Ziemia (Zola, 1930)/Część czwarta/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ziemia |
Wydawca | Rój |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Zakł. Graf. „Drukarnia Polska” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | La Terre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Specjalnością Hjacynta było puszczanie wiatrów. Ożywiało to i zarazem rozweselało dom. Do licha!... nie można się było nudzić z tym obwiesiem! Zawsze uldze takiej towarzyszył nowy, gruby jakiś jego kawał. Nie wystarczały mu ciche szmery, nieśmiało zgłuszane pomiędzy dwoma siedzeniami; lubił detonacje śmiałe, otwarte, huk głośny, niczem wystrzał armatni. Za każdym razem, podnosząc zadki zawadjacko, przywoływał śpiesznie córkę rozkazującym tonem władczym.
— Flądro! chodź tu zaraz do cholery!
Dziewczyna przybiegała, i wnet następował wystrzał z tak ogłuszającym hukiem, że aż podskakiwała w powietrze.
— Leć i łap! Zobacz, czy na nim co jest!
Czasem znów, jak przybiegała, chwytał ją za rękę.
— Ciągnij z całych sił, niezdaro! Niech pęknie do licha!
A kiedy następowała wreszcie pożądana eksplozja, rozrywająca, niczem lont podłożony pod nazbyt tęgo wypchaną minę, oddychał z ulgą.
— Psiakrew! ciężko było, ale poszło!
Albo też udawał, że przykłada do twarzy fuzję i zmierza się z niej z wytężeniem, a potem, po następnym wystrzale, wołał na Flądrę:
— Leć, szukaj, aportuj, próżniaczko!
Flądra zanosiła się ze śmiechu. Aż przysiadała na ziemię. Za każdym razem nowe trzymały się go wesołe pomysły: mimo, że wiedziała już napamięć, co nastąpi, zawsze rozśmieszały ją do łez pełne nowej wciąż fantazji nieoczekiwane jego koncepty. — O, ten ojciec! taki z niego morowiec! Zawsze trzymają się go facecje!... Raz nazywał to lokatorem, który nie płaci za komorne, trzeba więc wypchnąć go za drzwi, to znów odwracał się, udając zdumienie, i kłaniał się poważnie, jakgdyby stół pozdrawiał go tym odgłosem; jeszcze kiedyindziej raczył wszystkich całym bukietem: jeden dla księdza dobrodzieja, drugi dla pana mera, trzeci dla dam. Zdawał się mieć tego niewyczerpany zapas w brzuchu, istna ukryta orkiestra! W oberży pod „Dobrym Rolnikiem“ zakładano się nawet: — „Postawię kolejkę, jeżeli puścisz sześć zrzędu“. — Hjacynt puszczał na zawołanie sześć z rzędu, wygrywając zakład za każdym razem. Zjednywało mu to prawdziwą sławę, a Flądra dumna była z ojca, i zaśmiewała się naprzód już, ilekroć podnosił zadek, zachwycona nim, pełna miłości i strachu, jaki w niej budził.
Wieczorem tego dnia, kiedy Fouan przeprowadził się do Zamku, jak nazywano dawny loch, w którym zagrzebał się kłusownik, przy pierwszym zaraz posiłku, podanym ojcu i dziadkowi przez Flądrę, która stała za nim, pokornie w roli sługi, Hjacynt rozśmieszał starego, strzelając w ten sposób hucznie na wiwat. Stary dał pięciofrankówkę, w izbie roznosił się smakowity zapach zupy z czerwonej fasoli i potrawki cielęcej z cebulą, specjalności Flądry, która przyrządzała ją, że palce lizać. Wnosząc zupę grochową, omal nie upuściła garnka, tak ją rozśmieszył stary kawał ojca. Rozległy się, jak na komendę, trzy głośne, krótkie detonacje.
— To na wiwat!... Od tego się zaczyna!... I, nadąwszy się z całych sił, dał czwarty, olbrzymi, ogłuszający wystrzał.
— To dla tych psiakrew Kozłów! Niech sobie zatkają nim gęby!
Fouan, zrazu poważny i skupiony, nie strzymał i parsknął głośnym śmiechem. Kiwał z zachwytem głową. Przypomniało mu to dawne dobre czasy. I on niegdyś za młodych lat miał taką samą sławę morowca. Dzieci jego wyrosły wśród ojcowego bombardowania. Rozparł się wygodnie łokciami na stole, czując się dobrze wobec tego dryblasa, Hjacynta, wpatrzonego w niego z zawilgłemi oczami, ze zwykłą swoją miną niefrasobliwego poczciwca.
— A, do wszystkich djabłów, ojcze, zażyjemy sobie wesoło! Nie będziemy sobie żałowali!... Tyle naszego, co się użyje teraz. Jak będziemy już gryźli ziemię, dużo nam przyjdzie z tego, że skąpiliśmy sobie jadła i napitku!
Zachwiany w swoich zasadach wstrzemięźliwości, wyznawanych przez całe życie, czując potrzebę ogłuszenia się, zgodził się stary Fouan z synem.
— A pewnie, że lepiej przejeść i przepić wszystko, niż zostawiać innym!... Na twoje zdrowie, chłopcze!...
Flądra podała potrawkę z cebulą. Zapadło milczenie i Hjacynt, żeby nie przerywać wesołego nastroju, puścił jeden jeszcze przeciągły, który przenizał słomę wyplatania stołka pod nim z śpiewną modulacją ludzkiego krzyku. Zarazem, zwracając się do córki, zadał jej poważne pytanie:
— I cóż, jak ci się to wydało?
Nie odpowiedziała nic, śmiejąc się do rozpuku, aż przysiąść musiała na ziemię. Zachwyt jej doszedł do zenitu wobec ostatniego, łącznego popisu ojca i syna, którzy, po najedzeniu się, zaczęli pykać z fajek i opróżniać postawiony na stole litr wódki. Nie mówili nic. Byli zupełnie pijani. Język zdrętwiał każdemu w gębie.
Powolnym ruchem podniósł Hjacynt lewy pośladek, wystrzelił, a potem spoglądając na drzwi, huknął:
— Proszę wejść!
Podniecony tem Fouan, zirytowany, że nie potrafi dorównać synowi, odzyskał werwę młodych swoich lat i, uniósłszy w górę zadek, wystrzelił z kolei i odpowiedział na wezwanie:
— Jestem!
Klasnęli obydwaj z wielkiej uciechy w ręce, i uściskali się, ośliniając się wzajem, i śmiejąc się do rozpuku. Udało im się. Tego już było nadto Flądrze, która aż osunęła się na ziemię, wstrząsana konwulsyjnym śmiechem, w trakcie którego ona sama puściła wiaterek lekki, cichy i dźwięczny, niby odgłos fletu obok organowego basu obu mężczyzn.
