, bowiem, z obawy, aby ich nie wymieciono z ich stanowisk, trzymali zawsze stronę miotły, a właściwie jej rękojeści. Zdecydowani też byli iść zawsze z silniejszym, z tym, w którego ręku była władza, byleby mieć pewność, że nic się nie zmieni i ze nie spadną ceny na zboże. Delhomme, zawsze sprawiedliwy i uczciwy, wyznający takie właśnie zasady, pociągnął za sobą Gwoździa i innych. Wreszcie, do ostatecznego skompromitowania Hourdequina przyczynił się fakt, że po jego stronie był jedynie Lengaigne, nie mogący znieść znaczenia, jakie zyskiwał coraz bardziej Macqueron. Nie obeszło się też bez rzucania oszczerstw. Oskarżono Hourdequina o radykalizm, nazywano go „czerwonym“, jednym z owych nicponiów, dążących do wprowadzenia respubliki, byleby zniszczyć i zrujnować chłopa. W tym stanie rzeczy i ksiądz Madeline, oszołomiony, przeświadczony, że zawdzięcza probostwo swoje adjunktowi, popierał również pana Rochefontaine’a pomimo cichego protegowania pana de Chédeville’a przez monseigneur’a. Ostatecznym ciosem, który podkopał stanowisko Hourdequina, było puszczenie pogłoski, jakoby schował on do własnej kieszeni połowę subwencji, uchwalonej przez Radę na otwarcie słynnej szosy bezpośredniej z Rognes do Chateaudun. W jaki sposób mógł to uskutecznić? — tego nie wyjaśniono. Sprawa pozostała tajemnicza i potworna. Macqueron, wypytywany o nią, przybierał zatroskany, cierpiący i dyskretny wyraz twarzy człowieka, któremu pewne względy zamykają usta; w rzeczywistości zaś on sam był twórcą i szerzycielem tej pogłoski. Gmina cała była wzburzona, Rada municypalna podzieliła się na dwa obozy: z jednej strony adjunkt i wszyscy członkowie, z wyjątkiem jedynego Lengaigne’a, z drugiej — mer, który wówczas dopiero zdał sobie sprawę z powagi sytuacji.
Przed dwoma tygodniami jeszcze wykorzystał Macqueron podróż, przedsiębraną w rzeczywistości specjalnie w tym celu do Chateaudun, ażeby, płaszcząc się przed panem Rochefontaine’m, zobowiązać go do zajechania wprost do niego, o ile raczy przybyć do Rognes. Dlatego to właśnie wspomnianej niedzieli, po śniadaniu, oberżysta nie przestawał wybiegać na drogę, wypatrując kandydata. Uprzedził o fakcie jego przybycia Delhomme’a, Gwoździa oraz innych członków Rady, którzy tymczasem zapijali wino, aby skrócić sobie dłużyznę oczekiwania. Znajdował się też tutaj ojciec Fouan i Bécu, przybyli na partyjkę, a także Lequeu, nauczyciel szkolny, zatopiony pozornie w czytaniu przyniesionej z sobą gazety i popisujący się zawsze wstrzemięźliwością od alkoholu. Niepokoiła tylko adjunkta obecność dwóch gości: Hjacynta i przyjaciela jego, Armaty, robotnika, obieżyświata, siedzących razem przy butelce wódki. Rzucał na nich z ukosa niechętne spojrzenia, szukając daremnie sposobu wyrzucenia ich za drzwi. Łotry, jak na złość, zachowywali się, wbrew zwyczajowi, cicho, zdając się tylko drwiąco spoglądać na innych. Wybiła trzecia, a pana Rochefontaine’a, który przyrzekł przybyć do Rognes o drugiej, wciąż nie było widać.
— Celino! — zapytał nagle Macqueron z niepokojem, zwracając się do żony — czy butelka bordeaux przyniesiona na górę, aby módz przyjąć nim naszego gościa, jak tylko przyjedzie?
Celina, zajęta gośćmi, zrobiła rozpaczny gest zapomnienia, wobec czego Macqueron pospieszył sam do piwnicy. W sąsiednim pokoju, mieszczącym sklep galanteryjny, widzialny przez stale otwarte drzwi, Berta z wytworną miną eleganckej panny sklepowej pokazywała różowe wstążki trzem wieśniaczkom; Franusia, która objęła już swoje obowiązki, ścierała kurz z półek pomimo niedzieli. Adjunkt, rozpierany żądzą autorytetu, przyjął dziewczynę bez wahania, dumny, że schroniła się pod jego obronę. Żona jego szukała właśnie pomocnicy. Chętnie też podjął się umieszczenia u siebie i żywienia branki, dopóki nie pogodzi jej z Kozłami, chociaż dziewczyna przysięgała, że zabije się, jeżeli szwagier i siostra zechcą zabrać ją przemocą.
Nagle, wspaniałe lando, zaprzężone w dwa pyszne perszerony, zatrzymało się przed bramą. Pan Rochefontaine, siedzący w niem sam jeden, wysiadł, zdziwiony i dotknięty, że nikt go nie oczekuje. Wahał się, czy ma wejść do oberży, kiedy Macqueron ukazał się na schodach, wiodących do piwnicy, niosąc w każdej ręce pękatą butelkę. Tak był zmieszany i prawdziwie zrozpaczony, że nie wiedział zupełnie, jak ma się pozbyć swoich butelek.
— Ach, wielmożny panie, jaki fatalny traf!... Od dwóch godzin stałem na drodze, nie ruszając się z miejsca, i właśnie kiedy na jedną chwilę zeszedłem do piwnicy... Tak, na pańską intencję specjalnie... Pozwoli pan szklaneczkę, panie deputowany?
Pan Rochefontaine, który był kandydatem dopiero i którego zmieszanie biedaka powinno było wzruszyć, zdawał się być jeszcze bardziej rozgniewany. Był to dorodny mężczyzna, liczący około trzydziestu ośmiu lat, z przerzedzonymi już nieco włosami, z ostro przyciętą bródką, ubrany starannie, ale nie wyszukanie. Zachowywał się w sposób chłodno szorstki, głos miał stanowczy, ton rozkazujący, wszystko w nim mówiło o nawyku do komenderowania, do utrzymywania w karności tysiąca dwustu robotników w swoich zakładach.
Celina i Berta wybiegły na jego spotkanie, ta ostatnia ze zwykłem, bystrem, śmiałem swojem spojrzeniem, rzucanem z pod zmiętych, sfatygowanych już nieco powiek.
— Niech pan raczy wejść! Zaszczycić nas swojemi odwiedzinami!
Mężczyzna od jednego rzutu oka ocenił i osądził ją decydująco. Wszedł jednak do oberży, nie siadając, mimo że go proszono.
— Oto nasi przyjaciele, członkowie Rady — przedstawił Macqueron pozostałych, zdążywszy przyjść już nieco do siebie.
Delhomme, Gwóźdź i inni podnieśli się, zrażeni sztywnem zachowaniem się pana Rochefontaine’a. W głębokiem milczeniu wysłuchali przemówienia jego, streszczającego jego poglądy, które były zarazem poglądami cesarza, nadewszystko jego pojęcia postępowe, którym zawdzięczał przelanie na niego względów administracji, cofniętych przez nią dawnemu kandydatowi; potem dopiero przyobiecywać zaczął przeprowadzenie szos, kolei żelaznych, kanałów... tak! kanału poprzez Beaucję, aby nasycić wreszcie pragnienie, wysuszające ją od wieków. Wieśniacy otwierali szeroko gęby, oszołomieni. O czem on mówi? o wodzie na polach!... Teraz!... Mówca ciągnął dalej, i zakończył, grożąc represjami władz i zemstą żywiołów tym, którzy będą głosowali odmiennie. Wszyscy spojrzeli po sobie. Oto człowiek, który umiał ich poruszyć i z którym lepiej nie zadzierać!
— Tak, tak, bezwątpienia — przytakiwał przy każdem zdaniu Macqueron, nieco zaniepokojony jednak bezwzględnością kandydata.
Bécu, pochwalał żołnierskie przemówienie energicznem kiwaniem głową; stary Fouan zdawał się mówić wytrzeszczonemi swojemi oczami, że to dopiero jest prawdziwy człowiek; nawet Lequeu, taki zawsze nieporuszony i obojętny, sponsowiał niewiadomo wszakże, czy z zadowolenia czy z wściekłości. Jedynie tylko dwaj kajdaniarze, Hjacynt i przyjaciel jego, Armata, wyraźnie szydzili, tak dalece wszakże czuli się wyższymi, że podkpiwali tylko w milczeniu i wzruszali drwiąco ramionami.
Wnet po skończonem przemówieniu skierował się pan Rochefontaine ku drzwiom. Adjunkt żywo zaprotestował.
— Jakto? Nie uczyni pan nam zaszczytu wypicia szklaneczki wina?
— Nie, dziękuję... I tak jestem spóźniony... Czekają na mnie w Magnolles, w Bazoches, w dwudziestu jeszcze miejscach... Żegnam panów.
Berta nie odprowadziła go nawet. Powróciwszy do sklepu galanteryjnego, odezwała się do Franusi:
— Ordynus! Gdyby to odemnie zależało, na pewno wybrałabym dawnego kandydata...
Pan Rochefontaine wsiadł już z powrotem do powozu, kiedy trzaskanie z bicza skłoniło go do odwrócenia głowy. Był to Hourdequin, nadjeżdżający w skromnej swojej karjolce, powożonej przez Jana. Dowiedział się o przybyciu przedsiębiorcy budowlanego do Rognes przypadkiem tylko, bowiem jeden z jego fornali spotkał po drodze lando, pospieszył więc, aby spojrzeć w twarz niebezpieczeństwu, tem więcej zaniepokojony, że od tygodnia nalegał na pana de Chédeville’a, aby się zjawił osobiście, nie mogąc wszakże skłonić go do tego. Prawdopodobnie trzymała go mocno jakaś spódniczka, może ładna żona woźnego sądowego...
— A, to pan! — zawołał wesoło, witając w ten sposób pana Rochefontaine‘a, — Nie wiedziałem, że rozpoczął pan już kampanję!
Oba pojazdy zatrzymały się tuż przy sobie. Ani jeden z panów nie wysiadł, rozmawiali tylko, siedząc, przez kilka minut, wzajem jedynie pochyliwszy się ku sobie, aby przywitać się uściskiem dłoni. Znali się, niejednokrotnie bowiem bywali razem na śniadaniach u mera w Chateaudun.
— Występuje pan zatem przeciwko mnie? — zapytał nagle ze zwykłą swoją szorstkością pan Rochefontaine.
Hourdequin, który przez wzgląd na swoje stanowisko mera, nie miał zamiaru działać zbyt jawnie, zatrzymał się na chwilę, skonfundowany, że djabelski ten spryciarz ma tak dobrze zorganizowaną policję. Że jednak i jemu nie brak było tupetu, odpowiedział jowialnie, nadając rozmowie ton przyjacielski:
— Nie jestem przeciwko nikomu, jestem za sobą... Moim człowiekiem jest ten, kto będzie mnie bronił. Pomyśleć tylko, że zboże spadło na szesnaście franków, tyle właśnie ile kosztuje mnie samego jego produkcja! Lepiej już doprawdy nie tknąć uprawy i bez pracy zdychać z głodu!
Interlokutor jego zapalił się odrazu.
— Tak, tak!... Ochrona produkcji!... Prawda? O to wam idzie! Cła ochronne, zakaz przywozu zboża z zagranicy, aby zboże francuzkie wzrosło w dwójnasób w cenie!... Tak, tak, wygłodzić Francję, doprowadzić do dwudziestu susów za czterofuntowy bochenek! Zatem wyrok na biedaków!... Jak pan, człowiek postępowy, ma odwagę powracania do tych potworności?
— Człowiek postępowy! człowiek postępowy! — powtórzył dwukrotnie Hourdequin lekko drwiącym tonem. — Oczywiście, że jestem człowiekiem postępowym, tak drogo mnie to jednak kosztuje, że wkrótce nie będę mógł pozwolić sobie na ten zbytek... Maszyny, sztuczne nawozy, wszystkie te nowe metody — wszystko to są rzeczy bardzo piękne, bardzo mądre, jedna tylko z niemi bieda, że rujnują one człowieka z całą nieubłaganą, zdrową swoją logiką.
— To dlatego, że nie ma pan cierpliwości, że żąda pan od nauki rezultatów natychmiastowych, zupełnych, że łatwo zniechęca się pan niezbędnemi próbami po omacku i że doprowadza to pana do powątpiewania o zdobytych pewnikach, do negowania wszystkiego!
— Może i tak. A więc robiłem jednak doświadczenia, nie cofałem się przed robieniem prób. Ślicznie! Niech pan wystara się dla mnie o order za to i niech inni poczciwi biedacy idą w moje ślady! — Hourdequin roześmiał się głośno z własnego dowcipu, uważając go za zakończenie rozmowy.
Pan Rochefontaine nie dał wszakże za wygraną.
— Chce pan zatem, żeby robotnik zdychał z głodu? — podjął żywo.
— Przepraszam! chcę, żeby chłop mógł żyć.
— Ja jednak, zatrudniając tysiąc dwustu robotników, nie mogę podnieść im płacy, nie doprowadzając się tem do bankructwa... Gdyby zboże podniosło się do trzydziestu franków, padaliby jak muchy.
— A ja? Nie mam czeladzi? Jak zboże spada do szesnastu franków, musimy zaciskać pasa i pełno jest po naszych przydrożnych rowach biedaków, zdychających z głodu.
Po chwili dodał wciąż jeszcze z uśmiechem:
— Cóż pan chce? Każdy ciągnie za swoim... Jak sprzedaję panu chleb tanio, ziemia we Francji bankrutuje, a jak go panu sprzedaję drogo, przemysł zawiesza klucz na kołku. Cena waszej robocizny coraz jest wyższa, produkty fabryczne drożeją, moje narzędzia, odzież moja, tysiące rzeczy niezbędnych mi do życia... O!.. piękne bagno, w którem się wszyscy w końcu potopimy!
Obydwaj, rolnik i przemysłowiec, zwolennik wolnej wymiany i protekcjonista, patrzyli wzajem na siebie, jeden z uśmiechem jowialnego spryciarza, drugi z zuchwałą szczerością otwartego wroga. Obydwaj uosabiali współczesny stan wojny, walki ekonomicznej na terenie walki o byt.
— Zmusimy chłopa, aby żywił robotnika — rzekł pan Rochefontaine.
— Postarajcie się przedewszystkiem, żeby chłop sam miał co jeść — odparł Hourdequin, zeskakując wreszcie ze swojego kabrjoletu, gdy tamten rzucił swojemu woźnicy nazwę jakiejś wsi. Macqueron, niekontent, że koledzy jego z Rady, stojąc na progu oberży, słyszeli całą rozmowę, zaproponował wszystkim społem wypicie po szklaneczce. Kandydat odmówił jednak ponownie, nie uścisnął ani jednej ręki na pożegnanie i rozparł się wygodnie na poduszkach landa, które uwiozło go głośnym kłusem obu wielkich perszeronów.
Na przeciwległym zakręcie drogi, Lengaigne, stojący w drzwiach swojego sklepu i zajęty ostrzeniem brzytwy, był świadkiem całej sceny. Roześmiał się szyderczo i zawołał bardzo głośno pod adresem sąsiada:
— Pocałuj mnie gdzieś i podziękuj jeszcze, że pozwalam!...
Hourdequin przyjął zaproszenie Macquerona i wszedł do oberży. Jan uwiązał konia u jednej z okiennic i wszedł za swoim panem. Franusia, zobaczywszy go, dała mu znak z głębi galanteryjnego sklepu, w którym wycierała kurz z półek, i opowiedziała mu o swojem odejściu z domu siostry i o całej awanturze. Tak był tem przejęty, tak się obawiał skompromitowania jej w obecności wszystkich, że cofnął się do oberży i usiadł na ławie, zdążywszy szepnąć jej tylko, że muszą zobaczyć się jeszcze, aby pogadać o tej sprawie.
— Cóż u djabła? Nie zraża was to? Myślicie jednak głosować na tego franta? — zawołał Hourdequin, odstawiając szklankę.
Teraz, po rozmowie z panem Rochefontaine’m, zdecydowany był wystąpić otwarcie do walki z nim, bodajby miał stracić przy tem wszystko. Nie oszczędzał go już, zestawiał go z panem de Chédeville’m takim zacnym człowiekiem, ani trochę nie dumnym, zawsze chętnym do świadczenia przysług, prawdziwym arystokratą francuzkim starej daty!
A ten pyskacz, ten miljoner nowoczesny, patrzy na każdego z wyżyn swojej wielkości, zadziera nosa, nie raczy pokosztować miejscowego wina, pewnie ze strachu, żeby się niem nie struł! Czy ludzie rozum potracili, żeby zamieniać dobrego konia na ochwaconą szkapę?!
— Powiedzcie sami, co zarzucacie panu de Chédeville’owi? Od tylu lat już jest waszym deputowanym i zawsze dobrze wam się przysługiwał!... A teraz, rzucacie go dla nicponia, którego podczas ostatnich wyborów traktowaliście jak hetkę-pętelkę, wówczas, kiedy rząd go zwalczał! Pamiętacie chyba, do licha?
Macqueron, nie chcąc występować jawnie, udawał zajętego pomaganiem żonie przy usługiwaniu gościom. Wszyscy chłopi słuchali, nie poruszywszy ani jednym mięśniem twarzy, nie zdradziwszy ani jednem ściągnięciem brwi, co o tem myślą w głębi duszy. Delhomme odpowiedział za wszystkich.
— Trudno, jak się nie zna ludzi!...
— Ale teraz poznaliście tego ptaka! Słyszeliście przecież, że chce, aby zboże było jaknajtańsze, że będzie głosował za tem, aby zagraniczne zboże zalało Francję i pokonało nasze. Tłomaczyłem wam już tyle razy, że to doprowadzi was do ostatecznej ruiny... Tacy jesteście głupi, że wierzycie jego czczej gadaninie, jego wszystkim obietnicom! Głosujcie za nim! głosujcie! Dużo on będzie dbał o was potem!
Blady uśmiech ożywił wygarbowaną powietrzem i słońcem skórę twarzy Delhomme’a. Cały, ukryty na dnie prostolinijnego, ograniczonego jego intelektu, drzemiący w nim spryt wrodzony ujawnił się w kilku zdaniach — wypowiedzianych głosem powolnym.
— Gada, co gada, a wierzy mu się, w co się wierzy... On czy inny, mój Boże!.. O jednem się tylko myśli, widzi pan, żeby rząd był silny, żeby mógł prowadzić wszystko, jak się należy. I dlatego, ot poprostu, żeby się nie pomylić, najlepiej jest posłać rządowi takiego deputowanego, jakiego chce... Wystarczy dla nas, że ten pan z Chateaudun jest przyjacielem cesarza.
Wystąpienie to wprawiło Hourdequina w osłupienie. Jakto, przecież to właśnie pan de Chédeville był niegdyś przyjacielem cesarza!... Ach, ta rasa niewolników! Potrzeba im zawsze pana, któremu służą, aby bił ich za to i karmił! I dzisiaj jeszcze trwają w odziedziczonej tępocie i egoizmie, nic nie widzą, o niczem nie wiedzą i wiedzieć nie chcą, po za chlebem powszednim!
— Dobrze, do wszystkich djabłów! Przysięgam wam, że w dniu, kiedy wybrany zostanie ten Rochefontaine, rzucam wszystko i podaję się do dymisji! Cóż to? macie mnie za pajaca, co raz mówi: czarne, a zaraz potem: białe?... Gdyby te łotry republikańskie weszły do Tuilerji, pewien jestem, że bylibyście z nimi!
Oczy Macquerona rozpłomieniły się. Doczekał się wreszcie! Mer sam przypieczętował swój upadek. Samo to zobowiązanie się jego przed chwilą wystarczyłoby, przy jego niepopularności, żeby cała wieś głosowała przeciw panu de Chédeville’owi.
W tym momencie wszelako Hjacynt, który siedział w dalszym ciągu w kącie razem z przyjacielem swoim, Armatą, i o którego obecności wszyscy zapomnieli, roześmiał się tak głośno, że oczy wszystkich zwróciły się w jego stronę. Rozparty łokciami na stole, nie przestając śmiać się szyderczo, obrzucił wzrokiem zgromadzonych chłopów i cisnął im w twarz:
— Bydło bezmózgie! Bydło!
Na te słowa wszedł Kozioł. Bystrem swojem okiem dostrzegł odrazu Franusię w głębi sklepu i Jana, siedzącego pod ścianą i słuchającego rozmów w oczekiwaniu na swojego pana. Aha! dziewczyna jest tutaj ze swoim kochankiem! Rozprawi się odrazu z obojgiem!
— O, macie tu mojego brata, największe bydle ze wszystkich! — wrzasnął Hjacynt.
Rozległ się pomruk gniewu, wołano, że trzeba kopnąć gałgana w zadek i wysmyrgnąć go precz, gdy wtem wtrącił się Leroi, przezwany Armatą, i ochrypłym, przepitym głosem oberwańca z przedmieść paryskich, wydzierającego się na wszystkich masówkach socjalistycznych, ryknął:
— Stul gębę, mały! Nie tacy oni głupi, jak wyglądają... Posłuchajcie mnie wszyscy! Co powiedzielibyście, moi mili, żeby tak nalepić naprzeciwko merostwa afisz, na którym wypisane byłoby wielkiemi literami: „Rewolucyjna komuna Paryża”?! Nasampierw — zniesione wszystkie podatki; potem — zniesiona służba wojskowa... No, cobyście na to powiedzieli, krety zamorusane?
Efekt jego słów był tak nadzwyczajny, że Delhomme, Fouan, Gwoźdź i Bécu pozostali z rozdziawionemi gębami i wyłupionemi oczami; nauczycielowi Lequeu wypadła z rąk gazeta; Hourdequin, który zabierał się już do odejścia, wrócił z powrotem, a Kozioł, zapominając o France, usiadł przy rogu stołu. Wszyscy wlepili oczy w tego oberwańca, tego obieżydrogę, w ten postrach całej wsi, żyjący z kradzieży i z wymuszonej przemocą jałmużny. Dopiero w minionym tygodniu wyrzucono go z Borderie, gdzie ukazał się, niby widmo, wraz z zapadnięciem nocy. Dlatego właśnie mieszkał teraz u tego nicponia w Zamku, skąd zniknie już jutro bodaj.
— Widzę, że aż wam dusza do tego piszczy — dodał wesołym tonem.
— A tak, do wszystkich djabłów! — wyznał szczerze Kozioł. — Jak pomyślę, że nie dalej niż wczoraj zaniosłem tyle grosza poborcy! Nigdy niema z tem końca do licha! Objedzą nas do szczętu, z kościami!
— I nie patrzyć na odjazd wszystkich tych młodych chłopaków! mój Boże! — zawołał Delhomme. — Wiem, ile to mnie kosztuje! Płacę przecież za wykupienie Nenesse‘a!
— Tak, a kto się nie może wykupić, temu zabierają ich i posyłają na wierną śmierć! — dodał stary Fouan.
Armata kręcił głową, śmiejąc się z tryumfem.
— Widzisz — rzekł, zwracając się do Hjacynta, — że nie takie znów głupie są te krety!
I, odwracając się do chłopów, dodał:
— Mówią nam, że jesteście zachowawcy, że nie dopuścilibyście do zrobienia tego, czego będzie potrzeba... Zachowawcy! tak... ale po to tylko, żeby zachować własne dobro! prawda? Dopuścicie chętnie i jeszcze dopomożecie do wszystkiego, co wam się opłaci... Co? Żeby utrzymać wasze pieniądze i waszych synów, gotowi bylibyście i nie na to jeszcze!... Prawda?... No, bo inaczej byłyby z was naprawdę zakute pały!
Wszyscy obecni przestali pić, dziwny niepokój zaczął malować się na zgrubiałych twarzach. Armata mówił dalej, tonem drwiącym, radując się naprzód już z wrażenia, jakie wywoła.
— Dlatego właśnie jestem taki spokojny, bo znam was dobrze, odkąd kamieniami odpędzacie mnie od waszych wrót... Dobrze powiedział ten gruby jegomość, będziecie z nami czerwonymi, z komunistami, jak wejdziemy do Tuilerjów!
— O, co to, to nie! — zawołali równocześnie Kozioł, Delhomme i wszyscy inni.
Hourdequin, słuchający uważnie, wzruszył ramionami.
— Daremnie wysilasz głos, kochanku! — rzekł.
Ale Armata nie przestawał uśmiechać się, nie tracąc gorącej wiary fanatyka. Rozparty na ławie, ocierał się, to jednem ramieniem, to drugiem o ścianę, kołysząc się lekko, jakgdyby ruchem nieświadomej pieszczoty. W pozie tej spokojnie wyjaśniał istotę owej rewolucji, której zapowiedź, przenoszona z folwarku na folwark, tajemnicza, źle rozumiana, przerażała zarówno właścicieli, jak czeladź. Nasampierw towarzysze paryscy zagarną w swoje ręce władzę: odbędzie się to może w sposób naturalny, mniej wypadnie wystrzelać ludzi niż się przypuszcza, cała wielka budowla runie sama przez się, takie to wszystko zgniłe z gruntu. A jak się już będzie panem absolutnym, zniesie się własność tego samego dnia jeszcze; zagarnie się wielkie majątki; wszystkie pieniądze i wszelkie narzędzia pracy wrócą znów do ludu! Powstanie wówczas nowy ustrój społeczny, jedna wielka instytucja finansowa, społeczna i handlowa, logiczny podział dobrobytu i pracy. Na wsi odbędzie się to w sposób jeszcze prostszy: zacznie się przedewszystkiem od wywłaszczania posiadaczy gruntu, zabierze się ziemię...
— Spróbujcie tylko! — przerwał mu Hourdequin. — Przyjmie się was widłami; ani jeden z najdrobniejszych nawet posiadaczy nie da sobie zabrać ani garstki chociażby.
— Alboż ja mówiłem, że się będzie zabierało biedakom? — odparł Armata żartobliwie. — Kiep skończony byłby każdy, kto chciałby walczyć z maluczkimi. Nie, nie, przedewszystkiem uszanuje się własność nieszczęsnych nędzarzy, zamordowujących się uprawą paru mórg... Odbierać będziemy tylko setki hektarów wielkim obszarnikom jak pan, wyzyskującym czeladź swoją i płacącym jej grosze za zbogacanie ich znojeniem się dla nich w pocie czoła... Nie zdaje mi się, żeby sąsiedzi mieli przyjść z widłami swojemi bronić pana!... Radzi będą napewno temu i jak jeszcze radzi!...
Macqueron pierwszy odpowiedział wybuchem śmiechu na te słowa, biorąc je ze strony komicznej. Inni poszli za jego przykładem. Hourdequin, pobladły, poczuł tchnienie zadawnionej nienawiści. Oberwaniec ten miał słuszność: Nie znajdzie się ani jeden z chłopów, najuczciwszy nawet, który nie dopomógłby jeszcze przy obrabowywaniu Borderie!.
— Ja zatem, jako że posiadam gruntu około dziesięciu korców wysiewu, będę mógł zatrzymać swoją ziemię?... Pozostawią mi ją? — zapytał Kozioł zupełnie serjo.
— Ależ naturalnie, towarzyszu... Jesteśmy jednak pewni, że potem, jak przekonacie się, jakie wyniki daje gospodarzenie na znacjonalizowanych, folwarkach, przyjdziecie sami, bez proszenia, dołączyć do nich wasz kawałek ziemi. Będzie to kultura na szeroką skalę, prowadzona wielkiemi środkami pieniężnemi, z pomocą narzędzi mechanicznych i najnowszych udoskonaleń, w sposób naukowy. Nie znam się na tem ale gdybyście posłuchali, co o tem mówią ludzie w Paryżu, którzy wyjaśniają dokładnie, dlaczego rolnictwo upada i zejdzie całkiem na psy, o ile rolnicy nie zdecydują się uprawiać go tak właśnie!... Tak, sami, z dobrej woli, oddacie grunt.
Kozioł odął wargi gestem głębokiej niewiary, nie rozumiejąc już, o co idzie. Uspokoił się jednak, ze nie zabiorą mu nic. Hourdequin, zainteresowany plątaniem się agitatora przy omawianiu tej sprawy nacjonalizacji ziemi, słuchał cierpliwie jego wywodów. Inni czekali końca, jak na widowisku. Lequeu, którego bladą twarz oblewała łuna rumieńca, dwa razy otwierał usta, żeby wtrącić się do rozmowy, za każdym razem jednak, jako człowiek przezorny, przygryzał tylko język.
— A ja?... a moja część?.. — krzyknął nagle Hjacynt. — Każdemu się należy jego część! Wolność! Równość! Braterstwo!
Armata wybuchnął gniewem i podniósł rękę, jakgdyby chcąc wypoliczkować towarzysza.
— A, do licha, dasz ty mi święty spokój z tą twoją wolnością, równością i z tem twojem braterstwem?!... Po kiego djabła ta wolność? Ładna komedja! Chcesz widać, żeby burżuje znów nas zamknęli w swojej kieszeni! Nie, nie, nie można uszczęśliwiać ludzi, jak tego nie chcą... Zgodziłbyś się więc być równym woźnemu sądowemu? Ależ idjoto jeden! to właśnie przez słuchanie bezecnych bzdur twoi republikanie 48 roku wpakowali się na całego.
Hjacynt, zbity zupełnie z pantałyku, oświadczył, że jest za Wielką Rewolucją.
— Wściekasz mnie! Stul gębę!... Też mi znalazł! 89, 93! Tak, piękna muzyka! Śliczne łgarstwa, pakowane nam w uszy! Czy utrzyma się cała ta blaga wobec tego, co pozostaje jeszcze do zrobienia? Będziemy na to patrzyli, jak naród stanie się panem, a niedługo już przyjdzie na to czekać! Wszystko trzeszczy. Przyrzekam ci, że nasz wiek, jak to się mówi, zakończy się inną zabawą niż poprzedni. Zmiecione będzie wszystko! miotła znajdzie tyle do roboty, ile nie miała nigdy!
Wszyscy zadrżeli; nawet pijaczysko Hjacynt otrząsnął się, wylękły, zniechęcony oznajmieniem, że ludzie nie są już sobie braćmi, Jan, zainteresowany dotychczas, obruszył się również. Ale Armata podniósł się z rozpłomienionemi oczami i twarzą natchnioną jakgdyby wizją proroczą.
— Musi to przyjść, nieuniknienie, jak kamień, podrzucony w górę, musi opaść na ziemię zpowrotem... I niema już w tem wszystkiem żadnych opowiadań, żadnych bajdur księżowskich o przyszłym świecie, o prawie, o sprawiedliwości, których nikt nigdy nie oglądał, tak samo jak nikt nigdy nie widział Pana Boga! Niema nic prócz dążenia, jakiem przejęci jesteśmy wszyscy, dążenia do szczęścia... Zatem, moje zuchy, powiedzcie sobie, że tak się wszystko ułoży, aby każdy miał wszystkiego dosyta i przytem możliwie jaknajmniej musiał pracować! Pracować będą za nas maszyny, a dzień pracy zwykłego ich dozorowania będzie trwał tylko cztery godziny. Może dojdzie się nawet do tego, że będzie można siedzieć z założonemi całkiem rękami. A wszędzie dokoła pełno przyjemności: myślenie i dbanie o to, czego mu potrzeba; tak, wbród mięsa, wina, kobiet, trzy razy więcej niż można ich używać teraz, bo człowiek będzie zdrowszy i silniejszy! Nie będzie już ani biedaków, ani starych, ani chorych, bo całe życie lepiej będzie urządzone, nie będzie takie ciężkie, powstaną dobre szpitale, wygodne przytułki dla wiekowych... Raj na ziemi! cała nauka będzie po to tylko, żeby uprzyjemnić sobie życie! żeby człowiek mógł się radować tem, że żyje!
Kozioł, zachwycony, rąbnął pięścią w stół, wrzeszcząc:
— Podatki — do czarta! Ciągnienie losów — do czarta! Koniec z wszystkiemi przykrościami! Same tylko uciechy!.. Dobra!... Podpisuję się!
Stary Fouan zgodził się ruchem głowy, to samo Macqueron, Gwoźdź i inni. Bécu, oszołomiony, podminowany w swoich poglądach na zadanie władzy, zagadnął pocichu Hourdequina, czy nie należałoby wziąć pod klucz tego zbója, który poważa się występować przeciwko cesarzowi. Ale mer uspokoił go wzruszeniem ramionami. — Tak!... tak... szczęście; marzy się o osiągnięciu go przez naukę, jak dawniej roiło się o niem na drodze prawa: może to bardziej logiczne, ale i to nie może przyjść zaraz nazajutrz... Skierował się znów ku wyjściu i wezwał wsłuchanego w dyskusję Jana, kiedy, nagle, Lequeu, nie mogąc dłużej znieść rozpierającej go chęci wmieszania się do rozmowy, dał się wreszcie porwać powstrzymywanej gwałtem pasji i ostrym swoim głosem zawołał:
— O ile nie powyzdychacie wszyscy, zanim nie ziszczą się te piękne mrzonki... Powyzdychacie z głodu, albo powystrzelani zostaniecie przez żandarmów, gdyby głód miał podszepnąć wam złe zamiary...
Wszyscy patrzyli na niego, nie rozumiejąc, o czem mówi.
— Oczywiście, — mówił dalej, — jeżeli nie zakażą sprowadzania zboża z Ameryki, nie pozostanie za jakie pięćdziesiąt lat ani jeden chłop we Francji... Czy ziemia nasza będzie mogła walczyć z tamtą? Zaledwie zaczniemy próbować stosowania na niej właściwej kultury, zalani zostaniemy ziarnem... Czytałem książkę, w której dużo jest o tem mowy; tak, tak, przepadniecie wszyscy...
Pomimo uniesienia spostrzegł nagle przerażone i zwrócone ku niemu twarze obecnych. Nie kończąc rozpoczętego zdania, machnął tylko z wściekłością ręką, poczem udał pogrążonego ponownie w czytanie gazety.
— Tak prawda — zauważył Armata, — z powodu zboża z Ameryki będzie po was. Tak, będzie po was, dopóki naród nie zawładnie wielkiemi posiadłościami.
— A ja powtarzam raz jeszcze, — zakończył Hourdequin, — że nie należy pozwolić, aby zboże amerykańskie mogło przychodzić... A zresztą, głosujcie sobie za panem Rochefontain’em, o ile macie mnie dosyć na merostwie i o ile chcecie, żeby zboże spadło do piętnastu franków.
Wsiadł do kabrjoletu, a za nim Jan, który zaciął konia, wymieniwszy jeszcze porozumiewawcze spojrzenie z Franką. Usadowiwszy się na koźle, zwrócił się do swojego pana, który przytaknął mu w odpowiedzi skinieniem głowy.
— Lepiej nie myśleć o tem wszystkiem, bo może się od tego przewrócić człowiekowi we łbie.
W oberży Macqueron szeptał coś bardzo żywo do Delhomme’a, zaś Armata, znów odwrócony do wszystkich tyłem i zdający się nic nie robić sobie z nikogo, dopijał swój koniak, kpiąc z posmutniałego Hjacynta i nazywając go „panną dziewięćdziesiąt trzy“. Kozioł, oprzytomniawszy z zadumy, zauważył nagle, że niema Jana i zdziwił się, spostrzegłszy Franusię, stojącą we drzwiach sali w towarzystwie Berty i słuchającą rozmów. Rozgniewało go, że stracił tyle czasu na politykę, mając poważne sprawy do załatwienia. Ta obmierzła polityka zajeżdża jednak człowiekowi pod żebra. Wziął zaraz Celinę na bok i miał z nią długą rozmowę, dzięki której nie zrobił odrazu wielkiej burdy. Lepiej będzie, jak Franusia, po uspokojeniu jej przez Celinę, wróci z własnej woli. Nawpół przekonany poszedł do domu, grożąc, że wróci po nią z kijem i powrozem, jeżeli Macqueronom nie uda się namówić dziewczyny.
Następnej niedzieli został pan Rochefontaine wybrany na deputowanego, a kiedy Hourdequin złożył swoją dymisję na ręce prefekta, dochrapał się nareszcie Macqueron stanowiska mera, nieomal nie pękając z rozdymającej go pychy i tryumfu.
Wieczorem tego dnia zauważono rozwścieczonego Lengaigne‘a, jak spuszczał spodnie przed drzwiami swojego rywala, wywrzaskując przy tem na cały głos:
— Robię gdzie mi się podoba od kiedy świnie nami rządzą.

VI.

