Ziemia (Zola, 1930)/Część czwarta/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Rój
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Nadeszły pierwsze dni października; niebawem rozpocząć się miało winobranie, piękny tydzień pojednania, podczas którego zwaśnione rodziny godziły się zazwyczaj przy szklanicach młodego wina. Przez całe osiem dni zdaleka cuchnęło Rognes sokiem winogronowym; objadano się tak jagodami winnemi, że kobiety zakasywały spódnice, a mężczyźni spuszczali spodnie pod każdym płotem; co chwilę inna para kochanków, zawalana sokiem winnym, całowała się wpośród obciążonych wielkiemi kiściami łóz. Kończyło się to wszystko upijaniem się mężczyzn i zachodzeniem dziewcząt w ciążę.
Zaraz nazajutrz po powrocie swoim z Cloyes zabrał się Hjacynt do szukania skarbu. Trudno było chyba przypuścić, aby stary nosił przy sobie swoje pieniądze i papiery: musiał napewno wciskać je w jaką dziurę. Nadaremnie jednak przetrząsnął z pomocą Flądry cały Zamek nie omijając z podejrzliwością i sprytem kłusownika, żadnego możliwego schówka; nie znalazł nic. I dopiero w tydzień później, ściągając z góry stary, pęknięty, oddawna nieużywany już kocioł, wykrył w nim, pod stosem grochowin, pakiet papierów, starannie opakowanych w kawałek ceraty. Po za tem ani centa. Pieniądze musiały nepewno być ukryte gdzieindziej. Wyobrażał sobie, ile tego było, bo przecież ojciec od pięciu lat nie wydawał prawie nic. Odnalezione przez Hjacynta papiery stanowiły trzysta franków renty pięcioprocentowej. Przeszukując i obwąchując je żądnie, spostrzegł w samym środku jakiś papier ostemplowany, zapisany wielkiemi, niezdarnemi literami, których odczytanie wprawiło go w zupełne osłupienie. — A, do djabła! to na to idą pieniądze!..
Piękna historja! Nie do wiary prawdziwie! W jakie dwa tygodnie po rozdzieleniu gruntu pomiędzy dzieci rozchorował się stary Fouan ze zgryzoty, że nie posiada już ani piędzi własnej ziemi. — Nie! niepodobieństwo żyć w ten sposób! Byłby to napewno jego koniec. — Wówczas to wpadł na niedorzeczny pomysł, popełnił szalony krok starego manjaka, oddając ostatnie grosze, aby powrócić w sekrecie do dawnej, oszukującej go kochanki. Pomyśleć tylko, on, taki szczwany lis niegdyś, dał się nabrać przez przyjaciela, starego Ojca Kiełbasę. Musiała mu ta żądza posiadania grubo zaleźć pod skórę, miał ją widać we krwi, niby jad wścieklizny, jak wszyscy jego przodkowie, którzy sterali siły na użyźnianiu niewdzięcznej ziemi. Tak go wzięła mocno, że zrobił z ojcem Kiełbasą układ, na mocy którego Kiełbasa zobowiązywał się do przekazania Fouanowi po swojej śmierci morgi ziemi pod warunkiem, że dożywotnio będzie mu Fouan dawał co rano piętnaście susów. Podobny układ zawarł człowiek, mający, jak Fouan, siedemdziesiąt pięć lat z człowiekiem o dziesięć lat młodszym od siebie! Co prawda, Ojciec Kiełbasa sprytnie wywiódł przyjaciela w pole, kładąc się do łóżka w czasie zawierania owej umowy, kaszląc, dysząc i jęcząc tak, że Fouan, otumaniony żądzą posiadania, przekonany był, że robi świetny interes i że z nich obu on właśnie okaże się prawdziwym spryciarzem. Najlepszy dowód, że jak się człowiek do czegoś głupio zapali, do kobiety czy do kawałka pola, lepiej wyciągnąć kopyta, niż podpisywać układy, bo oto już od pięciu lat wpłacał Fouan co rano Kiełbasie piętnaście susów, a im więcej ich wytaszczać musiał z własnej kieszeni, tem goręcej pożądał tego skrawka ziemi, tem bardziej go wściekało, że wciąż nie może jej dostać. Nie do uwierzenia! Pozbył się wszystkich kłopotów długiego swojego życia pracy. Nie pozostawało mu już nic, tylko umrzeć spokojnie, patrząc, jak inni zabijają się, żeby użyźnić niewdzięczną ziemię, a on tymczasem znów wraca do niej, żeby go dokonała doreszty! Nie, stanowczo ludzie nie mają rozumu; ani starzy ani młodzi — wszyscy jednako.
W pierwszej chwili przyszło Hjacyntowi na myśl zabrać wszystko, układ i papiery procentowe. Zbrakło mu jednak odwagi: po takim czynie musiałby wziąć nogi za pas i umykać. To nie gotówka, którą można sobie przywłaszczyć bez żadnego ryzyka. Wściekły, zdecydował się położyć papiery z powrotem między grochowiny pod stary kocioł. Ale oburzenie na starego nie dało mu utrzymać języka za zębami. Zaraz następnego dnia całe Rognes wiedziało o sprawie z Ojcem Kiełbasą, o piętnastu susach dziennie za skrawek lichej ziemi, za który nikt nie dałby napewno trzech tysięcy franków. Kiełbasie przyniosła ona w ciągu pięciu lat około tysiąca czterechset franków, a jeżeli stary łotr pożyje jeszcze pięć lat, będzie miał i pole i pieniądze. Wszyscy kpili w żywe oczy ze starego Fouana, a, mimo to, ci sami, którzy mijali go na drodze, nie zwracając żadnej uwagi na niego od czasu, kiedy nie miał już nic do wygrzewania na słońcu prócz starych swoich kości, znów kłaniali mu się z szacunkiem, dowiedziawszy się, że jest posiadaczem i rentjerem.