Oburzony, wstrząsający się z odrazą, Hjacynt, wstał i, wyciągnąwszy ramię tragicznym gestem władczym, krzyknął:
— Wynoś się ztąd, ty świnio!... Wynoś się ztąd, śmierdzielu!... Nauczę cię, jak masz szanować ojca i dziadka!...
Nie pozwalał jej nigdy na podobne spoufalenie. To wolno tylko starszym. Zaczął machać rękami, aby rozpędzić złą woń, udając, że dusi go to leciuchne tchnienie fletu; jego własne czuć tylko prochem, mówił. A kiedy winowajczyni, bardzo czerwona, przerażona swojem wykroczeniem próbowała zaprzeć się i opierać przeciwko wyrzuceniu jej z izby, wypchnął ją tak, że aż się zatoczyła.
— Obmierzły brudasie, wynoś się, przewietrz twoje spódnice!... A nie wracaj wcześniej, niż za godzinę, jak wszystko już z ciebie wyparuje.
Od tego dnia zaczęło się wesołe, beztroskie życie. Staremu oddano izbę dziewczyny, jedną z części dawnej piwnicy, przedzielonej na dwoje przegrodzeniem z desek. Flądra ustąpiła uprzejmie swojego legowiska, a sama schroniła się głębiej w wydrążenie skały, tworzące rodzaj przedsionka, skąd, jak głosiła legenda, otwierały się olbrzymie przejścia podziemne, zatkane wskutek osypania się ziemi. Najgorsze było, że Zamek, ta nora lisia, zapadał się coraz głębiej co zimę, po wielkich deszczach, których spływanie po stromem zboczu strącało kamyki. Kto wie nawet, czy nie byłaby runęła cała rudera, odwieczne posady budowli, podpórki i wzmocnienia z suchego kamienia, gdyby stuletnie, rosnące na nich lipy nie podtrzymywały wszystkiego potężnemi swojemi korzeniami. Wraz jednak z nadejściem wiosny był to tchnący czarującą świeżością zakątek, grota ukryta pod splątanym gąszczem cierni i dzikich róż. Krzew dzikiej róży, zasłaniający okno, barwił się gwiazdami różowych kwiatów, drzwi nawet były opięte festonami przewierścienia, które, wchodząc, trzeba było unosić w górę, niby firankę.
Nie co wieczór, oczywiście, mogła Flądra gotować zupę z czerwonej fasoli i potrawkę z cielęciny z cebulą. Zdarzało się to wówczas tylko, kiedy udawało się wyciągnąć od starego pięciofrankówkę. Hjacynt, nie krępując się, przypuszczał szturm do kieszeni ojca, nie działał jednak siłą, ale brał starego na łakomstwo i sentyment. W pierwszych dniach miesiąca, jak tylko otrzymywał stary od Delhomme’a swoje szesnaście franków renty, żyło się wesoło; kiedy notarjusz wypłacał mu pensję kwartalną, owe trzydzieści siedem franków pięćdziesiąt, hulano na dobre, używając ile wlazło. Zrazu wyciągał Fouan po dziesięć susów, chcąc żeby pieniądze trwały jaknajdłużej, zacinając się w uporze dawnego skąpstwa. Powoli wszakże wpadał w ręce hultaja syna, który umiał brać go na niesłychane jakieś historje, a czasem nawet tak wzruszał go opowiadaniami swojemi, że rozczulony stary posuwał hojność do dawania dwóch czy trzech franków odrazu. Niemałą rolę odgrywało przy tem własne jego obżarstwo, zwalczające wrodzone mu sknerstwo, podsuwające mu myśl, że lepiej przecie przejeść i przepić wszystko na wesoło, bez troszczenia się o przyszłość, skoro i tak prędzej czy później wszystko będzie przejedzone i przepite. Trzeba wszakże oddać sprawiedliwość Hjacyntowi, że uczciwie dzielił się z ojcem i, obdzierając go z pieniędzy, bawił go przynajmniej za to i raczył. Z początku, rad z dogadzania żołądkowi, nie myślał o ukrytym przez starego skarbie, a przynajmniej nie próbował dowiadywać się. Niech ojciec robi z nim co chce. Czegóż żądać od niego więcej, skoro płaci za hulanki. Dopiero w drugiej połowie miesiąca, wobec opróżnionych kieszeni Fouana, korcić zaczynała czułego synalka myśl o dostrzeżonych wówczas na gościńcu pieniądzach, Bóg wie, gdzie przez starego ukrywanych. Niepodobna było wyciągnąć z nich od niego ani szeląga. Burczał na Fladrę, podającą na stół nieomaszczone kartofle i zaciskał ze złością pasa, mówiąc sobie, że sensu niema takie skąpienie na jadle i duszenie groszy, że trzeba będzie jednak w końcu wypatrzyć kryjówkę ojca i wyciągnąć z niej ów tak podstępnie ciułany skarb!
Jednakże, nawet podczas ciężkich ostatnich tych dni miesiąca, nie nudził się Fouan. Córka i ojciec szli wówczas na połów, żeby mieć co włożyć do garnka, i stary, pociągnięty ich przykładem, zaczął brać udział w ich wycieczkach. Zrazu, kiedy po raz pierwszy zobaczył Flądrę, przynoszącą do domu kurę, złowioną na przerzuconą przez mur wędkę, rozgniewał się srodze. Następnym już jednak razem rozśmieszył go jej manewr, kiedy, schowana w gąszczu drzew, zarzuciła pomiędzy stadko pasących się kaczek przynętę w postaci kawała mięsa, uczepionego u haczyka. Jedna z kaczek rzuciła się nagle na łup, połykając wraz z mięsem haczyk i linkę, i w jednej chwili znikła w powietrzu, nie zdążywszy nawet wydać krzyku. Niebardzo to godziwe, oczywiście; ale, mój Boże! stworzenia, żyjące na swobodzie, powinny właściwie należeć do tego, kto umie je schwytać. Inna rzecz kraść pieniądze! To już przestaje być uczciwe. Doszedłszy do takiej filozofji, zaczął się stary interesować pomysłowemi sztuczkami spryciarki, słuchał ciekawie nieprawdopodobnych jej historji: o worku kartofli, który sam ich właściciel pomógł jej przenieść, o krowach, dojonych do przynoszonej umyślnie butelki, nie wyłączając nawet sztuk bielizny, do których przewiązywała na sznurku kamienie i które zatapiała w Aigrze, a potem w nocy dawała nurka do wody i wyławiała je z niej. Wałęsała się ustawicznie po drogach pod pretekstem wypasania swoich gęsi, a w rzeczywistości, ukucnięta nad rowem, czatowała godzinami na okazję obłowienia się. Zaprawiła do tej roboty gęsi swoje nawet; gęsior, niby pies czujny, wydawał ostry gwizd, jak tylko zbliżał się ktoś niepożądany. Miała w tym czasie osiemnaście lat, nikt jednak nie dałby jej więcej niż dwanaście. Drobna była i szczupła, niby kiełek topoli, z koźlą swoją mordką o skośnych, zielonych oczach i szerokich, skręconych na prawo ustach. Jej mała, nierozwinięta, dziecięca pierś, stwardniała pod przykryciem starych kapot ojcowych, ale nie powiększyła się. Istny był z niej chłopak, nie znający przywiązania do nikogo, prócz swoich gęsi. Mężczyźni nic jej nie obchodzili, co jej nie przeszkadzało jednak kończyć bójek z pierwszym lepszym nicponiem, rozciągniętej na wznak, ot tak, dla zabawy, bo przecież od tego się jest... Zresztą, co w tem złego? Nic się jej i tak nie przylepi. Na szczęście, miała do czynienia tylko z wyrostkami w jej wieku. Gorzej byłoby, gdyby zabierali się do niej dorośli mężczyźni. Chudość jej nie pociągała ich jednak, dawali jej więc spokój. Poza tem, że trochę zanadto kradła i że nie zachowywała się jak należy, przyznawał jej rozbawiony nią dziadek, że niczego była dziewczyna, mniej zepsuta niż możnaby myśleć.