Minął tydzień, Franusia zawzięła się nie wracać do siostry i upór dziewczyny wywołał potworną scenę na gościńcu. Kozioł ciągnął ją za włosy, musiał ją jednak puścić, tak okrutnie ugryzła go w palec. Przeraziło to tak dalece Macquerona, że wyrzucił od siebie Frankę, oświadczając jej, że, jako przedstawiciel władzy, nie może popierać nadal buntu jej przeciwko siostrze i szwagrowi.
W tej chwili właśnie przechodziła Starsza, która zabrała dziewczynę do siebie. Osiemdziesięcioletnia kobieta wówczas tylko pamiętała o swojej śmierci, kiedy kombinowała, w jaki sposób postarać się o pozostawienie spadkobiercom swoim, wraz z majątkiem, jaknajwięcej kłopotów z niekończącemi się procesami. W tym jedynie celu zagmatwała i skomplikowała testament, aby, pod pretekstem nieskrzywdzenia nikogo, podjudzić wszystkich do wzajemnego gryzienia się. Nie mogąc zabrać majątku do grobu, umyśliła przynajmniej mieć tę pociechę, umierając, że pieniądze jej zatrują życie innym. Nie było też większej dla niej przyjemności, niż przyglądanie się, jak członkowie jej rodziny darli się z sobą ustawicznie. Chętnie więc skorzystała z okazji umieszczenia u siebie bratanicy, mimo że stoczyć musiała zrazu walkę z własnem sknerstwem. Pocieszyła ją wszakże myśl, że, wzamian za skąpe jadło, wyciągnie z dziewczyny jaknajwięcej pracy. Tego samego też zaraz wieczora kazała jej szorować schody i kuchnię, a potem, kiedy zjawił się Kozioł, przyjęła go złą miną starego, drapieżnego ptaka, i skutek był taki, że on, który odgrażał się porozbijaniem wszystkiego u Macquerona, zląkł się jej groźnego wzroku, i tylko wymamrotał coś pod nosem, onieśmielony nadzieją dziedzictwa, nie mając odwagi zadzierania i walczenia z budzącą we wszystkich postrach Starszą.
— Franka potrzebna mi jest, zatrzymam ją, skoro jej źle u was... Zresztą, jest już pełnoletnia, wypadnie wam zrobić z nią obrachunki. Trzeba będzie pogadać o tem.
Kozioł poszedł, wściekły, przerażony przewidywanemi przykrościami.
W osiem dni potem Franusia ukończyła dwadzieścia jeden lat. Była już teraz panią samej siebie. Na razie wszakże zamieniła tylko jedną biedę na drugą. I ona także drżała przed ciotką i zabijała się pracą dla niej w zimnym domu starej sknery, gdzie wszystko musiało błyszczeć samo przez się, bez używania szczotki i mydła: woda i mocne, pracowite ręce wystarczały zdaniem Starszej. Pewnego dnia, przychwyciwszy dziewczynę na rzucaniu ziarna kurom, omal nie rozpłatała jej czaszki, tak ją rąbnęła swoim kijem. Opowiadano, że, chcąc zaoszczędzić swoje konie, zaprzęgała wnuka, Hilarjona, do wozu, a jeśli nawet opowiadanie to było zmyślone, faktem było niewątpliwym, że traktowała go, jak prawdziwe bydlę robocze, waląc go, zamordowując go pracą, wyzyskując jego dziką siłę i wzamian zagładzając go, nie dając mu ani odzienia ani posłania, tak że chłopak, przymierający wiecznie głodem, oberwany, pożerający łapczywie obierzyny i pomyje, niczem świnia, ogłupiał doreszty, zagnany wiecznym strachem przed babką. Z chwilą, kiedy Franusia zrozumiała, że stanowi z nim parę w zaprzęgu, jedno już tylko miała dążenie — móc jaknajprędzej opuścić dom ciotki. Wówczas też nagle przyszła jej ochota wyjść zamąż.
Chciała poprostu skończyć z tem. Raczej byłaby dała się zabić, aniżeli pogodzić się z Lizą, tak się zawzięła w swojem poczuciu sprawiedliwości, nękającem ją nieustannie, wówczas jeszcze, kiedy była dzieckiem. Czuła, że słuszność jest po jej stronie, pogardzała też sobą, że była tak długo cierpliwa. Nie mówiła nic o Koźle, sądząc surowo siostrę jedynie, bo, gdyby nie ona, jak utrzymywała, można byłoby jeszcze mieszkać razem. Teraz, kiedy skończone z tem, raz nazawsze skończone, żyła jeno myślą odebrania swojej schedy, wszystkiego, co stanowiło jej własność. Nie dawało jej to spokoju od rana do wieczora, złościły ją nieskończone, związane z tem formalności. Jakto?.. To moje, a to twoje... Możnaby z tem załatwić się w trzy minuty!.. A może całe to kręcenie jest po tylko, żeby ją okraść?.. Podejrzewała całą rodzinę i doszła wreszcie do przekonania, że tylko mężczyzna, mąż, potrafi wyplątać ją z tego wszystkiego. Prawda, że Jan nie posiada na własność ani kawałka ziemi i starszy jest od niej o piętnaście lat. Żaden inny jednak nie stara się o nią, żaden nie odważyłby się może z powodu hec z Kozłami, których nikt nie chciał mieć przeciwko sobie, tak bardzo obawiano się Kozła w Rognes. A zresztą? miała już przecież stosunek z Janem... Niewiele to wprawdzie znaczy, skoro nie było żadnych tego skutków; ale Jan taki łagodny, bardzo uczciwy. Niech więc będzie i ten, skoro nie kocha żadnego, a zamąż wyjdzie za byle kogo, byle mieć obrońcę i byleby Kozioł miał powód do wściekania się. I ona będzie miała swojego, wyłącznie swojego chłopa.
Jan zachował bardzo ciepłe dla niej uczucie w swojem sercu. Jego żądza posiadania jej osłabła, i to znacznie, wskutek tak długiej niemożności zadośćuczynienia; doświadczał wszelako w obcowaniu z Franką bardzo miłego uczucia, uważając się za jej przyszłego męża, jako że byli z sobą po słowie. Czekał cierpliwie do pełnoletności dziewczyny, nie przeciwstawiając się jej postanowieniu zwlekania, a nawet nie dając jej, dopóki była u siostry, popełniać żadnego fałszywego kroku, który mógłby zwrócić się ostrzem przeciwko niej samej. Teraz aż nadto ma dowodów, żeby przekonać każdego uczciwego człowieka, iż słuszność jest po jej stronie. To też, pomimo że potępiał brutalną formę opuszczenia przez nią domu siostry, musiał Jan przyznać dziewczynie, że sprawa jej stoi teraz dobrze. W każdej również chwili gotów był porozumieć się z nią co do wszystkiego innego.
Ślub został w ten sposób postanowiony pewnego wieczora, kiedy Jan przyszedł zobaczyć się z nią za oborą Starszej. Przegniła ze starości przegroda oddzielała oborę od ścieżki i oboje stali oparci o barjerę, ona wewnątrz zagrody, on nazewnątrz, a między ich nogami sączył się strumyk płynnego nawozu.
— Słuchaj, Kapralu — zaczęła Franusia pierwsza, patrząc mu w oczy, — jeżeli masz jeszcze życzenie, to ja także jestem gotowa.
Spojrzał na nią wnikliwie i odpowiedział powolnym głosem:
— Nie odzywałem się z tem do ciebie, bo wyglądałoby, jakobym pożądał twojego majątku... Ale masz rację, to sama pora.
Zapadło milczenie. Położył rękę swoją na ręce młodej dziewczyny, opartej o barjerę, i dodał:
— Nie masz co zaprzątać sobie głowy Jakóbką, z powodu tego, co ludzie gadali. Od trzech lat już ani się jej tknęłem.
— To tak samo jak ze mną — odparła. — Nie chciałabym, żeby cię gnębiła myśl o Koźle... Świniarz wykrzykuje wszędzie że mnie miał. Może i ty nawet temu wierzysz?
— Wszyscy w całej wsi wierzą — mruknął, żeby nie odpowiedzieć wprost na pytanie. Widząc jednak, że Franka wciąż jeszcze patrzy mu w oczy, zdecydował się.
— Tak, wierzyłem... Rozumiałem to zresztą, bo znam tego łajdaka, nie mogłaś nie wpaść w jego łapy.
— O, zabierał się wciąż do mnie, dość mi nagniótł ciała! Ale jak ci się zaprzysięgnę, że nigdy nie miał mnie całkiem, uwierzysz mi?
— Wierzę ci.
Aby okazać jej, jaki jest rad, ujął ją powtórnie za rękę i trzymał w uścisku swojej dłoni, opierając się ramieniem o barjerę. Zauważywszy wszelako, że strumyk, cieknący z obory, moczy mu buty, rozstawił nogi.
— Tak chętnie u niego przebywałaś; mogłoby ci się podobać, że zabiera się do ciebie...
Ogarnęło ją niemiłe uczucie; szczere i śmiałe jej spojrzenie odwróciło się od niego. Opuściła oczy.
— Temwięcej, że nie chciałaś się już potem zadawać ze mną, pamiętasz? Et, mniejsza z tem, ten dzieciak, com to się tak złościł, żem nie mógł ci go zrobić, lepiej, że go teraz zrobimy. Zawsze to przystojniej.
Przerwał i zrobił jej uwagę, że stoi w kałuży.
— Uważaj, zamoczysz nogi.
I ona z kolei rozstawiła stopy i zakończyła:
— Zatem zgodziliśmy się.
— Tak, zgodziliśmy się. Wyznacz dzień, jaki uważasz.
Nie pocałowali się nawet, potrząsnęli się tylko za ręce, jak dobrzy przyjaciele, po przez barjerę. Potem każde z nich poszło w swoją stronę.
Wieczorem, kiedy Franusia oświadczyła swoją wolę wyjścia za Jana, tłumacząc się, że potrzebny jest jej mężczyzna, aby dopomógł jej do objęcia przez nią w posiadanie należnej części, Starsza nie odpowiedziała nic zrazu. Stała wyprostowana, z wybałuszonemi oczami; w myśli obliczała, jaką to jej przyniesie stratę, a jaki zysk, jaką będzie miała przy tem przyjemność, i dopiero nazajutrz pochwaliła zamiar Franusi. Przez całą noc, leżąc na swojem posłaniu, obmyślała sprawę tę, prawie wcale bowiem nie sypiała i pozostała z otwartemi oczami do rana, kombinując, jakie możnaby urządzić rodzinie przykre kawały. Małżeństwo to wydało jej się brzemiennem w takie konsekwencje dla wszystkich stron, że na samą tę myśl ogarnęła ją młodzieńcza wprost gorączka niecierpliwości. Przewidywała wszelkie związane z tem komplikacje, wyolbrzymiała je, czyniła w wyobraźni swojej zabójczemi. Tak ją to wszystko zachwyciło, że oświadczyła bratanicy chęć wzięcia całej sprawy na siebie, przez życzliwość, jak mówiła. Wymówiła wyraz ten, wymachując groźnie swoją laską: skoro bliscy opuścili ją, ona zastąpi dziewczynie matkę. Niech tylko spróbują ją ukrzywdzić!..
Zaczęła od wezwania do siebie swojego brata, Fouana, aby zażądać od niego porachunków z opieki. Stary nie mógł jednak dać żadnych wyjaśnień. Wyznaczyli go opiekunem dziewczyny bez jego woli; zresztą, wszystko zrobił pan Baillehache, trzeba więc jego się zapytać. W rzeczywistości, jak tylko zauważył, że sprawa zwraca się przeciwko Kozłom, udał jeszcze bardziej otępiałego, niż był nim wistocie. Wiek i świadomość własnej niemocy uczyniły go do reszty bezwolnym, tchórzliwym, zależnym od wszystkich. Po cóż miałby wchodzić w zatarg z Kozłami? Dwukrotnie już był bliski przeniesienia się do nich zpowrotem po nocach, spędzonych w nieustannym dreszczu trwogi na widok Hjacynta i Flądry, kręcących się po jego komorze, zasuwających gołe swoje ramiona aż pod jego siennik, aby okraść go z jego papierów procentowych i tytułów własności. Może liczyć napewno, że o ile nie umknie w porę z Zamku, zarzną go tam jak kurczę.
Nie mogąc nic wydostać z niego, odprawiła go Starsza trzęsącego się ze strachu, zagroziła mu bowiem, że odpowie przed sądem, jeżeli okaże się, że naruszono udział małej. Delhomme, do którego zabrała się zkolei, nastraszywszy go również, jako członka rady familijnej, wrócił do domu chory, tak, że Fanny przybiegła bez jego wiedzy, aby powiedzieć, że wolą odpowiadać własną kieszenią, aniżeli narażać się na jakieś procesy. Świetnie się wszystko zaczynało układać, sprawa robiła się prawdziwie podniecającą.
Powstała kwestja, czy przystąpić przedewszystkiem do podziału majątku, czy też zacząć od wydania Franusi zamąż. Starsza rozmyślała nad tem przez dwie noce, a potem zdecydowała, że należy urządzić ślub niezwłocznie. Wykalkulowała sobie, że zamężcie Franki, której teraz przyjdzie w sukurs jej mąż przy domaganiu się zwrotu jej części, bardziej jeszcze da się we znaki Kozłom. Dlatego też starała się przyśpieszyć przygotowania, biegając po całej wsi, jak gdyby odzyskała chyżość nóg z czasów swojej młodości. Zajęła się wydostaniem papierów bratanicy, kazała sobie oddać papiery Jana, załatwiała wszystko w merostwie i w kościele, posuwając nawet swoje zapamiętanie aż do wyłożenia, tytułem pożyczki, potrzebnych pieniędzy, na co oboje musieli podpisać się na stemplowanym papierze, przyczem kazała im Starsza podwoić wyłożoną sumę z uwzględnieniem procentów. Rozdzierały jej tylko serce szklanice wina, któremi musiała częstować podczas wszystkich tych przygotowań. Miała jednak na takie okazje wino kwaśne jak zepsuty ocet, nie do picia, prawdziwy „przepędź krewnych“, tak ohydny, że goście używali go nader dyskretnie, w minimalnych dozach. Zaopinjowała, że wobec sporów rodzinnych obejdzie się bez przyjęcia: ślub po mszy i po szklaneczce „przepędź krewnych“, żeby wypić za zdrowie państwa młodych.
Państwo Karolostwo, zaproszeni na ślub, odmówili, podając za powód troski, jakie mają przez zięcia swojego, Vaucogne’a. Fouan, zaniepokojony, położył się i kazał powiedzieć, że jest chory. Z krewnych przyszedł tylko Delhomme, który zgodził się być jednym z świadków Franusi, chcąc tem zaznaczyć, w jakiej ma estymie Jana, zacnego chłopa, jak się wyrażał. Ten znów ze swojej strony sprowadził dwóch świadków jeno: swojego pana, Hourdequina, i jednego z parobków folwarcznych. Całe Rognes było poruszone tem małżeństwem, tak gładko przeprowadzonem, kryjącem tyle walk i dlatego wypatrywanem ciekawie z wszystkich drzwi. W merostwie Macqueron, w obecności dawnego mera, udzielił ślubu cywilnego, przesadzając zwykłą formalistykę, napuszony w nowej swojej roli. W kościele zdarzył się przykry wypadek: ksiądz Madeline, przy odprawianiu mszy zemdlał. Nie czuł się dobrze, tęsknił za swojemi górami od czasu zamieszkania w równinnej, płaskiej Beaucji, przybity był obojętnością nowych swoich parafjan na sprawy religji i tak zgnębiony nieustannemi plotkami i kłótniami kobiet, że nie miał już nawet odwagi grozić im mękami piekielnemi. One ze swojej strony czuły jego słabość, wyzyskiwały go i nieledwie tyranizowały w sprawach kultu. Mimo to, Celina, Flora, wszystkie wreszcie okazały wielkie współczucie, widząc księdza, padającego twarzą na ołtarz. Oświadczyły wszelako, że jest to zapowiedzią rychłej śmierci jednego z nowożeńców.
Postanowiono, że Franusia będzie w dalszym ciągu mieszkała u Starszej, dopóki nie przeprowadzony zostanie podział. Ze zwykłym uporem ubrdała sobie, że zatrzyma dom dla siebie. Czy warto wobec tego wynajmować na parę tygodni mieszkanie gdzieindziej? Jan, który zatrzymać miał swoje miejsce parobka na folwarku, będzie przychodził do niej co wieczór. Ich noc poślubna odbyła się w sposób bardzo smutny i głupi, mimo że obojgu tęskno było do znalezienia się wreszcie sam na sam. Kiedy Jan wziął ją w objęcia, zaczęła łkać tak gwałtownie, że aż zachłystywała się tym płaczem. A przecież, nie wyrządził jej krzywdy, przeciwnie, obszedł się z nią bardzo delikatnie i czule. Najgorszem było, że wśród łkań powtarzała, iż nie ma nic przeciwko niemu, że płacze, nie mogąc się powstrzymać, nie wiedząc nawet z jakiego powodu. Oczywiście, takie jej zachowanie nie mogło się przyczynić do rozgrzania mężczyzny. Mimo też, że wziął ją powtórnie w ramiona i zatrzymał ją w nich, nie sprawiło im to już przyjemności, bodaj mniej jeszcze aniżeli wówczas, po raz pierwszy, na stogu. Wytłomaczył jej, że o ile tych rzeczy nie robi się odrazu, tracą potem dużo ze swojego smaku. Zresztą, pomimo tego nieusposobienia, pomimo pewnego rodzaju skrępowania, które legło im obojgu dziwnym smętkiem na serca, bardzo im było dobrze z sobą wzajem. Zgodni byli we wszystkiem, dokończyli też noc poślubną, nie mogąc spać, na decydowaniu jak mają pokierować sprawami, kiedy już będą mieli dom i grunt.
Zaraz nazajutrz wystąpiła Franusia z żądaniem dokonania podziału schedy po ojcu. Ale Starszej nie było już tak pilno: przedewszystkiem, nie miała ochoty pozbywać się tak prędko przyjemności, wolała wytaczać krew z żył swojej rodziny kropla po kropli, drobnemi ukłuciami szpileczek. Zresztą, zanadto wygodnie jej było wyzyskiwać siłę roboczą małej i jej męża, który co wieczór dwugodzinną pracą opłacał komorne za zajmowany przez nich oboje pokój. Nic dziwnego więc, że wcale niespieszno było starej kutwie pozbyć się ich i pozwolić im przenieść się do własnego domu. Musiała jednakże iść do Kozłów, aby zapytać, jak sobie wyobrażają ten podział. Ona sama, w imieniu Franusi, żądała domu, połowy uprawnego gruntu, połowy łąki, a, natomiast, odstępowała należną młodszej część winnicy, morgę, która, podług niej, odpowiadała mniej więcej wartości domu. Było to zresztą sprawiedliwe i rozsądne naogół i, gdyby udało się uskutecznić podział taki polubownie, uniknęłoby się wtrącania w tę rzecz sądów, zbierających zawsze najlepszą śmietankę z takich spraw. Kozioł, którego rozjuszyło zjawienie się Starszej, zwłaszcza, że zmuszony był okazywać jej szacunek ze względu na jej pieniądze, nie był w stanie wysłuchać relacji do końca. Wybiegł z domu, zatrzaskując za sobą gwałtownie drzwi, tak się obawiał że nie wytrzyma i że, zapominając o własnym interesie, rzuci się na starą z pięściami. Liza, pozostawszy sama, cała ponsowa z gniewu wykrzykiwać zaczęła, bełkocząc z duszącej ją irytacji.
— Co takiego? Domu jej się zachciewa tej rozpustnicy, tej dziewce nierządnej, co wyszła zamąż i nawet nie przyszła oznajmić mi o tem?!... Możecie jej powiedzieć ciotko, że po moim trupie tylko wejdzie do tego domu i w dniu, w którym dostanie go, nie będzie już mnie napewno na świecie.
Starsza zachowała niezmącony spokój.
— Dobrze, dobrze, moja kochana, nie masz co psuć sobie krwi... I ty chcesz mieć dom, i ty masz do tego prawo. Zobaczymy.
Przez trzy dni z rzędu odbywała wędrówkę od jednej siostry do drugiej, zanosząc im obelgi, jakiemi się wzajem obrzucały, doprowadzając je do takiego stanu rozjątrzenia, że obie omal się nie pochorowały. Niezmordowanie kładła przytem im obu w uszy, jak bardzo je kocha i jaką winne są jej wdzięczność, że zgodziła się wziąć na siebie taką pieską rolę. W końcu zgodzono się, że siostry podzielą się gruntem, ale dom i urządzenie jego, a także żywy inwentarz sprzedane zostaną w drodze publicznego przetargu, skoro nie może co do tego nastąpić zgoda pomiędzy stronami. Każda z sióstr przysięgała, że odkupi dom za wszelką cenę, chociażby miała sprzedać ostatnią koszulę.
Grosbois przystąpił tedy do rozmierzenia gruntu i podzielenia go na dwie części. Składał on się z hektara łąki, hektara winnicy i z dwóch hektarów ziemi uprawnej. Co do tych dwóch właśnie, położonych w tak zwanem Cornailles, Kozioł już od dnia ślubu swojego zawziął się, że nie wypuści ich z rąk, jako przytykających do pola, które miał po swoim ojcu, co razem tworzyło obszar prawie trzyhektarowy, zatem taki, jakiego nie posiadał żaden chłop w całem Rognes. Można więc sobie wyobrazić jego wściekłość na widok starego Grosbois, roztasowującego się ze swoją węgielnicą i wykreślającego tyczkami linję graniczną! Starsza zjawiła się na miejsce, aby obserwować przebieg sprawy, jako że Jan, przewidując, że mogłoby dojść do bójki, wolał nie być obecny. Wywiązał się spór, bowiem Kozioł chciał, żeby linja graniczna przeprowadzona była równolegle do doliny Aigry, gdyż w ten sposób pole jego żony przytykałoby bezpośrednio do jego własnego, ciotka, natomiast, żądała, aby podział dokonany był prostopadle, po to jedynie, żeby mu dokuczyć. Ze sporu tego wyszła Starsza zwycięzko, i Kozioł zacisnął tylko pięście, dławiąc w sobie powstrzymywaną gwałtem wściekłość.
— W takim razie, do stu tysięcy djabłów! jeżeli wyciągnę pierwszy numer, pole moje będzie przecięte na dwoje, będę miał ten kawałek po jednej stronie i mój własny grunt po drugiej?
— Ha, trudno, mój kochany, postaraj się wyciągnąć taki, z jakim ci będzie dogodniej — syknęła zjadliwie Starsza.
Kozła od miesiąca już nie przestawała zalewać żółć. Przedewszystkiem, wymykała mu się z rąk dziewczyna: do choroby wprost doprowadzała go niezaspokojona żądza od czasu, kiedy nie mógł już chwytać jej całą garścią za uda pod spódnicą w upartej nadziei, że kiedyś posiądzie ją całą. Po jej ślubie myśl, że tamten ma ją w łóżku i może używać jej ile chce, wzburzyła mu doreszty krew w żyłach. Teraz znów, wydzierał mu znienawidzony tamten ziemię z rąk, żeby i nią także zawładnąć zkolei. To zupełnie jak gdyby mu odkrawał żywy członek z ciała. Dziewczynę można ostatecznie zastąpić inną; ale ziemia, ziemia, którą uważał za swoją, której poprzysiągł sobie nie wypuścić nigdy z ręki! Krwawa mgła słała mu się przed oczy, szukał sposobów, marzył mętnie o aktach gwałtu, o mordach, których nie popełniał li tylko ze strachu przed żandarmami.
Ustalono wreszcie dzień spotkania się u pana Baillehache’a, gdzie Liza i Kozioł znaleźli się po raz pierwszy twarz w twarz z Janem i Franusią, którym towarzyszyła Starsza. Tym razem przyszła dla własnej już tylko przyjemności, pozorując jednak przyjście swoje chęcią niedopuszczenia, aby sprawa zły wzięła obrót. Weszli do kancelarji wszyscy pięcioro sztywni i milczący. Kozłowie usiedli na lewo, Jan stanął na prawo za Franusią, jak gdyby chciał zaznaczyć, że przychodzi tylko w celu udzielenia pełnomocnictwa swojej żonie. Ciotka usadowiła się w środku, chuda i wyprostowana, zwracając z zadowoleniem wypukłe swoje oczy i krogulczy nos to ku jednym, to ku drugim. Obie siostry siedziały, jak gdyby były zupełnie obce sobie, jakby nigdy się nie znały. Nie przemówiły też do siebie wzajem ani słowa i nie patrzyły jedna na drugą, zacięte, milczące. Mężczyźni tylko obrzucali się przelotnym, twardym, ostrym jak stal, błyskiem oczu.
— Przedewszystkiem, moi kochani, załatwimy się z podziałem ziemi — zaczął pan Baillehache, zachowując niewzruszony spokój wobec wyraźnej wzajemnej wrogości stron. — Co do tego przecież pogodziliście się już.
Tym razem zażądał przedewszystkiem podpisów. Akt był gotów, pozostawiono tylko niewypełnione numery udziałów przy imionach sióstr. Wszyscy musieli też podpisać akt przed losowaniem, do którego przystąpiono tuż na miejscu, aby uniknąć możliwych powikłań.
Franusia wyciągnęła numer drugi, wobec czego Lizie przypadał pierwszy. Twarz Kozła aż zczerniała od gwałtownego przypływu krwi, którą napęczniały żyły na jego skroniach. Żeby do tego stopnia nie mieć szczęścia! To dziewczysko i ten jej chłop z ich częścią, wrzynającą się klinem pomiędzy jego kawały gruntu po prawej i po lewej stronie!
— Do wszystkich czartów! — klął z zaciśniętemi zębami. — Żeby ich jasna cholera zatłukła!
Notarjusz zwrócił mu uwagę, że mógłby z tem klęciem zaczekać, aż będzie na ulicy.
— Tak, idzie nam o to, że jesteśmy teraz rozkrajani tam na górze, na równinie — rzuciła Liza, nie odwracając się do siostry. — Może zgodzą się na zamianę. Dla nas byłaby to wygoda, a dla nikogo nie krzywda.
— Nie! — odparła Franka twardo.
Starsza kiwnięciem głowy przyznała jej rację. Zmienianie tego, co los przysądził, sprowadza nieszczęście. Zachwycał ją złośliwy ten figiel przypadku. Jan, stojący za żoną, nie poruszył się, zdecydowany tak stanowczo nie brać udziału w tem wszystkiem, że twarz jego ani drgnęła.
— Kończmy z tem wreszcie — przynaglił notarjusz — nie bawmy się.
Obie siostry zgodnie wybrały go na prowadzącego przetarg domu, sprzętów i inwentarza. Sprzedaż publiczna drogą ogłoszeń, rozlepionych na murach, wyznaczona została na drugą niedzielę miesiąca i dokonana być miała w jego kancelarji. W warunkach przetargu zaznaczono, że nabywcy będzie przysługiwało prawo objęcia domu w posiadanie tego samego dnia, kiedy zostanie mu on przysądzony. Po dokonanej sprzedaży przystąpi notarjusz do ostatecznych wreszcie rozrachunków pomiędzy współspadkobiercami.
W tej chwili właśnie stary Fouan, na którego czekano, jako na opiekuna, wprowadzony został przez jednego z pisarczyków, nie pozwalającego zarazem wejść Hjacyntowi, spitemu jak bela. Mimo że Franusia była pełnoletnia już od miesiąca, rachunki z opieki nie były jeszcze zdane, co gmatwało nieco sprawę. Trzeba było koniecznie załatwić się z tem, aby uwolnić starego od odpowiedzialności. Biedak patrzył na wszystkich małemi swojemi, wytrzeszczonemi oczami, drżąc z wzrastającej obawy, że, jako skompromitowany w tej sprawie, będzie wleczony po sądach.
Notarjusz odczytał spis rachunków. Wszyscy słuchali go, mrugając powiekami, bojąc się, że mogą przepuścić słowo, w którem właśnie czai się ich nieszczęście.
— Czy macie jakieś zarzuty do postawienia? — zapytał pan Baillehache, po odczytaniu do końca.
Oszołomiło ich to pytanie. Jakie zarzuty? Może zapomnieli naprawdę o czemś i to na własną szkodę?
— Przepraszam. — wtrąciła nagle Starsza — rachunki te krzywdzą Franusię. Mój brat zamyka chyba umyślnie oczy, skoro nie widzi, że ją okradziono.
Przerażony Fouan wymamrotał:
— Co?... co?... Nie zabrałem jej ani szeląga! Przysięgam przed Bogiem, że nie wziąłem.
— Mówię, że Franusia od wyjścia zamąż swojej siostry, to znaczy, od pięciu lat bezmała, sprawowała u Kozłów obowiązki sługi i że winni są jej zapłatę pensji.
Kozioł na niespodziane to wystąpienie aż podskoczył na krześle. I Lizę również zatknęło coś w gardle.
— Pensję?!... Co?!... Siostrze?!... Nie, to już za wielkie świństwo!
Pan Baillehache musiał nakazać mu milczenie, oświadczając ze swojej strony, że młodsza siostra ma zupełne prawo żądać pensji, o ile chce.
— Tak, chcę — rzekła Franusia. — Chcę dostać wszystko co mi się należy.
— A kto mi zapłaci za to, co zżarła? — wrzasnął Kozioł, wytrącony do reszty z równowagi. — Nie można było nastarczyć jej chleba i mięsa. Niech ją pan pomaca, nie wypasło się tak leniuszysko oblizywaniem muru.
— A bielizna?.. A przyodziewek?.. dorzuciła z zaciekłością Liza. — A sam opierunek? dłużej niż dwa dni nie mogła nosić koszuli na grzbiecie, tak się pociła!
Urażona tą uwagą Franusia odgryzła się:
— Pociłam się tak nie z próżniactwa jeno z pracy.
— Pot wysycha, nie smoli — dorzuciła Starsza.
Pan Baillehache musiał się znów wtrącić. Wytłomaczył im, że trzeba obliczyć z jednej strony pensję, a z drugiej wikt i sprawunek. Wziął pióro, usiłując ustalić poszczególne pozycje podług wskazówek obu sióstr. Wybuchła straszliwa kłótnia. Franusia, którą podtrzymywała w tem Starsza, stawiała duże wymagania, oceniając pracę swoją bardzo wysoko, wyliczając co wszystko obrządzała w domu: gospodarstwo, krowy, statki i pole także, bo szwagier zatrudniał ją w polu jak parobka. Kozłowie ze swojej znów strony, rozjątrzeni, podnosili rachunek za utrzymanie dziewczyny, bo obliczali każdy zjedzony przez nią kęs, kłamliwie podawali wydatki na jej przyodziewek, żądali nawet zwrotu pieniędzy za podarunki świąteczne i imieninowe. Mimo całą jednak ich chciwość okazało się, że winni są Franusi sto osiemdziesiąt sześć franków. Ręce trzęsły im się, rozognione oczy zdawały się szukać, co jeszcze mogliby z tego uszczknąć.
Już, już miano ustalić ostatecznie rachunek, kiedy Kozioł zawołał nagle:
— Poczekajcie! A doktór, jak zatrzymała jej się krew miesięczna! Przychodził dwa razy. To znów sześć franków.
Starsza, nie chcąc dopuścić do zwycięstwa strony przeciwnej, zaczęła dręczyć Fouana żądaniem, aby sobie przypomniał, ile dni pracowała dziewczyna na folwarku wówczas, kiedy mieszkał u syna. Czy było tego pięć czy sześć dni roboczych po trzydzieści susów? Franusia wołała, że sześć, Liza, że pięć, wykrzykując jedna i druga cyfry te tak gwałtownie, jak gdyby ciskały w siebie wzajem kamieniami. Ogłuszony ich wrzaskiem Fouan nie wiedział której przyznać rację i raz zgadzał się z jedną, to znów z drugą, stukając się przytem obiema pięściami w czoło. Franusia i tym razem była górą, tak że cyfra ostateczna wyniosła sto osiemdziesiąt dziewięć franków.
— No, teraz, to już chyba wszystko? — zapytał notarjusz.
Kozioł siedział na swojem krześle, zupełnie wybity z sił, zgnębiony do ostatka tym wzrastającym wciąż rachunkiem, niezdolny do dalszej walki, uważając, że dotarł już do kresu klęski, jaka spadła na jego głowę. Zaledwie zdolny był wyszeptać zbolałym głosem:
— Jak chcą ściągnąć ze mnie koszulę, niech ściągają.
Ale Starsza miała jeszcze w zanadrzu ostatni cios, straszliwy, potężny. Zarazem coś zupełnie prostego i naturalnego, o czem wszyscy zdawali się zapominać.
— No, a te pięćset franków odszkodowania za grunt, zabrany pod budowę szosy?
Kozioł zerwał się na równe nogi, oczy omal nie wyskoczyły mu na wierzch, usta rozwarły się szeroko. Nie mógł nic na to odpowiedzieć: wziął pieniądze, musi oddać połowę. Na to niema rady. Przez chwilę zdawał się jeszcze szukać w myśli, czy jednak nie znajdzie jakiego wybiegu, nie mogąc wszelako wpaść na żaden, rzucił się nagle we wściekłem zapamiętaniu z pięściami na Jana.
— Ty, przeklęty łajdaku, to ty zepsułeś całą naszą zgodę!.. Gdyby nie ty, żylibyśmy wszyscy społem w dobrej przyjaźni, jak się patrzy!
Jan, milczący dotychczas bardzo rozsądnie, zmuszony był bronić się.
— Nie zaczepiaj, bo lunę!
Franusia i Lizka zerwały się z miejsc, stając każda przed swoim mężem.
Twarze ich rozpłomieniała wzrastająca w ciągu tak długiego czasu nienawiść, zakrzywione w szpony palce gotowe były do zdarcia paznogciami skóry z przeciwniczki. I napewno zawrzałaby bójka ogólna, której ani Starsza ani Fouan nie zdawali się starać zapobiec i w trakcie której fruwałyby w powietrzu włosy i czepki, gdyby notarjusz nie stracił nareszcie zawodowej swojej flegmy.
— Cóż, do stu tysięcy djabłów! Nie możecie poczekać, aż znajdziecie się na ulicy? Żółć człowieka zalewa, że nie umiecie dojść do zgody bez brania się za łby!
A kiedy wszyscy, dygocąc wciąż jeszcze, uspokoili się nieco, dodał:
— Zgodziliście się?.. Co?.. Dobrze, w takim razie zakończę rachunki z opieki, podpiszecie je, a potem przystąpimy do sprzedaży domu, żeby skończyć już z tem raz wreszcie... Idźcie teraz, a radzę wam, zachowywać się spokojnie, bo robienie głupstw drogo czasem kosztuje!
Słowa te otrzeźwiły ich i uspokoiły odrazu. W chwili jednak, kiedy wychodzili, Hjacynt, czekający na ojca, zelżył całą rodzinę, wydzierając się na cały głos, że to istna hańba pakować biedaka starego w te wszystkie brudne historje tylko po to napewno, żeby go okraść. Rozczulony pijackim stanem, zabrał ojca, tak samo jak go sprowadził, na słomie wózka, pożyczonego od jednego sąsiadów. Kozłowie skręcili pospiesznie w jedną stronę, Starsza pchnęła Jana i Franusię do oberży pod Dobrym Rolnikiem, gdzie kazała postawić sobie czarną kawę. Była promieniejąca.
— A tom się uśmiała! — rzekła, kładąc resztę cukru do kieszeni.
Tego samego dnia jeszcze wpadła na szczególny pomysł. Zaledwie zdążyła powrócić do Rognes, pobiegła do Ojca Kiełbasy, jednego z dawnych jej wielbicieli, jak mówiono, i taką uczyniła mu propozycję: Kozioł przysięga, że podbije cenę na dom przeciw France, chociażby mieli zostać w jednej koszuli, jeżeli więc Kiełbasa będzie podbijał także, niby to dla siebie, Kozłowie, nie podejrzewając, dla kogo to robi, odstąpią od kupna na jego rzecz. Stary był ich sąsiadem i mógł rzeczywiście chcieć rozszerzyć swoją posiadłość. Chciwiec odrazu zgodził się na tę kombinacje, za wynagrodzeniem naturalnie. Dzięki temu w drugą niedzielę tygodnia, na przetargu publicznym rzeczy poszły tak, jak przewidziała Starsza. I znów w kancelarji notarjusza Baillehache’a Kozłowie umieścili się z jednej strony, Franusia i Jan z drugiej wraz z ciotką. Oprócz nich było jeszcze trochę ludzi, jako że kilku chłopów przybyło, licząc, że bodaj czy nie kupią, jeżeli uda się dostać za półdarmo. Po czterech czy pięciu przelicytowywaniach się, rzucanych krótko przez Lizę i Franusię, cena domu dosięgła trzech tysięcy pięciuset franków, zatem istotnej swojej wartości. Franusia zatrzymała się przy trzech tysiącach ośmiustach. Wówczas dopiero wystąpił na scenę ojciec Kiełbasa i zadeklarował do czterech tysięcy jeszcze pięćset. Stropieni tem Kozłowie spojrzeli po sobie. Dalsze podbijanie stawało się niemożliwe, ogromna ta masa pieniędzy mroziła im krew w żyłach. Liza dała się jednak zapędzić do pięciu tysięcy. Stary zmiażdżył ją, skacząc jednym skokiem do pięciu tysięcy dwustu. Na tem stanęło. Dom został przysądzony Kiełbasie za pięć tysięcy dwieście franków. Kozłowie drwili głośno. Dobrze będzie podjąć taką wielką sumę, skoro Franusia wraz ze swoim łajdakiem chłopem zostali także pobici.
Jednakże, kiedy Liza, po powrocie do Rognes, weszła do starego domu ojcowego, w którym się urodziła, i w którym spędziła całe życie, taki żal ścisnął ją za serce, że zaczęła gorzko szlochać. Kozioł nawet dusił się, tak dławiło mu gardło wzruszenie. Znalazł wreszcie ulgę w ostrem natarciu na żonę. Przysięgał, że on sam byłby oddał wszystko do ostatniego włoska na własnem ciele. Ale te baby bez czucia i bez serca rozwierają sakiewki i uda wtenczas tylko, jak idzie o używanie!.. Kłamał, bo on sam powstrzymał ją. Od słowa do słowa wzięli się oboje rychło za łby. Biedny, stary, dziedziczny dom Fouanów, zbudowany przed trzema jeszcze wiekami przez jednego z przodków, dzisiaj chwiejący się, pozalepiany ze wszystkich stron, porysowany, zapadnięty, pochylony naprzód pod wstrząsającym podmuchem hulających wichrów Beaucji! Pomyśleć, że rod Fouanów zamieszkiwał go od trzystu lat już, że cała rodzina wielbiła go i czciła jak prawdziwą relikwję, dzięki czemu ceniony był wysoko przy działach spadkowych! Potężnym policzkiem, wymierzonym Lizie na odlew, obalił ją Kozioł, na co ona, podniósłszy się, tak go kopnęła, że omal nie przetrąciła mu nogi.
Następnego wieczora padł właściwy grom. Ojciec Kiełbasa zawiadomił notarjusza z samego rana, że zawarł kupno domu na przetargu z polecenia i na rzecz osoby trzeciej.
Stąd całe Rognes od południa już wiedziało, że dom został nabyty na rachunek Franusi, upełnomocnionej do tego przez Jana. Nietylko dom zresztą, ale wszystkie sprzęty, a także Gedeon i Jałosia. U Kozłów zapanował ryk bólu i rozpaczy, jak gdyby piorun w nich uderzył. Kozioł i żona tarzali się po ziemi, płacząc i wyjąc z dzikiej wściekłości, że tak mało okazali sprytu i dali się wywieść w pole tej dziewce rozpustnej. A już do ostatecznej pasji doprowadziła ich wieść, że są pośmiewiskiem całego Rognes, drwiącego z ich głupoty. Niech djabli porwą! Dać się wystrychnąć w ten sposób na dudków! Pozwolić wytrynić się z własnego domu takiem szelmowskiem podejściem! O, nie, nic z tego!.. Zobaczymy jeszcze, kto się okaże górą!
Kiedy tego samego dnia wieczorem zjawiła się Starsza, aby w imieniu Franusi porozumieć się grzecznie z Kozłem co do dnia, w którem zamierza opróżnić dom, wyrzucił ją za drzwi, zapominając o wszelkiej roztropności i odpowiadając jednem tylko słowem:
— G...o!
Poszła bardzo zadowolona, rzuciwszy mu tylko na odchodne, że przyśle się komornika poprostu. W istocie, zaraz nazajutrz, Vimeux, blady i niespokojny, z miną żałośniejszą jeszcze niż zazwyczaj, udał się do Kozłów i, zastukał ostrożnie, ciekawie obserwowany przez mieszkańców sąsiednich domów. Nie odpowiedziano mu, musiał więc zapukać mocniej i wreszcie odważył się zawołać, tłumacząc, że przyniósł wezwanie sądowe o opróżnienie domu. W tej samej chwili otworzyło się okno poddasza, głos jakiś wrzasnął ten sam, jeden, jedyny wyraz:
— G...o!
I kubeł pełen tego wylany został na głowę nieszczęśliwego komornika. Vimeux, opaskudzony od góry do dołu, musiał odnieść z powrotem pozew. Rognes do dziś dnia jeszcze trzyma się za boki, wspominając o tej przygodzie.
Starsza zabrała Jana niezwłocznie do Chateaudun, do adwokata, który wyjaśnił im, że trzeba czekać conajmniej pięć dni, zanim można będzie przystąpić do eksmisji. Dopiero, po wniesieniu podania, po wydaniu nakazu przez przewodniczącego i po przesłaniu tego nakazu do kancelarji, dokonana być może eksmisja, przy której, o ile zajdzie tego potrzeba, zawezwie komornik do pomocy żandarmów. Starsza wytargowała jednak od adwokata, jeden dzień i, po powrocie do Rognes, że to był wtorek, oznajmiła wszystkim, że w sobotę wieczorem żandarmi wyrzucą Kozłów na ulicę szablami, jak złodziejów, o ile do tego czasu dobrowolnie nie opuszczą domu.
Kiedy powtórzono Kozłowi tę nowinę, zrobił gest straszliwej groźby. Powtarzał każdemu, kto tylko chciał go słuchać, że nie wyjdzie żywy, że żołnierze będą musieli rozwalić mury, jeżeli zechcą wywlec go siłą. Nie wiedziano też w całej wsi, czy udaje warjata, czy może naprawdę zbzikował, do takiego stopnia dzika złość jego przybierała pozór szału. Biegł po gościńcu wyprzedzając wóz, puszczając konia galopem i pędząc wraz z nim, nie odpowiadając, nie ostrzegając przechodniów; w nocy nawet spotykano go, to tu, to tam, wracającego licho wie skąd, od samego djabła napewno. Człowieka pewnego, który zbliżył się do niego, zdzielił batem. Budził we wszystkich grozę, cała wieś żyła w nieustannym strachu przed nim. Zauważono jednego dnia, że zabarykadował się w swoim domu, z którego rozległy się niebawem rozdzierające krzyki i dziki skowyt. Sąsiadom zdało się, że rozpoznają głosy Lizy i dwojga jej dzieci. Wszyscy byli przerażeni, urządzono naradę, w końcu stary jakiś wieśniak poświęcił się i, przystawiwszy drabinę do jednego z okien, wgramolił się po niej, aby zajrzeć do środka. Ale okno otworzyło się, Kozioł obalił drabinę i zrzucił starego, który omal nie połamał obu nóg. — Cóż to? Nie wolno robić u siebie w domu, co się komu podoba? — Wygrażał zaciśniętemi pięściami, wrzeszcząc, że ściągnie skórę z każdego, kto ośmieli się włazić mu w drogę. Co najgorsze, Liza pokazała się także z dwojgiem maleństw, ciskając zebranym przed domem obelżywe słowa, wymawiając im, że pakują swój nos w nieswoje sprawy. Nikt nie odważył się wtrącać więcej. Przerażenie wzmagało się przy każdym nowym wybuchu wrzasków, zbiegano się, aby słuchać z dreszczem zgrozy okropności, rozlegających się aż na ulicy. Złośliwi utrzymywali, że Kozioł ma w tem wszystkiem swój cel. Inni przysięgali, że pomieszało mu się we łbie i że źle się to skończy. Nikt nigdy nie dowiedział się rzetelnej prawdy.
W piątek, w wigilję dnia, w którym spodziewana była eksmisja, rozegrała się scena, która szczególnie poruszyła mieszkańców Rognes. Kozioł, spotkawszy ojca w pobliżu kościoła, zalał się rzewnemi łzami i padł na kolana przed starym, błagając go o przebaczenie za stawianie mu się dawniej sztorcem. Może to właśnie sprowadza na jego głowę nieszczęście. Błagał go, aby powrócił do nich i zamieszkał razem z niemi, zdawał się wierzyć, że od powrotu ojca do niego zawisł cały ich ratunek. Fouan, zirytowany zawodzeniem młodszego syna, zdumiony jego pozorną skruchą, przyobiecał, że przyjmie jego zaproszenie, jak tylko skończą się te wszystkie waśnie rodzinne.
Nastąpiła wreszcie sobota. Podniecenie Kozła potęgowało się; zaprzęgał wóz i wyprzęgał od rana do wieczora, bez żadnego powodu; ludzie uciekali przed szaloną tą jazdą, osłupiającą ich swoją bezcelowością. W sobotę, już o ósmej z rana zaprzągł raz jeszcze; nie wyszedł jednak, stanął na progu, przywołując przechodzących, śmiejąc się i łkając, wykrzykując o całem swojem przejściu najplugawszemi wyrazami. — Co? Czy to nie paradne, żeby tak mogła napaskudzić człowiekowi smerda, co się ją miało za wycierucha przez pięć lat! Tak! dziewka! a jego żona taka sama! dwie skończone dziewki, obie siostrzyczki, co darły się z sobą, która poleci do niego pierwsza! Powtarzał to kłamstwo, dodając obmierzłe szczegóły, chcąc jaknajbardziej się zemścić. Lizę która wyszła w tej samej chwili, zbił przy wszystkich i wypędził uspokojoną, bo ulżyły jej otrzymane cięgi, gdy on sam zadowolony był, że ją tak dobrze wygrzmocił.
Stał przed domem w oczekiwaniu wykonawców prawa, drwiąc i lżąc, ile wlazło: zaawanturowała się szelma sprawiedliwość w drodze, czy co? — Nie oczekiwał jej już; tryumfował.
Dopiero około czwartej ukazał się Vimeux w towarzystwie żandarmów. Kozioł zbladł i zawarł pośpiesznie wrota, wiodące na podwórze. Może nie wierzył wcale, aby miano odwagę rzeczywiście doprowadzić sprawę do końca. Dom spowił się znów w grobowe milczenie. Zuchwały tym razem pod osłoną siły zbrojnej Vimeux zaczął walić obiema pięściami. Nikt nie odpowiadał. Musieli wdać się w to żandarmi, którzy puścili w ruch kolby. Stare wrota zatrzęsły się pod ich uderzeniami. Za żandarmami pociągnął długi sznur mężczyzn, kobiet i dzieci. Zgromadziło się przed domem Kozłów prawie całe Rognes w oczekiwaniu zapowiedzianego oblężenia. Nagle, wrota się otworzyły i ukazał się w nich na przedzie swojego wozu, Kozioł, wypadający galopem i zacinający konia, pędzący go wprost na zgromadzony tłum. Wpośród okrzyków przerażenia słychać go było, drącego się na całe gardło:
— Utopię się! Utopię się!
Przepadło. Oznajmił, że zamierza położyć kres wszystkiemu, rzucić się do Aigry wraz z wozem, koniem i całym dobytkiem.
Strach rozpędził ciekawych, pierzchających przed świstem bata, przed wyciągniętym galopem konia i wozu. W chwili jednak, kiedy wóz, staczając się pędem po pochyłości, groził rozleceniem się trzeszczących już kół, kilku mężczyzn puściło się, naprzód aby go zatrzymać. Szalona ta pałka, ten dziki narwaniec gotów naprawdę dać nura do wody byle dokuczyć innym. Schwytano go w porę jeszcze, ale trzeba było stoczyć z nim walkę, zagrodzić drogę koniowi, wskoczyć na wóz. Kiedy sprowadzono szaleńca z powrotem, nie wymówił więcej ani słowa, zacisnął zęby, całe ciało mu zesztywniało, poddawał się wyrokowi losu w niemym proteście bezsilnej swojej wściekłości.
W tym właśnie momencie Starsza sprowadziła Franusię i Jana, aby objęli dom w posiadanie. Kozioł poprzestał tylko na rzuceniu im w twarz ponurego spojrzenia, którem patrzył teraz na spełnienie się swojego nieszczęścia do końca. Teraz znów Liza z kolei zaczęła wrzeszczeć i miotać się jak oszalała. Żandarmi weszli, rozkazując jej pozbierać rzeczy i wynosić się. Nie było rady, musiała usłuchać, skoro jej chłop tak zbaraniał, że stoi jak gawron, nie broniąc jej kułakami. Przyskoczyła do niego, podparłszy się pięściami pod bok.
— Ach, ty, ścierko jedna, pozwalasz, żeby wyrzucono nas na bruk? Serca nie masz w piersiach, czy co? że boisz się wziąć za łby tych łajdaków? Tchórzu przebrzydły! Ładny z ciebie mężczyzna!
Kiedy, zrozpaczona jego biernością, rzuciła mu prosto w twarz te obelgi, odepchnął ją tak brutalnie, że aż zawyła z bólu. I to jednak nie wydarło mu ani słowa z gardła; milczał, jak zaklęty, w dalszym ciągu i spojrzał na nią ponurym swoim wzrokiem.
— No, matko, ruszajmy się, prędzej! — zawołał tryumfujący Vimeux. — Odejdziemy dopiero w tenczas, jak oddacie klucze nowemu właścicielowi.
Widząc, że niema rady, zaczęła Liza z furją pakować się do wyprowadzki. Od trzech dni oboje z Kozłem przenieśli dużo rzeczy, narzędzi i większych statków do sąsiadki, matki Frimat; musieli jednak być przygotowani na eksmisję, ułożyli się bowiem ze starą kobietą, która, żeby dać im czas do rozejrzenia się, odnajęła im swój dom, zbyt obszerny dla niej, zachowując sobie jedynie izbę paralityka — męża. Meble i inwentarz sprzedane były razem z domem, nie pozostało wobec tego Lizie nic więcej do zabrania prócz bielizny, pościeli i rozmaitych drobiazgów. W rozjuszeniu swojem ciskała wszystko drzwiami i oknami na sam środek podwórza, przy akompanjamencie zanoszenia się od płaczu obojga maleństw, którym wydawało się, że nastał już ich koniec. Mała Laura uchwyciła się kurczowo spódnicy matki, a Juluś rozciągnął się jak długi na podłodze wśród całego przeprowadzkowego zamętu. Widząc, że Kozioł nie rusza się z miejsca, żeby jej dopomóc, żandarmi, poczciwe dusze, sami zajęli się wkładaniem pak na wóz.
Ale sprawy popsuły się znów z chwilą, kiedy Liza zauważyła Franusię i Jana, czekających z tyłu za Starszą. Rzuciła się na nich, wylewając na siostrę potoki nagromadzonej goryczy.
— A, świnio, przyszłaś przyjrzeć się ze swoim świniarzem!.. Patrz, przyglądaj się, naciesz się naszem nieszczęściem!.. Opij się naszej krwi!.. Złodziejko! złodziejko!
Dusiła się tym wyrazem i ciskała go w twarz siostrze, ilekroć wynosiła nowy tłomok na podwórze. Franusia nie odpowiadała ani słowa, blada jak chusta, z zaciśniętemi, zwężonemi do szerokości linijki ustami i płonącemi oczami. Udawała pochłoniętą obelżywem pilnowaniem i bacznem śledzeniem, czy Kozłowie nie zabierają czegoś, co należy do niej. W pewnej chwili poznała stołek kuchenny, objęty aktem kupna.
— To moje — rzekła szorstko.
— Twoje? — To idź bierz go sobie — odparła tamta, ciskając z furją stołek prosto do kałuży.
Dom był wreszcie opróżniony. Kozioł wziął konia za uzdę, Liza zabrała dzieci wraz z ostatniemi dwoma tłomokami i z Laurą na jednej ręce i Julusiem na drugiej, wychodząc po raz ostatni ze starego domu, zbliżyła się do Franusi i plunęła jej w twarz.
— Masz! To dla ciebie!
Siostra natychmiast plunęła tak samo.
— A to dla ciebie!
Po takiem, zatrutem jadem nienawiści pożegnaniu otarły się obie powoli, nie spuszczając wzajem ze siebie wzroku, rozdzielone nazawsze, związane wzajem z sobą jedynie węzłem wrogiego burzenia się jednakiej, płynącej w żyłach ich krwi.
Odzyskując nareszcie mowę, huknął Kozioł na pożegnanie z gestem groźby w kierunku domu:
— Do rychłego zobaczenia! Powrócimy tu!
Starsza poszła za niemi, ażeby nacieszyć się widokiem do końca, zdecydowana zresztą teraz, kiedy Kozłowie byli pokonani, zwrócić się przeciwko tamtym, którzy porzucili ją tak rychło i wydawali jej się nazbyt już szczęśliwi. Długo jeszcze zatrzymywały się przed domem grupy rozmawiających półgłosem wieśniaków. Franusia i Jan weszli do pustego domu.
Jakież jednak było zdumienie Kozłów, kiedy, w momencie składania z woza tłomoków swoich do mieszkania matki Frimat, ujrzeli starego Fouana, zdyszanego, oszołomionego, oglądającego się niespokojnie poza siebie, jak gdyby w obawie przed pogonią i zwracającego się do nich z pytaniem:
— Znajdzie się tu kąt dla mnie?.. Przychodzę zamieszkać z wami.
Strach okrutny zagnał go galopem do wsi, byle uciec z Zamku. Ilekroć teraz budził się ze snu, widział Flądrę, krążącą w koszuli po izbie i wsuwającą chłopięco chudą swoją nagość do wszystkich zakamarków w poszukiwaniu pakietu, który stary schował przezornie nazewnątrz, w zasklepionem ziemią wydrążeniu skały. Hjacynt posyłał dziewczynę na przeszpiegi z powodu jej lekkości i zwinności bosych nóg, pozwalających jej wślizgnąć się wszędzie: pomiędzy stołki, pod łóżko, niczem jaszczurka. Polowanie to roznamiętniało ją; przekonana była, że dziadek zabierał papiery do siebie, wstając, wściekała się też, że nie może odnaleźć kryjówki, którą sobie obrał i do której składał je z powrotem przed kładzeniem się spać. Nie było napewno nic w łóżku, w którego głębię zapuszczała szczupłe swoje ramię, macając pościel wprawną ręką, zaledwie wyczuwaną przez starego. Tego dnia jednak, przy śniadaniu, zrobiło mu się słabo, tak zakręciło mu się w głowie, że, siedząc przy stole, upadł ze stołka. Przyszedłszy nieco do siebie, tak osłabły jeszcze, że nie mógł otworzyć oczu, znalazł się na ziemi, na tem samem miejscu i ku najwyższemu swojemu przerażeniu poczuł, że Hjacynt i Fladra rozbierają go. Zamiast niesienia mu pomocy, myśleli łotrzy o jednem tylko: aby skorzystać jaknajszybciej z okazji dokładnego zrewidowania go. Dziewczyna zwłaszcza przeszukiwała z brutalnem zacietrzewieniem, zrywając z niego bluzę, kamizelkę i spodnie, zaglądając mu pod skórę nieledwie, pod podszewkę, we wszystkie fałdy, aby znaleźć nareszcie, gdzie zaszywa swój skarb. Obiema zaciśniętemu pięściami przewracała go, rozwierała mu członki, wygarniała z niego wszystko niby z pustej kieszeni. Nic! Gdzie do djabła ma swoją kryjówkę? Gotowa była rozpłatać starego, żeby móc zajrzeć do środka! Zdjął go taki strach, że gotowi zamordować go, jeżeli się poruszy, że udawał w dalszym ciągu zemdlonego, trzymał oczy mocno zamknięte, nie drgnął żadnym muskułem, jak gdyby miał ręce i nogi z waty. Kiedy wreszcie zostawili go samego, uciekł czemprędzej, zdecydowany nie nocować już więcej w Zamku.
— Będziecie mieli dla mnie kącik? — zapytał raz jeszcze.
Kozioł zdawał się nagle ożywiony nieprzewidzianym tym powrotem ojca. Wraz z nim wracały mu znów pieniądze.
— Naturalnie, staruszku! Ściśniemy się trochę! Przyniesie nam to szczęście!
— Boże mój! byłbym bogaty, gdyby tylko szło o to, żeby mieć serce!
Franusia i Jan weszli wolnym krokiem do opustoszałego domu. Zapadała noc, ostatnie smutne błyski światła konały w cichych izbach. Wszystko tu było bardzo stare pod tym dachem ojczystym, który dawał przytułek pracy i smutkom trzech stuleci. Przywarło z nich coś posępnie poważnego do murów, jak do cienistych naw starych kościółków wiejskich. Drzwi zostały szeroko otwarte, zdawało się, że poryw burzy przewionął ponad belkami pułapu, krzesła leżały przewrócone na ziemi w nieładzie wpośród porozrzucanych szczątków przeprowadzki. Dom był jak wymarły.
Franusia zaglądała z kolei wszędzie, we wszystkie kąty. Mętne jakieś wspomnienia, dziwne, nieokreślone uczucia budziły się w niej zwolna. Tutaj, na tem miejscu, bawiła się jako dziecko. W kuchni, obok stołu, skończył życie jej ojciec. W pokoju przed łóżkiem, z którego zdjęto siennik, przypomniała sobie Lizę i Kozła, jak wieczorami sycili swoją żądzę z taką namiętnością, że słyszała ich ciężkie oddechy po przez tynk sufitu. Czy i teraz jeszcze będą prześladowali ją? Czuła tu wciąż jeszcze obecność Kozła. Tutaj schwycił ją pewnego wieczora w objęcia, a ona ugryzła go. Tam także. I tam również. We wszystkich kątach odnajdywała wspomnienia, dziwne mącące jej spokój.
W tej samej chwili, odwróciwszy się, doznała zdziwienia na widok Jana, Co robi u nich ten obcy człowiek? On sam zdawał się być jakiś nieswój, jak gdyby przyszedł w odwiedziny i nie śmiał nic tknąć. Poczucie osamotnienia przejęło ją smutkiem; gniewało ją, że nie raduje się swojem zwycięstwem. Myślała, że wejdzie do domu, krzycząc z radości, tryumfując za plecami siostry. A tymczasem dom nie sprawiał jej przyjemności, na serce legło tłoczącym cieniem szczególne zaniepokojenie. Może to wina zapadającego tak smutnie zmierzchu? Ona i mąż snuli się wciąż wśród mroków nocnych, przechodząc z jednej izby do drugiej, nie mając nawet odwagi zapalenia świecy.

Wówczas Jan, biorąc Franusię w objęcia, pocałował ją delikatnie, jak gdyby chciał jej tem powiedzieć, że jednak będą szczęśliwi.

CZĘŚĆ PIĄTA
I.