Największe jednak wrażenie zrobiło to na rodzinie. Fanny, która pozostawała w bardzo oziębłych stosunkach z ojcem, dotknięta jego przeniesieniem się do tego szubrawca, Hjacynta, zamiast żeby miał powrócić do niej, przypomniała sobie nagle, że należałoby zaopatrzyć starego w bieliznę, przyniosła mu też kilka starych koszul Delhomme’a. Przyjął ją jednak bardzo ozięble i wypominał własne jej słowa, które nie przestawały go boleć: „Będzie ojciec na kolanach jeszcze prosił się, żebyśmy chcieli ojca przyjąć z powrotem! „Aha, to ty przychodzisz prosić na klęczkach, żebym do ciebie wrócił!“ — rzekł na wstępie. Po powrocie do domu rozpłakała się ze wstydu i ze złości. Ona, taka dumna, że obrażała się w swojej chłopskiej pysze i wrażliwości, kiedy zdawało jej się, że ktoś śmiał krzywo na nią spojrzeć! Sama uczciwa, pracowita i bogata, pokłócona była prawie z całą wsią. Delhomme musiał jej przyobiecać, że odtąd on będzie wypłacał ojcu kwartalną pensję, bo, co się jej tyczy, poprzysięgła, że nigdy już ust do starego nie otworzy.
Kozioł zadziwił pewnego dnia wszystkich, przychodząc do Zamku, tłumacząc się, że przyszedł odwiedzić ojca. Hjacynt, śmiejąc się bratu wprost w twarz, kazał Flądrze przynieść butelkę wódki, którą wypili wszyscy społem. Drwiny jego ustąpiły miejsca zdumieniu na widok Kozła, wyciągającego z kieszeni dziesięć sztuk pięciofrankówek i rozkładającego je rzędem przed ojcem.
— Trzeba się raz przecie porachować, ojcze... Przyniosłem rentę za ostatni kwartał — rzekł.
— O, szubrawiec!... od lat całych już nie dawał ani grosza staremu, a teraz przychodzi łasić mu się i przymilać, chce wziąć go na lep pieniędzy! — Kozioł odsunął zresztą natychmiast wyciągniętą już po nie rękę starego i sam zgarnął monety.
— Niech ojciec pamięta, że ma je u mnie. Schowałem je; będzie mógł ojciec zawsze upomnieć się o swoje; przyszedłem tylko pokazać, że je mam, żeby ojciec wiedział, do kogo ma przyjść po gotówkę.
Hjacynt zaczynał rozumieć, o co idzie. Jęło go to złościć.
— Mój kochany, jeżeli masz zamiar zabrać ojca...
Ale Kozioł nie dał się sprowokować.
— Co to? zazdrosny jesteś? A cóżby w tem było złego, żeby ojciec był u mnie tydzień, a potem drugi tydzień u ciebie? No cóż, ojcze? Możeby się ojciec przekrajał na dwoje?... Na wasze zdrowie!...
Odchodząc, zaprosił ich na winobranie nazajutrz w swojej winnicy. Będą mogli opchać się jagód, ile tylko brzuch wytrzyma. Taki był wogóle uprzejmy, że ojciec i brat przyznali, iż choć porządna z niego kanalja, można się z nim zabawić, byle nie dać się nabrać przez niego. Odprowadzili go kawałek drogi, ot tak, dla przyjemności.
Schodząc ze zbocza, spotkali oboje państwa Karolostwa, wracających wraz z Elodją do posiadłości swojej z przechadzki wzdłuż wybrzeża Aigry. Wszyscy troje byli w żałobie po pani Estelli, jak nazywano matkę małej, zmarłą w lipcu jeszcze, z przepracowania napewno. Ile razy wracała pani Karolowa z Chartres, powtarzała zawsze, że córka zabija się pracą, aby utrzymać dobrą opinję zakładu przy ulicy Żydowskiej, którym jej próżniaczysko mąż coraz mniej się zajmował. Jakże okrutnie przejął pana Karola pogrzeb, na który nie miał odwagi zabrać Elodji; matka już od trzech dni była w ziemi, kiedy zdecydowano się nareszcie oznajmić o tem córce. Jak boleśnie ścisnęło mu się serce, kiedy, po wielu latach, zobaczył znów ów 19 numer, na rogu ulicy de la Planche-aux-Carpes, ten, pomalowany na żółto, dom z zielonemi, zawsze spuszczonemi, żaluzjami, dzieło całego swojego życia, obciągnięty dzisiaj czarnemi draperjami; kiedy przecisnął się przez małe, otwarte wrota i ścieżkę wejściową, zabarykadowane przez trumnę, otoczoną płonącemi świecami! Najbardziej wszakże wzruszyło go współczucie, okazane mu w jego bólu przez całą dzielnicę. Ceremonja odbyła się z należytą paradą. Kiedy wyniesiono trumnę z alei i kiedy ukazała się ona na chodniku, wszystkie sąsiadki pobożnie przeżegnały się. Orszak ruszył w niemem skupieniu do kościoła. Pięć pensjonarek zakładowych stało przed domem w ciemnych sukniach; wyglądały bardzo przyzwoicie, niczem damy, co podkreślano z naciskiem tego wieczora w całem Chartres. Z tej strony przynajmniej mógł się czuć pan Karol zupełnie zadowolonym. Rzetelną sprawiło mu to satysfakcję. Jakże, natomiast, cierpiał nazajutrz, kiedy wysondować mu przyszło zięcia, pana Hektora Vaucogne’a, i zwiedzić dokładnie cały dom! Zakład stracił już wielce na świetności; czuło się, po rozmaitego rodzaju brakach i wyraźnem rozprzężeniu, jakiego on sam w swoim czasie nie byłby nigdy tolerował, że nie dostaje mu energicznej ręki męskiej.