Z szczególnem wszakże zainteresowaniem brał Fouan udział w wałęsaniu się Hjacynta po łąkach i polach. Na dnie duszy każdego chłopa, nawet najuczciwszego, czai się kłusownik, dlatego też bawiły go wszystkie te skradania się cichaczem, zastawiania zasadzek, sideł, potrzasków, sieci i niewodów, pomysły człowieka pierwotnego, cała ta walka na podstępy, nieustanne podchodzenie gajowego i wyprowadzanie w pole żandarmów. Jak tylko stosowane kapelusze i żółte naramienniki skręcały z gościńca, mknąc wązkiemi miedzami, zaledwie dostrzegalne z ponad wysokich zbóż, ojciec i syn, rozciągnięci na trawie nad rowem, udawali głęboko uśpionych; potem, nagle, syn, pełznąc na czworakach w głębi rowu, śpieszył zacierać wszelkie ślady przygotowań, a ojciec, z niewinną miną poczciwego staruszka, śledził czujnie znikanie stosowanych kapeluszy i galonów. W Aigrze pełno było wspaniałych pstrągów, które odprzedawano kupcowi z Chateaudun po czterdzieści, a nawet pięćdziesiąt susów sztuka; trzeba było tylko wypatrywać je, leżąc godzinami na płask na trawie, takie były szelmy sprytne i wykrętne. Czasem ojciec i syn zapuszczali się aż do Loiry, w której trzęsawiskach doskonale hodowały się tłuste węgorze. A kiedy nie udawało się nic złowić samemu, wpadał Hjacynt na wygodny pomysł opróżniania nocą składów, w których rybacy nadbrzeżni przechowywali swój połów. Wszystko to wszakże były drobiazgi, ot tak, dla przepędzenia czasu. Główną jego namiętnością było polowanie. Trzebił zwierzynę i dzikie ptactwo na mile całe dokoła; nie gardził niczem: przepiórki po kuropatwach, jemiołuszki nawet po skowronkach. Rzadko używał fuzji, której wystrzał zbyt głośno rozlegał się wśród równiny. Znał nawylot wszystkie staje kuropatw, trzepoczących nad lucerną i koniczyną, znał miejsce i porę, w której pisklęta, obezwładnione sennością, zwilgłe rosą, dają się chwytać ręką. Miał udoskonalony lep, rozmazywany po gałęziach, na przepiórki i skowronki, strącał deszczem kamyków gęste chmary pliszek, nawianych, zdało się podmuchem wichrów jesiennych. Tak sprawnie w ciągu dwudziestu lat kłusownictwa wytrzebił zwierzynę w okolicy, że ani jeden królik nie przemknął już przez gąszcze krzewów na zboczach przybrzeżnych nad Aigrą, co do wściekłości doprowadzało myśliwych. Wymykały mu się zające jedynie, dość rzadkie zresztą tutaj, uciekające swobodnie po przez równinę, gdzie niebezpiecznie było uganiać się za niemi. Myśl o tych kilku zającach w Borderie prześladowała go nieodstępnie, gotów był zaryzykować więzienie bodaj, byleby postrzelić którego od czasu do czasu. Ilekroć widział go Fouan, przewieszającego fuzję przez ramię, powstrzymywał się od towarzyszenia mu: za wielkie to już ryzyko, złapią go kiedyś przy tem, jak amen w pacierzu.
Musiało się na tem skończyć. Rzec należy, że Hourdequin, doprowadzony do wściekłości trzebieniem zwierzyny na swoich gruntach, wydał jak najsurowsze rozporządzenia polowemu Bécu, który, nie mogąc wytropić szkodnika, przyczaił się na całą noc pod stertą. O świcie zbudził go nagle odgłos wystrzału, tak bliskiego, że łuna ognia zamigotała mu tuż przed oczami. To Hjacynt, czatujący z ukrycia za kopicą słomy, postrzelił w biegu zająca.
— A, to ty, psiakrew! — wrzasnął gajowy, chwytając opartą o stóg fuzję, którą Hjacynt odstawił na moment, aby podnieść zająca. — A, kanaljo jedna, powinienem był domyśleć się tego odrazu!
W szynkowni, spici, pokładali się razem, w polu wszakże nie mogli spotkać się bezkarnie; polowy czyhający zawsze, aby złapać kłusownika, ten znów zdecydowany raczej łeb rozwalić polowemu, niż dać się przychwycić na gorącym uczynku.
— Tak, to ja!... I co mi zrobisz?... Oddawaj zaraz fuzję!
Sam Bécu nierad był swojej zdobyczy. Zazwyczaj, dostrzegając Hjacynta na prawo, skręcał szybko na lewo. Po kiego licha wplątywać się w paskudne historje z przyjacielem? Tym razem jednak niepodobna było wykręcić się. Obowiązek nie pozwalał mu zamykać oczu. A zresztą, można przecież zachować się przyzwoicie do licha, jak się tak widocznie przeskrobało!
— Twoją fuzję, draniu?... Zatrzymam ją i oddam w kancelarji pana mera... A nie waż mi się ruszyć z miejsca, nie urządzaj żadnych sztuk, bo wpakuję ci jak nic garść śrutu w bebechy!