Przed zaorywaniem pól na zimę pokrywała się Beaucja, jak daleko okiem sięgnąć, stertami nawozu pod przybladłem niebem wrześniowem. Od rana do wieczora sunęły zwolna po drogach wiejskich fury, naładowane pod wierzch starą, przegniłą słomą, z której gęsto kurzyła się para, jak gdyby wiozły one ciepło ziemi. Wszędzie wznosiły się na polach niewysokie garby stert, tworząc rozkołysane, wezbrane warstwami morze podściółek z obór i stajen. Na niektórych polach rozpostarto już nawóz warstwami, które przyciemniały czerniejącą zdala smugą grunt równiny. Wraz z tą fermentacją gnojowisk spływała w łono ziemi przyszła roślinność wiosenna. Rozkładająca się materja powracała do wspólnej macierzy, śmierć rodzić miała życie, i z jednego krańca bezkresnej równiny po drugi biła w górę potężna woń tego gnoju, żywiciela chleba dla ludzi.
Pewnego popołudnia zawiózł Jan wielką furę nawozu na pole swoje w Cornailles. Od miesiąca on i Franusia zamieszkiwali już w starym domu i życie ich potoczyło się czynnym, jednostajnym trybem zwykłej egzystencji wieśniaków. Zbliżając się do swojej działki, spostrzegł zdaleka Kozła, z widłami w ręku, zajętego na sąsiedniem polu rozściełaniem stert, które złożył przed tygodniem. Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie wzajem zpodełba. Spotykali się często, zmuszeni do pracowania jeden obok drugiego, jako że byli sąsiadami. Cierpiał na tem Kozioł zwłaszcza, bowiem część Franusi, odkrajana od jego trzech hektarów, pozostawiała mu jeden odcinek na prawo i jeden na lewo, co zmuszało go do ciągłego zawracania. Szwagrowie nie zamieniali z sobą nigdy słowa. Bodaj że tak było lepiej, gdyby bowiem wybuchnąć miała kiedykolwiek sprzeczka pomiędzy nimi, gotowi byliby pomordować się wzajem.
Jan zaczął wyładowywać nawóz ze swojej fury. Wlazłszy na nią, wyrzucał gnój widłami, tonąc w nim po pas, gdy na drodze ukazał się Hourdequin, robiący zwykły popołudniowy swój przegląd. Zachował on życzliwą pamięć o dawnym swoim parobku, zatrzymał się więc, aby trochę z nim pogadać. Postarzał się, twarz jego poorały ślady trosk, jakich dostarczał mu poddostatkiem zarówno folwark, jak inne jeszcze sprawy.
— Dlaczego nie próbowaliście fosfatów, Janie? — zapytał.
Nie czekając jednak na odpowiedź, mówił w dalszym ciągu, jak gdyby chcąc rozproszyć mówieniem smutne myśli. Gnojenie, sztuczne nawozy, na nich właśnie polega właściwe zadanie dobrej uprawy. On sam wypróbował wszystko, przechodził ten okres gorączki nawożenia, jaka ogarnia czasem rolników. Przeprowadzał wszelkie próby, jedną za drugą, używał trawy, liści, wytłoczyn winogron, makuchów rzepakowych, potem znów mielonych kości, pieczonego i roztartego mięsa, wysuszonej, sproszkowanej krwi, i martwiło go jedynie, że, nie mając w pobliżu rzeźni, nie mógł wypróbować krwi nieskrzepłej. W danym momencie używał opiłek z gościńców, rzęsy z rowów, popiołu i żużla z pieców, a zwłaszcza wyczeszek z wełny, których partję zakupił w jednej z fabryk sukna w Chateaudun. Trzymał się zasady, że wszystko, co wychodzi z ziemi, nadaje się do powrócenia do niej. Urządził obszerne doły do kompostu na tyłach folwarku i zrzucać kazał do nich nieczystości z całej okolicy, wszystko, bez wyboru, co zagarniała łopata: padlinę, resztki gnijące po kątach kopców granicznych i w wodzie stojącej. Było to szczere złoto.
— Z fosfatami — dodał — miewałem czasem dobre rezultaty.
— Tak na nich oszukują! — odparł Jan.
— Tak, oczywiście, o ile się kupuje u przygodnych kupców wędrownych, objeżdżających drobne wioski... Na każdym rynku potrzebny byłby wykwalifikowany chemik, mający za zadanie rozbiór sztucznych tych nawozów, tak trudnych do otrzymania w czystym, niezafałszowanym stanie... Do nich należy przyszłość, zanim ona wszakże nastąpi, będzie już dawno po nas wszystkich. Trzeba mieć odwagę cierpieć za innych.
Ostra woń gnoju, rozgarnianego widłami Jana, ożywiła nieco właściciela folwarku. Lubił ją, wdychał z zadowoleniem zdrowego samca, jako właściwy zapach zapładnianej ziemi.
— Niewątpliwie — mówił w dalszym ciągu — nic nie może wytrzymać porównania z gnojem folwarcznym. Niestety, jednak, nigdy nie ma się go poddostatkiem. A, zresztą niszczą go, nie umieją ani przygotowywać go należycie, ani używać... Przyjrzyjcie się! Widać naprzykład, że ten oto spalony jest przez słońce. Nie osłaniacie go.
A kiedy Jan przyznał, że zachował dawny dół urządzony przez Kozła przed oborą, uniósł się Hourdequin gniewem na rutynę. On sam od kilku lat już gromadzi w swoim dole kompostowym rozmaite warstwy, wyścieła go warstwą ziemi i trawy. Urządził także cały system rur, odprowadzających do dołu tego pomyje kuchenne, ciecz odchodową bydła i ludzi, wszelkie ścieki folwarczne. Dwa razy tygodniowo polewa się u niego składany do dołu gnój ściekowym tym płynem za pomocą specjalnej pompy. Ostatnio wreszcie zaczął starannie wykorzystywać cenne nieczystości z miejsc ustępowych.
— Daję słowo, głupio byłoby darmo tracić to, co Bóg dał! Przez długi czas naśladowałem pod tym względem naszych chłopów, brzydziłem się tego. Ale Matka Kaka nawróciła mnie... Znacie Janie Matkę Kaka, waszą sąsiadkę? Otóż, widzicie, ona jedna trafiła w sedno: kapusta, pod którą opróżnia zawartość swojego naczynia nocnego, jest królewskim okazem kapusty, zarówno co do wielkości, jak smaku. Co tu gadać, wszystko wychodzi z tego.
Jan roześmiał się, zeskakując z pustej już fury swojej i zaczynając rozkładać nawóz małemi kupkami. Hourdequin szedł za nim wpośród ciepłego parowania, ogarniającego ich obu swojemi falami.
— I pomyśleć, że samemi nieczystościami, wywiezionemi z Paryża, możnaby użyźnić trzydzieści tysięcy hektarów! Obliczono to! A to wszystko marnuje się; zaledwie słaba cząstka zużytkowywana jest w postaci pudretu... I cóż wy na to? Trzydzieści tysięcy hektarów! Wyobrażacie to sobie tutaj? Wyobraźcie sobie całą Beaucję, zasłaną tem i rodzącą wspaniałe zboże!
Szerokim gestem ogarnął olbrzymi bezkres pól równinnej Beaucji. Roznamiętnionym wzrokiem widział Paryż, cały Paryż, otwierający upusty swoich dołów kloacznych, użyźniający tym strumieniem ludzkiego nawozu. Wszędzie zapełniały się nim rowy grzęd, rozlewał się on szeroką falą po polach uprawnych, morze odchodów wzbierało w pełnem słońcu pod szerokiem tchnieniem, zaostrzającem jego woń. Wielkie miasto oddawało polom życie, jakiem je one darzyły. Rola wypijała zwolna te soki zapładniające i z nasyconej, użyźnionej niemi ziemi biały chleb wyrastał, przelewał się po brzegi olbrzymiemi zbiorami.
— Potrzebny byłby chyba okręt cały! — rzekł Jan, którego ta myśl zalewania równin odchodami ludzkiemi bawiła i mierziła razem.
W tej samej chwili głos jakiś skłonił go do zwrócenia głowy w stronę, z której przychodził. Zadziwił Jana widok Lizy, stojącej w swojej karjolce, którą zatrzymała na drodze, wołając Kozła:
— Słuchaj, jadę do Cloyes po pana Fineta... Ojciec upadł bez przytomności na środku izby. Zdaje mi się, że to jego koniec... Wracaj do domu przypilnować go.
I, nie czekając odpowiedzi, zacięła konia i odjechała, coraz mniejsza, podskakująca na bryczce w oddali na równej wstędze gościńca.
Kozioł, nie spiesząc się, dokończył rozpościerania ostatnich kupek. Mamrotał coś ze złością. — Też licho nadało z tą chorobą! A może stary udaje tylko, chce żeby mu dogadzać?... Potem jednak myśl, że to musi być coś poważnego, skoro jego żona zdecydowała się na taki wydatek, skłoniła go do wciągnięcia na siebie kapoty.
— O, ten odważa swój nawóz! — mruknął Hourdequin, zainteresowany nawożeniem sąsiedniego pola. — Jak chłop skąpi ziemi i ziemia mu skąpi... Niebezpieczna z niego sztuka, radziłbym wam, Janie, mieć się z nim na baczności po waszych awanturach z działami... Jakże chcecie, żeby było dobrze, kiedy tylu jest łotrów i tyle nierządnych bab na ziemi? Ma ona nas chyba po uszy, u licha!
Pożegnawszy się z Janem, poszedł ku Borderie, ogarnięty na nowo smętkiem, W tym samym czasie wracał Kozioł ciężkim swoim krokiem do Rognes. Jan, pozostawszy sam, kończył swoją pracę składania co dziesięć metrów po kupce gnoju, wydzielającego ze zdwojoną siłą odór amonjakalny. Inne kupki kurzyły się wdali, zasnuwając widnokrąg subtelnemi smugami niebieskawych dymków. Cała Beaucja pozostawała rozgrzana niemi i woniejąca aż do nastania mrozów.
Kozłowie mieszkali w dalszym ciągu u matki Frimat, której zajęli cały dom, z wyjątkiem izby na dole, pozostawionej dla niej i dla jej sparaliżowanego męża. Było im tam przyciasno, dokuczało im to zwłaszcza, że nie mieli ogrodu warzywnego, bo, rozumie się, matka Frimat zatrzymała swój, ów kąt, który wystarczał jej do wyżywienia siebie i dogadzania choremu. Byliby nawet wyprowadzili się z tego powodu, i poszukali obszerniejszego pomieszczenia, gdyby nie spostrzegli się, że ich bliskie sąsiedztwo do pasji doprowadza Franusię. Wspólny mur tylko oddzielał dwa obejścia. Umyślnie też powtarzali bardzo głośno tak, aby mogła ich słyszeć, że popasają tu na krótko tylko i że napewno powrócą lada dzień do siebie. Po cóż więc — prawda? zadawać sobie trud nowej przeprowadzki? Dlaczego i w jaki sposób wrócą, tego nie wyjaśniali i właśnie ta, na niewiadomych jakichś podstawach oparta, zuchwała, szalona ich pewność wyprowadzała Franusię z równowagi, psuła jej całą przyjemność pozostawania panią domu, nie mówiąc już o tem, że siostra jej, Liza, przystawiała czasem drabinę do muru umyślnie, aby ciskać jej w twarz obelżywe słowa. Od czasu ostatecznego uregulowania rachunków u pana Baillehache‘a powtarzała Liza, że ją okradziono i nie przestawała rzucać potwornych oskarżeń, wykrzykiwanych z jednego podwórza na drugie.
Kiedy Kozioł przyszedł nareszcie, zastał ojca, rozciągniętego na posłaniu, w kąciku, który zajmował za kuchnią, pod schodami, prowadzącemi na górkę z sianem. Były przy nim dzieci, ośmioletni już Juliś i trzyletnia Lorka, bawiące się wylewaniem na podłogę wody z dziadkowego dzbanka i urządzaniem w ten sposób rynsztoka.
— Cóż to znów? Co się ojcu stało? — zapytał Kozioł, stając przy łóżku.
Fouan odzyskał przytomność. Jego szeroko rozwarte oczy zwróciły się zwolna w stronę syna, w którego stary wlepił wzrok, nie poruszył jednak głową, jak gdyby skamieniały.
— Niech ojciec nie robi głupstw, zadużo mamy teraz roboty!... Niema co się wylegiwać.
A że w tej samej chwili Juliś i Lorka stłukli dzbanek, wyciął obojgu po tęgim policzku, tak że dzieciaki aż zaskowyczały z bólu. Stary nie przymykał oczu i nie przestawał patrzeć rozszerzonemi, stężałemi źrenicami. Nie było co z nim robić, ani drgnął nawet. Trzeba czekać, co powie doktór. Kozioł żałował, że rzucił robotę w polu, zaczął więc rąbać drzewo przed domem, byle nie siedzieć bezczynnie.
Liza zresztą zaraz prawie przywiozła doktora Fineta, który starannie zbadał chorego, podczas gdy oboje Kozłowie z niepokojem czekali na jego wyrok. Śmierć starego byłaby ich uwolniła od niego, gdyby choroba zabiła go odrazu. Czy wiadomo jednak, jak długo to może potrwać? Gotowe też jeszcze, Bóg wie, ile kosztować. Z drugiej znów strony, gdyby wyzionąć miał ducha, zanim uda im się wyciągnąć od niego schowane pieniądze, ani Fanny ani Hjacynt nie daliby im napewno spokoju. Milczenie doktora zaniepokoiło ich nadobre. Kiedy wreszcie pan Finet usiadł w kuchni, aby napisać receptę, zdecydowali się wybadać go.
— Zatem to naprawdę coś poważnego?.. Możliwe, że gotowe trwać jaki tydzień, co?.. Boże, mój Boże! Jaka długa recepta! Co mu pan doktór takiego przepisuje?
Pan Finet nie odpowiadał, przyzwyczajony do takich wypytywań chłopów, których choroba przerażała i wytrącała z równowagi. Wziął też sobie za zasadę nie odpowiadać im i traktować ich jak chore bydło, nie wdając się w żadne z niemi gawędy. Miał duże doświadczenie w zakresie wypadków częstszych i zazwyczaj wyciągał pacjentów swoich z biedy bodaj lepiej nawet aniżeli robiłby to człowiek większej wiedzy. Przeciętność, do jakiej doprowadzili go i jakiej winę im tylko przypisywał, czyniła go twardym dla nich, co potęgowało jeszcze ich szacunek dla doktora, mimo stałego powątpiewania o skuteczności jego leków. Czy zrobi to naprawdę tyle dobrego ile kosztuje?
— Myśli pan zatem — powtórzył Kozioł, przerażony długością recepty — że poprawi mu się po tem lekarstwie?
Za całą odpowiedź wzruszył doktór ramionami. Powrócił jeszcze raz do chorego, zainteresowany, zdziwiony skonstatowanym stanem gorączkowym po lekkim tym ataku mózgowym. Z oczami, utkwionemi w cyferblat zegarka, przeliczył jeszcze raz uderzenia pulsu, nie próbując nawet wydostania jakichkolwiek wskazówek i wyjaśnień z pacjenta, patrzącego na niego w dalszym ciągu otępiałym, szklanym wzrokiem. Odchodząc, powiedział tylko:
— Potrwa to jakie trzy tygodnie... Będę tu jutro. Nie dziwcie się, gdyby bredził tej nocy.
Trzy tygodnie! Kozłowie na to jedynie zwrócili uwagę; wyrok ten uderzył w nich obuchem. Ile pieniędzy wypadnie wywalić, jeżeli doktór zechce co wieczór zapisywać takie sążniste recepty! Najgorsze było, że Kozioł musiał wsiąść zaraz na bryczkę i pędzić do aptekarza do Cloyes. Była to sobota. Matka Frimat, która wracała właśnie z targu po sprzedaniu swoich jarzyn, zastała Lizę samą jedną, tak przybitą, że kręciła się z kąta w kąt, do niczego się nie biorąc. Stara, dowiedziawszy się o chorobie Fouana, szczerze się zmartwiła; stanowczo nie ma szczęścia; gdyby była w domu, skorzystałaby z bezpłatnej porady doktora dla biednego swojego sparaliżowanego męża. Że też musiało to wypaść akurat w dniu targowym! Wieść o chorobie Fouana zdążyła roznieść się już po całem Rognes, przybiegła bowiem Flądra z zwykłą swoją zuchwałą miną i nie chciała odejść, dopóki nie dotknęła ręki dziadkowej. Potem dopiero pobiegła z powrotem do ojca, żeby mu powiedzieć, że stary napewno jeszcze nie umarł. Zaraz za tym szurgotem zjawiła się Starsza, przysłana widocznie przez Fanny. Stanęła przy łóżku brata, badając go na świeżość i blask oczu, jak bada się węgorze z Aigry; stała tak chwilkę, poczem odeszła, marszcząc nos, robiąc taką minę, jak gdyby żałowała, że nie odrazu koniec. Wobec tego jednak, że żył, nie zadawała już sobie rodzina trudu. Z jakiej racji fatygować się, skoro można prawie być pewnym, że stary wyliże się z tego.
Do północy prawie panował w domu rozgardiasz. Kozioł wrócił wściekły. Tyle tego było! I synapizmy na nogi, i lekarstwo do zażywania co godzinę, i, na wypadek gdyby się poprawiło do następnego rana, środek na przeczyszczenie. Matka Frimat zaofiarowała chętnie swoją pomoc, ale o dziesiątej, padając ze zmęczenia i senności, położyła się, nieszczególnie zainteresowana chorobą Fouana. Kozioł, który chciał pójść za jej przykładem, zaczął przynaglać żonę. — Po co będą tutaj sterczeli? Dużo ma z tego stary, że siedzą tutaj i wpatrują się w niego! Czy ulżą mu tem? — Chory bredził teraz, mówił głośno o rzeczach bez związku, zdawało mu się widocznie, że jest na polu i ciężko tam pracuje, jak niegdyś, za dni swojej młodości. Liza, którą drażniły dawne te historje, mamrotane starczym głosem, jak gdyby ojciec był już pochowany i mówił z za grobu, zabierała się już do pójścia za przykładem męża, przyszło jej jednak na myśl poskładać porządnie ubranie starego, porzucone w nieładzie na krześle. Wytrząsnęła je starannie, przejrzawszy uprzednio wszystkie kieszenie, w których nie znalazła nic prócz połamanego jakiegoś kozika i kawałka szpagatu. Kiedy jednak zabierała się powiesić je w głębi ściennej szafy, spostrzegła w samym środku jednej z półek zwitek papierów, który rzucił jej się wprost w oczy. Na ten widok skurcz nagły szarpnął ją za serce. Skarb! Skarb, tak czujnie wypatrywany od miesiąca już, szukany po najniemożliwszych kryjówkach, a teraz odnaleziony tutaj, w tak widocznem miejscu, tuż pod ręką! Chyba że stary był w trakcie szukania lepszego schowania, kiedy nagle krew uderzyła mu do głowy i upadł nieprzytomny.
— Kozioł! Kozioł! — zawołała tak zdławionym ze wzruszenia głosem, że przybiegł w koszuli, myśląc, że ojciec umiera.
I on zrazu oniemiał. Potem ogarnęła oboje szalona radość, ujęli się wzajem za ręce i zaczęli podskakiwać, niczem kozy, zapominając o chorym, który leżał teraz z zamkniętemi oczami, z głową wciśniętą wgłąb poduszek i snuł bez końca porwane strzępy swoich bredzeń. Zdawało mu się ciągle, że uprawia rolę.
— Heta! wiśta! Zawracaj! zawracaj, mówię! Ani kropli dżdżu, ziemia jak kamień, do djabła!... Rękojeście pługa się łamią, trza będzie kupić inne... Heta!... wiśta!..
— Tss...! — szepnęła Liza, odwracając się z drżeniem.
— Et, co tam? — odparł Kozioł — Nie wie przecie nic! Nie słyszysz, czy co, że gada od rzeczy?
Usiedli tuż przy łóżku, nogi podginały się pod niemi, tak silny był wstrząs ich radości.
— Zresztą — zaczęła znów — nie będzie nas nikt mógł oskarżyć, żeśmy go obszukiwali, bo Bóg mi świadkiem, że ani mi to przez myśl nawet nie przeszło. Te pieniądze same wpadły mi w ręce... Chodźmy popatrzeć!
Ale Kozioł nie czekał i rozwijał już papiery, rachując głośno.
— Dwieście trzydzieści i siedemdziesiąt, to całe trzysta... Tak, tyle właśnie. Dobrze wyrachowałem, bo to był akurat kwartał. Piętnaście sztuk stosusowych, naonczas, u poborcy... Po pięć od sta. Patrzaj, czy nie zabawne, że takie małe, mizerne papierzyny, to jednak pieniądze, takie same pewne jak prawdziwa gotówka!
Ale Liza kazała mu znów zamilczeć, przerażona nagłym chichotem teścia, który teraz, jak się zdawało, musiał przenieść się myślą w czasy owego wielkiego żniwa za Karola X, kiedy to nie było już gdzie wciskać zboża, tyle go obrodziło.
— Ile tego! Ile tego!.. Aż śmiać się chce, że go tyle!.. A, do djabła! jak obrodziło, to obrodziło!..
I zdławiony jego śmiech brzmiał jak charczenie, w którego głębi utonęła gdzieś radość, nie widać jej bowiem było na nieruchomej jego twarzy.
— Jakieś dziecinne myśli chodzą mu po głowie — wzruszył Kozioł ramionami.
Zapadło milczenie, oboje spoglądali w zadumie na papiery.
— No więc cóż? — szepnęła Liza — trzeba je będzie odłożyć na miejsce, co?
Ale Kozioł potrząsnął energicznie głową na znak przeczenia.
— Tak, tak, trzeba to odłożyć... Będzie ich szukał, narobi wrzasku, ładniebyśmy wyglądali z tą naszą świńską familijką.
I znów po raz trzeci Liza przerwała mu, przerażona nagłym płaczem ojca. Była to rozpacz jakaś przeogromna, ból bezbrzeżny, łkanie, w którem zdawały się streszczać wszystkie nędze jego życia, wybuch szlochania, powstały niewiadomo dlaczego, powtarzał bowiem tylko głosem coraz bardziej zgłuszonym:
— Przepadło!... przepadło!... przepadło!...
— Wyobrażasz sobie, że zostawię te papiery staremu? Mącić już mu się przecie zaczyna we łbie?! Żeby je jeszcze kiedy porozdzierał, albo popalił!.. O, co to, to nie!.. Ani mi się śni!..
— Tak, to prawda, to święta prawaa — szepnęła.
— No, dosyć tego!.. Kładźmy się spać!.. Jeżeli upomni się, ja za wszystko odpowiem, to moja rzecz. A innym wara od tego!
Położyli się, przedtem jednak jeszcze wynaleźli oni zkolei kryjówkę, w której schowali papiery, pod płytą starej komody, co wydawało im się pewniejsze niż w głębi zamkniętej na klucz szuflady. Ojciec, pozostawiony sam, bez światła, z obawy, aby nie zapruszył ognia, gadał i szlochał przez całą noc w nieustannem bredzeniu.
Nazajutrz doktór Finet znalazł go spokojniejszym, w lepszym stanie, niż się spodziewał. O, te stare szkapy robocze, mają duszę przygwożdżoną do ciała! Obawa gorączki zdawała się usunięta. Zapisał choremu chinę, żelazo, same lekarstwa bogaczy, których drożyzna przeraziła syna i synowę. Doktór na odchodnem zmuszony był stoczyć walkę z matką Frimat, czatującą na niego w sieni.
— Ależ, moja dobra kobieto, powiedziałem wam już, że wasz mąż i ten słup — to jedno i to samo... Nie mogę przecież poruszać kamieni!.. Cóż u djabła! Już tyle razy mówiłem wam, jak się to musi skończyć, a im prędzej, tem lepiej dla niego i dla was.
Zaciął konia i odjechał, a ona siadła na przyźbie, wybuchając płaczem. Tak, zapewnie, kawał czasu już pielęgnuje chorego swojego chłopa, siły jej słabną z wiekiem; drżała, że może jej nie starczyć już ich na uprawianie swojego kawałka ziemi; ale cóż z tego? ból ściskał jej serce na myśl, że mogłaby utracić starego, niedołężnego człowieka, który stał się dla niej jak dziecko prawie, noszone przez nią na ręku, przebierane, pieszczone i psute dogadzaniem mu. Zdrowa ręka, którą się posługiwał, sztywniała już także i teraz musiała sama wkładać mu do ust fajeczkę.
Po upływie ośmiu dni zdziwił się doktór Finet, zastawszy starego Fouana na nogach, porządnie jeszcze zataczającego się, ale usiłującego chodzić o własnej sile, bo, jak sam mówił, żeby nie umrzeć, trzeba tylko nie chcieć umierać. A Kozioł za plecami doktora śmiał się: wyrzucał stale wszystkie recepty, zacząwszy od drugiej zaraz, oświadczając, że najpewniej jest dać chorobie pożreć się samej.
Jednakże w dzień targowy dała się Liza skusić i przywiozła miksturę, przepisaną w wigilję tego dnia, i kiedy doktór w poniedziałek przyjechał po raz ostatni, opowiedział mu Kozioł, że ojciec omało co nie wpadł w recydywę.
— Nie wiem, co oni tam wleli do tej przeklętej flaszki, ale znów mocno się od tego rozchorował.
Tego samego właśnie wieczora zdecydował się Fouan rozmówić z synem. Od chwili, kiedy się zaczął dźwigać z posłania, krążył niespokojnie po domu, z pustą, pozbawioną myśli czaszką, nie mogąc sobie przypomnieć, gdzie u licha mógł zapodziać papiery. Szperał wszędzie, plądrował w każdym kącie, robił rozpaczliwe wysiłki wykrzesania czegoś z osłabłej swojej pamięci. Stopniowo jednak budzić się w nim zaczynały mętne wspomnienia. Może wcale ich nie schował, może zostały poprostu tam, na desce w szafie ściennej? Co robić jednak? Jeżeli nie ma racji, jeżeli nikt ich nie wziął, czyż miałby sam naprowadzić na ich trop? Przyznać się do posiadania tych groszy, z takim trudem uciułanych niegdyś, a potem tak starannie ukrywanych? Przez dwa dni jeszcze walczył z sobą, trawiony tą walką pomiędzy wściekłością z powodu nagłego zniknięcia papierów, a poczuciem, że nie powinien puszczać o tem pary z ust przed nikim. Powoli wszakże zaczynały fakty coraz bardziej wyjaśniać mu się w głowie, przypomniał sobie, że z rana owego dnia, kiedy dostał ataku, odłożył pakiet na zwykłe miejsce w szafie, w oczekiwaniu odpowiedniego momentu wsunięcia go w szczelinę belki na pułapie, którą wykrył, leżąc na swojem posłaniu i patrząc jak zwykle w górę. Wreszcie, obdarty ze wszystkiego, storturowany do reszty, wybuchnął, nie mogąc już dłużej strzymać.
Spożyto wieczerzę. Liza zmywała i chowała statki, a Kozioł, z miną szyderczą, śledzący ojca pilnie oczami od czasu, jak stary się podniósł, spodziewał się, że bomba wybuchnie lada moment. Kołysał się na krześle, mówiąc sobie, że moment ten nadszedł właśnie, tak bardzo stary Fouan wydawał się podniecony i nieszczęśliwy. W istocie stary, pod którym nogi przy tem nieustannem krążeniu po izbie, uginały się jak gdyby były z waty, stanął nagle przed nim:
— Papiery? — zapytał zdławionym, ochrypłym głosem.
Kozioł zamrugał powiekami, z miną głęboko zdziwioną, jak gdyby nie rozumiał.
— Co?.. co takiego?.. Co ojciec mówi?.. Papiery?.. Jakie papiery?
— Moje pieniądze! — huknął stary straszliwym głosem, groźny, prostujący się, bardzo wysoki.
— Pieniądze?.. Wasze pieniądze?.. Aha, więc okazuje się jednak, że macie pieniądze, ojcze?.. A takeście przysięgali, że za dużo na nas wydawaliście, że nie zostało wam ani szeląga... To tak? to taka z ojca sprytna sztuka! Ma jeszcze ojciec grosiwo?!
Kołysał się wciąż na krześle, podrwiwając, setnie tem rozbawiony, tryumfujący, że takiego zawsze miał nosa, bowiem on pierwszy wywąchał, że stary ma forsę.
Fouan trząsł się cały, jak w febrze.
— Oddaj mi moje papiery!
— Mam wam oddać papiery? A czy je mam? Czy mam pojęcie, gdzie są te ojcowe papiery?
— Ukradłeś mi moje papiery, oddaj mi na miłosierdzie Boże! Bo jak nie, to wydrę ci z gardła przemocą!
I, pomimo starczej słabości, ujął go za plecy i wstrząsnął nim. Ale syn porwał się i schwycił go zkolei, nie robiąc mu nic złego zresztą, po to tylko żeby go przytrzymać i wrzasnąć mu prosto w twarz:
— Tak, mam je i zatrzymam!.. Zatrzymuję te papiery na przechowanie u siebie dla ojca. Rozumiecie to, stare bydlę, co samo nie ma już głowy na karku!.. Prawdziwie czas już był najwyższy odebrać mu te papiery; o mały włos nie porozdzierał ich... Prawdę mówię Lizo, że chciał je podrzeć?
— O, tak, jakem żywa. Jak się nie wie, co się z człowiekiem dzieje!
Fouan przerażony był tem opowiadaniem. Zwarjował chyba, czy co, że nic sobie nie przypomina? Jeżeli naprawdę chciał zniszczyć papiery, jak dzieciak, co bawi się obrazkami, to znaczy, że robi już pod siebie i zda się już tylko do uboju? Cały roztrzęsiony, stracił resztkę sił i energji. Ze łzami w głosie wymamrotał tylko:
— Oddaj mi moje papiery, słyszysz?
— Nie!
— Oddaj mi, jestem przecie teraz zdrowszy.
— Nie, nie, żebyście podtarli się niemi, albo żebyście zapalili niemi waszą fajkę. Dziękuję!
Od tej chwili Kozłowie uparcie odmawiali oddania staremu papierów. Mówili o tem otwarcie zresztą, ułożyli całe opowiadanie dramatyczne, jak przybiegli szczęśliwie w ostatniej chwili, aby wyrwać je z ręki choremu, który już, już, byłby je podarł na drobne kawałki. Pewnego wieczora pokazali nawet matce Frimat naddarte już miejsce. Któż mógłby im mieć za złe, że nie dopuszczają do takiego nieszczęścia, żeby porozdzierać pieniądze, które w ten sposób stracone byłyby dla wszystkich? Słuchacze głośno przyznawali im słuszność, pomimo że w głębi duszy posądzali ich o łgarstwo. Hjacynt szczególnie nie przestawał się wściekać. Pomyśleć, że cenny ten skarb, którego on i Flądra nie mogli żadną miarą wynaleźć, odrazu wykryty został przez tamtych! A on sam przecież trzymał go już raz w ręku, i taki był głupi, że uląkł się zagarnięcia go! Doprawdy! Nie warto było wobec tego mieć reputacji tęgiego filuta! Przysięgał też sobie, że zażąda porachunków od brata, jak tylko ojciec wyciągnie kopyta. I Fanny także wygrażała się, że konieczne są obrachunki. Ale Kozłowie nie zarzekali się tego wcale, o ile oczywiście stary nie odbierze swoich papierów i sam się niemi nie rozporządzi.
Fouan wszelako, łażąc po wszystkich kominkach, opowiadał wszędzie o całej sprawie. Jak tylko mógł złapać kogoś w przejściu, wyrzekał przed nim na nieszczęśliwy swój los. W ten sposób wszedł pewnego rana na sąsiednie podwórze swojej bratanicy.
Franusia pomagała właśnie Janowi ładować na furę gnój. Podczas kiedy on, stojąc w głębi dołu, opróżniał go widłami, ona, wysoko na furze, przyjmowała kupy i udeptywała je nogami, aby zmieścić ich jaknajwięcej.
Stary stanął przed niemi i zaczął swoje lamenty.
— Czy to nie okropne? Własne moje pieniądze zabrali mi i nie chcą oddać!.. Cobyście zrobili na mojem miejscu?
Franusia zachowywała się tak, że musiał powtarzać trzy razy to pytanie. Zła była, że przychodził mówić z niemi o tem, przyjęła go też bardzo chłodno, chcąc uniknąć wszelkich powodów do zatargów z Kozłami.
— To nie nasza sprawa, mój stryju — odpowiedziała w końcu — nie obchodzi nas ona. Jesteśmy oboje z Janem szczęśliwi, że wydostaliśmy się z tego piekła!
I, odwrócona do niego plecami, udeptywała w dalszym ciągu gnój na furze, ubabrana nim aż po uda, tonąc w nim prawie, kiedy jej chłop rzucał jej kupę za kupą. Ginęła wówczas wpośród ciepłego oparu, czując się doskonale i odważnie wdychając chwytającą za gardło woń poruszanego gnojowiska.
— Nie warjat przecie ze mnie, to się widzi odrazu — prawda? — mówił dalej Fouan, jak gdyby nie dosłyszał jej odpowiedzi. — Powinni oddać mi moje pieniądze... A wy, czy także myślicie, że mógłbym porozdzierać papiery?
Ani Franusia ani Jan nie odezwali się ani słowem.
Nagle wyprostowała się Franka, stojąc na wierzchu naładowanej fury... Wydawała się bardzo wysoka, zdrowa i mocna, jak gdyby wyrosła tutaj i jak gdyby ta zapładniająca woń nawozu promieniowała z niej samej. Z rękami opartemi na biodrach, z okrągłą piersią, była teraz skończoną kobietą.
— Nie, nie, mój stryju, dajcie nam spokój! Mówiłam już wam, żebyście nie mięszali nas we wszystkie te gałgaństwa... I powiem wam jeszcze, kiedy już do tego doszło: dobrze zrobilibyście, żebyście nie przychodzili tu do nas więcej.
— Wypędzasz mnie zatem? — zapytał stary drżącym głosem.
Jan uważał za właściwe wtrącić się.
— Nie, żebyśmy was wypędzali, ale nie chcemy kłótni. Byłoby na trzy dni bójki, żeby zauważyli was tutaj... Każdy chce mieć spokój, prawda?
Fouan stał nieporuszony, patrząc to na jedno, to na drugie starczemi, wyblakłemi oczami. Potem odszedł wolnym krokiem.
— Dobrze! jak mi potrzeba będzie pomocy, będę musiał iść gdzieindziej, nie do was.
Pozwolili mu odejść, z przykrem nieco uczuciem, nie byli bowiem źli w gruncie. Ale co robić? Nic nie pomogłoby mu to, a oni napewno straciliby tylko sen i apetyt. Podczas kiedy Jan poszedł po swoje biczysko, ona starannie zgarnęła szuflą spadłe na ziemię resztki gnoju i rzuciła je zpowrotem na furę.
Nazajutrz wybuchła gwałtowna scena pomiędzy Fouanem a Kozłami. Codzień zresztą zawiązywała się na nowo kłótnia o papiery, przyczem stary powtarzał odwieczne swoje: — Oddaj mi moje pieniądze! z manjackim już uporem, a syn krótko odmawiał, rzucając mu jak zawsze: — Niech mi ojciec da spokój!... Powoli jednak zaczął się stan rzeczy psuć, od czasu zwłaszcza, kiedy stary szukać jął, gdzie syn mógł schować jego skarb. Teraz on zkolei obszukiwał cały dom, obmacywał futryny szaf, opukiwał mury, wsłuchując się, czy wydają głuchy dźwięk. Wzrok jego błąkał się ustawicznie z jednego kąta w drugi, tak wciąż zajęty był jedyną swoją troską. Jak tylko zostawał sam, oddalał pod byle pozorem dzieci i zabierał się do swoich poszukiwań z namiętnością wyrostka, rzucającego się na służącą, jak tylko rodzice wyjdą z domu. Otóż dnia tego Kozioł, powróciwszy niespodzianie z pola, zastał Fouana, wyciągniętego w całej długości brzuchem na ziemi, z nosem utkwionym w komodzie, pilnie wypatrującego, czy niema w niej jakiego ukrytego schowanka. Rozeźliło to syna, zwłaszcza, że stary był bliski celu: to, czego szukał pod spodem komody, było ukryte pod wierzchem jej i jak gdyby przypieczętowane ciężarem wieka.
— Do wszystkich djabłów z tym starym warjatem! Teraz znów udaje węża!.. Podniesie się ojciec u licha, czy nie?
Pociągnął starego za nogi i jednem pchnięciem postawił go.
— Dosyć mam, mówię, tego szpiclowania po wszystkich kątach! Naprzykrzyło mi się patrzeć ciągle, jak cały dom obszukiwany jest do ostatniej szczelinki!
Fouan, zirytowany, że schwytano go na gorącym uczynku, spojrzał na syna i rzucił mu rozwścieczonym tym razem tonem:
— Oddaj mi papiery!
— Niech ojciec da mi święty spokój! — ryknął mu Kozioł prosto w nos.
— Nie mogę już dłużej ścierpieć; źle mi tutaj, pójdę sobie.
— Bardzo dobrze, niech ojciec się wyniesie, szczęśliwej podróży! A jeżeli ojciec wróci, do czarta, to znaczy, że ojciec nie ma wstydu!

Chwycił starego za ramię i wypchnął go za drzwi.

II.