Stwierdził jednak z zadowoleniem, że godne zachowanie się pięciu kobiet przy wyprowadzeniu zwłok tak pochlebną wyrobiło im markę w mieście, iż zakład nie opróżniał się przez cały tydzień jego pobytu w Chartres. Opuszczając dom pod Nr. 19, nie ukrywał bynajmniej przed zięciem niepokoju, jaki go minował: Jedno tylko pozostaje Hektorowi do zrobienia: teraz, kiedy zabrakło biednej Estelli, której energiczna ręka umiała utrzymać wszystko w ładzie, musi zmienić się i poprawić z gruntu, wziąć się mocno do roboty, mieć oko baczne na wszystko, jeżeli nie chce zaprzepaścić majątku córki.
Na widok państwa Karolostwa zaprosił Kozioł i ich także na święto winobrania. Odmówili jednak ze względu na świeżą żałobę. Twarze ich napiętnowane były melancholją, kroczyli wolno i poważnie. Przyjęli jedynie zaproszenie na pokosztowanie młodego wina.
— I to tylko, żeby dostarczyć rozrywki biednej małej — oświadczyła pani Karolowa. — Tak mało ma tutaj przyjemności odkąd odebraliśmy ją z pensjonatu. Ale trudno! Nie może zawsze przecież pozostawać w szkole!
Elodja słuchała słów babki ze spuszczonemi oczami i z niewiadomo czem spowodowanym rumieńcem. Bardzo wyrosła, niezmiernie szczupła, była blada, jak lilijka, wychodowana w cieniu.
— Co pani też myśli zrobić z nią, pani Karolowo? — zapytał Kozioł.
Elodja spiekła jeszcze gorętszego raka, słuchając odpowiedzi babki.
— Cóż!.. Sami nie wiemy... Zrobi co sama zechce, pozostawiamy jej pod tym względem zupełną swobodę.
Stary Fouan, wziąwszy pana Karola na stronę, zapytał go z zainteresowaniem:
— No i cóż, jakże tam interes?
Pan Karol w odpowiedzi wzruszył tylko ramionami z miną zrozpaczoną.
— Niestety!.. Widziałem właśnie dzisiaj rano kogoś, przyjeżdżającego z Chartres. To najbardziej nas trapi... Zakład upada! Bijatyki na korytarzach, klijenci nie płacą nawet, tak dalece cierpi cały dogląd!
Skrzyżował ręce na piersiach i westchnął głęboko, aby ulżyć sobie w strapieniu, które szczególnie go minowało od tego rana i którego potworności nie mógł wciąż jeszcze strawić.
— I wyobraźcie sobie, ojcze Fouanie, że ten gałgan chodzi do kawiarni!.. Do kawiarni!.. Mając ją u siebie w domu!..
— No, to już ostateczna klapa! — rzucił z przekonaniem słuchający ich rozmowy Hjacynt.
Przestali jednak rozmawiać na widok zbliżających się do nich pani Karolowej z Elodją i Kozłem. Teraz już wszyscy troje wspominać zaczęli zmarłą. Młoda dziewczyna mówiła, jak bardzo smuci ją to zwłaszcza, że nie mogła uściskać raz jeszcze przed śmiercią biednej swojej mateczki. W końcu dodała ze zwykłą swoją naiwną minką:
— Nieszczęście przyszło jednak tak nagle podobno i tak wszyscy byli zapracowani w cukierni...
— Tak, z powodu chrzcin — pospieszyła dodać pani Karolowa z wymownem mrugnięciem oczu zwróconem do reszty towarzystwa.
Nikt zresztą nie uśmiechnął się, wszyscy potakiwali z współczuciem głowami. Elodja, spuściwszy oczy na noszony na palcu pierścionek, pocałowała go, płacząc.
— To wszystko, co mi po niej dano... Babunia zdjęła go jej z palca i włożyła na mój... Mama nosiła tę obrączkę dwadzieścia lat, ja zachowam ją na całe życie.
Była to stara złota obrączka, pospolitej, grubej roboty klejnot, tak znoszony, że prawie całkowicie zatarły się na nim wyryte dla ozdoby linijki i kreseczki. Czuć było, że ręka, na której tak się ona zużyła, nie cofała się przed żadną robotą, zawsze czynna, czy szło o zmywanie naczyń, czy o prześciełanie łóżek, czyszczenie, froterowanie, zamiatanie, zaglądanie ze ścierką i szczotką w każdy kąt. Tyle mówiła ta obrączka, starło się z niej złoto przy tylu zajęciach i sprawach że mężczyźni wpatrywali się w nią uporczywie z rozdętemi zaciekawieniem nozdrzami, bez słowa komentarza.
— Jak ją tak znosisz i zużyjesz, jak twoja matka, będziesz miała zupełne prawo odpocząć — rzekł pan Karol głosem zdławionym przez wzruszenie. — Gdyby obrączka ta mogła przemówić, nauczyłaby cię, jak się zarabia pieniądze pracą i utrzymywaniem wszystkiego w porządku i ładzie.
Elodja, cała we łzach, przywarła ponownie ustami do pierścionka.
— Chciałabym — dodała pani Karolowa — żeby obrączka ta posłużyła ci przy własnym twoim ślubie.
Ale przy tem ostatniem słowie, na samą myśl o małżeństwie, młoda dziewczyna, pomimo smutku, jakim była przejęta, doznała tak głębokiego wstrząśnienia, tak niezmiernego zażenowania, że rzuciła się, nie wiedząc co począć, na łono babki, aby ukryć na niem zawstydzenie, malujące się wyraźnie na jej twarzy. Babka uspokoiła ją, uśmiechając się pobłażliwie.
— No, no, nie wstydź się, kochanie... Musisz się przyzwyczaić do tej myśli, niema w niej nic zdrożnego. Nie mówiłabym chyba o tem w twojej obecności, gdyby miało to być coś złego... Kuzyn twój, Kozioł, pytał się mnie właśnie, co zamierzamy uczynić z tobą. Sądzę, że zaczniemy chyba od wydania cię zamąż... No, no, nie wstydź się, podnieś na nas oczęta, nie zagrzebuj się w fałdach mojego szala. Poranisz sobie cerę od ocierania się o wełnę.