Rozbrojony Hjacynt, mimo rozwścieczenia, nie odważył się przyskoczyć mu do gardła. Widząc, że polowy kieruje się ku wsi, powlókł się za nim, nie puszczając postrzelonego zająca, smętnie zwisającego mu przez ramię. Uszli tak obaj ze dwa kilometry, nie przemówiwszy do siebie ani słowa, i tylko groźnie spoglądając na siebie wzajem zpodełba. Zdawało, że lada chwilę wezmą się za czupryny; w rzeczywistości wszakże i jeden i drugi coraz bardziej czuli się zakłopotani. Po djabła im była cała ta heca!
Kiedy wreszcie zbliżali się na tyły kościoła, o dwa kroki od Zamku, kłusownik zrobił ostatnią próbę.
— No, nie rób głupstw, stary... Chodź do mnie, wypijemy po szklance!...
— Nie, muszę spisać protokuł — odparł polowy tonem urzędowym. Odezwał się w nim stary żołnierz, znający rozkaz jedynie. Zatrzymał się jednak i w końcu, pociągany za rękaw przez Hjacynta, usiłującego zataszczyć go do siebie, burknął:
— Zresztą, jeżeli masz pióro i atrament... Wszystko mi jedno, czy u ciebie, czy gdzieindziej, byle papier był napisany...
Słońce już wschodziło, kiedy Bécu przyszedł do nory Hjacynta i ojciec Fouan kurzył już swoją fajkę na progu. Na widok syna, zbliżającego się w towarzystwie polowego, ogarnął go niepokój. Zrozumiał odrazu, co to znaczy. Bécu zdawał się brać całą sprawę zupełnie na serjo; wydostano skądś atrament i zardzewiałe pióro stalowe i przedstawiciel władzy zaczął mozolnie układać pierwsze zdanie protokułu, zmarszczywszy w groźnem napięciu brew, rozparty szeroko łokciami na stole. Równocześnie Flądra, której ojciec dał znak, postawiła przed mężczyznami trzy szklanki i litrową butelkę i Bécu, zaledwie dojechawszy do piątego wiersza, zmęczony, nie mogący wybrnąć z pogmatwanego opisu faktów, przyjął chętnie ofiarowany poczęstunek. Powoli sytuacja zaczęła się odprężać. Zjawił się następny litr, potem jeszcze jeden. W dwie godziny później wszyscy trzej prowadzili ożywioną, przyjacielską gawędę, zupełnie już pijani i absolutnie nie pamiętający o całem wydarzeniu.
— A wiesz ty, durny rogaczu, że wysypiam się z twoją babą? — zagadnął Hjacynt polowego.
To była prawda. Od owej zabawy łapał matkę Bécu po kątach, nazywając ją zresztą starym wycieruchem i bynajmniej się z nią nie ceremonjując. Ale Bécu, którego wódka rozsierdziła, uniósł się. Mógł tolerować podobne gadanie na trzeźwo, po pijanemu jednak czuł się niem dotkniętym. Zamierzywszy się pustą flachą, ryknął:
— Milcz, cholero, do wszystkich djabłów!
Butla roztrzaskała się o mur, omal nie trafiwszy Hjacynta, słaniającego się w błogiem rozmarzeniu. Żeby ostatecznie ułagodzić przedstawiciela władzy, postanowiono spożyć zaraz pospołu zająca. Flądra umiała tak dobrze pietrasić, że jak przyrządzała potrawkę z dziczy, roznosił się rozkoszny aromat po całej wsi, aż na drugi koniec Rognes. Ucztowanie trwało przez cały dzień. Noc już zapadła, kiedy siedzieli jeszcze przy jedzeniu, ogryzając i wysysając zajęcze kości. Zapalono dwie świece, aby móc raczyć się w dalszym ciągu. Stary Fouan wydostał trzy dwudziestosusowe sztuki i posłał Flądrę po litr konjaku. Ludzie na wsi dawno już pokładli się spać, a oni pociągali jeszcze z kieliszków. Hjacynt, macający wciąż ręką po stole w poszukiwaniu ognia, natrafił na arkusz z rozpoczętym i porządnie już ochlapanym wódką i sosem protokułem.
— Aha, prawda, trzeba to dokończyć — wymamrotał, zanosząc się pijackim śmiechem.
Spojrzał na dokument, obmyślając tłusty, jakiś farsowy kawał, którym mógłby zadokumentować całą swoją pogardę dla przepisów prawa. Nagle, uniósł w górę zadek, podsunął papier wprost przed siebie, nadął się i strzelił nań z całej siły, z moździerza, jak mawiał.
— Podpisany!
Wszyscy, nie wyłączając samego Bécu, buchnęli śmiechem. Wesoło było tej nocy w Zamku!
W tym właśnie czasie zawarł Hjacynt nową znajomość. Szukając pewnego wieczora ucieczki przed żandarmami w głębi jednego z rowów przydrożnych, znalazł tam zucha, który zajął już to schronienie, nie mając również ochoty pokazywania się ludziom. Zawiązała się wnet między nimi gawęda. Był to niejaki Leroi, przezwany Armatą, dobry kawał obwiesia, robotnik ciesielski, który przed dwoma laty zwiał z Paryża z powodu ciemnej jakiejś afery i wolał włóczyć się po okolicy, przenosząc się z miejsca na miejsce, przesiadując wszędzie po kilka dni, najmując się tu i owdzie do roboty, poczem, przepędzany z niej, szedł dalej. Kiedy zupełnie brak było roboty, żebrał po drogach, żywił się kradzionemi owocami i jarzynami, szczęśliwy, jeśli udawało mu się przespać na stogu siana. Cały w łachmanach, strasznie brudny, odrażająco brzydki, wymizerowany nędzą i pijaństwem, chudy i blady, z twarzą porośniętą zmierzwioną szczeciną włosów, tak dalece nie budził zaufania, że kobiety na jego widok czemprędzej zamykały drzwi na zasuwy. Co gorsze, z gęby jego sypały się nietylko plugawe, ale złe słowa: mówił o wyrzynaniu bogaczów, o pohulaniu wesoło po zawładnięciu cudzemi kobietami i cudzym winem, a tym wszystkim rewolucyjnym teorjom zasłyszanym na przedmieściach paryskich i wypowiadanym ponurym, groźnym tonem, towarzyszyło gwałtowne wymachiwanie ściśniętemi w kułak pięściami. Gesty te i płomienne groźby, zapowiadające przewrót socjalny, przerażały i osłupiały nienawykłych do nich wieśniaków. Od dwóch lat widywali go ludzie na folwarku skradającego się ku wieczorowi, proszącego o przenocowanie go na słomie, a kiedy pozwalano mu zasiąść przy ogniu kominowym, mroził wszystkim krew głoszonemi okropnościami. Nazajutrz znikał, aby, po tygodniu, zjawić się ponownie, o tej samej smętnej godzinie zmierzchu, z temi samemi ponuremi przepowiedniami zagłady i śmierci. Dlatego właśnie wyganiano go zewsząd. Pojawienie się podejrzanego tego człowieka, snującego się po okolicy, budziło we wszystkich grozę i oburzenie.