Fouan zeszedł ze zbocza wzgórza. Gniew jego odrazu przycichł. Stanąwszy na dole, zatrzymał się, oszołomiony, nie wiedząc, dokąd ma się zwrócić. Na kościele wybiła trzecia, podmuchy mroźnego wiatru ścinały szary zmierzch jesienny. Wszystko poszło tak piorunem, że nie zdążył wziąć kapelusza nawet i teraz dygotał biedak z zimna. Na szczęście, miał swój kij. W pierwszej chwili zawrócił w górę w stronę Cloyes; potem jednak zadał samemu sobie pytanie, dokąd idzie w tym kierunku i powlókł się na dół ku Rognes zwykłym swoim, ociężałym krokiem. Znalazłszy się przed drzwiami oberży Macquerona, zamierzał wejść na szklankę piwa, kiedy jednak sięgnął do kieszeni, nie znalazł w niej ani susa. Wstyd mu się też zrobiło pokazać się ludziom. A nuż wiadomo już wszystkim o jego zajściu z synem? Wydało mu się nawet, że Lengaigne, stojący na progu swojego sklepu, patrzy na niego zukosa, podejrzliwie, jak na oberwańca, włóczącego się po drogach. Lequeu, wyglądający przez jedno z okien szkoły, nie ukłonił mu się nawet. Była to rzecz zrozumiała; teraz, kiedy wiadomo było, że nie ma już nic, stał się znów przedmiotem wzgardy. Teraz, bardziej jeszcze niż przedtem, ogołocony z ostatniej na ciele nitki.
Wlokąc się tak, zaszedł aż na brzeg Aigry i tu oparł się na chwilę o parapet mostu. Przerażała go myśl o zapadającej nocy. Gdzie ją prześpi? Nie ma dachu nad głową, Pozazdrościł psu matki Bécu, który przebiegł w tej chwili właśnie przez drogę. Zwierzę wiedziało przynajmniej, na jakim barłogu ułoży się do snu, on zaś, otępiały po zelżeniu wybuchu gniewu, z przymkniętemi powiekami, szukał mętnie w pamięci, gdzie mógłby znaleźć kąt, ochroniony od zimna. Senność i zmęczenie przybierać zaczęły kształt uprzykrzonej zmory, w której cała okolica przewijała mu się przed oczami, zmiatana wichrem porywistym. Otrząsnął się jednak i zbudził nagle wysiłkiem energji. Co za sens wpadać odrazu w takie zgnębienie. Nikt nie pozwoli przecież zdychać na dworzu człowiekowi w jego wieku.
Odruchowo minął most i stanął przed wrotami Delhomme‘ów. Spostrzegłszy to, skręcił i obszedł dom od tyłu, w obawie, aby go nie zauważono. Na chwilę jednak zatrzymał się tutaj, przytknąwszy ucho do ściany obory, skąd dochodził go głos córki jego, Fanny, rozmawiającej z kimś, jak się zdawało. Miałżeby zamiar powrócić do niej? Nie umiałby tego powiedzieć; nogi same go tutaj zaniosły. Miał przed sobą całe wnętrze domu, jak gdyby się w niem znajdował: kuchnię na lewo, swoją izdebkę na piętrze, na końcu składu na siano. Wzruszenie podcinało pod nim nogi; byłby może upadł, gdyby nie podtrzymywał go mur. Stał tak długą chwilę, nieporuszony, oparty starczem, przygarbionem ciałem o dom własnej córki, której głos słyszał wciąż za ścianą, choć nie mógł rozróżnić słów, jakie wypowiadała. Może właśnie krzykliwy, przytłumiony ten odgłos poruszał go tak do głębi. Fanny musiała widocznie gniewać się na którąś z dziewek, bowiem podnosiła coraz bardziej głos, tak że słyszeć mógł już teraz ostre, suche słowa, które, mimo że nie było w nich obelżywych wymysłów, raniły znać do żywego nieszczęśliwą, łkającą teraz pod ich razami. Sprawiały one ból i jemu samemu; wzruszenie, jakie ogarnęło go przed chwilą, rozwiało się, zesztywniał też i zawarł się w sobie na myśl, że gdyby otworzył teraz drzwi, córka przyjęłaby go gniewnym, złym tym głosem. Słyszał ją już nieomal, powtarzającą: „O, ojciec, przyjdzie jeszcze na klęczkach błagać nas, żebyśmy wzięli go zpowrotem!“ Słowami temi przecięła wówczas, niby rąbnięciem siekiery, wszelkie węzły, jakie łączyły ich kiedykolwiek. — Nie, nie! raczej umrzeć z głodu, przytulić się pod byle płotem, aniżeli pozwolić jej tryumfować, pysznić się i wywyższać z tą jej dumną miną kobiety, której nic nie można zarzucić! — Oderwał z wysiłkiem grzbiet od ściany i oddalił się, z trudem wlokąc za sobą ociężałe nogi.
Nie chcąc wracać tą samą drogą, w przekonaniu, że wszyscy patrzą na niego z ciekawością, skierował się po przejściu mostu, w górę, prawym brzegiem Aigry i znalazł się niebawem wpośród winnic. Dostać się chciał widocznie na równinę, ominąwszy w ten sposób wieś. Nie obliczył się jednak, że wypadnie mu przejść obok Zamku, dokąd może zresztą znów same zaprowadziły go nogi, kierowane instynktem starych bydląt roboczych, powracających machinalnie do stajni, gdzie czeka na nie żłób z owsem. Włażenie pod górę zatkało mu dech w piersi, przysiadł więc na ziemi z boku, sapiąc ciężko i rozmyślając. Niewątpliwie, gdyby zwrócił się do starszego syna z propozycją dopomożenia mu przeciwko Kozłom, byłby go łotr ten przyjął z radością i wesoło przehulaliby cały wieczór. Z kąta, w którym siedział, węszył zapach pijatyki, trwającej już niewątpliwie od rana. Skuszony nią, przysunął się, poznał głos Armaty i pociągnął nosem smakowity dla pustego jego żołądka zapach zaprawionej sosem fasoli, którą Flądra tak świetnie umiała przyrządzać, ilekroć ojciec jej chciał ugościć zjawiającego się niespodzianie towarzysza. Dlaczegożby nie miał zajść uraczyć się z obydwoma drabami, których pijackie ryki dolatywały zdala po przez gęste kłęby fajczanego dymu? Nagły wystrzał Hjacynta rozgrzał mu serce. Już, już zbliżyć się miał do drzwi, kiedy nagle obezwładnił go ostry śmiech Flądry. Najwięcej przerażała teraz starego dziewczyna, którą miał wciąż przed oczami, chudą, bosą, w jednej koszulinie, wślizgującą się do jego legowiska z jaszczurczą chybkością, obszukującą go, pożerającą. Na co się przyda, jeżeli nawet Hjacynt dopomoże mu odebrać papiery? Dziewczyna wyciągnie mu je z pod skóry i odda ojcu. I tak nic mu z nich nie przyjdzie. Nagle drzwi otworzyły się, szelma Flądra musiała widać zwęszyć kogoś czujnym swoim nosem, bo rozejrzała się bystro dokoła, tak że stary zaledwie zdążył skryć się za krzaki, a potem umknąć, rozpoznawszy świecące w ciemności zielone, kocie jej oczy.
Znalazłyszy się na równinie płaskowzgórza, poczuł coś w rodzaju ulgi, że uciekł od ludzi. Szczęśliwy był, że dadzą mu zdechnąć chociaż w spokoju, samemu jednemu. Szedł długo przed siebie, błądząc na chybił trafił. Zapadła noc, mroźny wiatr ciął go niemiłosiernie. Chwilami, przy mocniejszym jego podmuchu, musiał odwracać się plecami, tak zapierało mu oddech, a siwa szczecina rzadkich włosów jeżyła mu się na głowie. Wybiła szósta, wszyscy w całem Rognes zasiedli już do wieczerzy. Głód osłabiał starcowi członki, zwalniał bardziej jeszcze jego kroki. Pomiędzy jednym a drugim porywem wichru spadła krótka, ostra, siekąca, jak biczem, ulewa. Przemókł do kości, i zaledwie zdążył trochę obeschnąć, idąc wciąż dalej i dalej, trafił na jeszcze dwie, równie silne. Nie wiedząc jak i kiedy, znalazł się na placu Kościelnym przed dawnym rodowym domem Fouanów, zajmowanym obecnie przez Franusię i Jana. Nie, i tutaj nie mógł się schronić, i stąd wypędzono go niemiłosiernie. Deszcz siekł z tak spotęgowaną siłą, że strach odebrał mu wszelką możność dalszego oporu. Zbliżył się do drzwi Kozłów, chyłkiem, od strony kuchni, węsząc zapach przygotowanej na wieczerzę zupy z kapusty. Całe nędzne jego ciało gotowe było poddać się, ulegając zwierzęcej potrzebie jadła i ciepła, które ciągnęły go w tę stronę. Zatrzymały go wszakże rzucone wśród mlaskania szczękami słowa Lizy:
— A gdyby tak ojciec nie wrócił wcale?
— Niema strachu! Jak go dobrze przyprze głód, przywlecze się napewno!
Na te słowa usunął się Fouan z obawy, aby nie spostrzeżono go przy drzwiach, jak obitego psa, który powraca jednak do swojej misy z jadłem. Zalewał go wstyd, ogarniała go dzika wola zdechnięcia byle gdzie pod płotem! Przekonają się, czy zmoże go głód!.. Zlazł znów po zboczu płaskowzgórza i zwalił się ciężko na koniec belki przed kuźnią Gwoździa. Nogi nie chciały go już więcej nosić, zdał się bezsilnie na wolę losu, niepomny mroków nocy i pustki gościńca, rozpoczęło się już bowiem jesienne i zimowe schodzenie na wieczornicę. Niepogoda zmuszała do zamykania domostw, wieś zdawała się wymarłą. Teraz już ulewa uciszyła wicher, deszcz lał bezustannie długiemi, prostemi strugami, z mocą i gwałtownością potopu. Stary nie miał sił podnieść się, aby poszukać osłoniętego jakiegoś kąta. Z kijem, umieszczonym pomiędzy nogami, z gołą, ociekającą deszczem głową, pozostał tak znieruchomiały, ogłupiony przemożną siłą klęski, jaka zwaliła się na niego ostatecznie. Nie myślał już nawet o niczem i nie zastanawiał się. Tak widać być musi! Jak się niema ani domu, ani dzieci, ani nic zgoła, trzeba zacisnąć pasa i spać pod gołem niebem. Wybiła dziewiąta, potem dziesiąta. Deszcz nie przestawał padać; pod nieustannie siekącą ulewą tajały stare kości ojca Fouana. Nagle, ukazały się na drodze ogniki latarek, znikające szybko pod strugami deszczu: powracano już z wieczornicy. Stary ocknął się raz jeszcze na chwilę, poznawszy wśród powracających Starszą, która wychodziła od Delhomme’ów, gdzie spędziła wieczór, aby zaoszczędzić światło u siebie w domu. Zwlókł się z wysiłkiem, aż chrupnęły stare kości i pogonił za siostrą wzrokiem, nie mogąc nadążyć, aby wejść do domu jednocześnie z nią. Przed zatrzaśniętemi przez Starszą drzwiami zawahał się, nie mając odwagi zapukać. W końcu jednak, czując się nazbyt już nieszczęśliwym i zgnębionym, zdecydował się.
Zaznaczyć należy, że na złą natrafił chwilę: Starsza była w fatalnym humorze z powodu paskudnej historji, jaka dokuczyła jej w ubiegłym tygodniu. Pewnego wieczora, kiedy znalazła się sama z Hilarjonem, przyszło jej na myśl, że mógłby narąbać drzewa, uważała bowiem, że niedość się jeszcze naharował i że mógłby zrobić coś jeszcze przed rzuceniem się spać na legowisko ze słomy. Widząc jednak, że zabiera się do tej roboty bardzo opieszale, nie odchodziła od niego i, stojąc w głębi szopy na drzewo, nie przestawała obsypywać go wymysłami. Do tego czasu w swojem ogłupieniu pod wpływem strachu, bezmyślne, zniekształcone zwierzę, obdarzone mięśniami byka, pozwalało babce wyzyskiwać swoje siły, nie śmiąc nawet podnieść oczu na nią. Od kilku dni wszakże powinna byłaby Starsza mieć się na baczności, działo się z nim bowiem coś szczególnego: dreszcz osobliwy przebiegał członki chłopaka, ilekroć objuczano go pracą nadmierną, nagłe przypływy gorącej krwi sztywniły jego członki. Chcąc pobudzić tempo jego pracy, pozwoliła sobie rąbnąć go po karku końcem laski. Hilarjon rzucił siekierę i spojrzał na babkę. Podrażniona tym buntem, zaczęła walić go po lędźwiach, po brzuchu, po całem ciele, kiedy nagle rzucił się na nią gwałtownie. Pewna była, że obali ją na ziemię, podepce nogami, zadusi; tymczasem w bydlęciu tem, pozbawionem od śmierci Palmiry uciech płciowych, przeistoczył się gniew we wściekłą chuć samczą, w której napadzie zatraciła się w niem świadomość węzłów krwi, wieku, płci nieomal. Rozbestwiony rzucił się na osiemdziesięciodziewięcioletnią babkę swoją, gwałcąc wysuszone jak kij jej ciało, w którem pozostał już tylko kościec samicy. Ale stara kobieta, silna jeszcze, niepokonana, nie dała się wnukowi. Wyrwawszy się z pod niego, schwyciła siekierę i jednym zamachem rozpłatała mu czaszkę. Na krzyki jej zbiegli się sąsiedzi, którym opowiedziała wszystko ze szczegółami: jeszcze chwila, a byłaby uległa mu. Łotr już, już, dobierał się do niej. Hilarjon skończył życie dopiero nazajutrz. Zjechał na miejsce sędzia śledczy, potem był pogrzeb i związane z całą tą sprawą najrozmaitsze udręki, które szczęśliwie udało się jej pokonać, wyszła z nich wszakże dotknięta do głębi niewdzięcznością ludzką, z mocnem postanowieniem nieoddawania nigdy już żadnych usług członkom swojej rodziny.
Fouan pukał trzy razy z rzędu, tak jednak nieśmiało, że Starsza niedosłyszała pukania. W końcu wszakże zbliżyła się do drzwi i zapytała:
— Kto tam?
— Ja.
— Co za ja?
— Twój brat.
Poznała niewątpliwie odrazu jego głos, nie spieszyła się jednak, chcąc zmusić go do wyjaśnień. Zapadło milczenie, poczem zapytała raz jeszcze:
— Czego chcesz?
Drżał, nie śmiał odpowiedzieć. Wówczas siostra szorstko rozwarła drzwi, kiedy jednak chciał wejść, zagrodziła mu wejście chudemi swojemi ramionami i zostawiła go na dworze pod strugami ulewnego deszczu, który nie przestawał lać ani na chwilę.
— Wiem, czego chcesz. Powiedziano mi o tem na wieczornicy... Tak, byłeś taki głupi, że dałeś się znów ograbić, nie umiałeś nawet uchować pieniędzy w kryjówce, a teraz chcesz, żebym wzięła cię do siebie, co?...
Widząc, że usiłuje bełkotać jakieś słowa wyjaśnień, uniosła się gniewem.
— Żebym choć nie była cię uprzedzała! Ile razy powtarzałam ci, że trzeba być nędznym tchórzem i idjotą, żeby pozbywać się własnej ziemi?!
— Masz teraz za swoje! — sprawdziło się, co ci przepowiadałam; wypędziły cię na ulicę niegodziwe twoje dzieci, musisz wałęsać się po nocy jak żebrak i nie masz nawet własnego kamienia, na którym mógłbyś złożyć głowę do snu!
Fouan z wyciągniętemi rękami płakał, usiłując odsunąć ją od drzwi. Ale Starsza nie ustępowała, wyrzucając z siebie potoki obelg, żeby ulżyć swojemu sercu.
— Nie! nie! idź żebrać o przytułek u tych, co cię obdarli ze wszystkiego. Odemnie nic ci się nie należy. Rodzina zarzuciłaby mi jeszcze, że mięszam się nie do swoich spraw... Kpię sobie zresztą z tego, ale nie daruję ci nigdy, żeś rozdał swoje mienie!..
I, wyprostowana, wyciągając zwiędłą swoją szyję i wpijając w brata okrągłe swoje oczy drapieżnego ptaka, zatrzasnęła mu gwałtownie drzwi przed nosem, rzuciwszy mu po raz ostatni:
— Zasłużyłeś sobie na to. Zdychaj na ulicy!
Fouan pozostał na dworze, zdrętwiały, nieporuszony wobec tych drzwi nielitościwych, gdy za jego plecami deszcz nie przestawał zlewać na ziemię jednostajnych swoich potoków. Odwrócił się wreszcie i pogrążył ponownie w atramentowo-czarny mrok nocy, w której tonęły lodowate strugi lejące się zwolna z upustów niebieskich.
Dokąd szedł? Utonęło to dla niego nazawsze w morzu niepamięci. Stopy jego ślizgały się w kałużach, ręce obmacywały wszystko dokoła, aby ustrzec starcze ciało od obijania się o mury i drzewa. Nie myślał już o niczem, nie orjentował się w tym zakątku wsi, którego każdy kamień był mu znany; teraz, cała ta okolica była dla niego obcem, dalekiem, straszliwem jakiemś miejscem, w którem czuł się zatracony, niezdolny do kierowania własnemi krokami. Skręcił na lewo, ale, w obawie wybojów, cofnął się znów na prawo i stanął, drżąc ze strachu, czując się zagrożony ze wszystkich stron. Natrafiwszy na płot jakiś, szedł wzdłuż niego aż do furtki, która otworzyła się przed nim, Ale zaraz za furtką ziemia rozstąpiła się przed nim, wpadł wgłąb dołu. Dobrze mu tu było, deszcz nie przedostawał się do dna jamy, dającej ciepły przytułek. Nagle pochrząkiwanie czyjeś ostrzegło starego, że dzieli jamę z wieprzkiem, który, w przekonaniu, że rzucono mu nową porcję jadła, wtykał mu już ryj swój pod żebra. Zawiązała się między niemi walka, starzec zbyt jednak słaby, wylazł z dołu w obawie, aby wieprz go nie pożarł. Nie w stanie iść dalej, położył się przy furtce, zwinięty w kłębek, aby okap daszka ochraniać mógł go nieco przed deszczem. Mimo to, rozbryzgujące się krople padały mu w dalszym ciągu na nogi, lodowate podmuchy wichru mroziły odzież, przemiękłą na zesztywniałem z zimna ciele. Zazdrościł wieprzkowi, byłby też może powrócił do jego jamy, gdyby nie słyszał go za swojemi plecami, wściekle przegryzającego furtkę i złowrogo przy tem pochrząkującego.
O świcie ocknął się Fouan z bolesnej senności, w jaką pogrążyło go znużenie. Ogarnął go znów wstyd na myśl, że cała wieś wie już o jego przygodzie, że wiadomo, jako stał się zupełnym już nędzarzem. Jak się nie ma nic, niema co liczyć na sprawiedliwość, ani na litość ludzką.
Powlókł się wzdłuż płotów z obawy, aby nie otworzyło się które okno i nie poznała go która z wcześnie zrywających się kobiet. Deszcz padał wciąż; pod jego strugami zbliżał się stary ku równinie i zaszył się wgłębi stogu siana. Przez cały dzień krył się w ten sposób, uciekając z jednego schronienia do drugiego, tak wystraszony, że po paru godzinach, myśląc, że jest wykryty, zmieniał kąt, w który się zaszywał. Jedyną myślą, jaka go teraz dręczyła, było pytanie, jak długo będzie musiał się jeszcze tak mordować, zanim nie ulituje się nad nim śmierć. Mniej cierpiał z zimna, dręczył go nadewszystko głód, czuł, że napewno umrze z braku jadła. Jeszcze jeden dzień i jeszcze jedna noc może. Dopóki było widno, nie słabła jego wola: wolał skończyć w ten sposób, aniżeli powrócić do Kozłów. Wraz jednak z zapadającym zmrokiem ogarnął go okrutny lęk, że wypadnie mu spędzić jeszcze jedną taką noc pod nieustającym potopem. Zimno przenikało go aż do szpiku, głód wyżerał mu wnętrzności, dokuczliwy, nie do zniesienia. Kiedy wreszcie czarna noc zasnuła niebo, wydało mu się, że tonie w tym, ociekającym strumieniami wody, mroku; głowa jego była już pusta zupełnie, przestała nim rządzić, nogi poruszały się jeszcze automatycznie, wiódł go już tylko instykt zwierzęcy. W ten sposób, wbrew woli swojej niejako, znalazł się znów w kuchni Kozłów, której drzwi otworzył, sam nie wiedział jak i kiedy.
Kozioł i Liza dojadali właśnie pozostałą z dnia poprzedniego zupę z kapusty. Kozioł na szelest kroków odwrócił głowę i spojrzał na Fouana, milczącego, spowitego w kłęby pary, dymiącej się z przemoczonej jego odzieży. Minęła długa chwila, wreszcie Kozioł odezwał się tonem drwiącym:
— Wiedziałem, że ojciec nie będzie miał wstydu.
Stary, zesztywniały, zacięty, nie otworzył ust, nie wymówił słowa.
— No, babo, daj mu żarcie, kiedy głód sprowadził go z powrotem.
Liza wcześniej już podniosła się i przyniosła staremu miskę zupy. Ale Fouan wziął miskę i usiadł na boku, jak gdyby nie decydując się usiąść do stołu razem z synem i synową; nie przeszkodziło mu to jednak wychleptać żarłocznie całą zawartość. Całe jego ciało dygotało w gorączce nasycania głodu. Kozioł kończył tymczasem swoją wieczerzę bez pośpiechu, kołysząc się na krześle, wydzióbując zdaleka końcem noża kawałki sera i zanosząc je odrazu do ust. Bawiła go żarłoczność starego; patrzył na znikające w bezzębnych jego ustach czubate łyżki i podkpiwał sobie z niego.
— Widzę, że ten spacer na świeżem powietrzu dodał ojcu apetytu. Ale codzień żeby ojciec chciał tak wsuwać, zadużoby kosztowało wyżywienie ojca.
Stary pochłaniał i pochłaniał, i tylko przelewało mu się w grdyce. Nie wymówił wciąż ani słowa. Za to Kozioł używał na nim ile wlazło.
— A, stare łobuzisko, pozwala sobie hulać po nocach za domem!.. Licho go wie! Może poszedł do dziewuch.... To z tego widać tak wymiotło mu w brzuchu?..
Stary nie odpowiadał w dalszym ciągu, zawziął się w milczeniu i tylko słychać było gwałtowne połykanie pochłanianych łyżek jadła.
— Mówię do was przecie, ojcze, moglibyście odpowiedzieć mi choć przez wdzięczność! — zawołał zirytowany Kozioł.
Fouan nie podniósł nawet z ponad miski swoich mętnych, nieruchomo wpatrzonych w nią oczu. Zdawał się nie słyszeć, ani nie widzieć, jak gdyby był o sto mil zdaleka, jak gdyby chciał pokazać, że wrócił tylko, żeby się najeść, że żołądek jego jest tutaj, ale nie serce. Wyskrobywał teraz dno miski łyżką, szorując po niem z całej siły, żeby nie pozostawić nic ze swojej porcji.
Liza, poruszona tym apetytem wygłodzonego, odważyła się wtrącić.
— Daj mu spokój, widzisz, że udaje trupa.
— Niech no nie zachciewa mu się więcej urągać mi! — dodał rozjuszony Kozioł. — Raz jeden mogło mu to jeszcze ujść na sucho. Ale niech sobie zapamięta przeklęty uparciuch; dzisiejsza historja ma mu posłużyć za naukę! Jak jeszcze raz dokuczy mi swojem upominaniem się, wyrzucę na zbity łeb na ulicę. Niech tam zdycha z głodu!
Fouan, skończywszy jeść, zwlókł się z wysiłkiem z krzesła. Niemy wciąż, zachowujący grobowe milczenie, które zdawało się potęgować wciąż, odwrócił się do syna plecami i poczłapał pod schody aż na swoje posłanie, na które rzucił się w całem ubraniu. Sen zmógł go tam odrazu; zasnął w jednej chwili, nie oddychając prawie, ciężkim, ołowianym snem przemordowania. Liza, która poszła zajrzeć do niego, wróciła do męża, mówiąc, że kto wie, czy stary nie umarł. Ale Kozioł, który zadał sobie trud pójścia, wzruszył tylko ramionami. Właśnie też! Umarł! Alboż to się umiera tak łatwo?! Musiał dobrze natłuc się po drogach, że doprowadził się do takiego stanu! Nazajutrz rano, kiedy przyszli do niego, stary ani się poruszył. Spał wieczorem jeszcze i obudził się dopiero z rana, po następnej nocy, po trzydziestu sześciu godzinach kamiennego odrętwienia.
— Aha! Jest ojciec znów! — zadrwił z niego Kozioł. — Jużem myślał, że się nie obudzi więcej, że nie będzie zjadał naszego chleba.
Stary nie spojrzał na syna, nie odpowiedział mu i wyszedł na drogę, aby zaczerpnąć powietrza.
Od tego dnia zawziął się. Zdawało się, jakoby zapomniał o papierach procentowych, których nie chciano mu oddać; nie mówił o nich przynajmniej; przestał ich szukać, zobojętniały może, a w każdym razie zrezygnowany. Zerwanie jego wszakże z Kozłami było kompletne. Zaciął się w milczeniu, jak gdyby odgrodzony niem od nich i pogrzebany. Nigdy, przy żadnej okazji, w żadnej sprawie, nie odzywał się do syna i synowej. Żył z niemi w dalszym ciągu wspólnem życiem, sypiał u nich, jadał, widywał ich, stykał się z niemi od rana do wieczora, i nigdy ani spojrzenia, ani słowa, jak gdyby był ślepym i niemym, cieniem jeno, wlokącym się wśród żywych. Sprzykrzyło im się wreszcie zajmować nim, nie wydostając z niego w odpowiedzi ani dźwięku; pozostawili go więc w spokoju. Kozioł, a nawet i Liza, przestali mówić do niego, i odtąd znosili go już tylko u siebie, niby stary sprzęt, przeniesiony na inne miejsce, aż wreszcie przestali zupełnie zdawać sobie sprawę z jego obecności.
W całym domu miał Fouan jedynego przyjaciela, małego Julisia, który ukończył w tym czasie dziewięć lat. Czteroletnia Lorka patrzyła już na dziadka twardym, surowym wzrokiem pozostałych członków rodziny i wymykała się z jego ramion, zła i nadąsana, jak gdyby i ona także wydała już wyrok potępienia na zbędną tę gębę. Juliś, natomiast, lubił wtulać się dziadkowi między nogi, pozostając w ten sposób ostatnim węzłem, łączącym starego Fouana z życiem innych ludzi, służąc mu za pośrednika, kiedy konieczność dania odpowiedzi, potakującej czy przeczącej, stawała się nieunikniona. Matka posyłała go, a malec przynosił odpowiedź, dziadek bowiem jedynie w stosunku do niego naruszał milczenie. Nadto, wobec zupełnego zaniedbywania potrzeb starego przez wszystkich, chłopiec pomagał mu, niby mała gosposia, zaściełać łóżko z rana i przynosił mu jego porcję jadła, którą dziadek spożywał przy oknie, trzymając miseczkę na kolanach, nie chcąc nigdy zająć dawnego swojego miejsca przy stole. Obydwaj bawili się razem. Stary uszczęśliwiony był, mogąc, wziąwszy malca za rękę, chodzić z nim daleko, wciąż przed siebie, i w takich chwilach wyrzucał z serca wszystko, co dusił w sobie przez tyle czasu, nie przestawał mówić, ogłuszając towarzysza potokiem słów, wysławiając się z coraz większą trudnością, odkąd przestał posługiwać się mową. Ale mamroczący niewyraźnie starzec i malec, którego interesowały jedynie gniazda ptasie i kępy jerzyn, rozumieli się doskonale i gawędzili z sobą całemi godzinami. Dziadek uczył malca, jak zakładać gałązki z lepem na łowienie ptactwa i zmajstrował dla niego małą klatkę do umieszczania w niej świerszczy. Drobna rączka dziecka, którą ujmował w zwiędłej swojej dłoni podczas wędrówek po pustynnych, bezludnych i pozbawionych ziemi uprawnej drogach, była wszystkiem, co podtrzymywało go w życiu, co dawało mu jeszcze cień zadowolenia z egzystencji.
Fouan był zresztą jakgdyby wykreślony z liczby żyjących. Działał za niego, odbierał i podpisywał Kozioł, pod pozorem że biedaczysko na starość stracił głowę. Renta w wysokości stu pięćdziesięciu franków, pochodząca ze sprzedaży domu, była wypłacana Kozłowi bezpośrednio przez pana Baillehache’a. Trudności miał Kozioł jedynie z Delhomme’m, który nie zgadzał się na wypłacanie dwustu franków, należnych od niego Fouanowi, inaczej, aniżeli wprost na ręce ojca; z chwilą wszakże, kiedy zamknęły się drzwi za szwagrem, zagarniał Kozioł odrazu pieniądze. Czyniło to razem trzysta pięćdziesiąt franków, do których, jak jękliwie narzekał, dodawać musiał drugie tyle, a może i więcej, ażeby wyżywić starego, któremu, podług niego, nie można było nigdy nastarczyć jadła. O papierach procentowych nie było więcej mowy; leżą dobrze schowane; pomyśli się o nich potem. Co się tyczy procentów, obracał je, jak zapewniał, na wypłacenie wedle umowy, co rano piętnastu susów Ojcu Kiełbasie za odziedziczenie po nim po jego śmierci morgi gruntu. Kozioł dowodził, że nie należało zrywać tego kontraktu, bowiem zbyt wiele tkwiło już w nim spłaconych przez Fouana pieniędzy. Opowiadano sobie jednak od ucha do ucha, że Ojciec Kiełbasa, steroryzowany, zagrożony nieprzyjemnym kawałem, zgodził się zerwać umowę, zwracając Kozłowi połowę pobranych sum, tysiąc czy dwa tysiące franków. Milczenie starego łotra o tej sprawie dało się tłumaczyć ambicją oszusta, który nie chciał się przyznać, że i jego zkolei nabrano. Węch Kozła mówił mu, że stary Fouan umrze pierwszy: wystarczyłoby dać mu porządnego kopniaka, a napewno nie podniósłby się więcej.
Minął rok, a Fouan, któremu z każdym dniem wyraźnie ubywało sił, żył wciąż jeszcze. Nie był to już dawny, ochędożny, starannie ogolony chłop, z równo podstrzyżonemi wąsami, w świeżej, czystej bluzie i czarnych spodniach. Na jego zaostrzonej, wychudłej twarzy pozostawał już tylko wielki, kościsty nos, wydłużający się ku ziemi. Z rokiem każdym pochylał się starzec coraz bardziej i teraz chodził już, zgarbiony we dwoje, tak, że pozostawało mu tylko pochylić się po raz ostatni, aby znaleźć się odrazu w jamie mogilnej. Wlókł się przy pomocy dwóch kijów, wyrosła mu długa, brudno-siwa, zmierzwiona broda, donaszał stare, zniszczone ubranie syna, i tak był niechlujny, że budził wprost wstręt w pełnem świetle dnia, podobny do starych, odzianych w łachmany włóczęgów, od których ludzie odwracają się z obrzydzeniem. W tej ruinie człowieka żyło jeszcze zwierzę tylko, zwierzę ludzkie, podtrzymywane jedynie instynktem życia. Żarłoczność kazała mu rzucać się na misę z jadłem, którego nigdy nie miał dość, tak że posuwał się nawet do wykradania Julisiowi kromek chleba z masłem, o ile malec nie potrafił w porę ich sprzątnąć. Zmniejszano mu jego porcje pod pozorem, że stary przeżarłby się. Kozioł zarzucał mu, że stracił w Zamku, przestając z Hjacyntem, wszystkie dawne swoje dobre przyzwyczajenia wstrzemięźliwości. Było to poniekąd prawdą, bowiem ten niegdyś trzeźwy, nie znoszący dogadzania sobie chłop, obywający się chlebem i wodą, przywykł tam do obżarstwa i pijatyki, zasmakował w mięsie i wódce, do których przyzwyczaił go starszy syn, a wiadomo, jak łatwo przejmuje się złe skłonności, tembardziej, jeżeli rodzony syn rozpaja ojca. Liza musiała zamykać wino i wódkę, spostrzegłszy, że zawartość karafinek maleje ze zdumiewającą szybkością, a w dni, kiedy gotowano na obiad mięso, stawiała na czatach przy garnku małą Lorkę. Od czasu też, kiedy stary wypił na kredyt filiżankę kawy u Lengaigne’a, uprzedził Kozioł jego i Macquerona, że nikt nie będzie płacił długów Fouana, niech się więc strzegą kredytowania mu. Stary zachowywał w dalszym ciągu tragiczne swoje milczenie, czasem tylko, kiedy miska jego z jadłem nie była napełniona po brzegi, lub kiedy sprzątano wino ze stołu, zanim mu dano się go napić, patrzył bystro na Kozła złem spojrzeniem w bezsilnej wściekłości niezaspokojonego pożądania.
— Tak, tak, może ojciec się na mnie patrzeć, ile chce, — mruczał Kozioł, — ani mi się śni opychać jadłem darmozjadów! Kto lubi mięso, niech zarobi na nie! Przebrzydły pasibrzuch!... Nie wstydzi się ojciec być na starość obżartusem i opojem?
Fouan, który nie powrócił do Delhomme’ów, zaciąwszy się w urażonej dumie, dotknięty do żywego słowami, wypowiedzianemi niegdyś przez córkę, musiał teraz znosić od Kozła obelżywe słowa, a nawet łajania. Nie pamiętał już o pozostałych swoich dzieciach; wpadł w zupełną apatję i na myśl mu już nawet nie przychodziło, że mógłby wydostać się stąd. A zresztą, gdzieindziej nie byłoby też lepiej. Po cóż więc zmieniać? Fanny, przechodząc obok ojca, ani drgnęła; poprzysięgła sobie, że nigdy nie przemówi do niego pierwsza. Hjacynt, miększy w gruncie od innych, choć przez jakiś czas boczył się na starego za brzydki sposób, w jaki opuścił Zamek, zabawił się pewnego wieczora spojeniem go u Lengaigne‘a aż do utraty przytomności, a potem odprowadzeniem go w tym stanie do Kozłów. Zrobiła się straszna chryja, cały dom był na nogach, Liza musiała uszorować podłogę w kuchni, Kozioł przysięgał, że jeżeli się to jeszcze raz powtórzy, pośle ojca spać na gnojówkę. Dlatego też stary, nastraszony, bał się teraz starszego syna do tego stopnia, że przemagał nawet swoją żarłoczność i nie przyjmował od niego poczęstunku. Często też, siadując przy drodze, widywał Flądrę, oprowadzającą swoje gęsi. Dziewczyna zatrzymywała się, wświdrowywała w niego wązkie szparki swoich oczu, obszukując go niemi niejako, gawędziła z nim przez chwilę, podczas kiedy sznur sunących za nią ptaków czekał, stojąc na jednej nodze z wyciągniętemi w jednym kierunku szyjami. Pewnego ranka wszakże spostrzegł, że skradła mu chustkę; odtąd, jak tylko ujrzał ją zdaleka, machał na nią swojemi kijami, żeby odpędzić ją precz. Flądra śmiała się szyderczo, bawiła się szczuciem na starego swoich gęsi i odchodziła wówczas dopiero, kiedy przypadkowy jakiś przechodzień groził jej kułakiem, jeżeli nie zostawi dziadka w spokoju.
Dotychczas jednak mógł Fouan chodzić. Było to wielką dla niego pociechą, nie przestał bowiem interesować się ziemią i wlókł się zawsze na dawne swoje pola, pociągany manją starych amantów, nie dających spokoju dawnym swoim kochankom. Włóczył się zwolna po drogach potykającemi się krokami starca i stawał na krawędzi którego z pól, zatrzymując się godzinami w tej pozycji, oparty na obu swoich laskach, poczem lazł dalej na inne pole, przed którem znów wystawał, nieruchomy, podobny do drzewa, wyrosłego tutaj i uschłego ze starości. Zmętniałe jego oczy nie rozróżniały już ani żyta, ani jęczmienia, ani owsa. Wszystko zlewało się przed nim, i z chaosu tego wypływały niewyraźne jakieś wspomnienia przeszłości: pole to przyniosło w tym a tym roku tyle a tyle hektolitrów. Daty nawet i cyfry mącić mu się już zaczynały w końcu. Jedyne pozostało mu już tylko uczucie żywe, niesłabnące: ziemia, ta ziemia, której tak pożądał, ziemia, której w ciągu sześćdziesięciu lat oddał wszystko, ręce i nogi swoje, serce, życie, ta ziemia niewdzięczna przeszła w objęcia innego mężczyzny i rodziła w dalszym ciągu, nie myśląc nawet o udzieleniu mu jego części! Bezmierny smutek ogarniał go na myśl, że nie chce go ona znać już więcej, że nie pozostało mu nic a nic po niej, ani pieniądze, ani kęs chleba, że musi umrzeć, zgnić dla niej, zobojętniałej, która skorzysta ze starych jego kości, aby odmłodzić się ponownie! O, doprawdy, żeby dojść do takiego końca, żeby zostać na stare lata ogołoconym ze wszystkiego, stać się kaleką, nie warto było zabijać się przez całe życie pracą!... Po całodziennem wałęsaniu się takiem dokoła dawnych swoich pól padał na posłanie tak zmordowany, że nie słychać było prawie jego oddechu.
I to ostatnie wszakże zainteresowanie jego życiem słabło wraz z słabnięciem jego nóg. Niebawem tak trudno mu było chodzić, że nie ruszał się już z obrębu wioski. W dni pogodne miał trzy czy cztery uprzywilejowane miejsca postoju: belki przed kuźnią Gwoździa, most na Aigrze i ławkę kamienną przy szkole. Wolnym krokiem przenosił się z jednego z tych miejsc na drugie, zużywając godzinę całą na przejście dwustu metrów, wyciągając z piachu swoje saboty, niby koła ciężkiego wozu, zgarbiony, zgięty we dwoje, potykający się co krok, nie mogący utrzymać się na chwiejnych nogach. Często pozostawał przez całe popołudnie przykucnięty na końcu belki, wygrzewając się na słońcu. Zupełnie otępienie unieruchomiło go; spał, zdało się, z otwartemi oczami. Przechodnie nie kłaniali mu się, stał się już rzeczą nieledwie. Fajeczka nawet ciążyła mu, przestał też palić, nie mogąc utrzymać jej pomiędzy dziąsłami, a samo już napychanie jej i zapalanie było dla niego pracą zbyt wyczerpującą. Jedynem jego pragnieniem było móc nie ruszać się z miejsca, tak marzł, lodowaciał i trząsł się z zimna za każdem poruszeniem, pomimo jaskrawych promieni południowego słońca. Był to ostatni już, po zamarciu woli i władzy, etap upadku; ostateczne zezwierzęcenie, odczuwanie już jeno nędzy swojej i opuszczenia przez istotę, świadomą, że niegdyś żyła jak człowiek. Nie narzekał zresztą i nie żalił się, nawykły do swojej roli ochwaconej szkapy, na nic już nieprzydatnej i dobijanej z chwilą, kiedy bez pożytku dla ludzi zżera owies. Stary nie jest zdatny do niczego i tylko kosztuje pieniądze. On sam pragnął niegdyś śmierci swojego ojca, kiedy więc teraz jego dzieci zkolei pragną jego końca, nie dziwił się temu, ani się tem nie trapił. Tak być musi. Jest to w porządku rzeczy.
Jeżeli zdarzało się, że który z sąsiadów pytał go:
— No i cóż ojcze Fouanie, wleczecie się jeszcze?
— Ach — mamrotał — djablo długo trwa to zdychanie!... Napewno nie z braku dobrej woli.
I mówił prawdę. Ze zwykłym stoicyzmem chłopa godził się ze śmiercią, pragnął jej nawet z chwilą, kiedy pozbawiono go wszystkiego i czuł, że ziemia wyciąga już po niego swoje ramiona.
Jeszcze jedno czekało go strapienie. Juliś odsunął się od niego, zniechęcony do starego przez Lorkę, która, widząc brata w towarzystwie dziadka, zdawała się wpadać w zazdrość. Potrzebnie nudzi ich ten stary! Przyjemniej bawić się we dwoje. Często, widząc, że Juliś nie idzie z nią, uwieszała mu się u ramion i uprowadzała go przemocą. A potem taka była uprzejma dla niego, że zapominał o swojej roli dziadkowego ducha opiekuńczego. Powoli udało jej się przywiązać go do siebie całkowicie; kusiła go jak prawdziwa kobieta, która postanowiła sobie dokonać tego podboju.
Pewnego wieczora czekał Fouan na chłopca przed szkołą, taki był bowiem zmęczony, że liczył już tylko na jego pomoc przy schodzeniu ze zbocza. Ale Lorka wyszła razem z bratem, a widząc, że stary trzęsącą się ręką swoją szuka ręki chłopca, roześmiała się szyderczo:
— Znów stary plącze się przy tobie! Rzuć go, do licha!
I, zwracając się do reszty łobuzów, dodała:
— Patrzcie, jaki z niego mazgaj, żeby się tak dać ciągnąć!
Wówczas Juliś, wobec szyderstw i drwin, sponsowiał, i, chcąc pokazać, że jest mężczyzną, wyrwał się nagle staremu, rzucając dawnemu swojemu towarzyszowi spacerów powtórzone za siostrą zdanie:
— Nudzi mnie dziadek!
Spłoszony, z oczami przysłoniętemi mgłą łez, potknął się Fouan, jak gdyby, wraz z tą małą, zabraną, mu rączką, rozstąpiła się przed nim ziemia. Rozległ się jeszcze głośniejszy śmiech dzieci i Lorka zmusiła Julisia do skakania dokoła dziadka i śpiewania na nutę śpiewki dziecięcej:
— „Obali się czy nie obali, suchy chleb temu dali, co go podniesie...“
Stary, goniąc resztką już sił, wlókł się do domu przez całe dwie godziny i ciągnął bezwładnie nogi za sobą. Był to koniec przyjaźni. Chłopiec przestał przynosić dziadkowi miseczkę z zupą i zaściełać mu łóżko, którego siennika nie przewracano raz na miesiąc nawet. Nie miał też już biedak do kogo mówić, zamknął się w absolutnem milczeniu; samotność jego była teraz bezgraniczna i bezdenna. Nigdy już odtąd nie wyszło z ust jego żadne słowo, o niczem, do nikogo.

III.

Prace zimowe dobiegały końca. W ponure i chłodne popołudnie lutowe zbliżał się Jan do wielkiego swojego pola w stronie Cornailles, gdzie pozostawało mu jeszcze roboty na dobre dwie godziny. Był to kawał roli, którą chciał obsiać, na próbę, szkocką odmianą pszenicy, idąc w tym względzie za radą dawnego swojego gospodarza, Hourdequina, od którego dostał kilka hektolitrów ziarna na siew.
Przyszedłszy na pole, zaczął odrazu od miejsca, na którem przerwał robotę w przeddzień i, wbiwszy w ziemię lemiesz, napierając z całych sił na trzon pługa, rzucił równocześnie szkapie swojej ostry krzyk, którym ją podniecał:
— Djahu!... Heep!...
Ulewy po wielkich spiekotach skamieniły glinę gruntu tak głęboko, że lemiesz i krój odwalały z trudnością skiby, rozcinane orką całem żelazem. Słychać było, jak grudy stwardniałej ziemi skrzypiały przy ocieraniu się o obracający ją sosznik, wciskający wgłąb nawóz, którego rozpostarta warstwa pokrywała pole. Chwilami przeszkoda jakaś, najczęściej kamień, wstrząsała pług.
— Djahu!... Heep!..
Jan z wyciągniętemi rękami pilnował, aby brózda biegła linją tak nieskazitelnie prostą, jak gdyby wykreślona była sznurkiem; koń jego ze spuszczonym łbem, z nogami, wpartemi w miedzę, ciągnął ruchem jednostajnym, nieustannym. Ilekroć pług wlazł w glinę, odrywał od niego Jan przywarte grudy i zielsko jednem potrząśnięciem obiema pięściami, poczem lemiesz wrzynał się ponownie, pozostawiając za sobą zrychloną, jak gdyby żywą ziemię, spiętrzoną tłustą, obnażoną aż po wnętrze.
Dotarłszy w ten sposób do końca brózdy, zawracał i zaczynał oranie nowej. Niebawem ogarnęło go odurzenie mocną wonią, bijącą z całej tej poruszonej ziemi, wonią wilgotnych zakątków, w których pęczniały nasiona. Przyczyniał się do tego ciężki krok, jakim się posuwał naprzód i uporczywe wbijanie wzroku w ziemię. Nie było mu nigdy sądzone stać się prawdziwym chłopem-rolnikiem. Nie urodził się na tej ziemi, pozostawało w nim zawsze coś z dawnego robotnika miejskiego, z żołnierza, który odbył całą kampanję włoską. Dlatego widział i czuł to wszystko, czego nie widzą i nie czują prawdziwi chłopi: wielką, smutną ciszę równiny, potężny dech ziemi zarówno ogrzewanej promieniami słońca, jak zalewanej strugami deszczu. Zawsze myślał o znalezieniu cichego schronienia na wsi. Jakaż była to jednak z jego strony głupota wyobrażać sobie, że, z chwilą, kiedy rzuci fuzję i hebel, pług zadowolni jego umiłowanie ciszy i spokoju! O ile nawet ziemia jest istotnie cicha i spokojna, dobra dla tych, co ją kochają, wsie, przyklejone do niej, niby gniazda robactwa, roje ludzkie, żyjące jej ciałem i potem, wystarczają do zatruwania jej bliskości i obrzydzenia jej. Jan nie pamiętał, aby kiedykolwiek tyle przecierpiał, ile od czasu przybycia swojego, tak odległego już, do Borderie.
W pewnym momencie zmuszony był podnieść nieco rękojeść, aby ułatwić wkrawanie się lemiesza. Rozgniewało go lekkie skrzywienie prostej linji brózdy. Zawrócił, zawziął się gorliwiej jeszcze w pracy i popędzał szkapę.
— Djahu!... Heep!...
Tak, ile utrapień w ciągu tych dziesięciu lat! Nasampierw jego długie wyczekiwanie na Frankę, a teraz, od dwóch lat, od czasu, jak się pobrali, czy mógłby powiedzieć, że czuje się prawdziwie szczęśliwym? Kochał ją serdecznie po dawnemu, przeczuwał jednak, że ona nigdy go nie pokocha, jak pragnąłby być kochany, całą duszą, całem ciałem. Żyli z sobą w zupełnej zgodzie, dobrze wiodło im się na gospodarstwie, pracowali, oszczędzali. Nie było to jednak to, do czego dążył. Trzymając ją w objęciach w łóżku, świadom był, że jest nieuchwytna jakaś, chłodna, daleka od niego myślą. Była w ciąży od pięciu miesięcy, nosiła w swojem łonie dziecko, poczęte na zimno, sprawiające jej przykrość jeno. Ciąża ta nie zbliżyła ich do siebie wzajem. Jan cierpiał coraz bardziej od chwili, kiedy wszedł do domu, czuł bowiem coraz wyraźniej, że pozostaje obcym dla swojej żony, człowiekiem z innej okolicy, wyrosłym gdzieindziej, niewiadomo właściwie gdzie, myślącym inaczej, aniżeli ludzie w Rognes, zbudowanym nawet, jak jej się zdawało, odmiennie, człowiekiem, z którym nic jej nie łączyło, mimo że zaszła w ciążę od niego. Po ślubie, oburzona na Kozłów, przyniosła pewnej soboty z Cloyes arkusz papieru stemplowego, ażeby zapisać wszystko testamentem mężowi. W mieście wyjaśniono jej na jej żądanie, że, w razie gdyby umarła, zanim wyda na świat dziecko, dom i grunt powróciłby do siostry, że sprzęty i gotowizna jedynie uważane są za wspólny majątek małżonków. Potem jednak, nie dając mu żadnych wyjaśnień, rozmyślić się musiała inaczej i arkusz spoczywał wciąż jeszcze w komodzie, tak samo dziewiczy, jakim go przyniosła. Głęboko to dotknęło Jana, nie dlatego, żeby był interesowany, ale że dopatrywał się w tem braku przywiązania z jej strony. Zresztą teraz, kiedy dziecko miało przyjść na świat, po co testament? Bolało go to jednakże, i za każdym razem, kiedy otwierał komodę i wzrok jego padał na leżący bez użytku stemplowy papier, doznawał ściśnienia serca...
Jan stanął, aby dać wytchnąć koniowi. I on sam rad był otrząsnąć się z swojego odurzenia na mroźnem powietrzu. Powolnem spojrzeniem ogarnął cały widnokrąg, bezbrzeżną równinę, na której inne jeszcze pługi w oddali tonęły wśród szarzyzny powietrza i nieba. Zdziwił się, zauważywszy ojca Fouana, idącego nową szosą z Rognes, widocznie pociągniętego chęcią oglądania raz jeszcze dawnego swojego pola. Pochylił potem głowę, pochłonięty przez chwilę wpatrywaniem się w otwartą brózdę i w ziemię, rozprutą pod jego stopami: była żółta i tęga w głębi; odwrócona skiba odsłoniła na światło dzienne odmłodzone niejako jej ciało, pod którem, w głębi, ukrywał się nawóz zapładniającą, tłustą warstwą. Różnego rodzaju refleksje zaczęły mu się snuć po głowie. Dziwnem wydało mu się, że ludzie wpadli na pomysł rycia się w ten sposób w ziemi, żeby móc jeść chleb. Na tle tych rozmyślań odzywało się raz poraz uczucie, że nie jest kochany przez Franusię. Inne także przychodziły mu na myśl mętne pojęcia o tem, co rośnie w tej ziemi, o dziecku, które ma się wkrótce narodzić, o całej tej dokonywanej pracy, nie dającej często ludziom szczęścia!... Ujął znów rękojeść pługa i rzucił szkapie okrzyk gardłowy:
— Djahu!.... Heep!...
Kończył oranie, kiedy Delhomme, powracający pieszo z sąsiedniego folwarku, zatrzymał się na skraju pola.
— Wiecie już, Kapralu, o nowinie?... Będziemy mieli wojnę, jak się zdaje.
Jan wypuścił z rąk pług i, wyprostował się, spłoszony, zdziwiony wstrząsającem wrażeniem, jakie wywarła na nim ta wiadomość.
— Wojna?... Jaka wojna?...
— Z Prusakami, gadają ludzie... Piszą o tem w gazetach.
Jan zaszklonym nagle wzrokiem ujrzał znów przed sobą ziemię włoską, bitwy na niej, rzeź, z której wydostał się z taką trudnością, szczęśliwy, że udało mu się ujść cało, bez jednej rany. Z jakiem utęsknieniem marzył w owym czasie o życiu spokojnem w swoim kącie! A teraz, wystarczyło, że usłyszał rzucone przez przechodnia słówko, aby na myśl o wojnie zapłonęła mu ogniem wszystka krew w żyłach!
— No cóż? Jeżeli Prusakom zechce się smrodzić nam!... Nie można im pozwolić kpić sobie z nas.
Delhomme innego był zdania. Potrząsnął głową, oświadczając, że będzie to klęska ostateczna dla wsi, jeżeli pokażą się znów na niej kozacy, jak po Napoleonie. Dużo z tego ludziom przyjdzie, że się poturbują? Lepiej starać się żyć w zgodzie.
— Mówię to z myślą o innych... Złożyłem trochę pieniędzy u pana Baillehache‘a. Cokolwiek się stanie, Nenesse, który staje jutro do losowania, nie pójdzie.
— Naturalnie — dokończył Jan uspokojony. — Tak samo jak ja. Odsłużyłem swoje. Jestem już teraz żonaty, wszystko mi więc jedno, czy będą się bili, czy nie!... Aha! tym razem to z Prusakami!... Porządnie się ich przetrzepie i tyle!
— Bądźcie zdrowi, Kapralu!
— Bywajcie!
I Delhomme poszedł dalej, stanął potem przy jednem z sąsiednich pól, oznajmiając innym tę samą nowinę, powtórzył ją jeszcze po raz trzeci, i wkrótce groźba zbliżającej się wojny obleciała lotem ptaka całą Beaucję, tonącą w smutnej szarzyźnie nieba i powietrza barwy popiołu.
Jan po ukończeniu roboty powziął myśl udania się bezpośrednio do Borderie po obiecane ziarno na zasiew. Wyprzągł, pozostawił pług na końcu pola i wskoczył okrakiem na szkapę. Odjeżdżając, przypomniał sobie Fouana, poszukał go wzrokiem, ale nie mógł go się nigdzie dopatrzeć. Prawdopodobnie stary ukrył się gdzieś przed chłodem, za jakimś stogiem siana, pozostałym na Kozłowem polu.
W Borderie, po uwiązaniu konia u płotu, Jan nadaremnie wołał ludzi: wszyscy musieli być zajęci robotą w polu, wszedł więc do pustej kuchni, walnął parę razy pięścią w stół i wreszcie usłyszał głos Jakóbki, dochodzący z piwnicy, gdzie ustawiano nabiał. Schodziło się do niej po krytej drabinie, otwierającej się spustem tuż przy wejściu na schody, tak źle umieszczonym, że zawsze obawiano się jakiegoś wypadku.
— Kto tam?
Ukucnął na pierwszym stopniu schodów i Jakóbka odrazu poznała go z dołu.
— A, to Kapral!
I on teraz dostrzegł ją w półmroku piwnicy, oświetlonem małem jeno górnem okrągłem okienkiem. Zajęta była tam wpośród misek i dzież ze śmietaną, z których ściekała, kropla po kropli, serwatka do kamiennego cebrzyka. Młoda kobieta miała rękawy zakasane aż po same pachy; obnażone jej ramiona ubielone były ociekającem po nich mlekiem.
— Zejdźże! Cóż to? Boisz się mnie?
Tykała go po dawnemu i śmiała się do niego zalotnym śmiechem łatwo dostępnej kobiety. On jednak, zażenowany, nie ruszał się z miejsca.
— Przyszedłem po ziarno; obiecał mi je pan Hourdequin.
— Tak, wiem!... Czekaj, przyjdę zaraz na górę.
Kiedy stanęła w kuchni, ujrzał ją świeżą, przyjemnie pachnącą mlekiem, pociągającą białemi, pulchnemi ramionami. Patrzyła na niego ładnemi, zuchwałemi oczami i wreszcie odezwała się tonem żartu:
— Jakto? Nie pocałujesz mnie nawet?... Czy jak się jest żonatym, musi się koniecznie być niegrzecznym?
Pocałował ją z umysłu głośno w oba policzki, żeby jej pokazać, że to tylko pocałunek przyjacielski. Bliskość jej niepokoiła go jednak, budząc w nim rozkoszne dreszczyki dawnych wspomnień. Nigdy wobec żony, którą kochał tak bardzo, nie doznawał czegoś podobnego.
— Chodź, chodź, — rzekła Jakóbka — pokażę ci ziarno... Wyobraź sobie, niema nikogo w domu, kucharka nawet jest na targu.
Minęła wraz z nim podwórze, weszła do śpichlerza na zboże i skierowała się ku stosowi worków; ziarno na zasiew leżało tutaj właśnie, pod ścianą, usypane całą górką, którą podtrzymywały deski. Jan poszedł za młodą kobietą, nieco zmieszany tem sam na sam z nią w głębi zatraconego tego kąta. Żeby dodać sobie animuszu, zaczął odrazu zachwycać się ziarnem, piękną odmianą szkockiej pszenicy.
— O, jakie wielkie ziarno!
Ale ona zagruchała po swojemu i rychło sprowadziła go na interesujący ją temat.
— Żona twoja jest ciężarna, prawda?... Musicie używać ile wlezie, co?... Powiedz, przyjemnie ci z nią? Tak samo, jak było ze mną?
Zaczerwienił się, co ją zabawiło; zachwycona była, że w dalszym ciągu bliskość jej działała tak na niego. Po chwili jednak zasępiła się, jak gdyby nagle myśl jakaś niemiła przeszła jej przez głowę.
— Wiesz, miałam dużo frasunku. Szczęśliwie, wszystko dobrze się dla mnie skończyło. Lepiej jeszcze wyszłam na tem.
Rzeczywiście, pewnego dnia spadł nagle, jak deszcz z nieba, kapitan Leo, syn Hourdequine’a, do Borderie, gdzie noga jego nie postała od lat już. Od pierwszego dnia zaraz, przyjechawszy, ażeby rozejrzeć się w sytuacji, zrozumiał, jak rzeczy stoją, przekonał się bowiem, że Jakóbka zajmuje pokój jego matki. Zlękła się w pierwszej chwili, jej ambicją bowiem było, żeby Hourdequin ożenił się z nią i żeby przepisał na nią folwark. Chcąc zapobiec temu, dał się kapitan skusić na odegranie starej, farsowej sztuczki: uwolnienia ojca od utrzymanki, pozwalając mu przychwycić się na stosunku z nią. Była to gra nad miarę już przejrzysta. Jakóbka udała nieprzystępną cnotę, zaczęła krzyczeć, dostała napadu histerycznego płaczu i oświadczyła Hourdequine’owi, że opuści momentalnie dom, w którym nie umieją jej uszanować. Między obydwoma mężczyznami wybuchła straszliwa scena, syn usiłował otworzyć oczy ojcu, co do reszty popsuło sprawę. W dwie godziny potem odjechał kapitan, zapowiadając na progu jeszcze, że woli raczej stracić wszystko, i że, gdyby miał powrócić tu kiedykolwiek, to po to tylko, żeby wypędzić tę dziewkę kopnięciem jej precz, jak parszywego psa.
Tryumfująca kobieta popełniła wówczas błąd, sądząc, że może sobie już na wszystko pozwolić. Dała mianowicie do zrozumienia Hourdequine’owi, że po tego rodzaju obeldze, o której wieści krążą po całej okolicy, uważa sobie za obowiązek opuścić jego dom, o ile nie ożeni się on z nią. Zaczęła nawet ostentacyjnie pakować swoje manatki. Ale Hourdequin, zbulwersowany zerwaniem z synem, zwłaszcza że w duszy przyznawał mu słuszność i że serce ojcowskie krwawiło się na myśl o tem, omal nie zabił jej na miejscu wymierzeniem pary potężnych policzków. Odtąd przestała już mówić o wyjeździe, rozumiejąc, że zanadto się pośpieszyła. Była już zresztą teraz panią bezwzględną w Borderie, przeniosła się zupełnie otwarcie do łożnicy małżeńskiej, jadała osobno z panem domu, rządziła wszystkiem, załatwiała rachunki, miała u siebie klucze od kasy i tak despotycznie kierowała gospodarstwem, że Hourdequin radził jej się przed powzięciem każdej decyzji. Zestarzał się mocno, a ona nie traciła wciąż nadziei przezwyciężenia resztek jego oporu i skłonienia go do poślubienia jej, jak opanuje go już ostatecznie. Na razie, korzystając z tego, że w pierwszym porywie gniewu poprzysiągł wydziedziczyć syna, pracowała nad namówieniem go do zrobienia testamentu na jej korzyść. Teraz uważała się już prawie za właścicielkę folwarku, bowiem udało jej się pewnej spędzonej z nim nocy miłosnej wyciągnąć z niego obietnicę zapisania jej majątku.
— Rozumiesz, chyba że przez długie lata pozwalałam mu na wszystko nie dla jego pięknych oczu.
Jan nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Mówiąc, zanurzyła machinalnym gestem obnażone swoje ramiona w ziarnie, potem wyciągnęła je z niego i znów je pogrążała, obsypując swoje ciało aksamitnym, subtelnym, złotym pyłem. Przypatrując się temu, zrobił Jan głośną uwagę, której żałował potem.
— A jakże tam z Tronem?... Trwa dalej?
Zapytanie to nie zdawało się obrażać jej, odpowiedziała szczerze, jak dawnemu przyjacielowi.
— Lubię bardzo tego wielkiego głuptasa, ale, doprawdy, nie ma on za grosz rozumu!... Wyobraź sobie, że ubrdało mu się być zazdrosnym! Tak, urządza mi sceny, conajwyżej użycza mi pana, i to niebardzo! Coś mi się wydaje, że podsłuchuje w nocy pod drzwiami, czy śpimy.
Jan roześmiał się ponownie. Jakóbka wszakże nie śmiała się ani trochę; w skrytości ducha bała się rudowłosego kolosa, wietrząc w nim fałsz i podstęp. — Tacy są wszyscy z okolic Perche — dodała. Zagroził jej, że ją zadusi, jeżeli ją kiedy z kim złapie. Drżała też, ilekroć była z nim, pomimo pociągu, jaki czuła do jego potężnych barów, może właśnie dlatego, iż sama taka była drobna, że mógł rozgnieść ją między palcami.
Wzruszyła jednak przymilnym gestem ramionami, jak gdyby chcąc powiedzieć, że nie z takimi już dawała sobie radę. Dodała też z uśmiechem:
— Wiesz, Kapralu? lepiej było z tobą; zgadzaliśmy się tak dobrze!
Nie spuszczając z niego wesołych oczu, zaczęła znów bawić się przesypywaniem ziarna obnażonemi ramionami. Jan uległ ponownie jej czarowi, zapominając, że nie mieszka już na folwarku, że się ożenił, że ma się stać wkrótce ojcem. Schwycił pogrążone w stosie ziarna białe napięstki i pieszczotliwym ruchem przejechał się wzdłuż osypanych pyłem mącznym ramion aż do małych, dziecięcych piersi, stwardniałych, zdało się, pod wpływem nadmiernego zadawania się z chłopami. Ale Jakóbka tego właśnie chciała, do tego dążyła od chwili, kiedy go ujrzała na górze nad drabiną piwniczną. Zasmakowało jej pokosztowanie raz jeszcze dawnych z nim miłostek, a może chęć odebrania go innej kobiecie, prawnie poślubionej żonie. Nie namyślając się, schwycił ją Jan w objęcia i przewrócił na stos zboża, zachwyconą, czule gruchającą, niczem synogorlica, kiedy, nagle, wysoka, chuda postać pasterza owiec, starego Soulasa, kaszlącego gwałtownie i spluwającego, ukazała się z za stosu worów. Jakóbka zerwała się na równe nogi, a Jan zadyszany, mamrotał niewyraźnie:
— Dobrze zatem! Przyjdę po te pięć hektolitrów ziarna... O, jakie grube!... jakie grube!...
Ona, wściekła, patrząc na odwróconego plecami i nie myślącego odejść owczarza, mruknęła przez zęby:
— A, doprawdy, tego już nadto! Nawet wtedy, kiedy myślę, że jestem zupełnie sama, zjawia się dziadyga, licho wie skąd i nie daje mi spokoju. Już ja go wytrynię, do djabła!
Jan, wytrzeźwiony, pośpiesznie wyszedł z śpichlerza i odwiązał na podwórzu konia, nie zwracając uwagi na znaki, dawane mu przez Jakóbkę, która byłaby raczej zdecydowała się ukryć go w komorze małżeńskiej, niż wyrzec się swej zachcianki. On jednak, pragnąc wyrwać się jaknajprędzej, powtórzył raz jeszcze, że przyjdzie nazajutrz po ziarno. Poszedł piechotą, prowadząc konia za uzdę i przed wrotami zaczepiony został przez widocznie czekającego na niego Soulasa.
— No, widać, że niema już uczciwości na świecie, skoro i ty także wracasz do tej dziewki!... Mógłbyś się jej przysłużyć i poradzić, żeby trzymała język za zębami, jeżeli nie chce, żebym rozpuścił mój. Źle wyszłaby na tem, przekonałbyś się!
Ale Jan z brutalnym gestem poszedł, nie zwracając na niego uwagi, nie chcąc wtrącać się więcej do tych spraw. Głęboko był zawstydzony, zły na samego siebie za to, czego omal się nie dopuścił. Kochając tak bardzo Franusię, jak był pewien, że ją kocha, nie doświadczał jednak nigdy wobec niej nagłych takich porywów namiętności. Czyżby naprawdę kochać miał bardziej Jakóbkę, że dziewka ta rozniecała mu ogień taki w żyłach? Cała jego przeszłość budziła się ponownie i gniew rozgorzał w nim bardziej jeszcze, czuł bowiem, że wróci do niej, pomimo że teraz tak oburza się na samego siebie. Dygocąc cały, wskoczył na konia i popędził kłusem, aby znaleźć się jaknajprędzej w Rognes.
Tego samego właśnie popołudnia przyszło Franusi na myśl, że trzeba pójść zerznąć pęk lucerny dla swoich krów. Był to zazwyczaj jej wydział, zdecydowała się też i tym razem na tę robotę, wiedząc, że zastanie tam Jana przy orce. Nie lubiła, będąc sama, narażać się na spotkanie z Kozłami, wściekłymi, że nie mają już całego pola i szukającymi ustawicznie powodu do zwady. Wzięła kosę, licząc na to, że koń przywiezie trawę do domu. Przybywszy jednak na pole Cornailles, spostrzegła ze zdziwieniem nieobecność Jana, którego zresztą nie uprzedziła o swoim zamiarze przyjścia; pług leżał na polu; gdzie też mógł podziać się jej chłop? Bardziej jeszcze zaniepokoił ją widok Kozła i Lizy, stojących przed jej polem i wściekle wygrażających rękami. Ubrani w odświętną odzież, wracać musieli z jednej z sąsiednich wsi i zatrzymali się, nie mając nic do roboty. W pierwszej chwili zamierzała Franusia zawrócić do domu. Zawstydziła się jednak własnego tchórzostwa. Wolno jej przecież iść na własne pole, kiedy jej się podoba!... Szła więc śmiało dalej z kosą na ramieniu.
Prawdę mówiąc, każde spotkanie z Kozłem, zwłaszcza o ile był sam, wzburzało młodą kobietę. Od dwóch lat nie przemówiła do niego ani słowa. Widok jego stale jednak dziwnym zdejmował ją dreszczem. Mogła to być złość jedynie, a może też i coś innego jeszcze. Kilkakrotnie już, na tej samej drodze, udając się na swoje pole lucerny, dostrzegła go w ten sposób przed sobą. Za każdym razem odwracał głowę, wpijając w nią szare swoje oczy z żółtemi plamami. Po plecach Franki przebiegał wówczas lekki dreszczyk, mimowoli też przyspieszała kroku, gdy on, przeciwnie, zwalniał swój i kiedy przechodziła mimo niego, oczy ich spotykały się na chwilę. Niepokoiło ją potem uczucie bliskości jego za jej plecami, obezwładniało ją, nie dawało jej iść naprzód. Ostatnie spotkanie z nim do tego stopnia ją spłoszyło, że wyciągnęła się na ziemię jak długa, krępowana przez wystający swój brzuch kobiety ciężarnej w chwili, kiedy chciała skoczyć z gościńca na pole lucerny. Kozioł na ten widok wybuchnął śmiechem.
Wieczorem, kiedy opowiedział złośliwie Lizie o upadku jej siostry, zamienili oboje spojrzenie, na którego dnie ta sama czaiła się myśl: gdyby ta łajdaczka zabiła się razem z dzieciakiem w łonie, mąż nie odziedziczyłby po niej nic; dom i grunt przeszłyby z powrotem do nich. — Wiedzieli od Starszej o zaniechanej z chwilą ciąży Franusi myśli o jej testamencie, niepotrzebnym już teraz. Ale co tu o tem myśleć?... Nie mieli nigdy szczęścia, nie mieli co liczyć na to, ażeby los uwolnił ich od dziecka i matki zarazem!... Powrócili do tego tematu, kładąc się spać, poprostu żeby pomówić o tem, bo przecież mówienie o śmierci ludzi nie zabija ich jeszcze. Ale, gdyby tak Franusia umarła, nie pozostawiając naturalnego spadkobiercy, jak cudownie wszystko ułożyłoby się, jaki byłby to dowód, że Pan Bóg jest sprawiedliwy! Liza, trawiona nienawiścią, zaklęła się wreszcie, że siostra przestała być dla niej siostrą i że sama przytrzymałaby jej głowę na pieńku, gdyby za tę cenę wrócić mogli do swojego domu, z którego ta niegodziwa tak podle ich wysiudała. Kozioł mniej okazywał zażartości i oświadczał tylko, że nieźle byłoby, gdyby szczeniak klapnął w łonie Franki, zanim jeszcze zdąży przyjść na świat. Ciąża ta drażniła go najbardziej: narodziny dziecka oznaczały koniec upartej ich nadziei, ostateczną utratę mienia. W chwili, kiedy kładli się oboje do łóżka, Liza gasząc świecę, roześmiała się szczególnym śmiechem i rzekła, że dopóki dzieciak nie urodził się, może się jeszcze nie urodzić. Wśród ciemności nocnych zapanowało milczenie, i dopiero po dłuższej chwili zadał Kozioł żonie pytanie, dlaczego tak powiedziała. Przytulona do niego, szepcąc mu wprost do ucha, przyznała się, że, przed miesiącem, spostrzegła z przerażeniem, że zaszła znów w ciążę i zaraz, nie mówiąc nic mężowi, pobiegła do Sośnichy, starej czarownicy z Magnolles. Jeszcze jeden dzieciak! Ładnie mąż przyjąłby tę wiadomość! Na szczęście jednak, stara uwolniła ją za pomocą zwyczajnej igiełki. Kozioł słuchał wyznania żony, nie pochwalając jej kroku, ani go nie ganiąc. Poznać jednak można było, że rad był z tego co zrobiła po kpiarskim tonie, jakim zapytał ją, czy zaopatrzyła się w igłę i dla Franki. Pytanie męża zabawiło widać ją także, ujęła go bowiem w ramiona i szepnęła mu, że stara Sośnicha nauczyła ją innego sposobu... takiego dziwnego sposobu!... — Jakiego?... Gadaj-że! — Otóż inny chłop może zepsuć to, co zrobił pierwszy: musi tylko zabrać się do kobiety i zrobić jej trzy znaki krzyża na brzuchu, odmawiając przytem „Zdrowaś“ nie od początku do końca, ale naodwrót. Po takim zabiegu dziecko, o ile jest w brzuchu, wyskakuje i ulatnia się jak kamfora. Kozioł przestał się śmiać, oboje udawali, że nie wierzą, wiara w gusła wrosła jednak tak głęboko w krew i ciało ich rasy, że dreszcz przejął ich mimowoli. Komuż nie było wiadomo, że stara wiedźma z Magnolles przemieniła raz krowę w owcę i wskrzesiła umarłego? Musi więc tak być i z tem przeżegnaniem, skoro o tem zapewnia. Ostatecznie Liza, łasząc się Kozłowi, poprosiła go, aby spróbował na niej odmówienia „Zdrowasiek“ od końca do początku i przeżegnania przytem jej brzucha krzyżem trzy razy, żeby mogła się przekonać, czy nic nie będzie czuła... Nie, nic! Widać igła zrobiła swoje! Żeby tak sprobować tego na France! Na niej narobiłoby dopiero to bigosu! Roześmiał się. W jaki sposób? — Dlaczegóżby nie? Przecież miał ją już raz! — Nie, nie miał jej nigdy! — Wypierał się tego teraz, podczas kiedy, trawiona zazdrością, żona wpijała mu paznogcie w żywe ciało. Usnęli, przytuleni do siebie.
Od tej chwili myśleli oboje nieustannie o owem dziecku, rosnącem w łonie matki i mającem pozbawić ich nazawsze domu i gruntu. Ilekroć spotykali przypadkiem młodą kobietę, padał wzrok ich odrazu na jej brzuch. Widząc ją teraz nadchodzącą, zmierzyli ją jednym rzutem oka, stwierdzając z przerażeniem, że ciąża jej coraz jest widoczniejsza i że niezadługo będzie już zapóźno.
— Do wszystkich djabłów!... — wrzasnął Kozioł, mając na myśli zaorane pole, któremu przyglądał się uważnie — ten złodziej wyrwał nam porządny szmat ziemi... Co tu gadać? Widać przecie kopiec graniczny!
Franusia była coraz bliżej, idąc powolnym wciąż krokiem, ukrywając swój niepokój. Zrozumiała powód ich wściekłego wygrażania pięściami. Widocznie pług Jana werznać się musiał w ich działkę. Na tym punkcie ciągłe były spory: nie mijał miesiąc, żeby ta kwestia sąsiedztwa nie judziła jednych przeciw drugim. Musiało się to skończyć bójką i procesami.
— Słyszysz? — nie przestawał krzyczeć Kozioł — zajechaliście na nasze pole, dam ja wam za to!
Ale młoda kobieta, nie odwracając nawet głowy weszła na lucernik.
— Mówi się do ciebie! — wrzasnęła z kolei Liza, nie mogąc zapanować nad sobą.
— Chodź sprawdzić linję graniczną. Myślisz może, że kłamiemy!... Musisz sama przekonać się, ile narobiliście nam szkody!
Wobec milczenia siostry i jej wyraźnego lekceważenia straciła nagle wszelką miarę i przyskoczyła do niej z zaciśniętemi pięściami.
— Cóż to?... Kpisz sobie z nas?... Jestem starsza od ciebie!... Powinnaś mieć uszanowanie przedemną. Zmuszę cię, żebyś mnie na klęczkach błagała o przebaczenie za wszystkie świństwa, co mi porobiłaś!
Stała przed nią, rozwścieczona nienawiścią, oślepiona, uderzającą jej do głowy krwią.
— Na kolana! Na kolana! szelmo jedna!
Franusia, nie odzywając si ani jednem słowem, za całą odpowiedź plunęła siostrze w twarz, jak w ów wieczór eksmisyjny. Liza zawyła, ale Kozioł wtrącił się, odsuwając żonę brutalnie na bok.
— Wynoś się, to moja rzecz!
Wyniosła się, i jak chętnie jeszcze! Nie miała nic przeciwko temu, aby mąż rozprawił się z Franką, aby wytarmosił ją, ile sił i bodaj skręcił jej kark, jak krzywo wyrosłemu drzewu; mógł zrobić z nią, co chciał, stłuc ją na kwaśne jabłko, obejść się z nią, jak z dziewką uliczną: nie ona napewno przeszkodzi mu w tem; przeciwnie, dopomoże mu jeszcze! I od tej chwili stała już tylko na czatach, wyprostowana, pilnująca, ażeby nikt go na tem nie zaszedł. Dokoła nich, pod posępnem niebem, jak daleko okiem sięgnąć, rozpościerała się olbrzymia płachta równiny, na której nie widać było ani jednej żywej duszy.
— Bierz się do niej! Niema nikogo!
Kozioł nacierał na Frankę, która, widząc go rozsrożonego, z zastygłą z gniewu twarzą i sprężonemi rekami, pewna była, że zabiera się ją bić. Nie wypuściła z rąk kosy, dygotała jeno, a on, chwyciwszy za trzon, wyrwał kosę młodej kobiecie z ręki i rzucił na pole lucerny. Ażeby uchronić się przed jego natarciem nie pozostało Franusi nic innego, jak tylko cofnąć się, idąc tyłem, przesunąć się w ten sposób na sąsiednie pole i schronić się za stojącym tam stogiem, który, miała nadzieję, posłuży jej za osłonę przed nim. On zaś, bez szczególnego pośpiechu, zdawał się popychać ją w tym samym również kierunku; ramiona rozprężyły mu się powoli, a twarz rozjaśnił milczący uśmiech, szeroko obnażający mu dziąsła. Spojrzawszy na niego, zrozumiała Franusia nagle, że nie zabierał się wcale do bicia jej. Nie, chciał zupełnie czego innego!... Chciał tego, czego odmawiała mu przez tak długi czas z takim uporem. Zadygotała bardziej jeszcze, czując, że ją opuszczają siły, ją, dawniej taką dzielną, umiejącą bronić się tak zaciekle, tak nieustępliwie przysięgającą, że nigdy mu się to nie uda. A przecie nie była już smarkulą, skończyła dwadzieścia trzy lata na świętego Marcina, była już więc w tej chwili zupełnie dojrzałą kobietą z ponsowemi ustami i szeroko rozwartemi oczami, podobnemi do dwóch talarów. Doznawała przytem tak ciepłego i miękiego uczucia, że wprawiło ono członki jej w dziwne jakieś omdlenie.
Kozioł, zmuszając ją wciąż jeszcze do cofania się, przemówił nareszcie niskim, roznamiętnionym głosem:
— Wiesz dobrze, że nie skończyliśmy jeszcze z sobą, że chcę cię mieć i że będę cię miał!
Udało mu się przyprzeć ją do stoga i wówczas schwycił ją za oba ramiona i przewrócił na siano. Ona wciąż jeszcze usiłowała wyrwać mu się, walcząc wytrwale, przywykła oddawna do takiego szamotania się z nim. Mężczyzna trzymał ją w kleszczowym uścisku, unikając w ten sposób kopania go przez nią nogami.
— Czego się boisz, bydle przeklęte? I tak przecież masz dzieciaka w brzuchu!... Nie dam ci już drugiego... Możesz być pewna...
Franusia wybuchła płaczem, zaprzestając walki; ręce jej były skręcone, a nogi jej wstrząsał nerwowy skurcz; Kozioł nie mógł jej posiąść, odrzucany przez nią na bok przy każdej nowej próbie. Z brutalną wściekłością wrzasnął nagle na żonę:
— Do wszystkich djabłów, wałkoniu jeden! Czego stoisz i gapisz się?... Pomóż mi lepiej! przytrzymaj ją za nogi, jeżeli chcesz, żeby coś wyszło z tego!
Liza, wyprostowana, nieporuszona, stała na czatach o jakie dziesięć metrów od nich, wypatrując czujnie na wszystkie strony, a potem śledząc oboje walczących, przy czem nie drgnął żaden muskuł na jej twarzy. Na wezwanie męża nie zawahała się ani na chwilę, przybiegła, ścisnęła lewą nogę siostry, odsunęła ją i usiadła na niej, jak gdyby chciała zmiażdżyć ją swoim ciężarem. Franusia, przygwożdżona do ziemi, ustąpiła, siła jej oporu była złamana; zamknęła jeno powieki. Nie straciła jednak przytomności i kiedy Kozioł posiadł ją wreszcie, przejął i ją z kolei tak przejmujący dreszcz rozkoszy, że przywarła do niego ramionami, dusząc go nieledwie w uścisku i wydając przeciągły, przenikliwy krzyk, który wystraszył przelatujące wrony. Z po za stoga wyjrzała pergaminowa twarz starego Fouana, chroniącego się tam przed zimnem. Widział on wszystko, bał się jednak widocznie, schronił się bowiem z powrotem wgłąb stoga.
Kozioł podniósł się i Liza spojrzała na niego badawczo. Jedna tylko niepokoiła ją myśl, czy aby dobrze spełnia on swoją funkcję; on wszakże, w zapamiętaniu, z jakiem oddał się swojej czynności, zapomniał o wszystkiem, o znaku krzyża i o odmówieniu Zdrowasiek na opak, od końca do początku. Wzburzyło ją to, wyprowadziło zupełnie z równowagi. Zatem robił to gwoli własnej przyjemności jeno?
Ale Franusia nie pozostawiła mu czasu na wyjaśnienia. Przez chwilę jeszcze pozostała na ziemi, jak gdyby omdlewając z rozkoszy miłosnej, jakiej nigdy dotychczas nie zaznała. W jednej chwili olśniła ją straszna prawda: kocha Kozła, nigdy nie kochała nikogo innego, nigdy żadnego innego nie pokocha. Odkrycie to oblało ją rumieńcem wstydu, rozsrożyło ją przeciwko niej samej, obalając całe dotychczasowe pojęcie jej o sprawiedliwości. Mężczyzna, należący do innej, będący własnością znienawidzonej przez nią siostry, jedyny mężczyzna, którego nie mogła mieć, o ile nie miała popełnić świństwa! A ona pozwoliła mu doprowadzić rzecz do końca, a potem jeszcze ścisnęła go tak mocno, że odrazu musiał domyślić się wszystkiego!
Jednym skokiem zerwała się z ziemi, oszalała, rozchełstana, wypluwająca z siebie całą swoją rozpacz i nędzę w urywanych słowach.
— Świnie!... Obrzydliwcy!... Tak, jedno i drugie, świnie! Zniszczyliście mnie!... Nie takich jeszcze jak wy, ścinają na gilotynie!... Powiem wszystko Janowi, świńtuchy ohydne!... Zapłaci on wam za mnie!...
Kozioł wzruszał drwiąco ramionami, kontent, że mu się nareszcie udało.
— Daj spokój!... Przecie tego tylko chciałaś! Czułem dobrze, jak ci to smakowało! Nie zapieraj się!... Użyjemy sobie jeszcze niejeden raz!
Wesołość męża do reszty rozjuszyła Lizę, która całą złość, jaka wezbrała w niej na Kozła, wywarła na siostrze.
— Prawdę mówi, ty rozpustna dziewko, sama widziałam. Uczepiłaś się go, zniewoliłaś chłopa.... A co, nie mówiłam, że całe moje nieszczęście spadło na mnie przez ciebie?! Odważ się powiedzieć jeszcze, że nie ty odbiłaś mi męża!... Tak, zaraz na drugi dzień po naszym ślubie, jakem ci jeszcze ucierała nosa.
Zazdrość jej, niezrozumiała po niedawnej gotowości dopomożenia mężowi, zazdrość, mająca źródło nietyle z konieczności dzielenia się swoim chłopem, ile w przymusowem oddaniu siostrze połowy swojej egzystencji, wybuchła teraz z całą potęgą. Gdyby ta siostra, związana z nią najbliższemi węzłami krwi, nie była wcale przyszła na świat, czy miałaby potrzebę dzielenia się z kimkolwiek ojcowizną? Ale nienawidziła jej także za jej młodość, świeżość, za jej ponętność.
— Łżesz! — krzyczała Franusia. — Sama wiesz najlepiej, że łżesz!
— A, tak, łżę! Może to nie ty sama latałaś za nim do piwnicy, z umysłu lazłaś mu wciąż na oczy!
— Tak!.. Ja!.. ja!.. i przed chwilą też ja?!.. Krowo jedna, sama mnie przecież trzymałaś! Tak, o mały włos nie przetrąciłaś mi nogi! Nic tego doprawdy nie rozumiem! Żeby takie robić świństwa!... Chyba, że chciałaś mnie zabić? Ty, szelmo niegodziwa! łajdaczko!
Liza odpowiedziała na to policzkiem, wyciętym siostrze z całego rozmachu. Brutalność ta doprowadziła do wściekłości Franusię, która rzuciła się gwałtownie na siostrę. Kozioł, z rękami zasuniętemi w kieszenie spodni, zaśmiewał się, ani myśląc się wtrącić, zadowolony i dumny z roli koguta, o którego kury toczą zawzięty bój. Walka zawrzała na dobre, zacietrzewiona, nikczemna, ze zrywaniem sobie czepków z głów, ze skakaniem sobie do ślepiów, z zapuszczaniem w siebie wzajem drapieżnych palców gdzie się dało, byle uśmiercić przeciwniczkę. Obie w tem szamotaniu się pospychały się znów wzajem na lucernik. Nagle Liza aż zawyła z bólu, bo Franusia zapuściła jej szpony w mięśnie karku. Krew zalała jej mózg, i już do jednego tylko dążyła, jedno tylko wyraźne, dojmujące przeszywało ją pragnienie — zabicia siostry. Na lewo od niej zauważyła kosę, która upadła rękojeścią wpoprzek krzewu ostów, a ostrzem do góry. Nagłym ruchem błyskawicznym pchnęła i przewróciła Frankę w tę stronę całą siłą swoich pięści. Nieszczęśliwa młoda kobieta, zachwiawszy się, zawirowała i upadła nalewo, z rozdzierającym duszę krzykiem. Kosa werznęła jej się we wnętrzności.
— Do wszystkich djabłów! Do wszystkich djabłów! — wymamrotał Kozioł.
I to było wszystko. Wystarczyła jedna sekunda; stała się rzecz nie do naprawienia. Liza osłupiała na widok tak nagłego urzeczywistnienia się jej pragnień, bezmyślnie wpatrywała się w rozdartą suknię siostry, barwiącą się strugą buchającej z niej krwi. Czyżby żelazo dotarło aż do płodu, że tyle jej płynie? Z po za stogu wyjrzała znów blada twarz Fouana. Widział wszystko, jego mętne oczy zamigotały.
Franusia nie poruszyła się i Kozioł, który zbliżył się do niej, nie miał odwagi jej dotknąć. Powiał prąd zimnego wiatru, mrożąc go do kości i jeżąc mu włos na głowie w nagłym dreszczu przerażenia.
— Umarła!... Uciekajmy, do wszystkich diabłów!
Porwał Lizę za rękę i oboje popędzili, jakby ich kto gnał po opustoszałej drodze. Niskie, ponure niebo zdawało się zwisać tuż nad ich głowami; tentent ich galopu rozlegał się, jak gdyby pędził szwadron cały, puszczony za niemi w pogoń. Biegli wyciągniętym kłusem poprzez nagą, bezludną równinę; jego bluza wzdymała się jak balon na wietrze, ona, z rozwianym włosem, z czepkiem w ręce, oboje, powtarzający te same wyrazy, pomrukujący jak tropione zwierzęta:
— Umarła, do wszystkich djabłów!... Umarła, do wszystkich djabłów!...
Krok ich w pędzie coraz bardziej się wydłużał; nie wymawiali już słów, z gardzieli ich tylko wydostawały się nieartykułowane, bezwiedne dźwięki, wtórzące ich ucieczce, rzężenie, w którem domyślać się można było wciąż jeszcze tego samego:
— Umarła!.. Do wszystkich djabłów!... Umarła! Do wszystkich djabłów!... Umarła!...
Znikli.
W kilka minut później, kiedy Jan wrócił oklep na koniu, rozpacz jego była straszna.
— Co się stało? Co się stało, na miłosierdzie boże?!..
Franusia rozwarła tylko powieki, ale nie poruszała się już. Patrzyła. Wpatrzyła się w niego przeciągłem, bolesnem spojrzeniem wielkich swoich oczu, nie odpowiadała mu wszelako, jak gdyby bardzo już daleko była od niego, pogrążona w myślach o czemś zupełnie innem.
— Raniona jesteś, krew się z ciebie leje! Odpowiedz, błagam cię!
Zwrócił się ku nadchodzącemu ojcu Fouanowi.
— Byliście przy tem, co się stało?
W tej samej chwili Franusia przemówiła wolnym, cichym głosem:
— Przyszłam naciąć trawy... przewróciłam się na kosę... Ach, już koniec mój!...
Wzrokiem szukała dziadka Fouana, dopowiadając mu oczami to, o czem rodzinie tylko wolno było wiedzieć. Stary, pomimo swojego zniedołężnienia zdawał się jednak rozumieć, powtórzył bowiem:
— Tak, to prawda, upadła, zraniła się... Byłem przy tem, widziałem...
Należało pobiec do Rognes po nosze. W drodze omdlała ponownie. Myślano, że nie doniosą jej do domu żywą.