I, zwracając się do innych z uczuciem głębokiego zadowolenia, dodała:
— Cóż mówicie do tego wychowania? Nie ma o niczem pojęcia! Nic a nic nie wie!
— Ach, gdybyśmy nie mieli tego aniołka — westchnął pan Karol, — bylibyśmy doprawdy niepocieszeni z powodu tego, o czem wam mówiłem... W dodatku moje krzewy różane i moje goździki ucierpiały bardzo w tym roku; nie wiem też, co się dzieje z moją ptaszarnią, wszystkie ptaki pochorowały się. Jedyna moja pociecha to łowienie ryb, wczoraj udało mi się złowić trzyfuntowego pstrąga... Po to przecież mieszka się na wsi, żeby mieć przyjemności, prawda?
Rozstano się. Państwo Karolostwo powtórzyli przyrzeczenie przybycia na pokosztowanie nowego wina. Fouan, Kozioł i Hjacynt uszli kilka kroków w milczeniu, wreszcie stary wyraził głośno to, o czem wszyscy myśleli:
— Szczęściarz, komu się dostanie ta mała razem z jej zakładem.

Dobosz z Rognes obwieścił biciem w bęben początek winobrania, i w poniedziałkowy ranek cała okolica była poruszona, każdy bowiem z mieszkańców posiadał winnicę, tak że nie brakło ani jednej rodziny, która nie posłałaby dnia tego swojego przedstawiciela na wzgórza nad Aigrą. Nadto wielce emocjonował całą wieś fakt przybycia w wigilję tego dnia późnym wieczorem na plac przed kościołem nowego proboszcza, na którego nareszcie pozwoliła sobie gmina. Było już tak późno, że nie zdołano mu się dobrze przyjrzeć. Zainteresowanie jego osobą było tem większe, że dzieje jego powołania mogły w rzeczy samej budzić zaciekawienie. Nic dziwnego też, ze obrotne języki nie ustawały ani na chwilę.
Ksiądz Godard, po ostatnim swoim zatargu z mieszkańcami Rognes, zawziął się i przestał zupełnie przychodzić do miejscowego kościoła. Spowiadał, chrzcił i łączył węzłami małżeńskiemi tych, którzy przybywali do niego do Bazoches-Le Doyen. Co się tyczy nieboszczyków, mogliby się oni zeschnąć na wióry w oczekiwaniu na księdza, niepodobna było jednak wyrokować o tem nic pewnego, ile że nikt nie myślał umierać w trakcie poważnego tego zaostrzenia stosunków pomiędzy Rognes a księdzem Godardem. Oświadczył on monsignorowi, że woli raczej złożyć śluby kapłańskie, aniżeli iść z Panem Bogiem do wstrętnej, zepsutej do szpiku kości wsi, gdzie go tak źle przyjmowano; że wszyscy mieszkańcy Rognes to rozpustnicy i opoje, przeklęci za życia, odkąd nie wierzą w djabła nawet. Monsignor trzymał widocznie jego stronę, pozostawił bowiem rzeczy ich własnemu biegowi, czekając, jak się zdawało, na szczerą skruchę zbuntowanej trzódki. Dlatego też pozostawało Rognes bez księdza, bez mszy, bez nabożeństw, w stanie zupełnej dzikości. Z początku budziło to pewne zdziwienie; ostatecznie jednak pokazało się, że nie było jakoś gorzej niż dotychczas. Przyzwyczajono się do tego, nie było ani większych ulew ani gwałtowniejszych wiatrów niż dotychczas, nie mówiąc już o tem, że stanowiło to poważną oszczędność w budżecie gminy. Skoro więc ksiądz nie był, jak się okazało, niezbędny, a doświadczenie pouczyło, że zbiory nic na tem nie ucierpiały i nie było też większej liczby zgonów, można było bodaj na stałe obejść się bez niego. Bardzo wielu było tego zdania, nietylko zawalidrogi jak Lengaigne, ale ludzie stateczni, rozumni, jak Delhomme chociażby. Wielu jednakże było takich, którzy uważali się za pokrzywdzonych nieposiadaniem własnego księdza. Nie dlatego, żeby byli bardziej religijni od innych: niewiele sobie w gruncie rzeczy robili z Boga, który nie budził w nich uczucia strachu! Ale nie mieć księdza — znaczyło, że się stanowi zbyt ubogą lub nadmiernie skąpą gminę, aby pozwolić sobie na utrzymywanie go; czyniło się wrażenie istot niższych od innych, nie mających żadnych potrzeb duchowych i dlatego nie decydujących się na wydanie dziesięciu susów na rzecz, która nie jest niezbędna. Taka gmina Magnolles, licząca zaledwie dwieście osiemdziesiąt trzy dusze, zatem o dziesięć mniej aniżeli Rognes, mogła wyżywić proboszcza, czem się przechwalała przed sąsiadami z tak wyzywającemi uśmieszkami, że skończy się to napewno bijatyką. Nawet mężczyźni chodzą do kościoła w święta uroczyste, ponieważ tak to już jest w zwyczaju. A już co się tyczy kobiet, napewno żadna z nich nie zgodziłaby się brać ślubu lub być grzebana bez księdza. Słowem, zawsze istnieli księża i, o ile nie ma się zamiaru całkiem machnąć na nich ręką, trzeba sobie sprokurować jakiegoś i dla siebie.