Hjacynt i Armata zwąchali się odrazu.
— Psiakrew! — zawołał Hjacynt — Dlaczego nie pomyślałem o tem? Tak, trzeba było powyrzynać ich wszystkich, wówczas, w 48-ym, w Cloyes!... Chodźmy, stary druhu, przepijemy do siebie!
Zabrał nowego przyjaciela do Zamku i kazał mu zrobić posłanie przy sobie, nabierając dla niego coraz większego szacunku w miarę wysłuchiwania jego teoryj, tak dalece czuł nad sobą wyższość tego człowieka, wiedzącego o tylu rzeczach, mającego tak urobione już poglądy na konieczność dokonania za jednym zamachem radykalnego przewrotu całego społecznego ustroju. W dwa dni później złowrogi gość wyniósł się. Po dwóch tygodniach pojawił się ponownie, ale nie zabawił dłużej, niż do świtu. Odtąd, co pewien czas wpadał do Zamku, najadał się i wysypiał, jak u siebie w domu, klnąc za każdym razem, na czem świat stoi, burżujów, którzy, jego zdaniem, wyrżnięci być mieli wszyscy hurtem, zanim jeszcze upłyną trzy miesiące. Pewnej nocy, kiedy Hjacynt był na czatach, próbował Armata zabrać się do jego córki, ale Flądra, oburzona, ponsowa ze wstydu, tak głęboko wpiła mu zęby w ciało, że musiał ją puścić. Za kogo ją bierze ten stary dziadyga? Wyśmiał jej skrupuły, nazywając ją głupią gęsią.
I Fouan także nie lubił Armaty, o którym wyrażał się jako o próżniaku, i któremu przepowiadał, że za swoje teorje zginie na szubienicy. W obecności tego zbója smutniał zawsze stary do tego stopnia, że wolał palić swoją fajeczkę na dworze. Życie znów zresztą psuć się zaczynało dla niego. Nie czuł się już tak dobrze u syna, zwłaszcza od czasu, kiedy rozdwoiła ich pewna wielce niemiła historja. Dotychczas Hjacynt sprzedawał kawałkami swój grunt bratu swojemu, Kozłowi, i szwagrowi, Delhomme’owi. Za każdym razem wymagała tranzakcja taka podpisu starego Fouana, który nigdy go nie odmawiał z tej prostej racji, że ziemia zostawała przecież w rodzinie. Pozostał jednak jeszcze ostatni skrawek ziemi, na który kłusownik zaciągnął pożyczkę i wierzyciel mówił o wystawieniu tego kawałka gruntu na licytację, ponieważ nie otrzymał ani grosza umówionego procentu. Pan Baillehache, którego zapytano o radę, powiedział, że należy sprzedać samemu, o ile nie chce się być zjedzonym przez koszty sprzedaży przymusowej. Na nieszczęście jednak, ani Kozioł, ani Delhomme nie chcieli kupić, wściekli, że ojciec daje się wyzyskiwać przez tego łotra, Hjacynta, zapowiedzieli też, że umywają od wszystkiego ręce, dopóki stary pozostanie w Zamku. W tym stanie rzeczy groziła przymusowa sprzedaż gruntu drogą sądową, otrzymano już nawet urzędowy papier z pieczęciami, zawiadamiający o bliskiem przejściu kawałka ziemi w obce ręce. Po raz pierwszy grunt Fouanów wymykał się z posiadania rodziny. Staremu odebrało to sen i apetyt. Ta ziemia, o którą jego ojciec i dziadek zabiegali tak pożądliwie i którą zdobyli z takim trudem! Ta ziemia, posiadana i broniona z zaciekłością, jak się broni przystępu do własnej żony!... Patrzeć własnemi oczami na to, jak kruszy się ona i rozpada na kawałki, tracąc przez to na wartości, przechodzi z rąk do rąk, i, co najgorzej, do obcego, do sąsiada, za połowę ceny! Stary aż dygotał z bezsilnej wściekłości, tak głęboko dotknięty tym ciosem, że łkał, niczem małe dziecko. A, ten łotr Hjacynt!
— Tak, jesteś zbrodniarzem, zupełnie jak gdybyś brał nóż do ręki i wykrawał mi nim żywe ciało po kawałku!.. Takie piękne pole!.. Najlepsze ze wszystkich!.. Pole, na którem samo się wszystko rodzi, wystarczy chuchnąć tylko!.. Trzeba być ostatnim nygusem i niegodziwcem, żeby nie rozbić sobie łba lepiej niż oddawać taką ziemię obcym ludziom!.. Do stu piorunów! psiakrew! obcym! Ta właśnie myśl burzy całą krew we mnie! Tobie widać wódka wychleptała twoją z żył, pijaku obrzydły! Przepiłeś, przehulałeś tę świętą ziemię, łajdaku, opoju jeden!
A kiedy ojciec aż zachłysnął się z wyczerpania i stracił przytomność nieledwie, syn odezwał się z zimną krwią:
— Zgłupiał stary do reszty, żeby się tak zadręczać! Chce ojciec ulżyć sobie, to niech mnie wygrzmoci, ale po co sobie krew psuć?.. Cóż u djabła! nie ugryzie się przecie, nie zje się tej ziemi. Pożyczyłem na nią pieniądze, bo to mój sposób, żeby wyrastały z niej pięciofrankówki. A potem się ją sprzeda i tyle. Sprzedano przecie mojego patrona, Pana Jezusa! A jeżeli uda się zarobić na tem kilka srebrników, przepije się je — to właśnie cała mądrość!.. I tak przyjdzie kiedyś umrzeć i pójść do tej ziemi... Będzie się ją miało wtedy prawdziwie na własność!..
Na jednym tylko punkcie syn i ojciec najzupełniej byli jednozgodni: na punkcie wspólnej nienawiści do woźnego sądowego, pana Vimeux, małego jegomościa, obarczanego poleceniami, z których wykręcał się jego kolega z Cloyes. Ów woźny odważył się pewnego wieczora przynieść do Zamku nakaz sądowy. Vimeux był niesłychanie brudny, cały obrośnięty kłakami żółtej brody, z pośród której gąszczu wyzierały tylko małe, kaprawe oczki i czerwony nos. Ubierał się z waszecia, w tużurek, miękki kapelusz i czarne spodnie, wszystko to nieprawdopodobnie wytarte, obrzydliwie wytłuszczone, pełne plam i kurzu. Znany był w całej okolicy ze straszliwych cięgów, jakie odbierał od wieśniaków, ilekroć bywał zmuszony występować przeciwko nim w imieniu sądu, nie mając jednak, na poparcie swojego autorytetu, żadnej urzędowej pomocy. Opowiadano sobie legendy o drągach, rozbijanych na jego plecach, o przymusowych kąpielach, w głębi bagien, o przepędzeniu go dwa kilometry przez widły, o oćwiczeniu go na gołe ciało przez dwie kobiety, matkę i córkę.