IV.

Nazajutrz wypadała właśnie owa niedziela, dzień, w którym młodzi chłopcy z Rognes udać się mieli do Cloyes na ciągnienie losów i kiedy, pod wieczór, Starsza i matka Frimat, przybiegłszy, rozbierały i układały Franusię z nadzwyczajnemi ostrożnościami na pościeli, dobosz bił w bęben na dole na gościńcu. Jego bębnienie na tle smutnego zmierzchu rozlegało się w uszach biednych mieszkańców okolicznych, niby odgłos pogrzebowego dzwonu.
Jan straciwszy zupełnie głowę, jechał właśnie do doktora Finet, kiedy nagle, niedaleko kościoła, zobaczył Patoir’a, weterynarza, który przyjechał, żeby obejrzeć chorego konia Ojca Kiełbasy. Zrozpaczony mąż rzucił się odrazu na niego i nie dał mu spokoju, dopóki Patoir, acz niechętnie, nie zgodził się pójść zobaczyć pacjentkę. Na widok jednak straszliwej rany odmówił kategorycznie porady. Na coby się to przydało? I tak, nic nie można pomóc. Kiedy w dwie godziny później, przywiózł Jan doktora Finet’a, zrobił on ten sam zupełnie gest. Nic nie może poradzić, conajwyżej zapisze jakiś narkotyk, żeby ulżyć agonji. Ciąża pięciomiesięczna komplikowała jeszcze wypadek, czuło się ruchy dziecka, zamierającego śmiercią matki, z której życie uchodziło przez przedziurawione płodne jej łono. Doktór po nałożeniu czegoś w rodzaju opatrunku, odjechał, przyobiecując wizytę swoją nazajutrz, zarazem jednak oświadczył, że biedna kobieta nie doczeka napewno rana. Doczekała go i żyła jeszcze, kiedy, około dziewiątej, dobosz znów zaczął bić w bęben, aby zgromadzić popisowych na placu przed kościołem.
Otworzyły się znać upusty niebieskie, bo przez całą noc woda lała się z nieba strumieniami; istny potop, w który Jan wsłuchiwał się, siedząc w głębi izby, ogłupiały, z oczami pełnemi wielkich łez. W tej chwili słyszał odgłos bębna, przytłumiony, jak gdyby przez zasłonę, wśród wilgoci ciepłego poranka. Deszcz przestał padać, niebo tylko jeszcze pozostawało barwy ołowiu.
Bęben ogłuszał okolicę przez dłuższy czas. Dobosz był nowicjuszem. Był to siostrzeniec Macqueron‘a, który świeżo powrócił właśnie z wojska i walił w bęben, jak gdyby prowadził pułk cały do ataku. Całe Rognes podniesione było przez niego na nogi. Wobec szerzących się coraz gwałtowniej pogłosek o zagrażającej w najbliższej przyszłości wojnie żywe i bez tego poruszenie sprawą ciągnienia losów przez młodzież poborową wzmogło się w tym roku w dwójnasób. Dziękuję! Dać sobie ściąć głowę przez Prusaków! Dziewięciu chłopaków z Rognes miało losować; tylu ich nie stawało chyba nigdy. Wśród nich znajdowali się też Nénesse i Delfin, niegdyś nierozłączni. Teraz jeden z nich, Nénesse, pozostawał na służbie u restauratora w Chartres. Poprzedniego dnia przybył on do Rognes, aby przenocować u rodziców. Delfin z trudnością go poznał, taki był zmieniony. Prawdziwy panicz! z laseczką w ręku, w cylindrze, w jasno-błękitnym krawacie, ujętym w obrączkę; nie kupował już gotowych ubrań, tylko dawał je specjalnie szyć u krawca i przedrwiwał garnitury, sprzedawane przez Lambourdieu’go. Delfin, przeciwnie, zgrubiał jeszcze, schamiał, członki mu stwardniały, twarz spiekła się na słońcu, wyrósł niczem roślina, pędzona z gruntu. Mimo to, odrazu nawiązali dawną zażyłość. Po spędzeniu razem części nocy zjawili się pod ramię na placu przed szkołą na apel dobosza, którego walenie w bęben nie ustawało, rozlegając się uporczywie, nieznośnie.
Rodzice wyczekiwali w pobliżu. Delhomme i Fanny, którym pochlebiała wytworność ich syna, chcieli być obecni przy jego wyruszeniu. Nie obawiali się zresztą niczego, przezornie wykupiwszy go naprzód już. Bécu, natomiast, obnoszący z dumą wypolerowaną na glanc swoją tablicę oficjalnego stróża porządku, wygrażał się, że spierze żonę, która pozwala sobie płakać. Cóż to? Czy Delfin nie nadaje się do służenia ojczyźnie? Chłopak sam kpił sobie z tego, pewien, że wyciągnie dobry numer. Kiedy zebrali się wreszcie wszyscy poborowi w liczbie dziewięciu, co potrwało dobrą godzinę, wręczył im Lequeu sztandar. Zawiązała się sprzeczka, komu ma przypaść honor noszenia go. Zazwyczaj nosił sztandar najsilniejszy z chłopaków i najwyższy, tak że wybór padł wreszcie zgodnie na Delfina. Wydawał się wielce tem zmięszany, był bowiem w gruncie rzeczy nieśmiały, pomimo wielkich swoich pięści, i niepewny siebie, o ile szło o coś nowego, do czego nie przywykł. A ten wielki szmat płótna, plątał mu się tak niezdarnie w rękach! Byle tylko nie był mu złą wróżbą!
Na dwóch rogach ulicy Flora i Celina, każda w sali swojej oberży, robiły przygotowania na wieczór. Macqueron z miną ponurą stał na progu swojego sklepu, kiedy Lengaigne ukazał się sarkastycznie uśmiechnięty przed swoim. Zaznaczyć należy, że ten ostatni tryumfował, bowiem szczury akcyzowe wywęszyły tygodnia poprzedniego cztery baryłki wina, ukryte przez jego sąsiada z przeciwka w pośrodku stosu narąbanego drzewa, i paskudna ta historja zmusiła go do zgłoszenia swojej dymisji z urzędu mera. Nikt nie wątpił zresztą, że anonimowa denuncjacja napisana została przez samego Lengaigne‘a właśnie. Na domiar złego Macqueron wściekał się z innego jeszcze powodu: córka jego, Berta tak się skompromitowała z synem kołodzieja, za którego nie chciał jej wydać zamąż, że wkońcu musiał się zgodzić. Od tygodnia już kumoszki przy studni co wieczór nie mówiły o niczem innem, jeno o ślubie córki i o brzydkiej sprawie sądowej ojca. Kara pieniężna była zgóry zapewniona, dobrze jeszcze, jeżeli nie skończy się więzieniem. Dostrzegłszy obelżywy uśmiech na twarzy sąsiada, cofnął się Macqueron pośpiesznie, zwłaszcza, że przechodnie zaczynali również uśmiechać się lekceważąco.
Tymczasem Delfin ujął w obie ręce sztandar, dobosz zaczął znów walić w bęben i Nénesse ruszył pierwszy, a reszta poszła jego śladem. Tworzyło to mały plutonik, znikający w głębi równiny. Chłopaki wiejskie biegły za nim, towarzyszyła im też garstka krewnych: Delhomme’owie, Bécu i inni, którzy odprowadzili oddziałek aż do końca wsi. Uwolniwszy się od męża, matka Bécu pospieszyła wśliznąć się chyłkiem do kościoła, gdzie, znalazłszy się wreszcie sama, padła z płaczem na kolana, błagając Boga, aby dopomógł jej chłopcu do wyciągnięcia dobrego numeru. Więcej niż godzinę powtarzała gorącą tę modlitwę. Wdali, od strony Cloyes, zacierały się powoli zarysy sztandaru, odgłosy bębna przycichały stopniowo i wkońcu zamarły w ciszy powietrzu.
Doktór Finet przybył następnego dnia dopiero około dziesiątej i wydawał się wielce zdziwiony, że zastał jeszcze Franusię przy życiu. Przekonany był, że wypadnie mu już tylko podpisać pozwolenie pochowania jej zwłok. Zbadał ranę, pokręcił głową, zainteresowany historją, jaką mu opowiedziano, nie żywiąc zresztą żadnych podejrzeń. Musiano mu ją jeszcze raz powtórzyć: w jaki sposób do licha mogła nieszczęśliwa upaść na ostrze kosy? Po chwili odjechał, oburzony taką niezręcznością, zły, że będzie musiał powtórnie się fatygować dla stwierdzenia zgonu. Jan zachował ponury wyraz twarzy i nie odrywał oczu od leżącej z zamkniętemi powiekami Franusi, niemej wobec zwróconego na siebie badawczego spojrzenia męża, Domyślał się jakiegoś kłamstwa, czegoś, co zataić chciała przed nim. O świcie wybiegł na chwilę i pośpieszył na lucernik, chcąc przekonać się naocznie, nic wyraźnego jednak nie znalazł, wszelkie bowiem ślady kroków zatarły się podczas ulewy nocnej i tylko bardziej wydeptany kawałek pola wskazywał na prawdopodobne miejsce upadku. Po odjeździe doktora golił się przy łóżku umierającej, sam na sam w tej chwili z nią, jako że matka Frimat poszła na śniadanie, a Starsza wróciła do siebie, aby zajrzeć do swojego gospodarstwa.
— Cierpisz bardzo?... Powiedz?
Zacisnęła powieki, nie odpowiadając.
— Powiedz, nie taisz ty czego przedemną?
Możnaby myśleć, że umarła już, gdyby nie lekki, z trudnością wydobywający się z jej piersi oddech. Od dnia poprzedniego leżała nawznak, jak przygwożdżona nieruchomością i milczeniem. W spalającej ją gorączce wola młodej kobiety zdawała się tężeć w głębi jej świadomości i opierać skutecznie bredzeniu, tak wielki był jej lęk przed mówieniem. Miała zawsze dziwny charakter, zaciętą, jak mówiono głowę, przeklęty upór Fouanów, którzy nigdy nie robili nic jak wszyscy inni i którzy dziwaczne mieli pomysły, wprawiając ludzi w zdumienie. A może kierował nią głęboko zakorzeniony zmysł familijny, górujący nad nienawiścią nawet i chęcią pomszczenia? Na co się zresztą zdało mówić, skoro i tak musi umrzeć? Były to rzeczy, które zagrzebuje się pomiędzy sobą, w zakątku, z którego wszyscy społem wyrośli, rzeczy, których nigdy, za żadną cenę, nie wolno odsłaniać przed obcymi. A Jan był przecież obcy, chłopak ten, którego nie mogła kochać prawdziwą miłością, którego dziecko zabierała z sobą do grobu, zanim je wydała na świat, jak gdyby za karę za to, że je poczęła.
On jednakowoż, od czasu, jak przywiózł ją do domu konającą, pamiętał o testamencie. Przez całą noc tłukła mu się po głowie myśl, że jeżeli Franusia umrze w ten sposób, będzie miał połowę tylko sprzętów i pieniędzy, sto dwadzieścia siedem franków, które leżały w komodzie. Kochał ją bardzo, poświęciłby własne ciało, gdyby mógł ją zachować, ale myśl, że, wraz z nią, mógłby utracić ziemię i dom, potęgowała jeszcze jego ból. Dotychczas jednak nie śmiał zająknąć się przed nią na ten temat: tak trudno było mówić o tem; zresztą, wciąż byli obcy ludzie. W końcu, widząc, że nie dowie się niczego więcej o sposobie, w jaki zdarzył się straszny wypadek, zdecydował się i poruszył drażliwą sprawę.
— Chcesz może załatwić jakieś rozporządzenia?
Franusia, zesztywniała, zdawała się nie słyszeć. Jej zamknięte oczy, skamieniała jej twarz nie drgnęły nawet.
— Rozumiesz, przecież to z powodu twojej siostry, gdyby miało zdarzyć się nieszczęście... Mamy papier, tu, w komodzie.
Przyniósł arkusz stemplowanego papieru i mówił dalej, coraz wyraźniej skrępowany.
— Chcesz może, żebym ci pomógł? Nie wiem, czy będziesz miała siły pisać.. Nie dla tego, żebym był interesowany. Myślę tylko, że nie chciałabyś pewnie nic zostawić ludziom, którzy zrobili ci tyle złego.
Powieki Franusi lekko drgnęły, co świadczyło, że musiała słyszeć. Odmawia zatem? Poruszyło go to do głębi; nie rozumiał, co mogło nią powodować. Ona sama być może nie umiałaby powiedzieć, dlaczego udaje w ten sposób martwą, zanim jeszcze zagwożdżą ją wśród czterech desek. Ziemia, dom, nie należały do tego człowieka, który przeszedł przez jej życie przypadkiem, jako chwilowy przechodzień. Nie była mu winna nic, dziecko odchodziło wraz z nią, Z jakiej racji miałoby mienie wyjść z rodziny? Uparcie zakorzeniony pogląd z lat dziecięcych na sprawiedliwość protestował w niej i teraz jeszcze: to moje, a to twoje! rozstańmy się, żegnaj! Tak, to były owe rzeczy, i inne jeszcze, bardziej mętne; siostra jej, Liza, ginęła gdzieś w dali. Kozioł tylko pozostawał w jej pamięci, kochany pomimo zadawanych jej przez niego razów, upragniony, rozgrzeszony.
Namiętne przywiązanie do ziemi udzieliło się jednak i Janowi także, weszło mu w krew, zatruwało go, podrażniało. Uniósł nieco żonę na poduszkach, usiłował posadzić ją i włożyć jej pióro między palce.
— Pomyśl tylko, czy to możliwe?... Jakto, miałażbyś kochać ich więcej niż mnie?... Tych łajdaków?
Teraz Franusia otworzyła nareszcie powieki, ale spojrzenie, które zwróciła ku niemu, wstrząsnęło nim do głębi. Wiedziała, że umiera; na dnie jej wielkich, rozszerzonych oczu widniała bezdenna z tego powodu rozpacz. Dlaczego ją dręczy? Nie może, nie chce tego zrobić. Z krtani jej wydarł się głuchy krzyk bólu. Potem opadła znów na posłanie, powieki jej przymknęły się, głowa, wtłoczona w poduszki, znieruchomiała.
Jan doznał tak bezgranicznego zgnębienia, zdjął go taki wstyd, iż mógł okazać się do tego stopnia brutalnym, że z papierem stemplowym w ręku siedział wciąż jeszcze na krześle, kiedy powróciła Starsza. Zrozumiała wszystko odrazu, wzięła go też na stronę, aby się dowiedzieć, czy jest testament. Zmieszany wypowiedzianem kłamstwem, oświadczył, że zamierzał schować właśnie papier z obawy, aby nie niepokojono Franusi. Zdawała się pochwalać jego postępowanie; była, jak i przedtem, po stronie Kozłów, a nadewszystko przewidywała różne potworności, o ile okażą się oni spadkobiercami. Usiadłszy znów przy stole, zabrała się do odwiecznej swojej roboty na drutach, dodając głośno:
— Już co się mnie tyczy, napewno nie ukrzywdzę nikogo... Mój testament oddawna w porządku... O, każdy dostał swoją część; uważałabym, że nieuczciwie postępuję, gdybym wyróżnić miała kogokolwiek... I o was pamiętałam, moje dzieci... Przyjdzie, przyjdzie kiedyś ten dzień!
Powtarzała to nieustannie członkom rodziny, powtórzyła więc i teraz, z przyzwyczajenia, przy śmiertelnem łożu Franusi. Za każdym razem łechtał ją mile śmiech, ukryty w głębi duszy na myśl o sławnym tym testamencie, który doprowadzić miał ich wszystkich do wzajemnego pożarcia się po jej śmierci. Każde zastrzeżenie, jakie w nim zamieściła, obmyślone było przez nią w przewidywaniu możliwości związanego z nim procesu.
— O, gdyby można było zabrać z sobą swoje mienie! — zakończyła. — Skoro go się jednak nie zabiera, trzeba, żeby skorzystali z niego inni.
Matka Frimat z kolei usiadła po drugiej stronie stołu, naprzeciwko Starszej. I ona także robiła swoją pończochę na drutach. W ten sposób mijały godziny popołudniowe; obie stare kobiety gawędziły spokojnie, podczas kiedy Jan, nie mogąc usiedzieć na miejscu, chodził po izbie, wychodził i wracał w naprężonem oczekiwaniu. Doktór orzekł, że nic nie można było zrobić i nic się nie robiło.
Frimatowa wyraziła nasampierw żal, że nie posłano po ojca Sourdeau, nastawiacza członków z Bazoches, znającego się też i na ranach. Zamawiał je, zasklepiały się, jak tylko tchnął na nie.
— Łebski człowiek! — oświadczyła Starsza z szacunkiem. — To on naprostował Lorillonowi kość piersiową! Całkiem się skręciła, uciskała mu żołądek, zupełnie już usychał. Najgorsze, że i matka Lorillon zachorowała na tę samą paskudną chorobę, zaraźliwą, jak mówią. W końcu wszyscy ją złapali: córka, zięć, troje dzieci. Byliby napewno powyzdychali jak muchy, gdyby nie sprowadzili ojca Sourdeau, który im to ponaprostowywał, pocierając żołądek grzebieniem rogowym.
Druga z obu starych kobiet potwierdzała każdy szczegół kiwaniem podbródkiem: wiadoma rzecz, niema co o tem mówić. I ona sama zacytowała inny jeszcze wypadek.
— Wyleczył on także małą Budinów z gorączki, rozkrawając na dwoje żywego gołębia i przykładając go jej na głowę.
I, zwracając się do Jana, siedzącego w zupełnem osłupieniu przy łóżku, dodała:
— Na waszem miejscu, Kapralu, posłałabym po niego. Może jeszcze nie zapóźno.
Ale Jan obruszył się gniewnie. Zarażony miastem, nie wierzył w takie rzeczy. Obie kobiety gawędziły długo jeszcze na ten temat, wymieniając sobie wzajem leki: pietruszkę pod siennik na bóle nerkowe, trzy żołędzie dębowe, noszone w kieszeni przeciwko spuchliźnie, szklanka wody, oświetlona promieniami księżyca i wypita naczczo na rozpędzenie wiatrów.
A jeżeli nie pośle się po ojca Sourdeau, to możeby jednak po księdza proboszcza? — rzekła nagle matka Frimat.
Jan znów oburzył się gniewnie, a Starsza zagryzła wargi.
— Też pomysł! Ciekawa rzecz, na co jej ksiądz proboszcz?
— Na to, co zawsze!... Przyjdzie z Panem Bogiem; czasem to dobrze robi!.
Starsza wzruszyła ramionami, jakgdyby chciała powiedzieć, że nie wierzy już w takie rzeczy. Każdy u siebie: Pan Bóg u siebie, i ludzie także u siebie.
— Zresztą — dodała po chwili milczenia — ksiądz proboszcz nie przyszedłby. Jest chory... Dopiero co mówiła mi matka Bécu, że ma wyjechać w środę, bo doktór powiedział, że nie pociągnie długo w Rognes, jeżeli go nie wywiozą.
W istocie, od dwóch i pół lat obsługiwania parafji marniał ksiądz Madeline z dniem każdym. Rozpaczliwa tęsknota za ukochanemi górami owernjackiemi w obliczu płaskiej Beaucji, której bezbrzeżna równina omotywała mu serce ciężkim smutkiem, toczyła coraz bardziej jego siły. Na całej tej, gładkiej jak stół, płaszczyźnie ani drzewka, ani skały, jeno kałuże słonawej wody, zamiast żywych wód, spadających tam kaskadami ze szczytów górskich. Oczy jego traciły blask, wychudł bardziej jeszcze, mówiono, że umiera na suchoty. Gdybyż chociaż znalazł pociechę jakąś w pracy nad swoimi parafjanami! Ale po dawnej jego parafji, takiej wierzącej, nowa ta okolica, zarażona niedowiarstwem, dbająca o zewnętrzne jedynie praktyki, oburzała go, mąciła niewinny spokój jego serca. Kobiety ogłuszały go krzykami i kłótniami, wyzyskując jego słabość do tego stopnia, że kierowały zamiast niego obrządkiem, co do reszty go zgnębiło, budząc w nim niepokój, czy nie grzeszy bezwiednie. Ostatni jeszcze czekał go cios: w dzień Bożego Narodzenia jedna z dziewic Marji dostała bólów porodowych w samym kościele. Od tego skandalu ledwo już wlókł się biedak, tak, że zdecydowano się zawieźć go umierającego do Owernji.
— Znów więc jesteśmy bez księdza! — jęknęła matka Frimat — Kto wie, czy ksiądz Godard zechce powrócić?
— Ach, ten złośnik! Zalałaby go zła krew! — zawołała Starsza.
Urwały rozmowę na widok wchodzącej Fanny. Z całej familji ona jedna była tu w przeddzień już; teraz przyszła znów, aby dowiedzieć się, co słychać. Jan drżącą ręką wskazał jej na Franusię, nie dodając ani słowa. Panowało pełne rozrzewnienia milczenie. Potem Fanny zniżyła głos, aby zapytać, czy chora zażądała sprowadzenia siostry.
— Nie, nie pisnęła ani słowa w tej sprawie, jak gdyby nie było tamtej wcale na świecie. — Było to bardzo zastanawiające, można bowiem być pokłóconym, ale śmierć jest śmiercią: kiedyż ma być czas na pogodzenie się, jeżeli nie przed odejściem na wieki?
Starsza była zdania, że należałoby zapytać o to Franusię. Podniosła się i pochyliła nad nią.
— Słuchaj-no, mała, a Liza?
Umierająca nie poruszyła się. Przymknięte jej powieki drgnęły zaledwie widocznie.
— Czeka może, żeby pójść po nią. Pójdę.
Wówczas Franusia, nie otwierając oczu, lekkiem poruszeniem głowy na poduszce dała znać, że nie chce. Jan wyraził życzenie, żeby uszanowano jej wolę. Wszystkie trzy kobiety usiadły znów. Dziwiło je, że Liza sama nie przyszła, niewzywana. Tak, tak, tyle nieraz bywa zawziętości w niektórych rodzinach!
— Ach, tyle się ma zmartwień! — westchnęła Fanny. — Ja, naprzykład, od dzisiejszego rana nie mam chwili spokojnej, umieram z niepokoju z powodu tego losowania; choć wiem przecież, że to nie ma sensu, bo Nénesse nie pójdzie w żadnym razie.
— Tak, tak, — szepnęła matka Frimat, — to zawsze porusza człowieka.
I znów zapomniano o umierającej. Mówiono o tem, kto ma szczęście, a kto nie, o chłopakach, którzy pójdą, i o tych, którzy nie pójdą. Była trzecia godzina i, choć nie oczekiwano powrotu popisowych przed piątą najwcześniej, zaczęły krążyć już wieści, nadeszłe z Cloyes niewiadomo jaką drogą, chyba owym telegrafem powietrznym, przelatującym od wsi do wsi. Syn Briquetów wyciągnął numer 13: przepadł! Chłopakowi Cuillotów dostał się 206 — dobry, niema gadania! Nie było jednak pewności co do pozostałych; wieści były sprzeczne, co potęgowało jeszcze podniecenie. Niewiadomo było nic o Delfinie, ani o Nénessie.
— Ach, serce poprostu zamiera we mnie! Czy to nie głupio? — powtarzała Fanny.
Wezwano przechodzącą w tej chwili matkę Bécu. Była znów w kościele, plątała się, jak ciało bez duszy; niepokój jej wzrósł do tego stopnia, że nie zatrzymała się nawet, aby pogawędzić z kumoszkami.
— Nie mogę się już utrzymać, idę im na spotkanie.
Jan, stojąc przy oknie, nie słuchał rozmowy. Błędne jego oczy wpatrzone były wdal. Od rana już zauważył, że stary Fouan wałęsał się dokoła domu, oparty na swoich dwóch kijach. Nagle, dostrzegł twarz jego przyklejoną do szyby okiennej. Wypatrywał widocznie, co się dzieje w izbie. Kiedy Jan otworzył okno, stary wyraźnie spłoszył się i ledwie zdołał wybąkać zapytanie o stan chorej.
— Bardzo źle — odpowiedział Jan. — Kończy.
Wówczas stary wyciągnął szyję, wpijając w izbę tak uporczywy wzrok, jak gdyby nie był w stanie oderwać go od niej. Na jego widok Starsza i Fanny powróciły znów do myśli posłania po Lizę. Każdy musi zrobić swoje, każdy musi przyczynić się; nie może się tak skończyć. Kiedy chciały poruczyć misję tę Fouanowi, stary, przerażony, cały trzęsący się, uciekł. Mamrotał coś, seplenił słowa jakieś bęzzębnemi swojemi wargami, stężałemi ze stałego milczenia.
— Nie, nie!... Nie mogę, nie mogę!...
Lęk jego uderzył Jana; kobiety machnęły ręką. Ostatecznie to rzecz obu sióstr; nie można przecie zmusić nikogo do pogodzenia się. W tej chwili dał się słyszeć odgłos jakiś, zrazu słaby, daleki, podobny do brzęczenia dużej muchy, potem coraz mocniejszy, rozlegający się ni to poszum wiatru wśród drzew. Fanny zerwała się.
— Słyszycie? Bęben!... Wracają, dowidzenia!
Znikła, nie ucałowawszy nawet po raz ostatni stryjecznej siostry.
Starsza i matka Frimat wyszły na próg, żeby zobaczyć. W izbie został tylko Jan z Franusią: ona w zawziętem swojem milczeniu i nieruchomości, słysząc może wszystko, ale chcąc umrzeć, jak zwierzę, wtulone wgłąb swojej nory, on, stojąc przy otwartem oknie, trawiony niepewnością, przejęty bólem, który, jak mu się zdawało, szedł na niego od ludzi, z rzeczy, z całej nieobjętej okiem równiny. Ach, ten bęben! Jak huczenie jego wzmaga się wciąż; jak odbija się echem w jego wnętrzu ten bęben, zwiewający na teraźniejszy jego ból dawne wspomnienia koszar, bitew, sobaczego życia biednych wygnańców, nie mających ani żony, ani dziecka, nikogo, ktoby ich kochał!
Jak tylko sztandar ukazał się wdali, na płaskim gościńcu, przyćmiony zapadającym mrokiem, sfora chłopaków wiejskich biec zaczęła naprzeciw popisowym, zaś u wejścia do wsi utworzyła się grupa rodziców i krewnych. Wszyscy przybywający, z chorążym na czele, byli już pijani, darli się na całe gardło, wyśpiewując jakąś piosnkę wśród melancholijnej ciszy wieczornej, przystrojeni w trójkolorowe kokardy, większość z numerami, przypiętemi szpilką do kapeluszy. Zbliżając się do wsi, zawyli jeszcze głośniej i weszli krokiem zdobywców, dla fanfaronady.
Delfin niósł w dalszym ciągu sztandar. Teraz jednak trzymał go zawieszony na ramieniu, jak łachman, przeszkadzający tylko i niewiadomo na co potrzebny. Z miną zgnębioną, ze skamieniałą, ponurą twarzą, nie śpiewał i nie miał numeru przypiętego do kaszkietu. Jak tylko matka Bécu ujrzała go, pobiegła ku niemu, drżąca, niepomna, że może zostać stratowana przez maszerującą zgraję łobuzów.
— No i co?
Delfin, wściekły, odepchnął matkę, nie zwalniając kroku.
— Wynoście się do djabła!
Bécu zbliżył się niemniej wzruszony, niż żona. Usłyszawszy zaklęcie, rzucone przez syna, wiedział już, jak się rzeczy mają. Matka łkała boleśnie, a mąż z największym wysiłkiem powstrzymywał własne łzy, pomimo patrjotycznego swojego junactwa.
— Nic nie poradzisz! Wzięty!
Pozostawszy sami w tyle na opustoszałej drodze, powracali ociężałym krokiem, Bécu przypominał sobie twarde życie swoje żołnierskie, a żona jego zwracała teraz cały swój gniew ku Bogu, do którego chodziła modlić się dwa razy i który jej nie wysłuchał.
Nénesse miał przypiętą na swoim kapeluszu wspaniałą 214-kę, wymalowaną na czerwono i na niebiesko. Był to jeden z najwyższych numerów; chłopak pysznił się też swojem szczęściem, wywijając laską, intonując, jako pierwszy, dziki chór dla całej kompanji i wymachując jego takt. Fanny, na widok numeru, zamiast cieszyć się, krzyknęła z głębokim żalem:
— O, gdyby się wiedziało, nie byłoby się złożyło tysiąca franków na loterję pana Baillehache’a!...
Mimo to ona i Delhomme uściskali syna, jak gdyby uniknął on wielkiego niebezpieczeństwa.
— Puśćcie mnie, do pioruna!... To piły! — krzyknął wściekły.
Cała banda w grubjańskiem rozzuchwaleniu nie przerywała swojego marszu poprzez zrewolucjonizowaną wieś. Rodzice nie odważali się już zbliżać, pewni, że będą odesłani do wszystkich djabłów. Cały pluton wracał jednako rozwydrzony: i ci, którzy szli do wojska, i ci, co nie szli. Nie umieliby zresztą nic powiedzieć. Oczy omal nie wyłaziły im z głowy, pijani byli tyleż wrzaskami, ile ochlaniem się winem. Wesołek jakiś, udający nosem grę na trąbie, wyciągnął zły numer, gdy inni, bladzi, z podkrążonemi oczami, napewno złapali dobre. Rozwścieczony dobosz na ich czele omal nie zaprowadził ich wszystkich do Aigry, w której byliby się napewno potopili.
Przymaszerowawszy wreszcie do merostwa, oddał Delfin sztandar.
— Do licha ciężkiego!... Dosyć mam przebrzydłej tej szmaty! Nieszczęście mi przyniosła!
Porwał pod ramię Nénesse’a i uprowadził go, podczas gdy reszta zapełniła oberżę Lengaigne’a w otoczeniu krewnych i przyjaciół, którzy nareszcie mogli dowiedzieć się szczegółów. Macqueron ukazał się na progu swojego sklepu, zgnębiony, że rywal zagarnie cały dochód.
— Chodź — rzucił mu Delfin krótko. — Pokażę ci coś zabawnego!
Nénesse poszedł za nim. Będą mieli jeszcze czas wrócić na wypitkę. Przeklęty bęben nie rozdzierał im już uszu, dobrze im było iść tak we dwójkę po opustoszałym gościńcu, tonącym w coraz czarniejszym mroku. Wobec milczenia towarzysza, pogrążonego w niezbyt wesołych prawdopodobnie myślach, zaczął Nénesse mówić mu o ważnej dla siebie sprawie. Dnia onegdajszego, w Chartres, zaszedłszy dla własnej zabawy na ulicę Żydowską, dowiedział się, że Vaucogne, zięć państwa Karolostwa, chce sprzedać zakład. Interes nie mógł iść pod zarządem takiego durnia, którego zjadały własne jego pensjonarki. Ale dla człowieka nie leniwego, mającego głowę na karku, tęgie ramiona i znającego się na rzeczy, jaki pyszny objekt do wyzyskania, jaka śmietanka do zagarnięcia! Tem lepiej się właśnie składało, że on sam, u swojego restauratora, zajmował się działem zabaw, mając zwrócone baczne oko na moralność dziewcząt. Trzeba było widzieć, co się tam działo! Otóż cała rzecz polega na tem, żeby nastraszyć państwa Karolów, wykazując im jak na dłoni, że policja lada dzień zamknie Nr. 19, takie się tam wyprawiały brewerje, i tym sposobem złapać samemu dom za półdarmo. Co? Lepsze to, niż uprawianie ziemi? Stanie się odrazu panem!
Delfin, słuchający przez pół tylko, pochłonięty własnemi myślami, podskoczył, kiedy Nénesse dał mu tęgiego szturchańca w bok.
— Dobrze takiemu, co ma szczęście — mruknął. — Ty właśnie stworzony jesteś po to, żeby twoja matka mogła być z ciebie dumna.
I znów pogrążył się w poprzedniem milczeniu, podczas kiedy Nénesse, tonem znawcy, którego słuchają, tłumaczył mu, jakie wprowadzi ulepszenia pod Nr. 19, jeżeli rodzice dadzą mu potrzebny kapitał. Jest może trochę zamłody, czuje jednak prawdziwe do tego powołanie... W tej samej chwili spostrzegł Flądrę, przebiegającą mimo nich w mroku, spieszącą na schadzkę z jakimś gachem. Chcąc pokazać, jak umie radzić sobie z kobietami, wymierzył jej w locie porządnego klapsa, który Flądra przedewszystkiem oddała mu, a potem, poznawszy obu dawnych swoich towarzyszy, zawołała:
— A, to wy obaj!... Fiu, fiu! A to ci Nénesse wysztafirowany!
Roześmiała się na wspomnienie dawnych zabaw z nimi. Najmniej z nich wszystkich trojga zmieniła się ona sama, pozostała bowiem jak chłopak, pomimo skończonych dwudziestu lat, zawsze wiotka i smukła, jak wić topolowa, z piersią maleńką, jak u dziewczynki. Spotkanie to sprawiło jej przyjemność, ucałowała też jednego po drugim.
— Zostaliśmy zawsze w przyjaźni?... Prawda?...
Nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby tylko chcieli, dla samej radości spotkania, jak przepija się do siebie wzajem szklankę wina przy podobnej okazji.
— Słuchaj — zażartował Nénesse — odkupię może od państwa Karolostwa ich budę. Chciałabyś pracować tam?
Odrazu przestała się śmiać, zatamowało jej oddech, zalała się łzami.
— Świnia! O, świnia!... Jakie to ohydne!... Nie lubię cię już!
Delfin nie odzywał się i ruszył dalej w drogę z miną zdecydowaną.
— Chodź-że, chodź, pokażę ci coś zabawnego — rzekł do towarzysza.
Obaj przyspieszyli kroku i, za przewodem Delfina, zeszli z gościńca, aby krótszą drogą, przez winnice, dostać się do domu komunalnego, zamieszkałego przez polowego od czasu oddania plebanji proboszczowi. Delfin mieszkał tam wraz z ojcem. Wprowadził towarzysza do kuchni, gdzie zapalił świecę, kontent, że nie wrócili jeszcze rodzice.
— Wypijemy po szklaneczce — oświadczył, stawiając na stole dwie szklanki i litrową flachę wina.
Po wypiciu mlasnął językiem i dodał:
— Chciałem ci właśnie powiedzieć, że jeżeli im się zdaje, jako mnie trzymają swoim złym numerem, grubo się mylą... Kiedy z okazji śmierci stryja Michała musiałem przeżyć trzy dni w Orleanie, o mało nie zdechłem, tak mi się cniło bez naszej wsi. Wydaje ci się to głupie, prawda? ale cóż chcesz? Nie da rady, jestem jak to drzewo: więdnie, jak się je wyrywa z gruntu: I mieliby mnie uprowadzić, zabrać do samego czarta, do jakichś zatraconych dziur, których nie znam nawet z imienia?.. O, nie, nie, niedoczekanie ich!....
Nénesse, który słyszał go często, mówiącego w ten sposób, wzruszył ramionami.
— Tak się mówi, a potem idzie się jednak... Od tego są żandarmi.
Nie odpowiadając, odwrócił się Delfin i porwał lewą ręką stojącą tuż przy ścianie małą siekierkę, która służyła do łupania pieńków. Potem, najspokojniej, położył palec wskazujący prawej ręki na brzegu stołu i... wystarczył jeden krótki cios, trach! a palec podskoczył w górę.
— To właśnie miałem ci do pokazania!... Chcę, żebyś mógł powiedzieć innym, czy tchórz potrafiłby to zrobić.
— Ach, ty, kulfonie przeklęty! Do wszystkich djabłów! Żeby się tak okaleczyć!... Nie jesteś już mężczyzną!.... — krzyknął przerażony Nénesse.
— Kpię sobie z tego!... Niech teraz przyjdą żandarmi! Pewien już jestem, przynajmniej, że nie pójdę!
Podniósł z ziemi odcięty palec i wrzucił go na płonący na kominie ogień ze szczap. Potem, otrząsnąwszy ze krwi całą czerwoną od niej rękę, owiązał ją niezdarnie chustką i umocował sznurkiem, żeby zatrzymać dalszy upływ.
— Niech to nam nie przeszkodzi dokończyć butelki, zanim nie wrócimy do tamtych... Na twoje zdrowie!
— Na twoje!
U Lengaigne’a, w sali oberży, nie widzieli się ludzie wzajem po przez gęste kłęby dymu; jeden nie słyszał drugiego, tyle było wrzasku. Oprócz chłopaków, wracających z losowania, była chmara narodu. Hjacynt i przyjaciel jego, Armata, zajęci byli spijaniem starego Fouana; wszyscy trzej skupili się dokoła litra zwyczajnej gorzały; Bécu, spity jak bela, zgnębiony niepowodzeniem syna, spał na jednym ze stołów; Delhomme i Gwoźdź grali w pikietę; nie licząc Lequeu, który, z nosem utkwionym w książce, udawał, że czyta, pomimo hałasu. Bójka kobiet rozpaliła bardziej jeszcze umysły. Flora poszła do źródła po dzbanek świeżej wody i spotkała tam Celinę, która rzuciła się na nią z pazurami, wykrzykując, że szpicle dobrze jej widać płacą za wydawanie sąsiadów. Macqueron i Lengaigne, którzy przybiegli na krzyki żon, omal nie wzięli się sami za łby; pierwszy poprzysięgał drugiemu, że dopomoże do złapania go na moczeniu tytoniu, drugi śmiał się, rzucając tamtemu w twarz jego dymisję; inni wmieszali się także do kłótni dla samej przyjemności zaciskania kułaków i darcia się na cały głos, tak że przez chwilę można było pomyśleć, że pomordują się wszyscy wzajem. Rychło jednak ucichło wszystko, pozostało jednak niezaspokojone rozjątrzenie, potrzeba bójki.
Zrazu omal nie doszło do niej pomiędzy Wiktorem, synem gospodarza a poborowymi. On, który odbył już swoją służbę, popisywał się przed chłopakami przekrzykiwaniem ich, podniecał ich do idjotycznych zakładów, do opróżniania litra w powietrzu wprost do gardła, albo też do wypijania szklanicy nosem tak, ażeby ani jedna kropla nie przeszła przez usta. W pewnym momencie, kiedy zeszła rozmowa na Macqueronów i na bliski ślub ich córki, Berty, młody Couillot rzucił ze śmiechem: „A, Ta bez Tego!“, powtarzając dawne kpiny chłopaków wiejskich. — Trzeba będzie zapytać się jej męża nazajutrz, czy ma, czy nie ma? Drwiono na ten temat od tak dawna, że aż głupio było.
Zdziwił też wszystkich nagły wybuch gniewu Wiktora, który niegdyś najzacieklej powtarzał, że nie ma.
— Dość tego, do pioruna!... Właśnie, że ma!
Ogólny wrzask był odpowiedzią na to oświadczenie. Widział, zatem miał ją? On wszelako bronił się stanowczo. Można widzieć, nie dotykając. Umyślnie się tak urządził pewnego dnia, kiedy szczególnie dręczyła go myśl, żeby nareszcie wyjaśnić tę rzecz... Jak? To nikogo nie obchodzi.
— Ma, daję słowo!
Wówczas wybuchła straszliwa bójka, bowiem młody Couillot, zupełnie pijany, z uporem wywrzaskiwał, że nie ma, nie wiedząc zresztą, czy tak jest, byle tylko nie ustąpić. Wiktor ryczał, że i on też tak utrzymywał, jeżeli więc teraz mówi inaczej, to nie dlatego, żeby bronić Macqueronów, tych nędznych szubrawców! Nie, nie, ale prawda jest zawsze prawdą. I rzucił się na popisowego, tak, że trzeba było wyrwać mu go z rąk.
— Powiedz, że ma, do cholery, bo cię zakatrupię!
Wielu jednak z pośród obecnych nie wyzbyło się wątpliwości. Nikt nie mógł zrozumieć zacietrzewienia syna Lengaigne‘ów, zazwyczaj bowiem był nieubłagany dla kobiet i wyrzekał się publicznie swojej siostry, którą jej rozpustne życie, jak mówiono, doprowadziło do leczenia się w szpitalu. Ta zgniła Zuzanna! Dobrze robi, że nie przyjeżdża zarażać ich swojem cielskiem!
Flora przyniosła nowy zapas wina, mimo jednak przepijania dalszych kolejek, obelgi i bijatyka wisiały wciąż w powietrzu. Nikt nie zdecydował się pójść na wieczerzę. Jak się pije, nie jest się głodnym. Poborowi zaintonowali hymn patrjotyczny, wybijając takt do niego tak potężnem waleniem pięściami w stół, że wszystkie trzy lampy naftowe drgały, wyrzucając przez szkła cylindrów kłęby gryzącej sadzy. Duszono się. Delhomme i Gwoźdź zdecydowali się otworzyć okno poza ich stołem. W tej chwili właśnie wszedł Kozioł, wsunąwszy się chyłkiem w ciemny kąt. Nie miał zwykłej swej wyzywającej miny i wodził tylko dokoła małemi, mętnemi swojemi oczkami, spoglądając na wszystkich zkolei. Przychodził, żeby zasięgnąć języka, czując konieczną potrzebę dowiedzenia się i nie mogąc wytrzymać już u siebie w domu. Obecność Hjacynta i Armaty zdawała się onieśmielać go do tego stopnia, że nie szukał nawet zwady z nimi za spojenie starego Fouana. Przez dłuższą chwilę sondował też Delhomme’a, najbardziej wszakże niepokoił go Bécu, śpiący twardo pomimo straszliwego hałasu. Czy śpi naprawdę, czy udaje tylko? Trącił go łokciem i uspokoił się nieco, zauważywszy, że ślina z ust cieknie mu wzdłuż rękawa. Całą uwagę swoją skoncentrował więc na nauczycielu szkolnym, którego wyraz twarzy uderzył go niezwykle. Co mu się mogło stać, że wygląda zupełnie inaczej, niż zawsze?
Lequeu w istocie, mimo że udawał zatopionego w swojej lekturze, wstrząsał się co chwilę gwałtownym nerwowym dreszczem. Poborowi śpiewami swojemi, bezmyślną swoją wesołością wytrącili go zupełnie z równowagi.
— Bydło przeklęte! — mruknął, powstrzymując się jeszcze.
Od kilku miesięcy sytuacja jego w gminie pogorszyła się. Był zawsze szorstki i grubjański w stosunku do dzieci, które odsyłał szturchańcami na rodzicielski śmietnik. Jego wybuchy potęgowały się wszakże, a nadto zaszła paskudna historja z małą jakąś dziewczynką, którą tak trzasnął linją w głowę, że rozpłatał jej ucho. Rodzice napisali skargę na niego, żądając, aby go odwołano. Nadto, zamążpójście Berty rozwiewało dawne nadzieje, właściwie dawne rachuby, uważane przez niego za bliskie zrealizowania. O, ci chłopi, ta przeklęta rasa, odmawiają mu swoich córek, a teraz chcą pozbawić go chleba z powodu ucha jakiejś smarkuli.
Nagle, jak gdyby znajdował się w klasie, walnął pięścią w otwartą książkę, wołając do popisowych:
— Trochę ciszy, psiakrew!... Cóż, u licha, wydaje się to wam takie zabawne, że idziecie dać sobie rozbijać łby przez Prusaków?
Zwrócono się ze zdziwieniem w jego stronę. Tak, napewno nie jest to zabawne. Wszyscy się na to godzili. Delhomme powtórzył swoją myśl, że każdy powinien bronić swojego pola. Gdyby Prusacy przyjść mieli do Beaucji, przekonaliby się, że mieszkańcy jej nie są tchórzami. Ale iść bić się o cudze pola!... Nie, nie, to wcale nie zabawne!
W chwili tej wszedł Delfin, w towarzystwie Nénesse’a, bardzo czerwony, z oczami rozpalonemi gorączką. Usłyszał ostatnie słowa, przysiadł się do stołu towarzyszy i zawołał:
— Tak, tak, niech tylko przyjdą Prusacy, wytłuczemy ich na miazgę!
Zauważono chustkę, owiązaną sznurkiem dokoła ręki i zapytano, co mu się stało? Nic, zaciął się. Zdrową ręką huknął gwałtownie w stół, żądając przyniesienia litra wina.
Armata i Hjacynt patrzyli na młodych chłopaków bez gniewu, w pełnem wyższości politowaniem jeno. I oni także uważali, że trzeba na to być bardzo młodym i porządnie głupim. Armata rozczulił się nawet, pamiętny swojej misji organizowania przyszłego raju na ziemi. Opierając podbródek na obu rękach, zaczął bardzo głośno robić swoje uwagi.
— Wojna!... O, do cholery! czas już, żebyśmy byli panami!... Znacie mój plan? Skończyło się ze służbą wojskową, z podatkami! Każdy musi mieć dość, aby zadowolnić swoje potrzeby za cenę możliwie najmniejszej pracy... Zobaczycie, że przyjdzie to; zbliża się dzień, w którym zatrzymacie wasze pieniądze i wasze dzieci, jeżeli pójdziecie z nami!
Hjacynt wyraził swoją zgodę, kiedy Lequeu, nie panując już nad sobą, wybuchnął:
— Tak, tak, przeklęty błaźnie! Znamy ten wasz raj na ziemi, ten wasz sposób zmuszania ludzi, żeby byli szczęśliwi wbrew ich woli! Dobra blaga! Czy to możliwe u nas? Czy nie zanadto przegnili jesteśmy na to? Trzebaby chyba było, żeby jakie dzikusy przyszły naprzód zrobić z nami porządek! Kozacy, czy Chińczycy!
Tym razem zdziwienie było tak wielkie, że zapadła odrazu wielka cisza. — Co?! zdecydował się przemówić ten skryty fałszywiec, ten zgniłek, nie wyjawiający nigdy przed nikim swoich poglądów w obawie przed władzą, ilekroć szło o to, żeby pokazać, że się jest mężczyzną! Wszyscy słuchali go, zaniepokojeni; Kozioł zwłaszcza, oczekujący, co powie, jak gdyby mogło to mieć istotny związek ze sprawą. Dym fajczany rozproszył się przez otwarte okno, przez które wlewała się miękka wilgotność nocy. Zdala czuło się wielką, czarną ciszę uśpionej wsi. A w izbie oberży nauczyciel szkolny, w którym wezbrała gorycz, powściągana przez dziesięć lat pod grozą ściągnięcia na siebie niezadowolenia przełożonych, drwił już teraz z nich, rozwścieczony klęską, zagrażającą całej jego egzystencji i znajdował ulgę w wyrzuceniu z siebie raz wreszcie dławiącej go nienawiści.
— Cóż to, zdaje się wam, jakoby ludzie tutejsi głupsi byli od swoich cieląt, że opowiadacie im bajdy niestworzone o gołąbkach, co same wpadną im w gąbki?!... Ale przecież, zanim zdążycie zaprowadzić wasz ustrój, djabli wezmą ziemię, djabli wezmą wszystko!
Wobec brutalności tego ataku Armata, który nigdy dotychczas nie natrafił na tak silną opozycję, zawahał się wyraźnie. Chciał znów wyjechać ze swojem opowiadaniem o panach z Paryża, o całej organizacji państwowej, o wielkiej uprawie roli zgodnie z wskazaniami nauki... Ale tamten nie dał mu przyjść do słowa.
— Wiem, wiem, same głupstwa!... Jak nareszcie zechcecie spróbować tej waszej uprawy naukowej, zginą już oddawna z oblicza ziemi wielkie równiny francuskie, zatopione pod stosami pszenicy amerykańskiej... Ta właśnie książeczka, którą teraz czytam, daje ciekawe o tem wiadomości. O, do wszystkich djabłów! chłopstwo nasze może iść spać; skończyło się z niem na amen!
I tonem mentorskim, jak gdyby objaśniał lekcję swoim uczniom, mówić zaczął o zbożu, przysyłanem ztamtąd. Olbrzymie równiny, rozciągłe jak królestwa, w których zagubiłaby się cała Beaucja, niby zeschła grudka ziemi! grunty tak żyzne, że, zamiast użyźniania ich, trzeba je wyczerpywać zbiorem uprzednim, co nie przeszkadza im dawać dwu żniw rocznie; folwarki rozciągłości trzydziestu tysięcy hektarów, podzielone na odcinki, a te znów na ucząstki; każdy odcinek pod specjalnym nadzorcą, każdy ucząstek pod jego pomocnikiem; wszędzie baraki dla ludzi, bydła, narzędzi, kuchen; bataljony rolnicze, zwoływane na wiosnę, zorganizowane po wsiach na stopie wojskowej, obozujące na świeżem powietrzu, lokowane, żywione, opierane, leczone, i wreszcie zwalniane na jesieni; brózdy długości kilometrowej do zaorywania i obsiewania; całe morza kłosów do zżynania; wcale nie widać ich krańców; ludzie nadzorują tylko maszyny, które wykonywują całą pracę; podwójne pługi uzbrojone w tnące kręgi; siewniki i przyrządy do mechanicznego pielenia; żniwiarki-wiązarki; lokomobile-młockarnie z urządzeniami do wyciągania i składania słomy w worki; chłopi, którzy stali się mechanikami; plutony robotników, towarzyszących konno każdej maszynie, w każdej chwili gotowych zsiąść, aby docisnąć obluźniony pas, zamienić nity, przekuć którą z części; ziemia wreszcie stała się bankiem, eksploatowanym przez finansistów, ujęta pod ich władzę, ostrzyżona pod strychulec, dająca, dzięki materjalnej i bezosobowej potędze nauki, dziesięć razy tyle, ile z wysiłkiem udzielała traktującym ją tak miłosiernie rękom ludzkim.
— A wy chcecie walczyć, rozporządzając temi groszowemi waszemi narzędziami? — dodał — wy, którzy nic nie umiecie, do niczego nie dążycie, zasklepieni w waszej rutynie!... O tak! już teraz sięga wam po kolana zboże stamtąd! I wciąż będzie ono rosło, okręty będą go przywoziły coraz więcej. Poczekajcie jeszcze trochę, a będziecie go mieli aż po brzuchy, potem po ramiona, sięgnie wam do ust, aż wreszcie zaleje was powyżej głowy! Strumień, potok, zalew, w którym djabli wezmą was wszystkich!
Chłopi wytrzeszczali oczy, ogarnięci paniką na myśl o tym zalewie zbożem zagranicznem. Już teraz czuli jego ciężar; czy istotnie mają być niem zalani i unicestwieni, jak przepowiada ten gałgan? Wizja ta uzmysłowiła się dla nich. Rognes, ich pola, Beaucja cała pochłonięta bez reszty!
— Nie, nie, nigdy! — zawołał Delhomme zdławionym głosem. — Rząd nas ochroni.
— Ładny szpak, ten wasz rząd! — odparł Lequeu pogardliwym tonem. — Niech się w takim razie sam ochroni!... Najśmieszniejsze w dodatku, że wybraliście pana Rochefontaine’a. Właściciel Borderie wiedział przynajmniej, czego chce, głosując za panem de Chédevillem... A zresztą, ten czy inny, taki sam plaster na drewnianą nogę. Psu na budę się to zdało. Żadna Izba nie będzie miała odwagi głosowania za wprowadzeniem dostatecznie wysokiego cła ochronnego; nic nie może was już zbawić, przepadliście z kretesem. Dobranoc!
Powstała straszna wrzawa. Wszyscy zaczęli gardłować naraz. Czy niema możliwości niedopuszczenia do sprowadzania tego zagranicznego zboża? Możnaby zatopić okręty w portach, wyjść z fuzjami naprzeciw tym, co je przywożą. Głosy ich stawały się drżące, omal nie wyciągali rąk, płacząc, błagając, aby uratowano ich przed tą obfitością taniego chleba, zagrażającą krajowi. Ale nauczyciel szkolny ze śmiechem szyderczym odpowiadał im na to, że to coś zupełnie nowego: dawniej jedynem niebezpieczeństwem, przed którem drżano, był głód; bano się zawsze, że ziemia nie obrodzi i nie da dość chleba, źle więc już jest z ludźmi, skoro muszą się bać, że go będzie zbyt wiele! Upajał się własnemi słowami, górował nad wściekłą opozycją.
— Jesteście rasą przepadłą; zjadła was niedorzeczna wasza miłość dla ziemi! Tak! Miłość dla tego szmata ziemi, której jesteście niewolnikami, która zaćmiła wam mózgi, dla której gotowiście mordować! Od wieków już poślubieni jesteście ziemi, a ona was zdradza!... A tymczasem, przyjrzyjcie się Ameryce: rolnik jest tam jej panem! Nie łączą go z nią żadne więzy, żadne tradycje rodzinne, ani wspomnienia. Jak tylko widzi, że jego pole wyczerpuje się, idzie dalej. Wystarczy, aby się dowiedział, że o jakie trzysta mil dalej odkryto żyźniejsze równiny, a zwija swój namiot i przenosi go tam. Słowem on rządzi ziemią, a nie ziemia nim; musi mu być posłuszna, bowiem panuje on nad nią dzięki maszynie. Jest wolny, bogaci się, wy zaś jesteście niewolnikami i zdychacie z nędzy!
Kozioł zbladł. Lequeu spojrzał na niego, mówiąc o dopuszczaniu się morderstw. Ale Kozioł starał się zachować dobrą minę.
— Jest się, jakim się jest. Na co się zdało sprzeczać, skoro pan sam mówi, że to nic, a nic nie zmieni rzeczy?
Delhomme przyznał mu rację, wszyscy zaczęli się znów śmiać: Lengaigne, Gwoźdź, Fouan, nawet Delfin i popisowi, których cała ta scena bawiła, w nadziei, że skończy się bijatyką. Armata i Hjacynt, źli, że ten gryzipiórek, jak go nazywali, potrafił ich przekrzyczeć, udawali także, że się śmieją. Przyznali słuszność chłopom.
— Niema sensu kłócić się i złościć — oświadczył Armata, wzruszając ramionami. — Trzeba się organizować.
Lequeu wybuchnął w sposób straszliwy.
— Otóż! Mówię wam to wreszcie!... Jestem za obaleniem wszystkiego!... wszystkiego!...
Blady był jak ściana, rzucając im te słowa tonem takiej groźby, jak gdyby chciał ich pozabijać.
— Tchórze przeklęci!... Tak, chłopi! wszyscy chłopi!... I pomyśleć, że jesteście liczniejsi, silniejsi od robotników miejskich! Do jasnej cholery, jeżeli mi czego żal, to tego, że miałem ojca i matkę chłopów! Może dlatego mierzicie mnie jeszcze bardziej!... Bo niema co mówić, będziecie panami! Tylko że nie umiecie iść ławą, nie umiecie się zgodzić, stoicie każdy oddzielnie, jeden podejrzewa drugiego, nie ufa drugiemu, jesteście ciemni, nieuki; całe wasze szelmostwo zużywacie na pożeranie się wzajemne!... Wiecie, co kryje się pod waszemi stojącemi wodami? Jesteście jak te niewysychające kałuże. Wydają się głębokie, a kota nie utopiłby w nich... Mieć utajoną w sobie głuchą siłę, siłę, od której zależy przyszłość i pozostawać nieporuszonym jak pień!... A co najgorsze, przestaliście wierzyć w księży! Jeżeli więc już nie strach przed Panem Bogiem, cóż w takim razie stoi wam na przeszkodzie? Dopóki trzymała was obawa piekła, zrozumiała rzecz, że leżeliście plackiem; ale teraz możecie iść śmiało naprzód! Rabować wszystko, palić!... A tymczasem, co byłoby najłatwiejsze, ogłoście bezrobocie! Macie wszyscy pieniądze, możecie zawziąść się i wytrwać, jak długo będzie trzeba. Obrabiajcie tyle tylko ziemi, ile jej dla was samych starczy, nie zawoźcie nic na targi! ani jednego worka zboża, ani korca kartofli! Ładnie wyglądałby Paryż! Ludzie zdychaliby w nim jak muchy! Padaliby, psiakrew, pokotem!
Zdało się, jak gdyby przez otwarte okno wpadł prąd mroźnego powiewu, przylatującego zdaleka, z głębi czarnych ciemności. Lampy naftowe buchały słupami sadzy. Nikt nie przerywał rozwścieczonemu, pomimo ostrych zarzutów, jakich nie szczędził nikomu.
Skończył wreszcie, rycząc, waląc książką swoją w stół tak gwałtownie, aż brzęczały szklanki na nim.
— Mówię wam to, ale jestem spokojny... Pomimo że jesteście tchórzami, wy, i nikt inny, zrobicie porządek ze wszystkiem, jak wybije godzina. Bywało już często tak, będzie tak samo w przyszłości. Czekajcie, dopóki nędza i głód nie rzucą was na miasta, jak stada głodnych wilków... A to sprowadzane zboże będzie może pobudką do tego. Jak go będzie zadużo, nie będzie go dość, nastąpi znów głód. Wszystkie bunty, wszystkie mordy były zawsze tylko o zboże... Tak, tak, trzeba popalić i powyrzynać miasta, wyludnić wsie, zapuścić pola, pozwolić, aby porosły cierniami i chwastem; trzeba krwi, potoków krwi, aby ziemia mogła znów dawać chleb ludziom, którzy przyjdą po nas na świat!
Lequeu otworzył gwałtownym gestem drzwi i znikł. Za nim, w osłupieniu, buchnął krzyk. — A łotr, trzeba go zakatrupić! Człowiek taki cichy dotychczas! Napewno zwarjował. Niema gadania!... Delhomme, tracąc zwykłą swoją równowagę, oświadczył, że napisze do prefekta; inni podtrzymywali go w tem. Najbardziej wszakże oburzali się: Hjacynt i Armata; pierwszy w imię swojego 89-go roku, swoich haseł wolności, równości i braterstwa, drugi — władczej swojej organizacji naukowo-socjalnej. Bladzi byli, zrozpaczeni, że nie potrafili znaleźć słowa odpowiedzi, oburzali się bardziej jeszcze niż chłopi, gardłując, że należałoby zgilotynować takiego huncfota. Kozioł, wobec całego tego morza krwi, której domagał się ten szaleniec, wobec tych strumieni posoki, które zlewał dzikim gestem na ziemię, podniósł się, wstrząsany dreszczem, że aż latała mu głowa, którą trząsł nieświadomie, jak gdyby potakiwał. Potem prześlizgnął się wzdłuż ściany, spoglądając zukosa, czy nikt go nie śledzi, i znikł także z kolei.
Popisowi nawiązali natychmiast przerwane ucztowanie. Wrzeszczeli, żądali, aby Flora ugotowała im parówki, kiedy nagle, Nénesse przerwał im, wskazując na Delfina, który upadł zemdlony, uderzając nosem o krawędź stołu. Biedaczysko biały był jak papier. Chustka, która zsunęła mu się ze zranionej ręki, barwiła się wielkiemi krwawemi plamami. Na ten widok zatrąbiono do ucha śpiącemu wciąż jeszcze Bécu, który zbudził się wreszcie i spojrzał na okaleczoną pięść syna. Zrozumiał widocznie, bo schwycił w rękę litr, żeby skończyć z nim, jak wrzasnął. Potem, kiedy wyprowadził chłopaka, chwiejąc się sam na nogach, słychać było z dworu jeszcze, jak, w pośród wymysłów i przekleństw, wybuchnął wielkim płaczem.
Tego samego wieczora, pan Hourdequin, dowiedziawszy się od swojej czeladzi o wypadku Franusi, udał się, przez przyjaźń do Jana, do Rognes, aby dowiedzieć się, co słychać. Poszedł pieszo, paląc swoją fajeczkę w pośród mroków nocy, rozmyślając wśród wielkiej ciszy o wszystkich swoich zmartwieniach i umyślnie obchodząc dalszą drogą po zboczu, aby uspokoić się trochę przed spotkaniem z dawnym swoim parobkiem. Na dole jednak, usłyszawszy głos nauczyciela szkolnego, rozlegający się przez otwarte okno daleko w ciemnościach pól, zatrzymał się nieporuszony w cieniu drzew. Kiedy wreszcie zdecydował się iść dalej w drogę, głos ten szedł za nim; i teraz jeszcze, przed domem Jana, słyszał to wywrzaskiwanie nieco przyciszone i jak gdyby wyostrzone odległością, wciąż jednakowo wyraźne, tnące niby ostrzem noża.
Na progu stał Jan oparty o mur. Nie był już w stanie pozostawać dłużej przy łóżku Franusi, dusił się, cierpiał zbyt okrutnie.
— I cóż, mój biedny chłopcze — zapytał Hourdequin — jak tam chora?
Nieszczęśliwy odpowiedział gestem pełnym zgnębienia i jękiem rozpacznym:
— Ach, proszę pana!... Umiera!
Ani jeden ani drugi nie dodali już słowa; zapadło grobowe milczenie, naruszane jeno wibrującem wciąż w powietrzu, nieznużonem wykrzykiwaniem nauczyciela szkolnego.
Po upływie kilku minut Hourdequin, wsłuchujący się pomimo woli, rzucił gniewnie:
— Słyszysz jak się wydziera ten Lequeu?... Śmiesznie brzmi to, co mówi, jak się ma samemu smutek w sercu.
Bliskość młodej, umierającej kobiety i daleki odgłos przeraźliwych proroctw zbudziły w nim na nowo pamięć wszystkich strapień własnych i smutków. Ziemia, którą umiłował takiem uczuciem rzewnem, nieomal uduchowionem, dopełniła miary jego niepowodzeń przy ostatnich zbiorach. Utopił w niej cały swój majątek. Niebawem nadejdzie dzień, kiedy folwark Borderie nie wystarczy mu na utrzymanie nawet. Nie pomogło nic: ani jego energja, ani wysoka kultura uprawy, ani sztuczne nawozy, ani maszyny... Klęskę swoją objaśniał brakiem kapitałów. Miał jeszcze wątpliwości, bowiem ruina była powszechna: Robiquetowie ustąpić musieli z Chamady, której tenuty dzierżawnej nie byli w stanie opłacać, Coquartowie zmuszeni będą wkrótce do sprzedania swojego folwarku Saint-Juste. I tak wszyscy pokolei. Żadnej przytem możności wydostania się z tej niewoli! Nigdy jeszcze nie czuł się do tego stopnia niewolnikiem swojej ziemi, która pochłaniała codzień nowe wkłady pieniężne. Kapitały te i cała włożona w nią suma pracy przygważdżały go do niej coraz bardziej, niewolniczy łańcuch jego zacieśniał się coraz mocniej. Wielkiemi krokami zbliżała się katastrofa, która przypieczętuje ostatecznie odwieczny antagonizm pomiędzy małą i wielką posiadłością, grzebiąc je równocześnie obie. Był to początek przepowiadanych czasów, spadek ceny zboża poniżej szesnastu franków, zatem sprzedawanego ze stratą; bankructwo ziemi, spowodowane przyczynami socjalnemi, silniejszemi stanowczo, aniżeli wola ludzka.
I, nagle, Hourdequin, którego serce krwawiło się na myśl o własnej klęsce, przyznał nauczycielowi rację.
— Do djabła, słusznie mówi!... Niech ginie wszystko, powyzdychajmy wszyscy, niech ciernie i osty zagłuszą pola, skoro stan rolniczy przepadł, a ziemia wyczerpała się!
I, mając na myśli Jakóbkę, dodał:
— Ja, na szczęście, mam innego móla, który zagryzie mnie, zanim to wszystko nastąpi.
Z wnętrza domu rozległy się szepty i kroki Starszej i Frimatowej. Na cichy odgłos ten Jan drgnął. Wszedł do izby zapóźno. Franusia nie żyła, może już oddawna. Nie otworzyła już więcej oczu, nie poruszyła zaciśniętemi wargami. Starsza zauważyła, że już po niej, dotknąwszy jej ciała. Bardzo blada, z twarzą wyostrzoną i zaciętą, zdawała się spać. Stojąc w nogach łóżka, patrzył na nią Jan, oszołomiony tłukącemi mu się po głowie mętnemi myślami, bólem własnym, zdumieniem, że nie chciała zrobić testamentu, uczuciem, że coś się załamało i skończyło w jego życiu.
Hourdequin, pożegnawszy w milczeniu obecnych, odszedł, bardziej jeszcze zgnębiony. Wyszedłszy na drogę, dostrzegł odrywającą się pospiesznie od okna i znikającą w mroku postać. Przyszło mu na myśl, że to może jakiś pies bezdomny.
Był to Kozioł, który zakradł się pod okno, aby czatować na śmierć Franusi i teraz biegł zawiadomić o tem Lizę.

V.