Rada municypalna zajęła się oczywiście tą sprawą. Mer Hourdequin, który nie będąc sam gorliwym katolikiem, podtrzymywał jednak religję ze względu na zasadę autorytetu kościoła, popełnił błąd taktyczny, bowiem, chcąc załagodzić spory, nie opowiedział się wyraźnie za żadną ze stron. Gmina jest biedna, po cóż obarczać ją wydatkami, dotkliwemi dla niej, a związanemi z koniecznością odrestaurowania presbiterjum? Zresztą, nie tracił jeszcze nadziei, że ksiądz Godard da się uprosić. Tymczasem, stało się tak, że adjunkt, Macqueron, niegdyś nieprzyjaciel kleru, stanął na czele niezadowolonych, którzy czuli się upokorzeni brakiem własnego proboszcza. Musiał Macqueron już wówczas żywić zamiary podkopania stanowiska mera, ażeby zająć jego miejsce. Utrzymywano zresztą, że stał się agentem pana Rochefontaine‘a, przemysłowca z Chateaudun, który na najbliższych wyborach postawić zamierzał znów swoją kandydaturę przeciwko kandydaturze pana de Chedeville‘a, W tym czasie właśnie Hourdequin, znużony i mający poważne kłopoty gospodarskie, nie interesował się szczególnie posiedzeniami i pozwalał działać za siebie adiunktowi; w ten sposób Rada, którą Macqueron zdołał przyciągnąć na swoją stronę, uchwaliła kredyty, potrzebne do podniesienia gminy do godności parafji. Od czasu, kiedy kazał sobie zapłacić za wywłaszczoną pod budowę nowej drogi część swojego gruntu, którą przyobiecał odstąpić darmo, radni traktowali go jako oszusta, okazywali mu wszakże wielkie względy. Jedyny Lengaigne protestował przeciwko uchwaleniu kredytów na restaurację kościoła i plebanii utrzymując, że wydaje to wieś na łup jezuitów. Bécu, wyeksmitowany z plebanji, pozbawiony możności korzystania z ogrodu i przeniesiony do jakiejś nory, oponował także. W ciągu całego miesiąca robotnicy tynkowali i malowali ściany, wprawiali szyby, zastępowali przegniłe dachówki nowemi, dzięki czemu proboszcz mógł nareszcie ulokować się poprzedniego dnia w małym, odświeżonym na nowo domku.
Od świtu już sunął szereg wozów ku wzgórzom, wioząc każdy po cztery czy pięć wielkich beczek, otwartych z jednego końca i zwanych „rozwartą paszczą“. Na wozach siedziały dziewczęta i kobiety, zaopatrzone w koszyki, zaś mężczyźni szli pieszo, poganiając konie i zacinając je batem. Wozy szły naprzód gęsiego, jeden za drugim, rozmawiano też z wozu na wóz, wśród śmiechów i wesołych okrzyków.
Wóz Lengaigne’a jechał tuż za wozem Macquerona, tak że Flora i Celina, które nie mówiły z sobą już od sześciu miesięcy, pogodziły się z racji święta winobrania. Na wozie pierwszej jechała stara Bécu, druga wiozła z sobą swoją córkę, Bertę. Rozmowa odrazu zaczęła się toczyć dokoła osoby nowego proboszcza. Zdania, skandowane urywkowo pod rytm końskiego stępa, chwytać trzeba było w świeżem powietrzu poranka.
— Widziałam go, jak pomagał znosić swój kufer.
— Tak?.. No i cóż, jak wygląda?
— Kiedy ciemno było... Wydał mi się jakiś strasznie długi i chudy, z wyciągniętą twarzą, mizerny... Może mieć jakie trzydzieści lat. Wygląda jak niebożątko.
— Mówią, że pochodzi z Owernji, w górach, gdzie się jest przez większą część roku pod śniegiem.
— Biedaczysko! Toż to będzie mu się wydawało dobrze u nas!
— Rozumie się!... Wiesz, nazywa się Madeleine?
— Nie, Madeline.
— Madeline czy Madeleine, zawsze to nie po męsku jakoś.
— Może przyjdzie poznać się z nami na winobranie?.. Macqueron przyrzekł, że go sprowadzi.
— Tak!.. To trzeba będzie czatować na niego!
Wozy zatrzymały się u podnóża wyniosłości przy drodze wzdłuż Aigry. Na każdej małej winnicy, pomiędzy rzędami tyczek pracowały kobiety, posuwając się, zgarbione we dwoje, z podniesionemi pośladkami, i obcinały zakrzywionym sierpem kiście, któremi napełniały koszyki. Mężczyźni mieli aż nadto do roboty z opróżnianiem ręcznych koszyków kobiecych do wielkich, plecionych z łoziny koszów, a potem z przesypywaniem zawartości tych ostatnich do otwartych beczek. Jak tylko wszystkie beczki, przywiezione na wozie, były napełnione, odjeżdżali, aby opróżnić je do kadzi, poczem powracali po nowy transport.
Rosa tak była obfita tego rana, że suknie kobiet odrazu przemokły. Na szczęście, dzień wypadł wspaniały i słońce rychło je osuszyło. Od trzech tygodni nie spadła ani jedna kropla deszczu; winogrona, co do których stracono już prawie nadzieję z powodu mokrego lata, dojrzały i nabrały odrazu słodyczy. Dlatego właśnie wspaniałe słońce, wyjątkowo ciepłe, jak na tak późną porę, szczególnie radowało wszystkich, pobudzając ich do wesołych żartów, kpin i okrzyków, a mężczyzn do sprośnych kawałów, z których dziewczęta śmiały się do rozpuku.
— O, ta Celina! — zwróciła się Flora do matki Bécu, wyprostowując plecy i spoglądając na żonę Macquerona, pracującą na sąsiedniej winnicy. — Taka była dumna ze swojej Berty, z jej delikatnej cery miastowej elegantki!.. Strasznie coś teraz zżółkła i wyschła ta jej pięknotka!..
— A, to tak zawsze — oświadczyła stara Bécu — jak się nie wydaje dziewczyny w porę zamąż. Źle robią, że nie chcą jej wydać za syna kołodzieja... Mówią nawet, że dziewczyna psuje sobie krew wstrętnemi swojemi praktykami.
Zabrała się znów do obcinania kiści, zgięta we dwoje, poczem dorzuciła, kołysząc się na biodrach:
— Z tem wszystkiem nauczyciel szkolny kręci się koło niej w dalszym ciągu.
— Wielka mi rzecz! — zawołała Flora — Lequeu gotów zbierać nosem groszaki z błota!.. O, patrzcie, idzie pomagać Celinie i Bercie!.. Ładny szpak!