Hjacynt powracał właśnie z fuzją na ramieniu i ojciec Fouan, który palił, siedząc na pniu drzewa, swoją fajeczkę, mruknął mu gniewnie na przywitanie:
— Hańbę ściągasz na nasze głowy, niegodziwcze!
— Zaraz, zaraz, zabaczymy! — wymamrotał kłusownik przez zaciśnięte zęby.
Na widok, uzbrojonego w fuzję, Hjacynta cofnął się Vimeux o jakie trzydzieści kroków. Cała nędzna jego figurka, brudna, ale w ubraniu urzędowem, dygotała ze strachu.
— Panie Chrystusie — odezwał się cieniutkim głosikiem — przychodzę w sprawie tego papieru... Wiadomo panu... Zostawiam go tutaj. Dobrej nocy!
Położył papier urzędowy na kamieniu, cofając się ostrożnie tyłem, kiedy nagle Hjacynt huknął:
— Psiakrew, cholero, gryzipiórku zatracony! Cóż u djabła! Mam cię uczyć grzeczności?.. Dawaj mi tutaj ten twój papier!..
Widząc, że nieszczęśliwy woźny, znieruchomiały, zdrętwiały ze strachu, nie ma odwagi ani cofnąć się, ani postąpić naprzód, złożył się do niego z fuzji.
— Jak się nie pospieszysz, dostaniesz śrótem... Bierz twój papier i pójdź tu!.. Bliżej, no, bliżej!, tchórzu przebrzydły!.. Bo wystrzelę!..
Zesztywniały, zielony ze strachu woźny chybotał się na krótkich swoich nóżkach. Rzucił błagalne spojrzenie na ojca Fouana, ale ten palił w dalszym ciągu swoją fajeczkę w dzikiem zapamiętaniu przeciwko nakazom sądowym i człowiekowi, który jest w oczach chłopa ich wcieleniem.
— A, zdecydowałeś się nareszcie. Dawaj papier! Nie, nie końcem paluszków, jak gdyby niechętnie. Grzecznie, do djabła!.. Tak, nareszcie zrozumiałeś!..
Skulony, zdrętwiały pod niezapowiadającym nic dobrego śmiechem okrutnika, stał biedaczysko, mrugając powiekami w oczekiwaniu, co go spotka, cios kułakiem czy potężny policzek, który, czuł to, wisiał w powietrzu.
— Tak, to dobrze. A teraz, odwróć się!
Biedak zrozumiał, nie poruszył się i instynktownie ścisnął pośladki.
— Odwróć się, bo jak nie, to ja cię odwrócę!
Widział, że niema rady. Pokornie odwrócił się, poddając dobrowolnie nieszczęsny swój pośladek wychudzonego kota. Nie czekając, kopnął go Hjacynt tak z całego rozmachu w najczulsze miejsce, że cherlawa figurka zaryła się odrazu nosem w piasek o cztery kroki dalej. Zaledwie zwlókłszy się z ziemi, rzucił się sposponowany wysłaniec sprawiedliwości do ucieczki i gnał na oślep, gdy Hjacynt wołał jeszcze za nim:
— Uważaj, bo strzelam!
Trzymając wciąż jeszcze fuzję złożoną do strzału, poprzestał jednak na uniesieniu w górę zadka i paf! puścił wystrzał jeden, ale tak potężny, że, ogłuszony nim Vimeux rozciągnął się jak długi na ziemi. Tym razem kapelusz jego spadł na kamienie. Zerwał się ponownie, podniósł cenne swoje nakrycie głowy i zaczął pędzić jak oszalały. Hjacynt nie zaprzestawał w ślad za nim swojej kanonady wśród dzikich wybuchów śmiechu, które oszołomiły nieszczęśnika do reszty. Pędząc bez tchu po zboczu, podobny do skaczącego konika polnego, był o jakie sto kroków już, a echa doliny powtarzały wciąż jeszcze odgłosy wystrzałów Hjacynta. Cała okolica rozbrzmiewała oryginalną tą kanonadą, aż wreszcie Hjacynt puścił ostatni, najpotężniejszy wystrzał w chwili, kiedy figurka woźnego, niewiększa w tej chwili od mrówki, znikła na horyzoncie. Flądra, która przybiegła na te odgłosy, leżała na ziemi, trzymając się za boki, gdacząc z niepowstrzymywanego śmiechu, jak kura. Ojciec Fouan wyjął fajeczkę z ust, aby móc swobodniej się śmiać. Ach, ten gałgan Hjacynt! nic nie wart ladaco, ale wesoła sztuka! wesoła!
W następnym tygodniu musiał jednak stary zdecydować się dać swój podpis na sprzedaż ziemi. Pan Baillehache miał nabywcę i najmędrzej było iść za jego radą. Postanowiono więc, że ojciec i syn pójdą do Cloyes w trzecią sobotę września, w wigilję Świętego Lubina, jednego z obu patronów miasteczka. Ojciec, który miał podnieść u poborcy procent od kapitału, trzymanego w tajemnicy, liczył na to, że skorzysta z tej drogi, aby wśród zabawy jarmarcznej posiać gdzieś syna. Potem postara się powrócić z nim razem.
Fouan i Hjacynt już pod samym Cloyes stali przy opuszczonej barjerze, czekając na przejście pociągu, kiedy Liza i Kozioł nadjechali w swojej karjolce. Odrazu wszczęli obaj bracia kłótnię, obrzucając się wymysłami, dopóki nie przejechał pociąg i nie podniesiono barjery, a nawet, zjeżdżając po drugiej stronie z górki, odwracał się jeszcze Kozioł, przyczem bluza jego wydymała się jak balon na wietrze, i zdaleka wywrzaskiwał najordynarniejsze wymysły.
— Czego chcesz, nicponiu, żywię przecież twojego ojca — huknął Hjacynt z całej siły, osłaniając obiema rękami usta, aby głos jego dalej się roznosił.