Nazajutrz z rana kończono właśnie składanie ciała Franusi do trumny, stojącej w pośrodku izby na dwóch krzesłach, kiedy Jan drgnął nagle ze zdziwienia i oburzenia na widok wchodzących, jedno za drugiem, Lizy i Kozła. Pierwszym jego odruchem było wypędzenie ich, tych krewnych bez serca, którzy nie przyszli pożegnać konającej i którzy zjawili się teraz, jak tylko przykryto ją wiekiem trumny, jak gdyby wyzwoleni z obawy znalezienia się oko w oko z nią. Ale obecni przy tem członkowie rodziny: Fanny i Starsza, powstrzymali go: nieszczęście przynosi kłótnia przy trupie; a zresztą, nie ma się prawa zabronić Lizie odkupienia jej winy, skoro zdecydowała się czuwać przy ciele zmarłej siostry.
I Kozłowie, którzy liczyli właśnie na, szacunek, jaki się jest winnym zmarłemu, zainstalowali się na dobre. Nie powiedzieli wprost, że obejmują ponownie dom w posiadanie, robili to wszakże w sposób tak naturalny, jak gdyby rozumiało się to samo przez się, teraz, kiedy niema już Franusi. To, co z niej pozostawało jeszcze, gotowe do odejścia w wieczność, nie stało już na przeszkodzie, niby sprzęt martwy. Liza, posiedziawszy czas jakiś, pozwoliła sobie pootwierać szafy, aby się przekonać, czy nic nie zostało wyniesione przez czas jej nieobecności. Kozioł obchodził już stajnię i oborę, jako gospodarz mający do tego prawo, dający pilne na wszystko baczenie. Wieczorem i on i Liza roztasowali się na dobre, i teraz przeszkadzała im tylko jeszcze ustawiona na środku izby trumna. Ale to jedna już tylko noc: nazajutrz, z samego rana, nic nie będzie tamowało im swobodnego przejścia.
Jan krążył pośród rodziny, osłupiały, nie wiedząc, co począć z samym sobą... Z początku miał jeszcze wrażenie, że dom, sprzęty i ciało Franusi należą do niego. W miarę wszelako, jak mijały godziny, wszystko to odrywało się coraz bardziej od jego osoby, zdawając się przechodzić do tamtych. Z nastaniem nocy nikt już nie zwracał się do niego; pętał się jeszcze tylko tutaj jako tolerowany intruz. Nigdy dotychczas nie doznawał w tym stopniu bolesnego uczucia, że jest obcy, że nie ma nikogo ze swoich pomiędzy wszystkimi tymi ludźmi, związanymi wzajem z sobą, zgodnie zrzeszonymi, o ile szło o wyrugowanie go. Przestawała do niego należeć nawet biedna zmarła jego żona, tak że Fanny na jego oświadczenie, że będzie czuwał przy zwłokach, próbowała go wyekspedjować pod pozorem, że jest ich i tak zadużo. Uparł się jednak, chciał nawet wziąć pieniądze z komody, sto dwadzieścia siedem franków, aby mieć pewność, że się nie ulotnią. Liza, otworzywszy szufladę wkrótce po przyjściu, musiała je dostrzec, tak samo jak arkusz stemplowego papieru, żywo bowiem zaczęła szeptać coś ze Starszą, i od tej chwili poczuła się zupełną panią w tym domu, upewniona, że nie istnieje żaden testament. Do pieniędzy nie będzie miała jednak prawa. W obawie o jutro mówił sobie Jan, że to przynajmniej mu się dostanie. Noc całą spędził na krześle.
Nazajutrz odbył się pogrzeb bardzo wcześnie, o dziewiątej z rana, i ksiądz Madeline, który wyjechać miał tego samego jeszcze wieczora, mógł odprawić mszę i odprowadzić ciało do grobu. Zemdlał jednak na cmentarzu, tak, że musiano go odwieźć. Na pogrzeb przybyli oboje państwo Karolostwo, Delhomme i Nénesse. Pogrzeb był przyzwoity, ale nie nad miarę wystawny. Jan płakał, Kozioł ocierał łzy. W ostatniej chwili oświadczyła Liza, że nogi się pod nią uginają, że nie starczy jej siły na odprowadzenie zwłok biednej siostry. Pozostała więc sama w domu, a za trumną poszły tylko: Fanny, Starsza, matka Frimat, stara Bécu i kilka sąsiadek. Po powrocie z cmentarza zatrzymali się wszyscy umyślnie na placu Kościelnym, chcąc asystować przy przewidzianej z góry i ciekawie wyczekiwanej od wczoraj już scenie.
Do tej chwili obaj mężczyźni, Kozioł i Jan, unikali patrzenia na siebie wzajem z obawy, aby nie wybuchła pomiędzy niemi bójka wobec zaledwie ostygłego trupa Franusi. Teraz obaj skierowali się ku domowi stanowczym krokiem, rzucając na siebie wzajem złe spojrzenia zukosa. Jan odrazu zrozumiał, dlaczego Liza nie poszła za konduktem. Chciała pozostać sama, aby wprowadzić się, zgrubsza tymczasem. Wystarczyła jej godzina na przerzucenie większych tłomoków wprost przez mur posesji Frimatowej i przewiezienie na taczkach tego, co mogłoby ulec potłuczeniu. Obdzieliwszy wreszcie jednym policzkiem Julisia i Lorkę, wciągnęła ich na powórze, gdzie już zdążyli się pobić, podczas kiedy ojciec Fouan, wepchnięty również przez nią, dyszał na ławce. Dom był odzyskany.
— Dokąd idziesz? — zapytał nagle Kozioł, zatrzymując Jana na progu domu.
— Wracam do domu?!...
— A gdzież to ten twój dom?!... Tutaj jest nasz dom.
W tej samej chwili przybiegła Liza i, ująwszy się pod boki, wrzeszczała, bardziej jeszcze zacietrzewiona i miotająca gorsze jeszcze obelgi niż jej mąż.
— Co? co takiego? czego on tu chce, ten zgniłek?... Oddawna już zatruwał moją biedną siostrę, najlepszy dowód, że nie byłaby umarła z tego wypadku i że wyraźny dała dowód swojej woli, bo nie pozostawiła mu nic z całego swojego mienia. Zdziel go, jak się patrzy, Koźle! Niech nie waży się wchodzić do domu, wniósłby nam tylko chorobę!
Jan, wzburzony brutalną tą napaścią, probował jeszcze perswazji.
— Wiem, że dom i grunt przechodzą do was. Ale do mnie należy połowa sprzętów i inwentarza...
— Połowa?!.. Masz czelność! — wrzasnęła Liza, przerywając mu. — Ty, śmierdzielu, ośmieliłbyś się wziąć połowę czegokolwiek, ty, co nie przyniosłeś tu z sobą grzebienia nawet i wszedłeś w jednej koszuli na grzbiecie. Ładny sobie obrałeś zawód: być na utrzymaniu kobiet!
Kozioł podtrzymywał ją i, odpychając Jana szorstkim gestem, krzyczał:
— Ma rację! Wynoś się!... Przyszedłeś tutaj w spodniach i kamizeli, nikt ci ich nie odbiera.
Cała familja, kobiety zwłaszcza, Fanny i Starsza, które trzymały się o jakie trzydzieści metrów dalej, zdawały się przyznawać Kozłom słuszność samem milczeniem swojem. Wówczas Jan, tracąc panowanie nad sobą pod wpływem ostatniej obelgi, zraniony w samo serce potwornie obrachowanem oskarżeniem, wpadł z kolei we wściekły gniew, starając się przekrzyczeć tamtych.
— Aha! to tak! Chcecie awantury?... To będziecie ją mieli. Wejdę przedewszystkiem! Jestem u siebie, dopóki nie nastąpi podział. A potem pójdę do pana Bailllehache’a, który nałoży pieczęcie i zamianuje mnie na razie opiekunem... Jestem u siebie, a wy wynoście się stąd!
Zbliżył się taki groźny, że Liza odstąpiła od drzwi. Ale Kozioł rzucił się na niego, zawiązała się straszna walka i obaj mężczyźni, skłębieni w zapasach, wpadli na sam środek kuchni. Bój toczył się w dalszym ciągu wewnątrz domu, i teraz szło tylko o to, kto kogo wyrzuci za drzwi.
— Pokażcie mi papier, który daje wam prawo gospodarzyć tutaj!
— Papier?! Potrzebny jest tylko do podcierania się! Wystarcza, że mamy prawo.
— Macie prawo?! To przyjdźcie z komornikiem, z żandarmami, jak myśmy zrobili.
— Mam ich gdzieś tych twoich żandarmów i komornika! Tylko niedołęgom potrzebni oni. Kto ma za sobą uczciwość, sam załatwia swoje porachunki.
Jan zabarykadował się za stołem, chcąc za wszelką cenę być górą, postanawiając nie opuszczać tego domu, w którym tylko co żona jego wyzionęła ducha, tego miejsca, gdzie, jak mu się zdawało, tkwiło szczęście całego jego życia. Kozioł, niemniej rozwścieczony zawzięciem się niewypuszczenia z rąk odzyskanego mienia, zdawał sobie sprawę, że w tym momencie musi rozstrzygnąć się wszystko. Skoczył, jak rozjuszony zwierz, po przez stół i rzucił się na Jana. Ten jednak chwycił krzesło i, machnąwszy niem Kozła po nogach, przewrócił go na ziemię, a sam skoczył do sąsiedniej izby, aby się w niej zabarykadowąć, kiedy, nagle, Liza przypomniała sobie o pieniądzach, o owych stu dwudziestu siedmiu frankach, dostrzeżonych w szufladzie komody. Pewna, że Jan wbiegł do sąsiedniej izby, żeby je zabrać, ryknęła rozpaczliwie:
— Pieniądze! Ten łajdak ukradł pieniądze tej nocy!
Z tą chwilą Jan był stracony, musiał bowiem bronić kieszeni swojej w dodatku. Krzyczał, że pieniądze są jego własnością, że gotów jest się z nimi porachować, i że napewno pokaże się, jako oni winni są jeszcze jemu. Ale mąż i żona nie słuchali go, kobieta rzuciła się na pomoc swojemu chłopu i waliła okrutniej jeszcze niż on. Szalonem natarciem udało im się wytaszczyć Jana z powrotem do kuchni, po której tarzali się teraz wszystko troje, spleceni w jedną masę bezkształtną, obijającą się o kanty sprzętów. Kopaniem nogami uwolnił się Jan od Lizy, wróciła wnet jednak, wpijając mu paznokcie w mięśnie karku, a Kozioł, waląc w niego z całych sił głową, niby taranem, wyrzucił go za drzwi, gdzie Jan rozciągnął się jak długi.
Oboje Kozłowie zatarasowali teraz ciałami swojemi wejście do mieszkania, wrzeszcząc na cały głos:
— Złodziej! Ukradł nasze pieniądze!.. Złodziej! złodziej! złodziej!
Jan, zwlókłszy się z ziemi, z bólu i złości ledwie zdołał wybełkotać:
— Dobrze, pójdę do sędziego, do Chateaudun; pomoże mi on wrócić do mojego domu! Wytoczę wam jeszcze proces o wynagrodzenie mi za szkody i straty... Zobaczymy się jeszcze!...
Pogroziwszy im pięścią, znikł w kierunku równiny. Cała rodzina, na widok bójki przezornie czmychnęła w obawie możliwych procesów sądowych.
Kozłowie po odejściu Jana wydali dziki okrzyk tryumfu. Nareszcie wygnali go na ulicę, obcego tego przybłędę! Wrócili więc jednak do swojego domu! Mówili zawsze, że wrócą! Dom! Dom! Na myśl, że są w nim napowrót, w starym domu praojcowym, zbudowanym ongi przez dalekiego przodka, ogarnął ich istny szał radości, biegali po wszystkich kątach, z izby do izby, rozkoszując się możnością wrzeszczenia na własnych śmieciach. Dzieci, Juliś i Lorka, przybiegły, bębniąc palcami po starym piecu. I tylko ojciec Fouan pozostał na kamiennej ławie i patrzył ponuro na snujących się po obejściu Kozłach.
Nagle Kozioł stanął stropiony.
— Do cholery! A toć on umknął na górę. Byle nie zrobił czegoś złego polom! — krzyknął.
Było to niedorzeczne, ale ten krzyk serca wzburzył go do głębi. Myśl o ziemi zmąciła mu nagłą nutą radosnego niepokoju tryumfalny nastrój. O, ta ziemia, przykuwała ona do siebie całą jego istotę mocniejszemi jeszcze węzłami, aniżeli dom! ów kawałek ziemi tam na górze, zapełniający przerwę pomiędzy dwiema jego działkami, uzupełniający jego ucząstek trzyhektarowy, taki piękny, że sam Delhomme nie posiadał podobnego! Całe ciało jego zaczęło drgać z radości, jak gdyby wobec powrotu upragnionej kobiety, którą uważał już za straconą. Żądza natychmiastowego oglądania jej pod wpływem szalonego niepokoju, że tamten może mu ją zabrać, zakołowała w jego głowie. Pobiegł pędem, pomrukując, że zanadto cierpieć będzie, jeśli się sam naocznie nie przekona.
Jan w istocie skierował się w górę ku równinie, aby ominąć wieś. Z przyzwyczajenia poszedł drogą na Borderie. W chwili, kiedy Kozioł dostrzegł go zdaleka, mijał właśnie pole Cornailles; nie zatrzymał się wszelako, rzucił na ten kawałek ziemi, tak zajadle wywalczony, spojrzenie pełne nieufności i smutku, jak gdyby oskarżał go, że sprowadził na niego nieszczęście. W tej samej bowiem chwili oczy zaszły mu łzami na wspomnienie owego dnia, kiedy po raz pierwszy rozmawiał z Franusią. Wszakże to na polu Cornailles Jałosia ciągnęła ją po lucerniku, jako małą dziewczynkę jeszcze! Poszedł dalej powolnym krokiem, z opuszczoną ku ziemi głową, tak że Kozioł, śledzący go podejrzliwie, niespokojny, posądzający go, że obmyśla brzydki jakiś kawał, mógł wreszcie zbliżyć się do swojego pola. Stanął, wpatrując się w nie długo: pozostało na miejscu, nie wyglądało źle, nikt nie wyrządził mu żadnej krzywdy. Serce jego wezbrało miłością ku niemu, rosło na myśl, że teraz posiadł je już nadobre. Przysiadł do ziemi, wziął w obie ręce grudę jej, roztarł między dłońmi, powąchał jej zapach i przesypał między palcami, żeby poczuć jej dotyk. Była to teraz już nazawsze jego ziemia, wrócił do siebie, przyśpiewując, jak gdyby upojony jej tchnieniem.
Jan tymczasem szedł dalej, nie patrząc dokoła, nie wiedząc, dokąd niosą go własne jego nogi. Zrazu chciał biec do Cloyes, do pana Baillehache‘a, aby dopomógł mu on do odzyskania domu. Potem jednak gniew jego złagodniał. Jeżeli nawet dzisiaj wróci doń, jutro musiałby wyjść z powrotem. Czy nie lepiej więc przełknąć odrazu ciężkie to zmartwienie, skoro rzecz stała się już? Zresztą łotry te mają rację: wszedł do domu jako biedak i wyjdzie jako biedak. Nadewszystko jednak rozrywała mu serce i zniewalała do zrezygnowania myśl, że wolą umierającej Franusi musiało być, aby tak się stało, skoro nie zapisała mu swojego mienia. Wyrzekł się więc chęci działania natychmiast, a kiedy rytm marszu rozpalił w nim nanowo zarzewie gniewu, poprzysiągł sobie już tylko, że zaskarży Kozła do sądu, aby odzyskać część, przypadającą mu z wspólności majątkowej. Przekonają się, czy pozwoli obedrzeć się ze skóry, jak tchórz jaki!
Podniósłszy przypadkiem oczy, zdumiony był, że znajduje się przed folwarkiem Borderie. Nieświadome, czy podświadome rozumowanie wewnętrzne, sprowadziło go na folwark, jako do jedynego teraz schronienia. I w istocie, jeżeli nie chciał opuścić wsi, gdzie, o ile nie tutaj, zyska możność umieszczenia się, znajdzie utrzymanie i pracę? Hourdequin zawsze go cenił, nie wątpił też, że odrazu zostanie przyjęty.
Zdaleka już jednak przeraził go widok Jakóbki, przebiegającej podwórze w dziwnem pomieszaniu. Biła jedenasta; wpadł na straszliwą katastrofę. Z rana dnia tego młoda kobieta, zszedłszy do piwnicy przed służącemi jeszcze, znalazła przy wejściu na schody podniesioną deskę spustu, owego spustu, umieszczonego tak fatalnie. W głębi piwnicy leżał Hourdequin martwy, z przetrąconym o kant stopnia kręgosłupem. Wrzasnęła, zbiegli się ludzie, przerażenie i zgroza ogarnęły wszystkich na folwarku. Teraz już ciało właściciela leżało na materacu w sali jadalnej, a w kuchni rozpaczała Jakóbka, ze zmienioną okrutnie twarzą, nie uroniwszy jednej łzy nawet.
Na widok wchodzącego Jana zaczęła odrazu opowiadać głosem zdławionym, przynosząc tem sobie widoczną ulgę.
— A mówiłam, wciąż upominałam, żeby na innem miejscu zrobić spust?... Ale kto mógł zostawić go otworem? Mogłabym głowę dać, że wczoraj wieczorem, jakem poszła spać, był spuszczony... Od rana łamię sobie nad tem głowę.
— Czy pan Hourdequin schodził dziś do piwnicy pierwszy? — zapytał Jan, którego wypadek ten wprawił w najwyższe osłupienie.
— Tak, ledwie świtało... Spałam. Zdawało mu się, że ktoś wołał go z dołu. Często zrywał się w taki sposób, schodził zawsze bez światła, żeby złapać parobków przy wstawaniu z łóżek... Nie zauważył widać otwartej dziury i wpadł. Ale kto, kto, u licha, mógł zostawić spust otwarty? Ach, muszę się dowiedzieć! Umrę, jeżeli się nie dowiem!
Jan, w którego głowie błysnęło zrazu podejrzenie, nie dopuścił jednak do niego i wnet zaprzeczył samemu sobie. Nie miała żadnego interesu w tej śmierci, jej rozpacz była szczera.
— To wielkie nieszczęście! — szepnął.
— O tak, wielkie nieszczęście!... bardzo wielkie nieszczęście dla mnie!
Opadła na krzesło, zdruzgotana, jak gdyby mury waliły się nad i nią. Pan, za którego miała nadzieję wydać się wreszcie zamąż! Pan, który przysięgał, że wszystko zapisze jej w testamencie! A teraz umarł, zanim jeszcze zdążył podpisać papier! Nie dostanie nawet zasług; syn przyjedzie, wypędzi ją napewno kopnięciem w zad, jak obiecywał!... Nic! kilka błyskotek, i trochę bielizny, to, co ma na ciele!... Nieszczęście! Koniec wszystkiego!...
Jakóbka nie wspominała, zapomniawszy może, o tym szczególe, o odprawieniu owczarza Soulasa, które udało jej się wreszcie przeprowadzić poprzedniego dnia. Zarzucała mu, że jest już za stary, że nie może już sobie poradzić, w rzeczywistości zaś wściekła była, że łazi jej wciąż po piętach, że ją szpieguje. Hourdequin, mimo że odmiennego zdania, musiał ustąpić wreszcie, tak dalece ulegał jej ostatnio, całkiem opanowany przez nią, jej niewolnik, okupujący wszelkiego rodzaju ustępstwami każdą noc miłosną.
Soulas, któremu wymówił służbę w sposób bardzo oględny, z rozmaitemi obietnicami i dobremi słowami, spojrzał wnikliwie na gospodarza blademi swojemi oczami. Potem powolnym głosem zaczął wyładowywać cały swój zapas skarg na tę łajdaczkę, którą była przyczyną jego nieszczęścia: ugania się za wszystkimi chłopami, teraz, po tylu innych, za Tronem, bezwstydnie zadają się z sobą na oczach wszystkich, o czem cała wieś mówi, jako pan lubi widać parobkowe resztki. Daremnie stropiony gospodarz usiłował przerwać mu, nie chciał bowiem wiedzieć, wolał mieć zamknięte oczy, żeby nie być zmuszonym wygnać ją precz. Ale stary wyładował wszystko, co wiedział, co miał na sercu, nie opuściwszy ani jednego razu, ilekroć ją schwytał na gorącym uczynku; mówił spokojnie, metodycznie, przynosząc tem mówieniem ulgę swojemu sercu, z którego wylał cały, nagromadzony przez tak długi czas zapas żalów.
Jakóbka nie wiedziała nic o tem delatorstwie, bowiem Hourdequin, po wysłuchaniu wszystkiego, uciekł w pole, bojąc się, że gotów byłby ją zadusić, gdyby nawinęła mu się bezpośrednio na oczy. Potem, po powrocie z pola, zadowolnił się wypędzeniem ze służby Trona pod pozorem, że zaniedbuje w okropny sposób podwórze, pozostawiając je w stanie nieprawdopodobnego niechlujstwa. Wydało jej się to podejrzane, nie odważyła się jednak bronić parobka i tyle tylko wymogła na Hourdequinie, że pozwolił mu przenocować na folwarku jeszcze przez tę noc tylko. W głębi duszy liczyła że uda się jej nazajutrz ułagodzić gospodarza i tak urządzić, żeby zatrzymał chłopaka. Wszystko to jednak plątało jej się teraz niewyraźnie po głowie pod wrażeniem ciosu, jaki spadł na nią tak nagle, niwecząc za jednym zamachem dziesięć lat mozolnych starań i rachub.
Jan był sam z nią w kuchni, kiedy wszedł Tron. Nie widziała go od poprzedniego dnia, reszta służby snuła się po folwarku bezczynnie, w pełnem niepokoju wyczekiwaniu. Ujrzawszy wielkiego rudego chłopa, tego wielkoluda o białem ciele dziecka, odrazu, po jego wślizgnięciu się bokiem do izby, zrozumiała wszystko, krzyknęła bowiem dzikim głosem:
— To ty otworzyłeś spust!
Nie odpowiedział ani słowa, stał blady jak papier, z wytrzeszczonemi gałami oczu, z drżącemi wargami.
— To ty otworzyłeś spust i zawołałeś go, umyślnie, żeby wpadł w otwór po ciemku!
Przerażony tą sceną, Jan cofnął się mimowoli. Ani jedno zresztą, ani drugie nie zdawało się spostrzegać jego obecności, w takim byli oboje zapamiętaniu. Tron głucho, ze spuszczoną głową, przyznał się do wszystkiego.
— Tak, to ja... Wypędził mnie... nie byłbym cię więcej widywał!... nie mogło tak być!... Myślałem sobie już dawno, że jakby jego nie było, bylibyśmy wolni i moglibyśmy zawsze być razem.
Słuchała go, zesztywniała, w napięciu wszystkich nerwów, dochodzącem do najwyższego podniecenia... On, z pomrukiem tryumfu, wyrzucał z siebie myśli, które kotłowały się oddawna pod twardą jego czaszką: pokorną, i razem zażartą zazdrość sługi o pana, którego musiał słuchać, podstępny plan zbrodni, aby zapewnić sobie wyłączne posiadanie tej kobiety, którą chciał mieć jedynie dla siebie, dla nikogo więcej!
— Myślałem, jak to się już stało, że będziesz rada... Umyślnie nic ci nie mówiłem naprzód, bo się bałem, że ci będzie markotno... Ale teraz, kiedy już go niema, przyszedłem po ciebie, pójdziemy razem i pobierzemy się.
Jakóbka, nie krępując się, wybuchła z całą brutalnością.
— Co?... Wyjść za ciebie! Ależ ja ciebie nie kocham, nie chcę ciebie! A!... zabiłeś go, żeby mnie mieć! Widać głupszy jeszcze jesteś, niżem myślała. Żeby zrobić coś podobnego, zanim zdążył ożenić się ze mną i przepisać na mnie cały majątek!... Zniszczyłeś mnie! Pozbawiłeś mnie chleba!... Mnie zabiłeś, idjoto, mnie pogruchotałeś kości, rozumiesz to, bałwanie jeden?!... Wyobrażasz sobie, że pójdę za tobą? Kpisz ze mnie, czy co? Przypatrz mi się dobrze, powiedz!
Teraz on zkolei słuchał jej z szeroko rozwartą gębą, skamieniały niespodzianą tą napaścią.
— Dlatego, że bawiłam się z tobą, że używaliśmy razem, wyobrażasz sobie, że zgodzę się zostać z tobą nazawsze!... Mielibyśmy się pobrać! A, to paradne!... Wybrałabym już sobie kogoś mądrzejszego od ciebie, żeby tak koniecznie potrzeba mi było chłopa!... Precz, wynoś się!... Nie mogę patrzeć na ciebie! Mierzisz mnie... Nie kocham cię, nie chcę cię widzieć! Wynoś się!
Chłopak uniósł się straszliwym gniewem.
— Jakto? Więc nadaremnie zabił go?!... Nie, to nie może być!... Jakóbka należy do niego, porwie ją i zabierze z sobą!
— Takaś dumna! — mruknął. — Ale i tak pójdziesz ze mną. Bo jak nie, to się porachuję z tobą, tak samo jak z nim!
Jakóbka przyskoczyła do niego z zaciśniętemi pięściami.
— Popróbuj tylko!
Był silny i wielki, a ona słaba, ze szczupłą swoją figurką ładnej, młodej dziewczyny. Mimo to, on pierwszy cofnął się, tak mu się wydała groźna, zęby jej tak błyszczały, gotowe do kąsania, a oczy, świdrujące jak noże, zdawały się wrzynać w niego ostrem swojem spojrzeniem.
— Wszystko między nami skończone, wynoś się!.. Wolałabym nigdy nie oglądać na oczy mężczyzny, niż pójść z tobą! Wynoś się!... Precz!... Precz!...
Tron poszedł, cofając się chyłkiem, jak stropiona bestja drapieżna, tchórząca pod wpływem strachu, odkładająca podstępnie na później myśl zemsty. Spojrzał na nią i rzucił jej raz jeszcze:
— O, żywą czy martwą, będę cię miał!
Jakóbka po jego odejściu odetchnęła z ulgą. Potem, obejrzawszy się, cała dygocąca jeszcze, nie spłoszyła się, dostrzegłszy Jana, i tylko z zupełną szczerością zawołała:
— A, ten łotr, dałabym chętnie znać żandarmom, żeby włożyli mu kajdanki na ręce, gdybym się nie bała, że i ja wpadnę przy nim!
Jan zdrętwiał. I młoda kobieta zresztą uległa zrozumiałej reakcji nerwowej. Dusząc się prawie i łkając, padła mu w objęcia, powtarzając jedno tylko, że jest nieszczęśliwa, ach, taka nieszczęśliwa! taka strasznie nieszczęśliwa! Łzy jej ciekły bez przerwy, czuła potrzebę zbudzenia w nim litości, ciepłego uczucia, garnęła się do niego, jak gdyby chciała, żeby zabrał ją i zatrzymał przy sobie. Zaczęło mu to mocno ciążyć, kiedy nagle zrobił się rumot na podwórzu: szwagier Hourdequina, notarjusz Baillehache, któremu jeden z parobków dał znać o katastrofie, zajechał właśnie przed dom swoim kabrjoletem. Jakóbka porwała się odrazu i wybiegła naprzeciw, żeby opowiedzieć mu o całem nieszczęściu.
Jan, wymknąwszy się z kuchni, znalazł się znów na dworze pod zadeszczonem niebem marcowem. Nie widział jednak nic, wzburzony całą tą historją, której groza potęgowała jeszcze własną jego klęskę. Dość mu już było ciosów, spadających na jego głowę; powodowany naturalnym egoizmem, przyśpieszył kroku, bez względu na szczere przejęcie się losem dawnego swojego pana. Nie jego jest rzeczą wydawać Jakóbkę i jej gacha, sądy mogą same mieć oczy otwarte na wszystko. Dwa razy obejrzał się za siebie w obawie, czy go nie wołają, jak gdyby sam czuł się współwinny. Odetchnął dopiero z ulgą, znalazłszy się w pobliżu pierwszych domów Rognes. Mówił sobie teraz, że Hourdequina zabiła własna jego grzeszna namiętność; przyszła mu też na myśl odwieczna prawda, że, gdyby nie kobiety, mężczyźni byliby daleko szczęśliwsi. Przypomniała mu się znów Franusia, silne wzruszenie zaparło mu oddech nieledwie.
Na widok pierwszych domów wiejskich przypomniał sobie, że poszedł na folwark starać się o pracę. Zaniepokoił się, zaczął szukać myślą, do których drzwi mógłby zapukać, i, nagle, przypomniał sobie, że państwo Karolostwo są od kilku dni w poszukiwaniu ogrodnika. Dlaczegożby nie miał iść zaproponować im swoich usług? Należy przecież trochę do rodziny, może posłuży mu to za rekomendację. Nie namyślając się dłużej, skierował kroki swoje ku ich posiadłości.
Była pierwsza po południu, zastał ich, kończących śniadanie w jadalni, do której wprowadziła go służąca. Elogja rozlewała właśnie kawę i pan Karol, prosząc kuzyna, żeby usiadł, kazał podać mu filiżankę. Jan chętnie przyjął, mimo że nic nie jadł od dnia poprzedniego: miał żołądek zbyt zaciśnięty, kawa spłucze mu go trochę. Znalazłszy się jednak przy stole z tymi burżujami, nie miał odwagi prosić ich o pracę. Odłożył to na później, jak znajdzie dogodną chwilę. Pani Karolowa zaczęła wyrażać mu swoje współczucie, opłakiwać śmierć biednej Franusi, czem rozczuliła Jana na dobre. Prawdopodobnie myśleli państwo Karolostwo, że przychodzi pożegnać się z niemi.
Służąca weszła, oznajmiając odwiedziny Delhomme’ów, ojca i syna. Jan został rychło zapomniany.
— Poproś tu tych panów i przynieś jeszcze dwie filiżanki!
Była to dla państwa Karolostwa bardzo poważna sprawa, którą żyli dzisiaj od samego rana. Przy wyjściu z cmentarza towarzyszył im Nénesse aż do ich domu, a kiedy pani Karolowa i Elodja weszły do pokoju, zatrzymał pana Karola i wręcz zaproponował mu nabycie Nr. 19, o ile dojdą do porozumienia. Podług niego Vaucogne żąda za dom sumy śmiesznej wręcz, wszystko tak jest zapuszczone, że nikt nie da za to i pięciu tysięcy franków. Wypadnie zmienić każdy szczegół do gruntu. Umeblowanie wymaga dokładnego odświeżenia, personel wybrany bez gustu, tak wybrakowany, że żołnierze nawet chodzą gdzieindziej. Przez dwadzieścia minut z górą obdzierał w ten sposób zakład z wszelkiej wartości, oszałamiając zupełnie wuja swoją znajomością sprawy, umiejętnością targowania się i nadzwyczajnemi swojemi zaletami kupieckiemi, jak na tak młody wiek. — To zuch! ten potrafiłby mieć na wszystko oko i utrzymać cały zakład w garści! Nénesse zapowiedział swoją wizytę za kilka godzin, wraz z ojcem, żeby pomówić o sprawie na serjo.
Po przyjściu do domu pan Karol opowiedział o tem żonie, która niemniej od męża zachwycona była niezwykłym zmysłem kupieckim u tak młodego chłopca. Gdybyż to ich zięć, Vaucogne, miał choćby połowę jego sprytu! Trzeba było dobrze się mieć na baczności, żeby nie dać się wywieść w pole przez tego młokosa. Muszą przecież uratować z tej klęski posag Elodji! Na dnie ich obaw taiła się wszakże nieprzeparta sympatja, pragnienie oddania ukochanego Nr. 19, bodaj ze stratą nawet, w sprawne i dzielne ręce gospodarza, który mógłby przywrócić mu dawną świetność. Dlatego też przyjęli obu Delhomme‘ów, ojca i syna, w sposób bardzo serdeczny.
— Napijecie się kawy, co?... Elodjo, podaj cukierniczkę.
Jan odsunął swoje krzesło, aby wszyscy mogli zmieścić się przy stole. Delhomme, świeżo ogolony, z twarzą ogorzałą i nieporuszoną, nie mówił ani słowa, zachowując dyplomatyczną rezerwę. Nénesse, natomiast, starannie ubrany, w czarnych, wyszuwaksowanych bucikach, w kamizelce w złote palmy, w liljowym krawacie, był bardzo swobodny, uśmiechnięty, uprzejmy, czarujący. Kiedy Elodja, piekąc raka, podała mu cukierniczkę, spojrzał na nią i starał się zdobyć na żartobliwą, uprzejmą uwagę.
— Bardzo duże są te twoje kawałki cukru, kuzyneczko.
Elodja sponsowiała jeszcze bardziej i nie wiedziała, co ma odpowiedzieć, tak dalece zwykłe, uprzejme słówko młodego człowieka burzyło cały spokój jej niewinności.
Rano, przy wyjściu z cmentarza, spryciarz Nénesse poruszył połowę tylko sprawy. Od chwili pogrzebu, kiedy zobaczył Elodję po raz pierwszy, plan jego rozszerzył się nagle: nietylko postanowił zdobyć dom ale i młodą dziewczynę zarazem. Interes był bardzo prosty. Przedewszystkiem nie będzie musiał wyłożyć ani grosza, weźmie ją z domem w posagu. Nadto, o ile na razie posag ten przedstawiał się dość skromnie ze względu na zmniejszoną istotnie wartość zakładu, odziedziczy on jednak w przyszłości cały majątek po dziadkach, majątek wcale nie do pogardzenia. Dlatego właśnie sprowadził ojca, zdecydowany oświadczyć się odrazu o rękę panny.
Przez chwilę mówiono o pogodzie, wyjątkowo łagodnej na tę porę. Grusze dobrze kwitły, czy jednak kwiat utrzyma się? Kończono kawę, tempo rozmowy osłabło.
— Mogłabyś, kochanko, przejść się trochę po ogrodzie — zwrócił się nagle pan Karol do wnuczki.
Wysłał ją, bo śpieszno mu było przystąpić do sprawy z Delhomme’ami.
— Przepraszam wuja — przerwał Nénesse — ale prosiłbym bardzo, aby kuzyneczka zechciała zostać z nami... Pragnąłbym pomówić z państwem o sprawie, która i jej dotyczy, a lepiej odrazu, za jednym zamachem, załatwić całą rzecz, aniżeli odkładać na później.
Podniósłszy się z krzesła, jak człowiek dobrze wychowany, przystąpił z miejsca do formalnych oświadczyn.
— Chciałem właśnie powiedzieć państwu, że byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym mógł poślubić kuzyneczkę, to znaczy, gdyby państwo dali mi na to swoje zezwolenie i gdyby ona sama zgodziła się.
Niespodzianka była nadzwyczajna. Najbardziej zwłaszcza poruszona była nią Elodja, do tego stopnia, że, zerwawszy się z krzesła, rzuciła się na szyję pani Karolowej, spłoszona w panieńskim swoim wstydzie, który oblał purpurą uszy jej i policzki. Babka usiłowała uspokoić ją pieszczotą.
— Ależ, uspokój się, aniołku, przesadzasz, bądźże rozsądna!... Nikt przecież nie czyha na twoją zgubę dlatego, że oświadcza się o twoją rękę... Twój kuzyn nie powiedział nic złego, przyjrzyj mu się, nie bądź głuptaskiem!...
Nie było jednak mocy, która zmusiłaby ją, prośbą czy groźbą, do oderwania twarzy od łona babki.
— Mój Boże! — oświadczył wreszcie pan Karol — nie spodziewałem się tych oświadczyn, mój chłopcze. Może lepiej zrobiłbyś, gdybyś nasampierw pomówił o tem ze mną, bo widzisz przecież, jaka nasza pieszczotka jest wrażliwa i wstydliwa... Cokolwiek jednak się stanie, wiedz, że wielce cię cenię, bo wydajesz mi się porządnym chłopcem, pracowitym i dzielnym.
Delhomme, którego ani jeden muskuł nie drgnął w twarzy, przez cały czas rzucił dwa tylko słowa:
— To napewno!
Jan, zdając sobie sprawę, że wypada mu dorzucić także miłe słówko, rzekł:
— O, tak, rozumie się.
Pan Karol zdążył tymczasem przyjść do równowagi i przełożyć sobie, że Nénesse nie jest złą partją, że jest młody, dzielny, jedyny syn bogatych wieśniaków. Elodja nie mogłaby znaleźć lepszego. To też, porozumiawszy się wzrokiem z panią Karolową, dodał:
— Zależy to od woli naszej wnuczki. To jej przecież dotyczy. Nie będziemy nigdy sprzeciwiali się jej życzeniu. Uczyni, jak zechce.
Wówczas Nénesse bardzo rycersko ponowił swoje oświadczyny.
— Kuzyneczko, jeżeli kuzyneczka zechce zrobić mi ten zaszczyt i przyjemność.
Elodja, wciąż jeszcze z twarzą ukrytą na łonie babki, nie dała mu dokończyć i przyjęła jego oświadczyny, kiwnąwszy trzykrotnie dość energicznie głową, równocześnie jednak wtulając ją bardziej jeszcze. Takie zasłanianie sobie oczu dodawać jej musiało widocznie odwagi. Całe towarzystwo oniemiało wobec zgody tej, danej tak pośpiesznie. Czyżby kochać miała chłopca, którego tak rzadko miała okazję widywać? A może czekała tylko na konkurenta, pierwszego lepszego, byleby był młody i ładny?
Pani Karolowa pocałowała ją w głowę, uśmiechając się i powtarzając:
— Moje drogie biedactwo! moje drogie biedactwo!
— A zatem, skoro jej to dogadza, dogadza też i nam — oświadczył uroczyście pan Karol.
Ale myśl jakaś zasępiła wnet jego czoło. Ciężkie powieki opadły mu ponownie, zrobił gest pełen utajonego żalu.
— Oczywiście, mój chłopcze, zaniechać musimy teraz tamtej sprawy, którą proponowałeś mi dzisiaj rano.
Nénesse zdziwił się.
— A to dlaczego?
— Jakto, dlaczego? No, bo... widzisz... rozumiesz przecie... Nie pozostawiliśmy jej przecież do dwudziestego roku życia u Sióstr Wizytek, żeby... no, oczywiście, to... zupełnie niemożliwe!...
Mrużył oczy, wykręcał usta, chcąc, żeby Nénesse zrozumiał go z gestów i bojąc się powiedzieć zbyt wiele. Elodja, tam, na ulicy Żydowskiej! Panna, edukowana tak starannie! Nieskazitelna taka czystość i niewinność, wychowana w zupełnej nieświadomości wszystkiego!
— O, przepraszam — oświadczył Nénesse bez ogródek — to mi wcale nie dogadza... Żenię się, żeby założyć interes, chcę mieć kuzyneczkę za żonę i zakład wraz z nią.
— Cukiernię! — poprawiła pani Karolowa.
I potoczyła się dyskusja dokoła rzuconej przez nią nazwy, którą ona i mąż powtarzali dziesięciokrotnie. Cukiernia? Cóż znowu! Do czego byłoby to podobne! Młody człowiek i ojciec jego upierali się przy otrzymaniu jej przez Elodję w posagu, utrzymując, że niewolno wypuszczać z ręki takiego interesu, że to prawdziwe złote jabłko, które zapewni majątek przyszłej pani Nénessowej; brali przytem na świadka Jana, który potwierdził skinieniem głowy słuszność ich słów. Wreszcie, zaczęli wszyscy naraz krzyczeć, zapominając się, wymieniając nieosłonięte niczem szczegóły, dyskutując nad niemi, kiedy, nagle, niespodziany zupełnie fakt zamknął im wszystkim usta.
Elodja wyłoniła powoli głowę z głębin babcinego łona i wyprostowała całą wiotką swoją postać, niby wyrosła w cieniu lilijka z bladą twarzą chlorotyczki, z bezbarwnemi oczami i z włosami bez połysku. Obrzuciła wszystkich zdziwionem spojrzeniem i odezwała się spokojnie:
— Kuzyn ma zupełną rację, nie można wypuszczać tego z rąk.
Pani Karolowa, skamieniała z przerażenia, zaledwie zdolna była wybełkotać:
— Ależ, moje maleństwo, gdybyś wiedziała...
— Wiem... Oddawna już powiedziała mi o wszystkiem Wiktoryna, służąca, którą wydalono z powodu mężczyzn... Wiem o wszystkiem, myślałam o tem i przysięgam wam, że nie należy tego wypuszczać z rąk.
Oboje państwo Karolostwo oniemieli ze zdumienia. Oczy omal nie wyszły im na wierzch, patrzyli na nią, jak na dziwowisko, ogłupieli do cna. Jakto! wiedziała o Nr. 19, poinformowana jest o tem, co się tam robi, ile się z tego ma, zna cały proceder, i mówi o nim z takim niezmąconym spokojem!... O, tak, niewinność, potrafi dotykać wszystkiego bez zarumienienia się!
— Tak, nie można wypuszczać tego z rąk — powtórzyła Elodja. — To zbyt dobry interes, zbyt wielkie daje dochody... A zresztą, zakład, stworzony przez was, dom, w który tyle włożyliście pracy!... Czy coś podobnego powinno wyjść z rodziny?
Pan Karol był zbulwersowany. Osłupienie jego w pierwszej chwili ustąpiło teraz miejsce głębokiemu wzruszeniu, idącemu wprost z serca i chwytającemu za gardło. Wstał i, chwiejąc się na nogach, oparł się o panią Karolowę, która podniosła się także z krzesła, cała drżąca i zadyszana. Oboje widzieli w tem akt poświęcenia ze strony wnuczki i protestowali głosem niepewnym:
— Ależ, dziecinko, dziecinko!... Nie, nie, to niemożliwe!
Oczy Elodji zaszły łzami, schyliła głowę i pocałowała starą ślubną obrączkę matki, noszoną przez nią stale na palcu, tę obrączkę, startą przy ciężkiej pracy w domu przy ulicy Żydowskiej.
— Tak, tak, pozwólcie mi wypowiedzieć, co o tem myślę... Chcę być taką samą jak mamusia. Mogę robić to samo, co ona robiła. Niema w tem nic ubliżającego, skoro i wy robiliście to samo... Bardzo uśmiecha mi się ta myśl, zapewniam was. Zobaczycie, jak potrafię dzielnie dopomagać kuzynowi, o ile uda się nam obojgu doprowadzić prędko dom do dawnego stanu. Wszystko będzie musiało iść jak z płatka, nie znacie mnie jeszcze!
Opozycja złamana była doszczętnie. Państwo Karolostwo zalewali się łzami. Ogarnęło ich najgłębsze rozczulenie, łkali jak małe dzieci. Oczywiście nie wychowywali jej w tym duchu; cóż jednak poradzić wobec odzywającego się głosu krwi? Znać było wyraźnie, że to powołanie małej. Zupełnie to samo było z Estellą: i ją także zamknęli u Sióstr Wizytek, wychowywali w nieświadomości, wpajali w nią zasady najsurowszej cnoty! Ale wszystko to nie przeszkodziło jej stać się pierwszorzędną gospodynią wzorowego zakładu! Sposób wychowania i wykształcenia w odmiennym zupełnie kierunku nie ma żadnego znaczenia, rozsądek decyduje o wszystkiem. Najbardziej wszakże wzruszała i pobudzała ich do wylewania niepowstrzymywanych łez cudowna myśl, że Nr. 19, ich dzieło, ich ciało i krew, uratowane zostanie z ruiny. Elodja i Nénesse z pięknym zapałem młodości będą kontynuowali ich pracę. I oczami duszy oglądali już zakład odrestaurowany, cieszący się znów względami i uznaniem publiczności, błyszczący elegancją i czystością, taki słowem, jaki uświetniał Chartres za najlepszych dni własnego ich panowania.
Kiedy wreszcie pan Karol odzyskał możność mówienia, przygarnął młodą dziewczynę w swoje objęcia.
— Ojciec twój przyczynił nam dużo troski, ale ty starczysz nam za pociechę za wszystko, mój aniele!
Pani Karolowa uściskała ją również, skupili się wszyscy w jedną grupę, łączącą w jeden strumień łzy swoje.
— Zatem rzecz postanowiona? — zapytał Nénesse, pragnąc mieć formalne zobowiązanie.
Delhomme promieniał, jako ojciec, szczęśliwy z ustalenia losu syna w sposób tak zgoła nieoczekiwany. Przezorny zazwyczaj, zapalił się jednak tym razem i wyraził swój pogląd.
— A, do licha! jeżeli wy nie pożałujecie nigdy tego, to i my nie pożałujemy także!... Niema chyba potrzeby życzyć powodzenia dzieciom. Jak się zarabia, to zawsze idzie dobrze.
Po ostatecznej tej konkluzji usiedli znów wszyscy, aby omówić spokojnie szczegóły.
Jan zrozumiał, że ich krępuje. On sam wpośród wszystkich tych wynurzeń czuł się nieswojo, byłby też wymknął się wcześniej, gdyby wiedział, jak ma wyjść. Wziął wreszcie na bok pana Karola, aby go zapytać o owo miejsce ogrodnika. Godne oblicze obszarnika spochmurniało: miejsce oficjalisty u niego dla krewniaka... O, za nic w świecie! Nie można nic wymagać od krewnych, nie można nukać ich do roboty. Zresztą, miejsce zajęte już jest od wczoraj. I Jan poszedł, słysząc jeszcze, jak Elodja bezbarwnym swoim głosem dziewiczym zapewniła, że jeżeli ojciec jej będzie w dalszym ciągu tak źle postępował, w takim razie ona już weźmie na siebie przemówienie mu do rozumu.
Znalazłszy się na drodze, zwolnił Jan kroku, nie wiedząc, do kogo się zwrócić o znalezienie pracy. Ze stu dwudziestu siedmiu franków opłacił już koszt pogrzebu żony, krzyż i okratowanie grobu. Zaledwie zostawała mu połowa tej sumy; wystarczy mu tego na jakie trzy tygodnie, a potem, zobaczy się, co dalej będzie. Bieda nie przestraszała go, jedyną jego troską była możność nieopuszczania Rognes z powodu procesu. Wybiła trzecia, potem czwarta i piąta. Długo chodził po polach, snując mętne jakieś marzenia, powracając myślą do Borderie, potem do państwa Karolostwa. Wszędzie ta sama historja: kobieta — samica i pieniądze! żyło się tem i umierało od tego. Cóż dziwnego, że i całe własne jego nieszczęście z tego samego płynie źródła? Osłabienie wlazło mu w nogi, które załamywały się pod nim. Przyszło mu na myśl, że nie jadł nic jeszcze, zawrócił więc w stronę wsi, postanawiając ulokować się u Lengaigne‘a, który odnajmował pokoje. Kiedy jednak znalazł się na placu Kościelnym, widok domu, z którego został wygnany, rozpalił w nim nanowo krew. Dlaczego miałby zostawić tym łajdakom swoje dwie pary spodni i surdut? Należą do niego, musi je odebrać, chociażby przyszło znów stoczyć o nie walkę.
Zapadała już noc i Jan z trudnością rozpoznał ojca Fouana, siedzącego na kamiennej przyzbie przed domem. Zbliżył się do drzwi kuchni, oświetlonej palącą się świecą. Kozioł poznał nagle byłego szwagra. Rzucił się, aby zastąpić mu drogę.
— Cóż u djabła! Znów jesteś?... Czego chcesz?
— Oddaj mi moje dwie pary spodni i mój surdut.
Wybuchła zażarta walka. Jan upierał się, żądał możności przejrzenia szafy, ale Kozioł, schwyciwszy sierp, zagroził, że mu rozwali grdykę, jeżeli poważy się przestąpić próg. Rozległ się wreszcie głos Lizy z głębi izby.
— Daj spokój, oddaj mu jego łachmany!... Nie włożyłbyś ich i tak, zaraziłbyś się jeszcze!...
Obaj mężczyźni umilkli. Jan czekał. Tuż za jego plecami, na kamiennej ławie, ojciec Fouan mamrotał coś przygłuszonym swoim głosem, nawpół przytomnie, jak gdyby tonąc w dalekiem jakiemś widzeniu:
— Uciekaj stąd! Wytoczą z ciebie krew, jak wytoczyli z małej!
Był to dla Jana nagły błysk olśnienia. Zrozumiał wszystko: i śmierć Franusi, i jej niemy upór. Miał odrazu podejrzenie, teraz nie wątpił już, że chciała ocalić swoją rodzinę od stryczka. Zdjął go strach śmiertelny, nie mógł ani krzyknąć, ani poruszyć się, kiedy upadły mu prosto w twarz spodnie i surdut, ciśnięte przez Lizę.
— Masz, trzymaj sobie twoje śmierdziele!... Tak od nich cuchnie, że złapalibyśmy jeszcze zarazę!...
Podniósł je i poszedł. I na drodze dopiero, kiedy wyszedł już po za obejście, pogroził domowi pięścią, wykrzykując jedno tylko słowo, przecinające ciszę:
— Zbrodniarze!
Potem znikł w głębi czarnej nocy.
Kozioł był jak porażony, dosłyszał bowiem słowa, wymamrotane przez starego Fouana jak gdyby we śnie, i dlatego słowo, rzucone przez Jana, raziło go prosto w serce, niby kula trafnie wymierzona. Jakto? miałożby im teraz jeszcze zagrażać niebezpieczeństwo ze strony żandarmów? Teraz jeszcze, kiedy pewni byli, że cała sprawa pogrzebana już jest raz nazawsze wraz z Franusią? Odetchnął nareszcie z ulgą dzisiaj rano, kiedy złożono ją do ziemi, i oto, okazuje się, że stary wie o wszystkiem? Udawał zatem głupiego, żeby ich śledzić! Zaniepokoiło to strasznie Kozła, odbierając mu cały apetyt do jadła. Pozostawił prawie pół miski zupy. Liza, której zwierzył się z swojego niepokoju, zatrzęsła się jak galareta i także nic jeść nie mogła.
Oboje chcieli urządzić sobie święto z tej pierwszej nocy, spędzonej w odzyskanym nanowo domu. Okazała się jednak straszną ta noc nieszczęśliwa! Ułożyli dzieci na sienniku przed komodą, tymczasowo, zanim nie urządzą dla nich wygodniejszego posłania. Dzieci nie mogły jednak zasnąć i nie spały jeszcze, kiedy oni oboje położyli się do łóżek i zgasili świecę. Niepodobieństwem było dla nich jednak zmrużyć oczy, przewracali się jak na rozpalonym ruszcie i w końcu zaczęli rozmawiać półgłosem. — Ach, ten ojciec, jak on im zawadza, odkąd wpadł w zupełnie zdziecinnienie! Okropny ciężar, niepodobna go dźwigać, tyle ich kosztuje! Niemożna wyobrazić sobie, ile pochłania chleba, jaki jest żarłoczny, łapie mięso całą garścią, rozlewa sobie wino po brodzie, a taki jest przytem niechlujny, że mdłości człowieka chwytają na sam jego widok! W dodatku pozwala sobie od pewnego czasu chodzić w rozpiętych spodniach, złapano go nawet na umyślnem odkrywaniu się wobec małych dziewczynek: manja starego, zgłupiałego doreszty idjoty, starość, obmierzła dla człowieka, który nie był przecież w swoim czasie większą świnią od innych. Doprawdy! Należałoby skończyć już z nim raz jednem rąbnięciem motyką, skoro nie może zdecydować się skończyć sam!
— A zdawałoby się, że dosyć chuchnąć na niego, żeby się przewrócił! — mruknął Kozioł. — Tymczasem, ani myśli umierać, nic go to nie obchodzi, że nam z nim tak ciężko! Szelmy te stare dziady! Im mniej to warte, im mniej pracuje i zarabia, tem mocniej trzyma się życia!... Czy nigdy nie wyzionie ducha, u djabła?
Liza, rozciągnięta na plecach, dodała z kolei:
— Źle się stało, że wrócił tu razem z nami... Zadobrze mu tu będzie, zadługo jeszcze pociągnie... Gdybym miała o co prosić Pana Boga, to o to chyba, żeby nie pozwolił mu przespać ani jednej nocy pod tym dachem.
Ani żona, ani mąż nie dotykali w rozmowie właściwego powodu ich niepokoju: myśli, że ojciec wie wszystko i że może ich wydać, niechcący chociażby. To było najstraszliwsze. Mniejsza o to, że dużo kosztuje, że im przeszkadza, że nie pozwala im korzystać dowoli ze skradzionych mu papierów procentowych. Znosili to wszystko tak długo, znieśliby i nadal. Ale myśl, że jedno słowo z jego ust może ich kosztować głowy, była już zupełnie nie do zniesienia! Trzeba koniecznie zrobić z tem jakiś porządek!
— Pójdę, zobaczę, czy śpi — rzekła nagle Liza.
Zapaliła świecę, upewniła się, czy Juliś i Lorka śpią dość mocno, potem pobiegła w koszuli do komórki na buraki, gdzie ustawiono, jak dawniej, żelazne łóżko starego. Powróciwszy, wsunęła się cała drżąca pod kołdrę, nogi miała zlodowaciałe od stąpania bosą nogą po podłodze, przytuliła się więc do męża, który wziął ją w objęcia, żeby ją rozgrzać.
— I cóż?
— Co ma być? Śpi, ma usta otwarte jak karp, ledwie dyszy.
Zapadło milczenie, pomimo jednak, że nic nie mówili, przytuleni wzajem mocno do siebie, wyczuwali poprzez skórę myśli swoje, od których tętniły im pulsa. Ledwie dyszący starzec mógłby tak łatwo być dokonany. Byle co wetkane mu do gardła — chustka, palce poprostu, i możnaby uwolnić się od niego. Byłoby to właściwie oddaniem mu prawdziwej przysługi jeno. Bo czyż nie lepiej byłoby dla niego spać cicho na cmentarzu, aniżeli być ciężarem sobie i innym?
Kozioł tulił w dalszym ciągu Lizę w ramionach. Teraz oboje już płonęli, jak gdyby pod wpływem nagłej żądzy, rozpalającej krew w ich żyłach. Odepchnął ją nagle od siebie i wyskoczył, i on także, bosemi nogami na ziemię. Ze świecą w ręku znikł, ona zaś, powstrzymując dech w piersi, słuchała, wpatrzona wielkiemi oczami w przestrzeń. Ale minuty upływały, żaden odgłos nie dochodził z komory starego. Po długiem wreszcie wyczekiwaniu usłyszała go, wracającego już bez światła, miękko stąpającego bosemi nogami, i tak ciężko dyszącego, że nie mógł powstrzymać chrapliwego swego oddechu. Zbliżył się do łóżka, namacał żonę rękami i szepnął jej do ucha.
— Chodź, nie mam odwagi sam!
Liza poszła za mężem, wyciągnąwszy przed siebie ręce z obawy stuknięcia się o ścianę po drodze. Oboje nie czuli zimna, koszule ich nawet przeszkadzały im. Świeca stała na ziemi, w kącie izdebki starego, dostatecznie jednak rzucała światło aby rozeznać go, leżącego na płask na plecach z głową, zsuniętą z poduszki. Był taki sztywny, taki wyschnięty, że można było wziąć go za nieżywego, gdyby nie rzężenie, wydobywające mu się z trudnością przez szerokie usta. Zębów brak mu było zupełnie; zamiast nich była czarna jama, która, zdawało się, wchłonęła w siebie wargi i nad którą pochylili się teraz oboje Kozłowie, jak gdyby chcieli przekonać się, ile pozostało jeszcze w jej głębi życia. Odeszli, potem wrócili raz jeszcze. Język tak przysechł każdemu z nich do podniebienia, że nie mogli wymówić słowa, porozumiewali się oczami tylko. Pokazała mu spojrzeniem poduszkę: — No, dalej! czego czeka. — On wszelako łypał powiekami, pchał ją na swoje miejsce. Nagle Liza, nie mogąc wytrzymać dłużej, chwyciła w garść poduszkę i wcisnęła ją staremu na twarz.
— Przeklęty tchórz! Zawsze musi robić to za niego baba!
Wówczas Kozioł rzucił się, naparł na ofiarę całym ciężarem własnego ciała, podczas kiedy Liza, siadłszy na łóżku, wdrążała w poduszkę swoje nagie udo rozrosłej klaczy. Oboje, rozjuszeni, napierali z całych sił pięściami, ramionami, udami. Stary sprężył się gwałtownie, nogi wyciągnęły mu się z chrzęstem łamanej stali. Zdawało się, jak gdyby podskakiwał do góry, niczem ryba, wyrzucona na trawę. Nie trwało to jednak długo. Trzymali go zbyt silnie, czuli, jak ciało jego rozpłaszcza się pod niemi, jak opróżnia się ze swojej treści. Jedno długie wzdrygnięcie się, ostatni dreszcz, a potem nic, cisza, i tylko coś ochlapłego jak szmata.
— Zdaje mi się, że już — burknął zadyszany Kozioł.
Liza, siedząc wciąż ukucnięta na łóżku, nie skakała już, nadsłuchując, czy nie daje się czuć pod nią żaden znak życia.
— Już, ani drgnie!...
Ześlizgnęła się na ziemię w koszuli podwiniętej pod uda, i podniosła poduszkę.
— Do wszystkich djabłów! Cały siny, przepadliśmy!...
Niepodobna byłoby w samej rzeczy wmówić komukolwiek, że stary sam doprowadził się do takiego stanu. We wściekłem swojem napieraniu wcisnęli mu nos w usta; był fjoletowy, niczem murzyn. Przez chwilę wydało im się, że ziemia rozstępuje się pod ich stopami: słyszeli galopowanie żandarmów, brzęk łańcuchów więziennych, chrzęst spadającego noża gilotyny. Ta źle dokonana robota budziła w nich przerażenie i wściekłość. Jak naprawić ją teraz? Nie pomoże żadne obmywanie skóry mydłem, nigdy już nie odzyska ona naturalnej bladości. Ale samo to przerażenie właśnie na widok twarzy starego koloru sadzy, natchnęło ich zbawczą myślą.
— A gdyby go spalić? — szepnęła Liza.
Kozioł odetchnął głęboko z widoczną ulgą.
— Tak, tak, powiemy, że się sam spalił!...
W tej samej chwili przyszły mu na myśl papiery procentowe, klasnął więc w ręce, a całą twarz opromienił mu uśmiech tryumfu.
— A, do licha! pyszna myśl! Powie się im, że spalił razem z sobą i papiery. Nie będzie potrzeba zdawać z nich rachunków!
Pobiegł wnet po świecę. Liza wszakże, obawiając się zaprószenia ognia, nie chciała zrazu, żeby zbliżył się do łóżka. W jednym rogu komórki leżały pęki słomy za kupą liści buraczanych. Wzięła jeden z nich, zapaliła i zaczęła od podsmolenia włosów i brody starego, bardzo długiej i zupełnie białej. Rozeszła się odrazu woń przypalonego tłuszczu, który skwierczał, płonąc małemi, żółtemi płomykami. Nagle, rzucili się w tył, zdjęci grozą najpotworniejszą, jak gdyby pociągnęła ich za włosy ręka trupa. W przeraźliwem cierpieniu palenia się ojciec, niezupełnie snadź uduszony, otworzył oczy i tą swoją maską najsroższą, czarną, z wielkim, przełamanym nosem i spaloną brodą, patrzał wprost na nich. Twarz starego miała upiorny wyraz bólu i nienawiści. Potem stężone rysy rozprężyły się i starzec umarł.
Zdjęty nieopisaną grozą Kozioł wydał ryk wściekłości, usłyszawszy nagle łkania za drzwiami. To były dzieci, Juliś i Lorka, w koszulkach, zbudzone hałasem, zwabione niezwykłą jasnością w otwartej komórce dziadka. Widziały i ryczały z przestrachu.
— Psiakrew, cholery! — wrzasnął Kozioł, rzucając się na dzieci, — jeżeli puścicie parę z ust, poduszę was!... Macie tymczasem na zadatek i pamiątkę!
Parą potężnych policzków przewrócił oboje na ziemię. Podniosły się, nie uroniwszy ani jednej łzy i pobiegły skulić się na sienniku, gdzie już ani się poruszyły więcej.
Teraz musiał wreszcie skończyć z tem, podpalił też odrazu siennik pomimo obaw żony. Na szczęście, komórka taka była wilgotna, że słoma paliła się wolno. Utworzyły się tak gęste kłęby dymu, że nawpół już uduszeni, otworzyli okrągłe małe okienko. Płomienie strzelały w górę, coraz wyżej, sięgając aż do pułapu. Ciało starego trzeszczało w nich i nieznośny już i tak odór spotęgowała woń palącego się mięsa. Cały stary dom spłonąłby niczem stóg siana, gdyby słoma nie zaczęła znów parować pod piekącem się ciałem. Na prętach łóżka pozostał już tylko nawpół zwęglony trup, zmieniony nie do poznania. Jeden koniec siennika był nietknięty, zwisał też jeszcze kawałek prześcieradła.
— Wyjdźmy! — szepnęła Liza, dygocąca z zimna pomimo rozprażonego powietrza.
— Czekaj, trzeba urządzić wszystko — odparł Kozioł.
Postawił przy głowach łóżka stołek, z którego przewrócił świecę starego ażeby ludzie mogli myśleć, że upadła na siennik. Tak był nawet złośliwie przezorny, że spalił kawałki papieru leżące na ziemi. Znajdą popiół, a on będzie opowiadał, że dnia poprzedniego stary znalazł swoją rentę i zabrał ją do siebie.
— No, skończone! połóżmy się!
Oboje pobiegli szybko, popychając się wzajem i powskakiwali pod kołdrę. Ale pościel zdążyła zlodowacieć, rzucili się więc sobie wzajem z wściekłym porywem w objęcia, aby się ogrzać. Budził się świt, a oni wciąż jeszcze nie spali. Nie mówili nic do siebie, dygotali tylko i słyszeli, jak serce w ich piersi tłucze i kurczy się gwałtownie. Przeszkadzały im otwarte drzwi sąsiedniej izby, ale myśl o ich zamknięciu budziła w nich większy jeszcze niepokój. W końcu jednak zdrzemnęli się, wciąż jeszcze przytuleni wzajem do siebie.
Zrana na przeraźliwe krzyki i wołania Kozła zbiegli się sąsiedzi. Matka Frimat i inne kobiety stwierdziły, że świeca przewróciła się, że siennik jest nawpół zwęglony, papiery zupełnie spopielone. Wszystkie wołały, że musiało się tak kiedyś skończyć, że przepowiadały to tysiące razy. Tak, tak, nie mogło stać się inaczej ze starym, który wpadł w zupełne zdziecinnienie. Szczęście jeszcze, że cały dom nie poszedł z dymem razem z nim!