Wnet jednak zamilkły. Wiktor, dopiero przed dwoma tygodniami przybyły z wojska, brał udział w ogólnem święcie i teraz właśnie przyszedł po koszyki obu kobiet, aby opróżnić je do kosza Delfina, którego wykręcający się zawsze od wszelkiej roboty Lengaigne wynajął na czas winobrania pod pretekstem, że jego własna obecność potrzebna jest w sklepie. Delfin, który nigdy w życiu swojem nie oddalił się z Rognes, zrośnięty z ziemią, niby młody dębczak, rozdziawiał ze zdumienia gębę na widok Wiktora. Młody żołnierz, zuchowaty blagier, tak się zmienił, zapuściwszy wąsy i koźlą bródkę, że nikt go nie poznawał. Minę miał taką, jak gdyby nic sobie z nikogo nie robił, dumny z wojskowego kepi, na którego noszenie wciąż jeszcze sobie pozwalał. Pochlebiało mu zdziwienie, jakie budził w dawnym koleżce, mylił się wszakże, przypuszczając, że chłopak zazdrości mu. Na wszystkie jego opowiadania i przechwalania się rozkoszami życia koszarowego, hulankami, pijatykami i łatwemi miłostkami, młody wieśniak potrząsał tylko głową, mocno zdziwiony, ale bynajmniej nieskuszony do pójścia w jego ślady. — Nie, nie, zaciężko byłoby mu rozstawać się ze swoim kątem!.. Dwukrotnie już zachował się opornie wobec namawiania go przez Nenesse’a, aby spróbował szczęścia w Chartres, w tej samej restauracji, w której syn Delhomme’ow znalazł zajęcie.
— A co będzie, przeklęty piecuchu, jak pójdziesz do wojska?
— O, do wojska!.. Można sobie poradzić, wyciągając wysoki numer!..
Wiktor spojrzał na niego z pogardą, widząc, że nie zdoła poruszyć go z miejsca. Żeby takim być przebrzydłem tchórzyskiem! A zbudowane to niczem kozak! Nie przestając gawędzić, wysypywał zawartość koszyków do wielkiego kosza, który dźwignął na plecy, i, zdrowy chłop, nie ugiął się nawet pod jego ciężarem. Kpiarskim gestem zawodowego fanfarona wskazał Wiktor Bertę i zapytał:
— No i cóż, wyrosło jej od mojego wyjazdu?
Delfin aż zatrząsł się od śmiechu. Szczególna właściwość córki Macquerona była stałym przedmiotem drwin młodzieży w Rognes.
— Nie wścibiałem tam nosa... Może i zakiełkowało na wiosnę.
— Ja napewno nie będę podlewał tej runi — zadecydował Wiktor z miną, mającą wyobrażać obrzydzenie. — To jakbym sobie zafundował żabę... Zresztą, musi być niezdrowo, można się zaziębić tak bez osłony.
Delfin wybuchnął takim śmiechem, że aż kosz zachybotał mu się na plecach. Już był na samym dole i wysypywał zawartość kosza do beczki, a jeszcze słychać było jego duszenie się i zanoszenie od wstrząsającego nim chichotania.
W winnicy Macqueronów Berta udawała w dalszym ciągu miejską lalę, posiłkując się przy obrzynaniu kiści nie sierpem, jak wszyscy, ale małemi nożyczkami; bała się cierni i os; była zrozpaczona, że jej cienkie trzewiczki, zmoczone rosą, nie wysychały. Tolerowała umizgi Lequeu, którego nie znosiła, pochlebiało jej bowiem w gruncie rzeczy to nadskakiwanie jedynego mężczyzny, posiadającego wykształcenie. Widząc jej kłopot, wytarł jej wreszcie buciki własną chusteczką. Nagle całą ich uwagę zajęło zjawienie się nowej osobistości.
— Boże wielki!... To ci ma suknię!... zawołała Berta. — Podobno przyjechała wczoraj w tym samym czasie, co ksiądz proboszcz.
Była to Zuzanna, córka Lengaigne’ów, która, po trzech latach szalonego życia w Paryżu, zaryzykowała nagłe pojawienie się w swojej wsi rodzinnej. Przybyła poprzedniego dnia wieczorem i z rana wylegiwała się długo, mimo że brat i matka już o świcie wyruszyli na winobranie; umyślnie chciała zjawić się na roboty później, aby niespodzianem swojem ukazaniem się i wspaniałością swojej toalety olśnić całe pracujące chłopstwo. Udało jej się to najzupełniej. Sensacja, jaką wywołała jedwabną swoją suknią gorąco błękitnego koloru, zaćmiewającego jasny lazur nieba, była nadzwyczajna. Tonąc w jaskrawych blaskach słońca, odcinała się sylwetka jej bogatą, pyszną plamą na tle przejrzystego powietrza i zielono-żółtych gąszczów łóz winnych. Zaledwie zjawiła się, zaczęła odrazu głośno mówić i śmiać się, chwytała wargami kiście winogron, które unosiła w górę aby kłaść je sobie do ust, żartowała z Delfinem i bratem swoim, Wiktorem, który zdawał się być bardzo dumny z niej i olśniewała starą Bécu i matkę swoją, chłonącą z mgłą wilgoci w zachwyconych oczach każdy jej gest i każdy wyraz. Zachwyt ten dzielili wszyscy wieśniacy na sąsiednich winnicach: zaprzestano na chwilę pracy, aby móc ją podziwiać, zmienioną do niepoznania nieomal, tak rozrosła się i wypiękniała. Brzydulka ongi, dzisiaj mile wabiła oko, prawdopodobnie dzięki umiejętnemu zwichrzaniu gęstwiny jasno blond loków dokoła zalotnie uśmiechniętego pyszczka. Ciekawe wpatrywanie się budziło we wszystkich wielki szacunek dla sytego, dostatniego jej wyglądu, kosztownego jej stroju i wesołej, zadowolonej jej miny.
Celina, aż pożółkła z zazdrości, z zaciętemi wargami, przestała na chwilę obrzynać kiście, zapatrzona w Zuzannę tak samo jak jej córka, Berta, i Lequeu.