Przy ulicy Grouaise, u pana Baillehache’a, przeżył stary Fouan przykrą chwilę, zwłaszcza że kancelarja notarjusza była pełna, jak zwykle w dzień jarmarczny, tak że wypadło im długo czekać. Przypomniało mu to ową środę, kiedy przyszedł do tej samej kancelarji w sprawie podziału gruntu. Lepiej zrobiłby, żeby, zamiast dzielić swoją ziemię między dzieci, powiesił się dnia tego. Kiedy wreszcie weszli do gabinetu pana Baillehache’a i trzeba było podpisać, stary zaczął szukać swoich okularów, potem, znalazłszy je, jął przecierać szkła, ale oczy pełne łez mąciły wszystko; ręka mu drżała, tak, że trzeba było położyć mu palce we właściwem miejscu na papierze, aby nakreślił na nim swój podpis, cały zachlapany plamami atramentowemi. Tyle go to kosztowało wysiłku, że wstał od stołu spocony, oszołomiony, dygocący, rozglądający się dokoła, jak gdyby po przejściu ciężkiej operacji, po odcięciu nogi, której człowiek szuka, nie rozumiejąc, gdzie mu się podziała. Pan Baillehache surowo wyrzucał Hjacyntowi jego postępowanie. Wyzbywanie się ziemi jest niemoralne, napewno też rząd wyda zakaz odstępowania dziedzictwa.
Wyszedłszy od notarjusza, postarał się Fouan zagubić Hjacynta wśród harmidru jarmarcznego; Hjacynt, zresztą, który domyślił się, o co staremu idzie, dopomógł mu do tego, kpiąc w duchu. Stary istotnie pośpieszył w te pędy na ulicę Beaudonnière, do pana Hardy, poborcy, zamieszkującego ładny domek, oddzielony od ulicy sporym dziedzińcem, gdy po za domem rozciągał się ogród. Pan Hardy był to gruby, jowjalny jegomość z starannie utrzymaną czarną brodą, którego chłopi bali się, utrzymując, że stara się oszołomić ich opowiadaniem wesołych anegdotek. Przyjmował ich w długim, wąskim pokoju, przedzielonym barjerą, za którą siedział on sam, gdy klijenci stali po drugiej jej stronie. Często stał ich tam z tuzin stłoczonych, oczekujących kolei. W tej chwili nie było jednak nikogo, z wyjątkiem wchodzącego właśnie Kozła.
Kozioł nie mógł nigdy przemóc się, aby płacić podatki odrazu. Kiedy w marcu otrzymywał nakaz płatniczy, psuło mu to humor na cały tydzień. Wyskrobywał z wściekłością pieniądze na podatek gruntowy, osobisty, mieszkaniowy, od okien i drzwi, ale kiedy przyszło płacić dodatkowe centymy, które, jak utrzymywał, wzrastały z roku na rok, wybuchał niepohamowanym gniewem. Potem czekał na drugie wezwanie, jeszcze bez kary. Zyskiwał w ten sposób tydzień chociaż. Wreszcie decydował się płacić co dwunastego, w dni targowe, i co miesiąc ponawiała się ta sama tortura; chorował już w wigilję tego dnia, a nazajutrz przynosił pieniądze z taką miną, jakgdyby oddawał głowę pod miecz. O, ten złodziejski rząd! To się obłowi, okradając biednych ludzi!
— A, to wy, Koźle! Dobrze, żeście się zjawili; już wam miałem zapisać karę — rzucił mu jowialnie pan Hardy na powitanie.
— Jeszczeby tego brakowało — mruknął Kozioł. — Ale muszę panu powiedzieć, że ani myślę płacić tych sześciu franków dodatkowych za podatek gruntowy... Nie, nie, to niesprawiedliwie!...
Poborca roześmiał się.
— Słyszę tę śpiewkę co miesiąc. Wytłómaczyłem już wam, że wasz dochód musiał się zwiększyć przez te plantacje na dawnej łące pod Aigrą. Na tem opieramy nasze żądania.
Ale Kozioł bronił się zaciekle. Ładne zwiększenie dochodu! Tak samo jak z jego łąki, która dawniej liczyła siedemdziesiąt arów, a teraz, od czasu, jak rzeka, zmieniając swój bieg, wyjadła mu dwa ary, ma tylko sześćdziesiąt osiem. Ale rząd nie pyta — każe mu wciąż jeszcze płacić za całe siedemdziesiąt! I to się ma nazywać sprawiedliwe?... Pan Hardy odparł spokojnie, że sprawy pomiarowe nie obchodzą go, że więc Kozioł musi czekać, aż nie sporządzą nowego kadastru. Przy tej okazji, pod pozorem bliższych wyjaśnień, obsypał go gradem cyfr i wyrazów technicznych, z których chłop nie zrozumiał ani słowa, poczem, wesołym zawsze tonem, dokończył:
— Zresztą, dla mnie, możecie nie płacić, jak wam się podoba; uprzedzam tylko, że przyślę komornika.
Przerażony, oszołomiony Kozioł powściągnął swoją wściekłość. Trudno, kto nie ma za sobą siły, musi ustąpić. Odwieczna jego nienawiść wzrastała jeszcze wraz ze strachem, jakim go napawała ta skomplikowana, niezrozumiała dla niego potęga władzy, której ucisk czuł nad sobą, cała ta administracja, sądy, ci próżniacy burżuje, jak nazywał wszystkich urzędników. Powoli, stękając, wyciągał sakiewkę. Grube jego palce trzęsły się. Na targu dostał dużo susowych monet, namacywał też ostrożnie każdą, zanim kładł ją przed sobą na ladzie. Trzy razy powtarzał obliczenie, które za każdym razem rozdzierało mu na nowo serce, że tyle grosza musi rzucić w błoto. Wreszcie, mętnemi oczami patrzył na poborcę, zgarniającego pieniądze, kiedy w tej samej chwili wszedł Fouan.
Stary nie poznał syna, odwróconego plecami, osłupiał więc, kiedy ten odwrócił się.
— Co tam słychać, panie Hardy?... wybełkotał... Przechodząc, wstąpiłem, żeby się z panem przywitać... Od tak dawna się nie widzieliśmy...
Ale Kozioł nie dał się nabrać. Ukłonił się i wyszedł, udając, że mu się bardzo śpieszy, a w pięć minut później wrócił, niby to po dodatkowe jakieś wyjaśnienie, o które zapomniał zapytać, właśnie w chwili, kiedy poborca, wypłacając za kupony, odliczał staremu jego kwartalną rentę w nowiutkich piętnastu pięciofrankówkach. Oko Kozła rozbłysło chciwością, udawał jednak, że nie widzi ojca, jego zarzucenia chustki na pieniądze, a potem porwania ich nagłym ruchem, jakgdyby w szpony sępie i wsunięcia wgłąb przepaścistej kieszeni. Wyszli razem, ale zmieszany Fouan rzucał wciąż z ukosa podejrzliwe spojrzenia na syna. Kozioł, w najlepszym humorze, wpadł nagle w nastrój bardzo serdeczny i nie puszczał ojca, proponując mu odwiezienie go własną karjolką i w tym celu odprowadził go aż do oberży „Pod Dobrym Rolnikiem“.