VI.

W dwa dni potem, tego samego rana, kiedy miano pochować ojca Fouana, Jan, znużony spędzoną bezsennie nocą, obudził się bardzo późno w małej izdebce, którą zajmował u Lengaigne’a. Nie był jeszcze w Chateadun w sprawie procesu, o którym myśl jedynie nie pozwalała mu opuszczać Rognes. Co wieczór odkładał sprawę na następny dzień, wahając się coraz bardziej w miarę, jak łagodniał jego gniew. Tej nocy ostatnia walka, stoczona z samym sobą, nie dawała mu zasnąć. Leżał zgorączkowany, nie wiedząc, jaką ma powziąć decyzję.
O, ci Kozłowie! Zezwierzęcone chamstwo, mordercy, zbrodniarze, którym człowiek uczciwy winienby dać ściąć głowy! Od razu, w pierwszej chwili, dowiedziawszy się o śmierci starego, zrozumiał, że to ich sprawka. Łotry, do licha ciężkiego, usmażyli go żywcem, aby nie dać mu wygadać się. Franusia, Fouan! Zamordowanie jej zmusiło ich do sprzątnięcia starego. Czyja kolej teraz? Pomyślał, że napewno jego: wiedzą, że zna ich tajemnicę, wsadzą mu więc kulkę gdzieś z za węgła lasu, jeżeli będzie się upierał przy pozostaniu we wsi. Dlaczego więc nie miałby pójść zaskarżyć ich odrazu? Decydował się na to; pójdzie, opowie całą historję żandarmom, jak tylko wstanie. Potem jednak dopadły go znów wahania i wątpliwości, brak zaufania do grubej tej sprawy, w której będzie musiał stawać jako świadek, obawa, że będzie na tem cierpiał tyleż, ile winowajcy. Po co przysparzać sobie jeszcze kłopotów? Jest to oczywisty brak odwagi, prawda; znajdował wszelako wytłumaczenie przed samym sobą, powtarzając sobie, że, jeśli nie powie nic, spełni tylko ostatnią wolę Franusi. Dwadzieścia razy w ciągu nocy chciał i nie chciał, doprowadzony do choroby poczuwaniem się do obowiązku, przed którego spełnieniem wzdrygał się i cofał.
Kiedy wreszcie, około godziny dziewiątej, wyskoczył z łóżka, zanurzył przedewszystkiem głowę w misce z zimną wodą. Nagle powziął decyzję. Nie powie nic, nie będzie nawet wszczynał procesu, ażeby odzyskać połowę sprzętów. Gra nie byłaby napewno warta świecy. Uczucie dumy dodawało mu odwagi. Rad był, że nie ma z nimi nic wspólnego, z tymi łajdakami! że jest im obcy! Niech się zagryzają pomiędzy sobą: ziemia uwolniłaby się od ładnych ptaszków, gdyby popożerali się wszyscy wzajem! Cała przecierpiana męka, obrzydzenie na myśl o dziesięciu latach, spędzonych w Rognes, buchały mu z głębi serca płomieniem gniewu. I pomyśleć, że taki był szczęśliwy w dniu, w którym uwolnił się od służby wojskowej, po wojnie włoskiej, że tak upajał się myślą, iż będzie mógł nareszcie rozstać się z szablą i nie będzie musiał zabijać ludzi! A właśnie od tej chwili żył wśród najohydniejszych brudów, pomiędzy dzikiemi bestjami. Od dnia ślubu swojego cierpiał nad tem; ale teraz już doszło do okradania, do mordowania, do zbrodni! Istne wilki, puszczone na wielką, cichą równinę! Nie! nie! ma ich dosyć tych bestji krwiożerczych; psują mu ukochanie wsi! Na co się zdało zniszczyć jedną ich parę, skoro należałoby właściwie wytępić całą ich zgraję? Wolał odjechać.
W tej chwili gazeta, którą przyniósł sobie poprzedniego wieczora z dołu, z oberży, wpadła mu znów w oko. Zainteresował się artykułem o zagrażającej wojnie. Głuche wieści o niej krążyły, niepokojąc ludzi od kilku już dni. Nie uświadamiał sobie tylko, jakie budziły w nim one dawne uśpione echa, jaki rozdmuchiwały w nim płomień niedogaszony, wciąż tlejący, który nagle trysnął mu z duszy żywym ogniem. Ogień ten zmiótł, jak gdyby gwałtownem tchnieniem wiatru, ostatnie jego wahania, całą walkę z samym sobą, utajoną obawę, że nie będzie wiedział, w którą zwrócić się stronę. Tak, pójdzie się bić, zaciągnie się znów do wojska! Spłacił swój dług ojczyźnie; ale cóż z tego? Jak się nie ma co robić, kiedy życie sprzykrzyło się już człowiekowi, wściekłemu, że jest otoczony przez samych wrogów tylko, bodaj że najlepiej walić ich, gdzie popadło. Ogromna ulga, dzika jakaś radość ponura podniosły go na duchu. Ubrał się, pogwizdując głośno melodję pobudki żołnierskiej, wiodącej go ongi do boju, tam, na równinach włoskich. Ludzie są zbyt wielkiemi bestjami! Lżej mu się zrobiło na myśl, że będzie wymiatał Prusaków. Skoro nie znalazł upragnionego spokoju w tym zakątku, gdzie rodziny wypijały krew z siebie wzajem, lepiej bodaj powrócić do otwartej rzezi. Im więcej pozabija ich, tem bardziej spłynie ziemia posoką, a on sam będzie się czuł bardziej pomszczony za przeklęte to życie wśród cierpień i katuszy, jakie zadawali mu ludzie.
Zszedłszy na dół, zjadł dwa jajka i kawałek słoniny, podany mu przez Florę, Potem, wezwał Lengaigne‘a i uregulował swój rachunek.
— Odjeżdżacie, Kapralu?
— Tak.
— Ale wrócicie do nas?
— Nie.
Oberżysta, zdziwiony, przyjrzał mu się, zachowując jednak dla siebie swoje myśli. A więc niedołęga ten wyrzeka się swoich praw?
— Do czego macie zamiar zabrać się teraz? Powrócicie może do swojej stolarki?
— Nie, do żołnierki.
Lengaigne, patrzący z wytrzeszczonemi gałami, nie mógł powstrzymać odruchu pogardy. — A to idjota!
Jan był już na drodze do Cloyes, kiedy ostatni przypływ rozczulenia zatrzymał go i skierował kroki jego zpowrotem w górę zbocza. Nie chciał rozstawać się z Rognes bez pożegnania mogiły Franusi. A bodaj parło go jeszcze coś: chęć oglądania raz jeszcze widoku roztaczającej się w dal bezbrzeżną, olbrzymiej równiny, smutnej tej równiny Beaucji, którą ukochał w końcu szczerze podczas długich samotnych godzin pracy.
Za kościołem był cmentarz, otoczony nawpółrozwalonym murkiem, tak niskim, że z po nad mogił sięgał wzrok swobodnie aż po krańce widnokręgu. Blade słońce marcowe rozjaśniało niebo, zasnute mgłami, subtelnemi niby cieniuchny oprzęd białego jedwabiu, z po za którego tu i owdzie przezierały pasemka błękitu. Skąpana w łagodnej poświacie Beaucja, drętwa jeszcze po zimowych mrozach, zdawała się spać w dalszym ciągu, jak owe śpiochy, co to, zbudzone już, unikają poruszenia się, aby rozkoszować się jeszcze gnuśnem swojem próżniactwem. Dalsze plany ginęły we mgle, poznaczone kwadratami zieleniejących już zbóż, jesiennych owsów i jęczmieni, podczas gdy na gołych jeszcze rolach uprawnych zaledwie rozpoczęto wiosenny siew. Wszędzie, pośród tłustych grud ziemi, kroczyli ludzie, powtarzający rytmicznym ruchem nieustanne rzucanie deszczu ziarna. Widać było wyraźnie obłok złocistego pyłu, ulatujące z garści najbliżej idących siewców. Stopniowo postacie ich malały, mknąc w nieskończonej toni, spowijającej ich swoją falą, co hen, w dalekiej głębi, zdawała się już tylko drgającą w promieniach słońca jasnością. Na odległość mil całych, aż po wszystkie cztery krańce bezkresnej równiny, spływał w promieniach słońca życiodajny deszcz przyszłego lata w zrychloną uprzednio ziemię.
Jan stanął przed mogiłą Franusi. Znajdowała się w samym środku szeregu. Otwarta jama, czekająca na złożenie w niej ojca Fouana, była tuż obok. Chwasty porosły cmentarz; rada municypalna nie mogła się zdobyć na wyasygnowanie pięćdziesięciu franków polowemu na oczyszczenie go. Krzyże i kraty przegniły do szczętu; trzymało się jeszcze kilka omszałych głazów, ale to właśnie zapuszczenie nadawało szczególny urok samotnemu zakątkowi, cudownie pogłębiało jego ciszę, mąconą jedynie krakaniem kruków odwiecznych, krążących dokoła strzelającej w niebo kościelnej wieżyczki. Spali tu ludzie snem wiekuistym na krańcu świata, pokorni, niepamiętni niczego. Jan, przeniknięty do głębi ciszą śmierci, rozglądał się z zainteresowaniem po wielkiej Beaucji, ogarniając wzrokiem zapładniające ją na wszystkich krańcach złote deszcze siejby, kiedy, nagle, rozkołysał się dzwon, uderzając zwolna trzy razy, potem dwa razy jeszcze, a potem bijąc już bez przestanku. Bicie jego towarzyszyło śmiertelnym szczątkom starego Fouana, sprowadzanego na miejsce wiecznego odpoczynku.
Grabarz, krzywonogi, nadchodził, wlokąc za sobą swoje kulasy, aby rzucić okiem na jamę.
— Zamała — zauważył Jan, wzruszony, postanawiając zostać, aby być świadkiem pogrzebu.
— Et, co tam — odparł grabarz — stary zmalał na ogniu.
Kozłowie drżeli ze strachu przed przybyciem doktora Fineta. Niepotrzebnie jednak, jedyną bowiem troską doktora było jaknajrychlejsze podpisanie świadectwa śmierci i pozwolenie na pogrzebanie zwłok, aby uniknąć zawracania głowy i kłopotów. Przyjechał, spojrzał, uniósł się gniewem na bezmyślność krewnych, pozostawiających świecę ogłupiałym przez wiek starcom, a jeżeli nawet powziął jakieś podejrzenie, był zbyt przezorny, aby je ujawnić. Ostatecznie! cóż za wielka rzecz, że podsmalili trochę zgrzybiałego ojca, trzymającego się z tępym uporem życia? Tyle tego doktór widział w swojej praktyce tutaj, że przestawało to robić na nim wrażenie. Zobojętniały na wszystko pod wpływem żalu do ludzi i pogardy dla nich, wzruszył jedynie ramionami: Podła rasa to chłopstwo!
Uspokojeni Kozłowie musieli jeszcze tylko stawić czoło przewidzianemu natarciu rodziny, stanowczo zdecydowali jednak nie dać się. Jak tylko zjawiła się Starsza, uderzyli w płacz, żeby nabrać kontenansu. Przyglądała im się, zdumiona, uważając ich grę za nazbyt naiwną; zresztą, przyszła jedynie dla rozrywki, nie należało jej się bowiem nic z dziedzictwa po bracie. Właściwe niebezpieczeństwo wybuchło z chwilą przybycia Fanny i Delhomme’a. Delhomme obrany został właśnie na mera w miejsce Macqueron‘a, co rozpierało jego żonę niesłychaną dumą, omal nie rozsadzało jej. Dotrzymała złożonej przysięgi: ojciec umarł, a ona nie przeprosiła się z nim; rana draśniętej jej miłości własnej wciąż jeszcze pozostawała otwarta, nie dając jej uronić łzy nad trupem starego. Nagle rozległo się łkanie. To Hjacynt przyszedł zupełnie pijany. Oblał martwe ciało ojca łzami, bełkocąc, że jest to cios, z którego nie otrząśnie się nigdy.
W kuchni Liza przygotowała szklanki i wino, i zaczęto rozmawiać. Odrazu zadecydowano sprawę stu pięćdziesięciu franków renty, postanowione było bowiem, że przypadną one temu z dzieci, które będzie miało staranie o ojcu do końca jego życia. Pozostała wszelako sprawa jego ukrytego skarbu. Wówczas Kozioł wystąpił ze swoją historją, jak to stary odnalazł kryjówkę, pod górnym blatem komody, gdzie złożono jego papiery i widocznie, kiedy przeglądał je w nocy, żeby się niemi nacieszyć, zapaliły mu się od świecy włosy na ciele, tak że nawet odnaleziono jeszcze ślady spalonego papieru. Ludzie mogą to zaświadczyć, matka Bécu, stara Frimatowa i inni. Przez cały czas tego opowiadania wpatrywali się wszyscy w niego bystro, nie płoszyło go to jednak. Bił się pięścią w piersi, biorąc na świadka światło dnia jasnego. Widać było, że rodzina zdaje sobie sprawę ze wszystkiego, on jednak kpił sobie z tego, byle dano mu święty spokój i byle mógł zatrzymać pieniądze. Fanny ze swoją zwykłą szczerością dumnej kobiety, dała upust swoim uczuciom, rzucając Kozłom w twarz, że są zbrodniarzami i złodziejami. Tak, napewno umyślnie podpalili ojca! Kozłowie nie pozostali dłużni, odpowiadając jej obelgami, zarzucając i jej z kolei potworne zbrodnie. Tak, chce teraz ściągnąć na ich głowę nieszczęście! A zatruta polewka, po której zjedzeniu, stary omal nie wyzionął ducha u córki?! Uprzedzają, że nie będą trzymali języka za zębami, jeżeli inni poważą się im coś zarzucać! Hjacynt uderzył ponownie w bek, wyjąc ze smutku na samą myśl, aby podobne zbrodnie były możliwe. Do ciężkiej cholery! jego biedny ojciec, którego tak kochał! Czyżby naprawdę istnieć mieli podobnie potworni synowie, zezwierzęceni do tego stopnia, że by usmalić żywcem rodzonego ojca? Starsza rzucała od czasu do czasu słówko, jątrzące jeno wzajemne nienawiści, ilekroć zdawało się, że zażarty spór zaczyna nieco przycichać. Delhomme, zaniepokojony tą sceną, pospieszył pozamykać drzwi i okna. Musiał teraz bronić swojego stanowiska urzędowego, zawsze był zresztą za polubownem, rozsądnem załatwianiem sporów. Oświadczył wreszcie, że nie wypowiada się podobnych oskarżeń. Ładnieby się wyglądało, żeby tak usłyszeli sąsiedzi! Wszyscy poszliby pod sąd, i niewinni ucierpieliby bardziej bodaj niż winni. Zamilkli odrazu. Ma słuszność. Niema interesu prać brudną swoją bieliznę przed sądem. Kozioł przerażał ich. Rozbójnik ten gotów jeszcze zgubić całą familję. W milczącem godzeniu się ich z dokonaną zbrodnią, w niereagowaniu na kradzież i zabójstwo, taiło się zwykłe spólnictwo chłopów z buntownikami wiejskimi, z kłusownikami, ze skrytobójcami, zabijającymi z ukrycia leśnych strażników: boją się ich, ale nie chcą ich wydawać.
Starsza została, żeby napić się kawy, ugotowanej dnia poprzedniego, inni poszli, nie dbając o zachowanie przepisów grzeczności, jak wychodzi się od ludzi, którymi się pogardza. Ale Kozłowie śmieli się z tego; mieli pieniądze i trzymali je — to grunt, a w dodatku pewność już teraz, że nie będą o nie molestowani. Liza odzyskała zwykłą pewność siebie, a Kozioł, chcąc wystąpić godnie, zamówił trumnę i poszedł na cmentarz, żeby upewnić się co do miejsca, gdzie kopano grób. Zaznaczyć należy, że w Rognes chłopi, którzy niecierpieli się za życia, nie chcą leżeć przy sobie i po śmierci. Groby kopane są jednak kolejno, rzędami, tym sposobem wybór miejsca nie jest dowolny, lecz zależny od zrządzenia losu. To też, o ile zdarza się, że dwaj wrogowie umierają jeden bezpośrednio po drugim, sprawia to wielki kłopot władzom, bowiem rodzina zmarłego grozi raczej zatrzymaniem zwłok, a nie zgodzi się zezwolić na pochowanie ich obok grobu poprzednika. Złożyło się tak właśnie, że Macqueron, korzystając z okresu swojego merostwa, nadużył swojej władzy, aby zakupić miejsce dla siebie nie w przypadającym szeregu; nieszczęście chciało, że teren ten przylegał do grobu ojca Lengaigne‘a, obok którego sam Lengaigne zarezerwował sobie miejsce... Od tej chwili zaprzysiężony ten wróg Macquerona nie przestawał się pienić. Myśl, że po śmierci ciało jego gnić będzie w ziemi obok ciała tego łotra podniecała jeszcze bardziej zażartość odwiecznej jego walki z współzawodnikiem, zatruwała mu resztę dni życia. Z tego samego powodu uniósł się i Kozioł gniewem na widok miejsca, jakie przypadło jego ojcu. Na lewo od wykopanego dla niego grobu leżała Franusia; to dobrze się składało. Na nieszczęście wszakże, fatalny traf chciał, że w sąsiednim szeregu, wprost grobu Fouana znalazł się grób nieboszczki żony ojca Kiełbasy, obok której mąż zachował sobie miejsce. Tym sposobem, jak nareszcie zdechnie ten stary filut, nogi jego będą przytykały do głowy ojca Fouana. Czy podobna było znieść na chwilę chociażby taką myśl? Dwaj starzy, którzy nienawidzili się od czasu paskudnej historji z rentą dożywotnią! Łotr, który tak po szelmowsku nabrał Fouana, tańczyćby musiał mu po głowie i po śmierci jeszcze? Na wieki już? A, do wszystkich djabłów! Gdyby rodzina miała serce tolerować coś podobnego, kości ojca Fouana przewróciłyby się w grobie, żeby legnąć tyłem do kości starego Kiełbasy! Kipiąc z gniewu, pobiegł Kozioł z awanturą do merostwa, gdzie wpadł na Delhomme’a, którego usiłował zmusić, jako dzierżącego teraz władzę, do wyznaczenia dla starego innego miejsca. Kiedy jednak szwagier nie zgadzał się na odstępowanie od obowiązującej reguły, powołując się na fatalny przykład Macquerona i Lengaigne‘a, nawymyślał mu od tchórzów, od sprzedawczyków, wrzeszcząc w pośrodku drogi na cały głos, że on jeden widocznie jest dobrym synem, skoro innym wszystko jest jedno, czy ojcu dobrze będzie w ziemi, czy nie. Wystraszył swoim krzykiem całą wieś i wrócił do domu oburzony.
Delhomme z kolei miał do zgryzienia poważniejszą jeszcze przeszkodę. Ksiądz Madeline wyjechał poprzedniego dnia i Rognes znalazło się ponownie bez księdza.
Kosztowny ten zbytek utrzymywania własnego proboszcza okazał się próbą tak niefortunną, że Rada municypalna opowiedziała się za cofnięciem kredytu i powrotem do dawnego stanu rzeczy, to znaczy, za sprawowaniem obrządków kościelnych przez proboszcza z Bazoches-le Doyen. Ale ksiądz Godard, mimo że sam biskup przemawiał mu do rozsądku, zaprzysiągł, że nigdy nie przyjedzie do Rognes z Panem Bogiem. Wyjazd kolegi wyprowadził go zupełnie z równowagi, oskarżał też chłopów, że omal nie wpędzili zadręczaniem swojem tego biedaka do grobu, jedynie po to, aby zmusić jego samego do powrotu. Niech sobie Bécu dzwoni na sumę aż do nieszpór — wołał w najbliższą niedzielę. Nagły zgon starego Fouana skomplikował jeszcze sytuację, stawiając sprawę odrazu na ostrzu noża. Pogrzeb — to nie msza, ani suma, nie można odkładać go na później. Delhomme, bardzo zadowolony w skrytości ducha z takiego zbiegu okoliczności, ze zwykłą sobie złośliwą trzeźwością sądu postanowił udać się osobiście do Bazoches w celu porozumienia się z księdzem. Jak tylko jednak ksiądz go zobaczył, napęczniały mu żyły na skroniach, twarz jego sponsowiała, odepchnął też przybyłego groźnym gestem, nie pozwalając mu wcale przyjść do słowa. Nie! nie! nie! chociażby to miało go kosztować utratę parafji! A kiedy dowiedział się, że idzie o odprowadzenie zwłok, aż zachłysnął się z wściekłości. — A, te pogańskie dusze! gotowe to umyślnie przenosić się do wieczności! — Ale mylą się, jeżeli myślą, że w ten sposób zmuszą go do ustąpienia! Otóż nie! pójdą do grobu sami, napewno nie on pomoże im dostać się do nieba! — Delhomme przeczekał spokojnie, aż minie pierwszy wybuch. Potem, zaczął przekładać księdzu, że psom tylko odmawia się wody święconej, nieboszczyk nie może zostać na rękach rodziny; wreszcie, przekonywać go zaczął powoływaniem się na racje osobiste: zmarły jest jego teściem, teściem mera Rognes. — No, namyśli się ksiądz proboszcz, pogrzeb ma być nazajutrz o dziesiątej. — Nie! nie! nie! — Ksiądz Godard pomstował, aż się zadyszał i Delhomme, nie tracąc nadziei, że ksiądz rozmyśli się jednak przez noc, musiał pożegnać się z nim, nie zdoławszy zmiękczyć jego oporu.
— Mówię, że nie! — rzucił mu jeszcze raz ksiądz, stojąc na progu swojego mieszkania. Nie każcie dzwonić... Nie! po tysiąc razy nie!
Nazajutrz wydał mer staremu Bécu rozkaz dzwonienia o dziesiątej. Zobaczymy. U Kozłów wszystko było gotowe, ciało złożone zostało do trumny jeszcze dnia poprzedniego, pod wprawnym kierunkiem Starszej. Izba była już uszorowana, nie było już żadnych śladów pożaru, prócz ojca, spoczywającego wśród czterech desek. Dzwon rozkołysał się już na dobre, kiedy rodzina, zebrana przed domem w oczekiwaniu na wyprowadzenie zwłok, dostrzegła zdaleka księdza Godarda, spieszącego tą drogą, która wiodła mimo domu Macquerona. Tak był zdyszany szybkim biegiem, tak czerwony i rozwścieczony, że trzymał trójgraniasty kapelusz w ręku z obawy aby mu krew nie uderzyła do głowy. Nie patrząc na nikogo, wpadł do kościoła i wnet ukazał się znów, już w komży, poprzedzony przez dwóch małych chłopców z chóru, z których jeden niósł krzyż, a drugi pastorał z kadzielnicą. Galopem odmówił nad nieboszczykiem modlitwę i, nie patrząc nawet, czy żałobnicy idą za nim z trumną, wrócił do kościoła, gdzie odtrzepał mszę jednym tchem. Gwoźdź ze swoim trombonem i dwaj kantorzy kościelni ledwo mogli za nim nadążyć. W pierwszym rzędzie zasiadła cała rodzina: Kozioł z Lizą, Fanny i Delhomme, Hjacynt i Starsza. Pan Karol, który zaszczycił orszak pogrzebowy swoją obecnością, wytłomaczył nieobecność pani Karolowej, bawiącej od dwóch dni w Chartres z Elodją i Nénessem. Flądry brakowało dla tego, że w ostatniej chwili, kiedy wybierała się już w drogę, spostrzegła brak trzech gęsi ze swojego stada, pomknęła więc na ich poszukiwanie. Usadowione po za Lizą dzieci, Juliś i Lorka, nie poruszały się z miejsca, zachowywały się bardzo grzecznie, siedząc ze złożonemi rączkami i wielkiemi, wytrzeszczonemi, całkiem pociemniałemi oczami. Na innych ławkach tłoczyło się dużo znajomych, kobiet zwłaszcza, matka Frimat, stara Bcéu, Celina, Flora, słowem kondukt, z którego można było naprawdę być dumnym. Przed rozpoczęciem nabożeństwa ksiądz, zwróciwszy się twarzą do wiernych, rozwarł ramiona tak groźnym gestem, jak gdyby zamierzał spoliczkować ich wszystkich. Bécu, zupełnie pijany, nie przestawał dzwonić.
Ostatecznie, była to msza wcale przyzwoita, chociaż odprawiona zbyt pospiesznie. Nie gniewano się jednak o to, gniew księdza bawił wszystkich, ale wybaczono mu go. Trudno było się dziwić, że boleje nad swoją porażką, tak samo, jak wszyscy cieszyli się ze zwycięstwa, odniesionego przez mieszkańców Rognes. Wyraz szyderczej satysfakcji rozpromieniał twarze na myśl, że zatryumfowali nad księdzem. Udało im się jednak zmusić go do przyjścia z Panem Bogiem, z którego w gruncie rzeczy niewiele sobie robili.
Po skończonej mszy przeszło kropidło z rąk do rąk, poczem utworzył się pochód: krzyż, chórzyści, Gwóźdź ze swoim trombonem, zadyszany z pośpiechu ksiądz, ciało niesione przez czterech chłopów, rodzina i za nią ogon znajomych i ciekawych. Bécu zaczął znów dzwonić z całej siły, aż uleciały wystraszone kruki z po nad wieży kościelnej, kracząc posępnie. Odrazu wszedł orszak w obręb cmentarny i miał już tylko skręcić za węgieł kościoła. Śpiew i muzyka rozległy się donośniej wpośród wielkiej ciszy, w zamglonem oparami świetle słonecznem, ogrzewającem rozedrgane dzikie chwasty. Skąpana w potokach światła i powietrza trumna wydała się tak mała, że uderzyło to odrazu wszystkich. Jan, który pozostał na cmentarzu, doznał na jej widok dziwnego ściśnienia serca. O, biedny Fouan, wychudzony wiekiem, wynędzniały psiem życiem, jakie przyszło mu wieść na starość, mieścił się teraz w pudełku dla lalek, w tej małej mizernej skrzyneczce! Nie zajmie dużo miejsca, nie obciąży sobą ziemi, ogromnej tej ziemi, jedynej w jego życiu pasji, co zżarła bez reszty mięśnie jego ciała. Przyniesiono trupa nieboszczyka nad krawędź mogilnej jamy i towarzyszący mu wzrok Jana wybiegł teraz dalej, po za murek cmentarny, ogarniając Beaucję od krańca jej po kraniec. Wpośród niw uprawnych odnajdywał w nieobjętej dali siewców, powtarzających nieskończony swój ruch rytmiczny, rzucanie żywej fali siejby, padającej w rozwarte łono ziemi.
Kozłowie, spostrzegłszy Jana, zamienili niespokojne spojrzenie. Czy łotr ten przyszedł tu umyślnie, żeby wywołać skandal? Dopóki będą go czuli w Rognes, nie zasną spokojnie. Mały chórzysta, niosący krzyż, wbił go u stóp mogiły, a ksiądz Godard recytował ostatnie modlitwy, stojąc przed umieszczoną na trawie trumną. Ale kondukt jedna jeszcze czekała rozmaitość; zauważono, że Macqueron i Lengaigne, którzy przyszli nieco spóźnieni, skierowali uporczywie wzrok w stronę równiny. Wszyscy odrazu zwrócili się w tę stronę, zaciekawieni gęstemi kłębami dymu, przewalającemi się po niebie. Musiało to iść od Borderie, i wyglądało, jak gdyby płonęły stogi za folwarkiem.
Ego sum — zakończył z furją ksiądz.
Twarze obecnych zwróciły się znów ku niemu, oczy skierowały się ponownie na trumnę. Jedynie pan Karol prowadził w dalszym ciągu przyciszonym głosem rozpoczętą rozmowę z Delhomme’m. Otrzymał tego rana list od pani Karolowej i był zachwycony. Elodja okazała się zdumiewająco energiczna i sprytna, nie ustępując pod tym względem Nénessowi. Wyforowała już ojca i sama rządziła teraz domem. — Talent! co? Oko i żelazna dłoń! — I pan Karol rozczulił się nad szczęśliwą swoją starością, którą spędzi spokojnie w wiejskiej swojej posiadłości, gdzie jego kolekcja róż i gwoździków żadnego roku jeszcze nie udawała się tak jak teraz, a ptaki w woljerze, zupełnie już wyleczone, odzyskały znów dar śpiewania, będącego balsamem dla jego duszy.
— Amen! — zaintonował bardzo głośno mały chórzysta, potrząsając kadzielnicą.
De profundis clamavi ad te, Domine... odpowiedział ksiądz rozsrożonym głosem.
I trzepał dalej, a tymczasem Hjacynt, wziąwszy na stronę siostrę swoją, Fanny, napadał gwałtownie na Kozłów.
— Gdybym wtedy nie był pijany... Nie możemy jednak okazać się takimi głupcami, aby dać się tak haniebnie okraść.
— Że nas okradli, to pewne — szepnęła Fanny.
— Bo ostatecznie — dodał — te gałgany mają w ręku papiery procentowe... Oddawna już z nich korzystają, ułożyli się też z ojcem Kiełbasą, wiem o tem... Cóż u licha, czy nie wytoczymy im procesu?
Ale Fanny odsunęła się od niego i odmówiła kategorycznie.
— Nie, nie! nie ja! Mam dosyć własnych kłopotów... Rób jak chcesz.
I Hjacynt z kolei stchórzył i dał spokój. Skoro nie będzie mógł zasłonić się siostrą, nie wystąpi, zamało jest pewien osobistego swojego stosunku z policją.
— O, ja, też sobie wyobrażasz!... A zresztą, mniejsza o to, jak się jest uczciwym, wystarczy, że można pokazać się wszędzie z podniesioną głową.
Starsza, obecna przy tem, widziała, jak podniósł głowę szlachetnym ruchem zacnego człowieka. Zawsze pomawiała go o to, że przy całem swojem łajdactwie jest zwyczajnym głuptasem. Żal jej było, że takie wielkie chłopisko nie zdobywa się na zburzenie całego mienia brata, byle odzyskać swoją część. I, niby to, chcąc mu pokazać, że myśli o nim i o jego siostrze Fanny, powtórzyła im zwykłą obietnicę, bez nawiązania naturalnego jakiegoś przejścia, jak gdyby spadało to z nieba.
— O, ja napewno nie ukrzywdzę nikogo. Wszystko zostawię w porządku, papier napisany oddawna. Każdemu jego część, nie umarłabym spokojnie, gdybym wyróżniła bardziej jednego od innych. Chrystus ma tam swoje miejsce, i ty takoż, Fanny... Mam dziewięćdziesiąt lat. Przyjdzie to, przyjdzie kiedyś!
Nie wierzyła w to jednak; upierała się nie rozstawać nigdy z życiem, niezdolna znieść myśli, że kto inny miałby zawładnąć jej majątkiem. Pogrzebie ich wszystkich. Oto jeszcze jeden, jej brat, którego odejścia jest świadkiem. To, co się tu robi, to odprowadzanie trupa, ta otwarta mogiła, ten cały obrządek ostatni, wszystko to w jej oczach było dla innych, ale nie dla niej. Wysoka i chuda, z laską swoją pod pachą, stała wpośród mogił, bez śladu wzruszenia, ciekawie jedynie śledząc perypetje, związane z śmiercią, spotykającą innych.
Ksiądz mamrotał ostatni werset psalmu:
Et ipse redimet Israel ex omnibus iniquitatibus ejus.
Wyjął kropidło z kadzielnicy, otrząsnął je nad trumną, i, podnosząc głos, pożegnał zwłoki:
Requiescat in pace.
Amen! — odpowiedzieli dwaj chórzyści.
Trumna została spuszczona do dołu. Grabarz przymocował sznury; dwóch ludzi starczyło, nie ważyła więcej, niż gdyby mieściła ciało małego dziecka. Potem obeszli wszyscy trumnę dookoła, znów kropidło przeszło z rąk do rąk i każdy pokropił ją na krzyż po nad otwartą mogiłą.
Jan, który zbliżył się teraz, otrzymał je z ręki pana Karola. Zapuścił wzrok w samo dno grobu, oczy jego olśnione były jeszcze ogarnianiem przez dłuższą chwilę bezkresnej Beaucji i siewców, rzucających w ziemię przyszły plon z jednego krańca równiny po drugi, aż po mgliste opary na widnokręgu, w którego głębi tonęły ich sylwetki. Mimo to olśnienie rozróżnił w ziemi zarys trumny, wydającej się jeszcze mniejszą wskutek wąskiego jej sosnowego wieka koloru źrałego zboża. Ciężkie grudy ziemi spadły na nią, pokrywając ją do połowy. Widział już tylko bladą plamę, jak gdyby garść tego samego ziarna, które towarzysze rzucali tam w rychłe bruzdy, potrząsnął kropidłem i oddał je z kolei Hjacyntowi.
— Księże proboszczu, księże proboszczu! — szepnął Delhomme.
Spieszył za księdzem Godardem, który, po skończonej ceremonji, umykał wściekłym swoim krokiem, zapominając o obu małych chórzystach.
— Co tam znowu? — zapytał.
— Chciałbym podziękować księdzu proboszczowi za jego dobroć... Zatem w niedzielę każemy dzwonić na mszę na dziewiątą, jak zwykle, prawda?
Widząc, że ksiądz nie odpowiada i tylko wlepia w niego świdrujący wzrok, pospiesznie dodał:
— Mamy tu biedną, bardzo chorą kobietę, zupełnie osamotnioną, bez grosza pieniędzy... Rozalja, wyplataczka, zna ją ksiądz... Posłałem jej trochę rosołu, nie mogę jednak sam wszystkiemu wydołać.
Twarz księdza rozchmurzyła się, dreszcz litościwego wzruszenia złagodził jej wyraz. Zaczął szukać rozpaczliwie po kieszeniach, znalazł jednak siedem susów zaledwie.
— Proszę o pożyczenie mi pięciu franków, oddam je w niedzielę... Do niedzieli zatem!...
Pobiegł dalej, zadyszany z ponownego pośpiechu. Niema gadania, że Pan Bóg, z którym zmuszony jest przychodzić do Rognes, pośle całe to przeklęte chłopstwo na wieczne smażenie się do piekła!... Ale cóż? czy to racja, żeby dać im cierpieć nad miarę tu na tej ziemi?
Delhomme, powróciwszy do orszaku, wpadł na straszliwą kłótnię. Z początku obecni przyglądali się z zainteresowaniem padaniu pełnych łopat ziemi, sypanej przez grabarza na trumnę. Przypadek wszakże zetknął na krawędzi otwartej jamy mogilnej Macquerona z Lengaignem, który zagabnął ostro rywala w sprawie terenu. Rodzina, zamierzająca rozejść się już do domów, zatrzymała się, przyjmując wnet żywy udział w utarczce, roznamiętniającej się coraz bardziej przy akompanjamencie rytmicznego, głuchego odgłosu rzucanych na trumnę pełnych łopat ziemi.
— Nie miałeś prawa — wrzeszczał Lengaigne — mogłeś sobie być merem, ile chciałeś, ale to nie racja, żeby wychodzić z szeregu; zrobiłeś mi to na złość, żeś się wtrynił tutaj, obok mojego taty!... Ale do wszystkich djabłów, nie leżysz tu jeszcze!
— Wynoś się! — odburknął Macqueron, jestem w swojem prawie!... Właśnie, że będę tu leżał; nikt mi nie zabroni, a już napewno nie taka podła świnia jak ty.
Obaj popychali się wzajem i wnet znaleźli się przed sąsiadującemi z sobą ich terenami, kilkoma łokciami ziemi, w której obaj spocząć mieli kiedyś.
— Ach, ty, przeklęty podlecu, nic cię to nie obchodzi, że kości nasze próchnieć tu będą kiedyś, jak gdybyśmy byli parą najlepszych przyjaciół? Mnie zatruwa ta myśl całą krew... Całe życie zjadaliśmy się po to, żeby pogodzić się po śmierci, jeden leżący spokojniutko obok drugiego?!... O, nie, nie! żadnej zgody! nigdy!
— Mnie tam wszystko jedno! Mam cię gdzieś, i nic mnie nie obchodzi, że będziesz gnił obok mnie.
Ten szczyt pogardy rozjuszył Lengaigne’a. Bełkocząc z wściekłości, rzucił przeciwnikowi, że gdyby miał wyciągnąć kopyta po nim, przyjdzie w nocy wykopać kości Macquerona. Ten znów odparł, śmiejąc się szyderczo, że chciałby to widzieć, ale w tym momencie kobiety wmieszały się w spór. Celina, chuda i czarna, rozwścieczona, napadła na męża.
— Nie masz racji, mówiłam ci to!... Jak ty masz serce znieść coś podobnego?... Jeżeli będziesz się upierał, zostaniesz sam w swojej jamie. Ja będę leżała gdzieindziej, nie chcę, żeby ta gnida zarażała mnie.
I ruchem podbródka wskazywała na Florę, apatyczną i stękającą, nie dającą mimo to pluć sobie w kaszę.
— No, to jeszcze pytanie, która z nas zarażałaby drugą... Nie żołądkuj się, moja kochana. Nie mam wcale ochoty, żeby twoje padło zatruwało moje.
Stara Bécu i matka Frymatowa musiały wtrącić się i rozdzielić obie.
— Ależ — uspokójcie się! — powtarzała pierwsza z nich — zgadzacie się przecież na jedno, skoro nie chcecie leżeć przy sobie. Każdy powinien mieć prawo wybierać dowoli sąsiadów.
Matka Frimat zgodziła się z tym poglądem.
— Rozumie się, że naturalne!... Weźcie naprzykład mojego starego, któremu zamrzeć się ma niedługo. Wolałabym zatrzymać jego trupa u siebie niż pozwolić położyć go przy ojcu Caillota, co to miał z nim kiedyś grubo na pieńku.
Łzy nabiegły jej do oczu na myśl, że jej biedny paralityk nie pociągnie i tygodnia może. Dnia poprzedniego, chcąc położyć go do łóżka, przewróciła się z nim razem. Napewno, jak jego nie stanie, i ona rychło pójdzie za nim.
Ale Lengaigne nagle przyczepił się do powracającego Delhomme‘a.
— No, powiedz sam, jesteś przecież człowiek sprawiedliwy; trzeba go ztąd wyforować, niech czeka swojej kolei jak inni.
Macqueron wzruszył ramionami, a Delhomme potwierdził, że z chwilą, kiedy ktoś zapłacił, teren staje się jego własnością. Cała rzecz, żeby nie mogło to powtórzyć się na przyszłość. Kozioł, który dotychczas starał się zachować spokój, nie wytrzymał. Rodzina czuła się zobowiązaną do zachowania pewnej rezerwy. Grudy ziemi padały w dalszym ciągu na trumnę starego z głuchym, jednostajnym brzękiem. Oburzenie Kozła było jednak zbyt wielkie, zawołał też, zwracając się do Lengaigne’a i pokazując palcem Delhomme’a:
— O, tak, jeżeli liczysz na tego łotra, że ma jakieś uczucie w sercu! wiesz dobrze, że pochował własnego swojego ojca obok złodzieja!
Zrobiła się awantura, rodzina przyjęła udział w kłótni, Fanny stanęła w obronie męża, mówiąc, jako cały błąd polegał na tem, że kiedy pochowali matkę, nie kupili zaraz miejsca obok niej dla ojca. Hjacynt znów i Starsza napadli na Delhomme’a, oburzając się również na sąsiadowanie z ojcem Kiełbasą, uważając to za rzecz nieludzką, dla której nie było wytłomaczenia. I pan Karol także był tego samego zdania, wyrażał je w sposób umiarkowany jednak.
Spór był tak głośny i wszyscy tak gardłowali naraz, że nic się już nie słyszało. Wtem Kozioł, przekrzykując wszystkich, wrzasnął:
— Tak, kości ich przewrócą się w grobach i zjedzą się wzajem!
Odrazu wszyscy: krewni, przyjaciele, znajomi, chcieli dorzucić swój głos w tej sprawie. — Tak, tak, dobrze mówi: kości przewrócą się w swoich grobach, Fouanowie będą się żarli między sobą w dalszym ciągu; Lengaigne i Macqueron będą swarzyli się, aż nie pogniją do reszty. Kobiety: Celina, Flora, matka Bécu pozatruwają się swojemi jęzorami i porozszarpują się pazurami. Ludzie, którzy się wzajem nienawidzą, nie mogą leżeć obok siebie, nawet po śmierci, jak już są pogrzebani!... I na oblanym słońcem cmentarzu, w pośród ciszy splątanych gąszczów dzikich traw zawiązała się od mogiły do mogiły zażarta walka dawnych nieboszczyków, dalszy, nieprzerwany ciąg walki, jaka rozgorzała pośród grobów pomiędzy żywymi.
Nagle krzyk Jana rozdzielił ich, każąc im zwrócić głowy w inną stronę.
— Pali się Borderie!
Nie mogło być już co do tego wątpliwości, płomienie buchały z dachów, migocące i pobladłe w jasnem świetle dnia. Wielka chmura dymu płynęła zwolna w kierunku północnym. W tej samej chwili nadbiegła galopem od strony folwarku Flądra. Szukając swoich gęsi, zauważyła pierwsze snopy iskier i zachwyciła się tym widokiem. Dopiero kiedy przyszło jej na myśl, że może pierwsza opowiedzieć ludziom ciekawą nowinę, puściła się pędem w stronę cmentarza. Przybiegłszy, wskoczyła okrakiem na niski murek i krzyknęła ostrym, łobuzowskim tonem:
— O, jak fajnie się pali!... To ten świńtuch Tron puścił czerwonego koguta, podłożył ogień aż w trzech miejscach naraz: w stodole, w stajni i w kuchni. Złapali go, jak zapalał słomę, parobcy omało go nie rozdarli na strzępy... A teraz, wszystko się piecze na ogniu: konie, krowy, owce! O, warto posłuchać, jak ryczą! Nigdyście nie słyszeli takiego ryku!
Jej zielone ślepia błyszczały, wybuchła głośnym śmiechem.
— A Jakóbka!... Ha, ha!... to paradne! Wiecie, że była chora od śmierci gospodarza. Zapomnieli o niej, zostawili ją w łóżku... Przysmalała się już, ledwo mogła wyratować się w jednej koszuli. O, jaka też była śmieszna, kiedy wyskakiwała tak po polu z gołemi girami! Upiekła się już na pieczeń, pokazywała raz wraz, to tył, to przód, a ludzie krzyczeli za nią: Hu! hu! Bo przecie nikt jej tam nie lubi!... Stary jakiś zawołał nawet:
— Widzicie, wychodzi tak, jak przyszła, w jednej koszuli na grzbiecie!
Flądra aż wiła się ze śmiechu.
— Chodźcie, chodźcie!... Mówię wam, jakie to śmieszne, aż strach!... Ja wracam tam!
Rzekłszy to, zeskoczyła z murka i puściła się pędem na płonący folwark.
Pan Karol, Delhomme, Macqueron, i prawie wszyscy chłopi pośpieszyli za nią. Kobiety, ze Starszą na czele, wyszły z cmentarza na drogę, aby lepiej widzieć pożar. Pozostali tylko oboje Kozłowie; Liza zatrzymała Lengaigne‘a, pragnąc wypytać się go niby mimochodem o Jana: dostał widać zajęcie, kiedy zostaje w Rognes? Dowiedziawszy się jednak od oberżysty, że Jan postanowił zaciągnąć się ponownie do wojska, oboje, Liza i Kozioł, którym straszny ciężar spadł z głowy, zdobyli się równocześnie na ten sam okrzyk:
— A to kretyn!
Zatem wszystko skończone, będą mogli rozpocząć na nowo szczęśliwy swój żywot. Rzucili okiem na mogiłę Fouana, którą grabarz kończył zapełniać ziemią. Juliś i Lorka stali jeszcze przy grobie i przypatrywali się ciekawie, ale matka odwołała ich:
— Julisiu, Lorko, chodźcie!... Ale pamiętajcie, bądźcie grzeczni i posłuszni, bo przyjdzie czarny człowiek i zagrzebie was także w ziemi.
Cała rodzina Kozłów wyszła z cmentarza, rodzice popychali przed siebie oboje dzieci, które wiedziały i zachowywały się bardzo rozsądnie, rozwierając tylko szeroko wielkie czarne oczy, nieme i głębokie.
Na cmentarzu pozostał Jan sam jeden. Wdali z pochłoniętego przez ogień Borderie, buchały już tylko wielkie słupy rdzawych dymów, wirujące smugami po uprawnych niwach i osnuwające czarnemi mgłami niknące w dali postacie siewców. Jan opuścił wzrok na ziemię, spoglądając na świeżo usypane pagórki mogił, pod któremi spali stary Fouan i Franusia. Jego gniew z tego rana i wstręt do ludzi i rzeczy rozwiały się, tonąc w ogarniającem go głębokiem ukojeniu. Może sprawiły to ciepłe promienie słońca, czuł jednak pomimowoli dziwną w duszy słodycz i jak gdyby budzącą się nadzieję.
Ach, tak, jego chlebodawca, Hourdequin, dosyć napsuł sobie krwi ze wszystkiemi temi, nowemi wynalazkami, niewiele zyskał na swoich maszynach, sztucznych nawozach, na całej tej nauce, tak nieumiejętnie jeszcze stosowanej. A już dobiła go Jakóbka; i on także spoczywał już na cmentarzu, a z folwarku jego nie pozostało nic prócz popiołu, unoszonego przez wiatr. Cóż to jednak znaczy! Mury mogą uledz spaleniu, ziemi nie zdoła spalić nikt! Ziemia, karmicielka, pozostanie na wieki i będzie żywiła tych, co zapłodnią ją siejbą ziarna. Rozporządza ona czasem i przestrzenią, rodzi zboże mimo wszystko, w oczekiwaniu postępu wiedzy rolniczej, który dopomoże jej do rodzenia go w dwójnasób.
To samo dzieje się z owemi zapowiadanemi rewolucjami i przewrotami politycznemi. Ziemia — powiadają — przejdzie w inne ręce, zbiory z pól zamorskich krajów zniszczą nasze zboże, na polach naszych pozostaną ciernie jeno i chwasty. Ale potem? Czy można zepsuć trwale ziemię? Będzie ona w każdym razie czyjąś własnością, zawsze będzie należała do człowieka, który będzie jednakowoż musiał ją uprawiać, żeby nie zdechnąć z głodu. Jeżeli nawet przez lata całe porastała chwastem, odpocznie dzięki temu i odzyska młodość i płodność. Ziemia nie bierze udziału w naszych sporach rozbestwionych owadów. Wielka ta pracownica, wiecznie oddana swojej działalności, zajmuje się nami niewięcej aniżeli mrówkami.
Istnieje nadto ból, krew, łzy, wszelkie cierpienia, wszystko, co oburza do głębi i budzi uczucie buntu, zabita Franusia, tryumfujące łotry, zabity Fouan, krwawa i cuchnąca zgnilizna wsi, hańbiąca i jak robactwo tocząca ziemię. A zresztą, kto wie? Podobnie jak zamróz ścinający żniwo, jak siekący je grad, jak piorun, który je poraża, są może potrzebne dla niw, tak samo potrzeba może krwi i łez, aby świat mógł posuwać się naprzód. Jaką mają wagę nasze osobiste klęski w wielkiej mechanice gwiazd i słońca? Bóg i przyroda niewiele sobie z nas robią! Zdobywamy nasz chleb staczaniem codziennej straszliwej walki. Ziemia jedynie pozostaje nieśmiertelna, macierz, z której łona wszyscy wychodzimy i do której powracamy, ta ziemia, którą kocha się aż do zbrodni, ziemia, która wiecznie odradza się, tworząc nowe nieustannie życie w imię nieznanych jakichś swoich celów, za cenę bodaj naszych podłości i naszej nędzy.
Niewyraźne, mętne te, źle sformułowane myśli i rojenia snuły się długo w mózgu Jana. Nagle jednak zabrzmiała w oddali pobudka straży ogniowej z Bazoches-le-Doyen, przybywającej wytężonym kłusem, zbyt późno, niestety. Na apel ten Jan ocknął się, odrazu. To wojna, przelatująca w aureoli dymu, z końmi swojemi, armatami, ze swoim hukiem i zgiełkiem rzezi.
Zacisnął pięście. A! do licha! skoro stracił już serce do obrabiania jej, będzie jej bronił, tej starej swojej ziemi francuskiej!
Odchodził już, ale przedtem po raz ostatni ogarnął wzrokiem obie, nieporosłe jeszcze trawą mogiły i bezkresne uprawne ziemie Beaucji, które siewcy zapładniali rytmicznym swoim ruchem nieustannym. Trupy, siejba, i plony wyrastały z ziemi.

KONIEC.




  1. Pistol — złota moneta różnych krajów, wartości dziesięciu franków francuzkich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.