— To ci elegantka!... Flora rozpowiada każdemu, kto tylko chce ją słuchać, że córka jej ma tam, w Paryżu, służbę i powozy. Może to i prawda, bo siła trzeba mieć grosza, żeby tyle nawalić na siebie!
— O, te nic warte stworzenia!.. Wiadomo, w jaki sposób zarabiają — syknęła rozgoryczona Celina — Grunt, że mają wszystko, czego im trzeba.
W tej samej chwili Zuzanna, spostrzegłszy zdaleka Bertę, w której poznała jedną z dawnych swoich towarzyszek, dziewic Marji, zbliżyła się i zagadnęła ją bardzo uprzejmie:
— Jak się masz?.. Co porabiasz?
Obrzuciła ją badawczem spojrzeniem i odrazu zauważyła jej przywiędłą cerę. Wyprostowana, dumna z mlecznej swojej białości, powtórzyła z uśmiechem:
— Dobrze wszystko u ciebie, prawda?
— Bardzo dobrze. Dziękuję ci — odpowiedziała Berta, zażenowana, upokorzona.
Tego dnia Lengaigneowie byli górą — prawdziwy policzek dla Macqueronów. Zrozpaczona Celina porównywała wychudzenie swojej córki, jej pomarszczoną cerę z kwitnącym wyglądem tamtej, świeżej i różowej. Gdzie tu sprawiedliwość? Ladacznica, zadająca się wciąż z chłopami i wcale tem niezmęczona! i cnotliwa młoda dziewczyna, zniszczona swoją dziewiczością, niczem kobieta, zmarnowana trzema ciążami... Nie, stanowczo, niewinność nie popłaca, nie znajduje nagrody. Niewarto pozostawać cnotliwą pod opieką rodziców!
Wszyscy uczestnicy winobrania wyraźnie składali hołdy Zuzannie, która całowała dzieci, dziwiąc się, że tak wyrosły i wzruszała starych, przypominając im różne ich przeżycia. Niech się będzie czem chce, ale jak się jest bogatym, można obejść się bez ludzi. A ta ma najwidoczniej dobre serce, bo nie wstydzi się i nie zarzeka swojej rodziny i umyślnie przyjechała, żeby widzieć się z dawnymi przyjaciółmi, mimo że jest teraz taka bogata.
O jedenastej wszyscy usiedli odpocząć i podjeść chleba z serem. Nie żeby byli głodni, objadali się bowiem od świtu winogronami, aż w gardle darło od cukru, a brzuchy wszystkich rozdęły się niczem beczki. Aż kotłowało w środku, jak po rycynie. Co chwila inna z dziewcząt zmuszona była pomykać za płot. Śmiano się z tego, rzecz prosta, mężczyźni podnosili się i wołali za taką: oho! — słowem wesoło było zdrową, dobrze robiącą, odświeżającą wesołością.
Kończono podjadanie chleba z serem, kiedy na dole, na drodze, ukazał się Macqueron w towarzystwie księdza Madelina. W lot zapomniano o Zuzannie, oczy wszystkich skierowały się na proboszcza. Prawdę mówiąc, pierwsze wrażenie nie było szczególne. Wysoki i chudy jak tyka, smutny jakby grzebał samego Pana Boga. Kłaniał się jednak uprzejmie przy każdej winnicy, obok której przechodził, zwracał się do każdego z miłem słowem, uznano więc, że jest grzeczny i łagodny, choć niebożątko, Bogu ducha winne. Łatwo będzie dać sobie z nim radę! Nie to co z tym złośnikiem, księdzem Godardem! Za jego plecami zaczęto podkpiwać z niego. Wspiął się już na sam szczyt wyniosłości i stanął nieruchomy, rozglądając się po płaskiej, nieobjętej, szarej równinie Beaucji, ogarnięty rodzajem lęku, przytłoczony uczuciem bezmiernej melancholji, napędzającej łzę do wielkich, jasnych jego oczu mieszkańca gór, nawykłych do zacieśnionych widnokręgów wąwozów Owerniskich.
W tym właśnie miejscu położona była winnica Kozłów. Liza i Franusia obrzynały kiście, a Hjacynt, który sprowadził z sobą ojca, upity był już winogronami, któremi się objadał pod pretekstem wysypywania zawartości koszyków do wielkich koszy. Tak bulgotało mu od tego w brzuchu, tak go rozsadzało gazami, że wypuszczał je wszystkiemi porami. Podniecony obecnością księdza, stawał się wprost nieprzystojnym.
— Ach, ty bydlę przeklęte! — ofuknął go Kozioł. — Poczekaj przynajmniej, aż odejdzie ksiądz proboszcz!
Uwaga brata obraziła Hjacynta. Odpowiedział jak człowiek, który zna obyczaje i umie się zachować, jeżeli chce.
— To nie na jego intencję, jeno dla własnej przyjemności.
Ojciec Fouan usiadł na ziemi, znużony, uszczęśliwiony piękną pogodą i obfitym, bogatym zbiorem. Śmiał się złośliwie w duchu, kiedy Starsza, której winnica była tuż obok, przyszła go pozdrowić. I ona także odzyskała szacunek dla niego, odkąd dowiedziała się o jego rencie. Wnet jednak zerwała się i uciekła, spostrzegłszy zdaleka, że jej wnuk, Hilarjon, korzystając z jej odejścia, opycha się łapczywie winogronami. Przyskoczyła do chłopaka, waląc go swoją laską: — Ach ty prosiaku przy korycie!.. więcej to napsuje niż zapracuje!
— Ta dopiero ucieszy wszystkich, jak zdechnie nareszcie! — rzekł Kozioł, siadając przy ojcu i wskazując na ciotkę, w przekonaniu, że przypodoba się tem staremu. — Czy to słyszane, żeby tak znęcać się nad biednym chłopakiem, tak wyzyskiwać go, korzystać z tego, że nietylko mocne jest bydlę, ale i głupie jak osioł?