Hjacynt był już tam z małym Sabotem, uprawiaczem winnicy, znanym ze swoich kawałów, a zwłaszcza z puszczania potężnych wiatrów, któremi możnaby obracać skrzydła wiatraka. Spotkawszy się, zrobili zaraz obydwaj zakład o dziesięć litrów, który z nich zagasi swojemi więcej świec. Podnieceni, wstrząsani wybuchami śmiechu przyjaciele poszli za współzawodnikami do tylnej sali oberży. Otoczeni zwartem kołem widzów, pracowali, jeden na prawo, drugi na lewo, z opuszczonemi majtkami i wypuczonym tyłem, gasząc każdy swoją świecę i nie chybiając ani razu. Okazało się jednak, że Hjacyntowi zabrakło raz tchu i dzięki temu Sabot zagasił dziesięć, a on tylko dziewięć. Wzburzyło to Hjacynta, który czuł, że cała jego sława narażona jest na szwank. Cóż to, do wszystkich djabłów?! Czy Rognes ma się dać pobić przez Brinqueville? I zaczął dąć, jak nie dął nigdy żaden miech kowalski: dziewięć! dziesięć! jedenaście! dwanaście! omal że nie przewrócił bębniarza z Cloyes, który zapalał świece na nowo w miarę ich gaszenia. Sabot z wysiłkiem doszedł do dziesięciu, doszczętnie opróżniony, zflaczały, a tymczasem tryumfujący Hjacynt wystrzelił jeszcze dwukrotnie, wołając na bębniarza, żeby zapalił te dwie na dodatek, do bukietu. Bębniarz zapalił je i obie zapłonęły pięknym, żółtym płomieniem, iskrzącym się, jak słońce w swojej glorji.
— A psiakrew ten Chrystus! To ci morowiec! Należy mu się medal!
Przyjaciele wrzeszczeli, śmieli się, omal nie wykręcali sobie szczęk. W ich zachwycie sporo było zazdrości, trzeba było bowiem być masywnie zbudowanym, żeby mieścić tyle w sobie i strzelać dowoli. Wypito pospołu dziesięć litrów; trwało to dobre dwie godziny i przez cały ten czas nie mówiono o niczem innem.
Kozioł wyrznął wkładającemu napowrót spodnie Hjacyntowi przyjacielskiego klapsa w pośladek i zdawało się, że w tem upojeniu dumą z rodzinnego zwycięstwa nastąpiło ostateczne pogodzenie się braci. Odmłodzony ojciec Fouan opowiedział jakąś dykteryjkę z czasów swojego dziecięctwa, kiedy to jeszcze kozacy hasali po Beaucji. Jeden taki kozak zasnął z rozdziawioną gębą na brzegu Aigry a on skorzystał z tego i puścił mu w nią taki potężny wystrzał, że napełnił nim go całego po czubek włosów. Na takiem opowiadaniu sobie wesołych dykteryjek zeszedł im czas aż do końca jarmarku, poczem wszyscy, spici na amen, rozeszli się do domów.
Tak się złożyło, że Kozioł zabrał na swoją karjolkę Fouana i Hjacynta, i Liza, której mąż szepnął słówko, zachowywała się także bardzo uprzejmie.
Zaprzestano wzajemnych swarów, nadskakiwano ojcu. Jednakże Hjacynt, znacznie już wytrzeźwiony, zaczął się zastanawiać nad tą zmianą. Młodszy brat nie bez kozery taki jest układny i uprzejmy — musiał szelma zwąchać słój ze szmalcem. Pewnie tam, u poborcy. O, zaczekaj bratku! Myślisz, że tak łatwo ci się uda twoja chętka zagarnięcia skarbu dla siebie udawaniem czułości rodzinnych? Inni też potrafią niegorzej!
Kiedy zajechano do Rognes i stary chciał zesiąść, obaj synowie rzucili mu się z pomocą na prześcigi, współzawodnicząc w okazywaniu ojcu szacunku i miłości.
— Niech ojciec się oprze na mnie.
— Niech mi ojciec poda rękę.
Zdjęli go z karjolki i postawili na gościńcu. Fouan nie wątpił już teraz. Pewność, co jest przyczyną tej zmiany stosunku do niego obu synów, uderzyła go jak obuchem.
— Co wam się odrazu stało, że mnie tak kochacie?
Ich uprzejme względy przerażały go. Wolałby, żeby byli tacy jak zawsze, bez żadnego szacunku dla niego. A, do licha, to sobie nawarzył piwa! Teraz, kiedy wiedzą, że ma pieniądze, będzie miał niejedno do zniesienia... Wrócił do Zamku zrozpaczony.
Tak się właśnie złożyło, że Armata, który nie pokazywał się już od dwóch miesięcy, zjawił się i, w oczekiwaniu na Hjacynta, siedział na kamieniu przed Zamkiem. Na widok nadchodzących zawołał:
— Te, słuchaj, twoja córka jest w lesie Pouillard, zabawia się tam z chłopem!
Ojciec z oburzenia omal nie zalał się krwią, która napłynęła mu do twarzy, szkarłatnej prawie.
— A, świnia, bezcześci mnie!
I, zdjąwszy pośpiesznie wielki bat furmański ze ściany, popędził we wskazanym kierunku. Ale gęsi Flądry strzegły jej, niczem wierne psy, ilekroć zabawiała się w ten sposób z chłopcami. Gąsior zwietrzył odrazu ojca i ruszył naprzód, a za nim całe stadko. Z podniesionemi skrzydłami i wyciągniętą szyją wydawał przeciągły, ostrzegawczy syk, a wszystkie gęsi za nim, uszykowane w linję bojową, w taki sam sposób wyciągały szyje, otwierając przy tem szeroko swoje żółte dzioby, gotowe do zaczepnego gryzienia. Bicz trzaskał, i odrazu rozległ się wśród gęstwiny liści odgłos ucieczki tropionej zwierzyny. Uprzedzona w porę Flądra zdążyła czmychnąć.
Po zawieszeniu bata na miejsce ogarnęła Hjacynta wielka żałość filozoficzna. Może uporczywa, niedająca się niczem odstraszyć rozpusta córki nastroiła go pobłażliwie dla namiętności ludzkich. A może wpłynęła tak na niego duma z tryumfu odniesionego w Cloyes? Potrząsnął zmierzwioną swoją głową ukrzyżowanego złodzieja i pijanicy i rzekł do Armaty:
— Et, chcesz wiedzieć? Wszystko to bzdy nie warte.
I, unosząc pośladek ponad pogrążoną w cieniu doliną, puścił potężny wystrzał, jak gdyby na urągowisko, jak gdyby chciał nim zmiażdżyć całą ziemię.