Potem z kolei napadł na Delhomme‘ów, znajdujących się na dole, przy samej już prawie drodze. Byli posiadaczami najpiękniejszej winnicy w całej wsi, bezmała dwa hektary jednym, nieprzerwanym ciągiem. Uwijało się na nich jakich dziesięciu ludzi. Ich winnica, bardzo starannie uprawiana, dawała grona, jakie nie rodziły się u żadnego z sąsiadów. Tacy byli z tego dumni, że zdawali się zbierać w zupełnem odosobnieniu od innych, nie pozwalając sobie nawet na podrwiwanie z dziewcząt, spieranych nagłą kolką, zmuszającą je do pędzenia na ubocze. Bali się widać, żeby nie załamały się pod niemi nogi, jak przyjdą przywitać się z ojcem, woleli udawać, że nie widzą go wcale. Ten drąg Delhomme, dobry ptak, udający pilnego pracownika! i ta złośnica Fanny, gotowa obrażać się o byle drobiazg, co stał jej na drodze, żądająca, żeby ją wielbiono jak święty obraz, nie czująca nawet, ile robi ludziom świństw.
— Po prawdzie mówiąc, ojcze, — zakonkludował Kozioł — ja jeden kocham was rzetelnie, a mój brat i moja siostra... Wie ojciec, jeszcze teraz boli mnie, że rozeszliśmy się dla głupstwa.
I zwalać zaczął całą winę na Franusię, której Jan zupełnie przewrócił w głowie. Uspokoiła się wszelako teraz. A gdyby znów najść miało na nią, gotów otrzeźwić dziewczynę porządną kąpielą na dnie bagna.
— No, ojcze, niech ojciec się namyśli!.. Dlaczego nie miałby ojciec wrócić do nas?
Fouan jednak milczał przezornie. Spodziewał się tej propozycji, którą zrobił mu wreszcie młodszy syn, nie chciał wszelako odpowiedzieć ani: nie, ani: tak, bo ostatecznie nigdy niemożna wiedzieć. Upewniwszy się, że Hjacynt jest na drugim końcu winnicy, mówił Kozioł w dalszym ciągu:
— No, powiedzcie sami, ojcze, czy to dla was miejsce u tego oberwańca? Licho wie, co się z wami stać może w tej jego zatraconej norze?.. Możemy was tam znaleźć zakatrupionego którego rana!.. A potem, widzicie, będę was żywił, dam wam dach nad głową i jeszcze, w dodatku będę wam płacił waszą rentę.
Ojciec aż łypać zaczął oczami ze zdziwienia. Widząc, że stary wciąż jeszcze milczy, syn postanowił podbić go ostatecznie.
— Nie poskąpię wam niczego! Będziecie mieli waszą kawę, wasz kieliszeczek, codzień za cztery susy tytoniu, zobaczycie, nie będzie wam brakło niczego.
Zawiele tego już było. Stary aż zaląkł się. Prawda że stosunki z starszym synem zaczynały się psuć. Co jednak, jeżeli wrócą u Kozłów dawne hece?
— Zobaczę — rzucił za całą odpowiedź, podnosząc się z ziemi, aby zakończyć rozmowę.
Winobranie trwało, dopóki nie zapadła noc. Wozy wciąż przywoziły puste beczki i odwoziły pełne. Na winnicach, ozłoconych łuną zachodzącego słońca, pod kopułą różowego już teraz nieba, uwijano się gorliwie z koszykami i koszami wpośród ogólnego upojenia sokiem jagód. Bercie zdarzył się niemiły wypadek. Sparła ją nagle taka kolka, że nie zdążyła nawet schronić się pod płot: matka i Lequeu musieli osłonić ją we dwoje, kiedy przykucnęła między palami. Zauważono to z sąsiednich winnic. Wiktor i Delfin chcieli przybiec jej na pomoc, niosąc papier, Flora jednakże i miatka Bécu powstrzymały ich. Wszelkie żarty mają swoje granice i tylko ludzie źle wychowani poważają się przekraczać je.
Zaczęto wreszcie zabierać się do odwrotu. Pierwsi wyruszyli Delhomme‘owie. Starsza kazała Hilarjonowi ciągnąć wóz razem z koniem, Lengaigne’owie i Macqueronowie kumali się z sobą, odurzeni i rozczuleni, nawpół już tylko przytomni, niepamiętający o odwiecznej swojej rywalizacji. Zwróciła zwłaszcza uwagę wszystkich szczególna wymiana uprzejmości pomiędzy księdzem Madelinem a Zuzanną. Brał ją prawdopodobnie za damę, widząc ją tak strojnie ubraną, szli też obok siebie, on — wyraźnie pełen szacunku, ona — czuląca się słodko, gorliwie wypytująca go o porę mszy niedzielnej. Za nimi postępował Hjacynt, nieprzejednany wróg sutanny, ponawiający nieustannie obmierzły swój żart w upartem zacietrzewieniu pijackiem. Co pięć kroków unosił w górę pośladek, aby ulżyć sobie po swojemu. Dziewczyna gryzła z całych sił wargi, aby nie wybuchnąć śmiechem, ksiądz udawał, że nic nie słyszy, i oboje, zachowując największą powagę przy akompanjamencie szczególnej muzyki, wymieniali wielce pobożne myśli, idąc tak za szeregiem wolno toczących się wozów ze zbieraczami wina.
Zbliżano się powoli do Rognes. Kozioł i Fouan usiłowali zmusić Hjacynta do zaprzestania nieprzystojnej zabawy. On wszakże ani chciał słuchać, utrzymując z uporem pijanicy, że ksiądz proboszcz nie powinien się tem czuć urażony.
— Cóż do licha! Mówię wam przecie, że nie robię tego na popis, tylko żeby sobie ulżyć, dla własnej przyjemności!
W następnym tygodniu Kozłowie zaprosili wszystkich do siebie na pokosztowanie wina. Państwo Karolostwo, Fouan i Hjacynt oraz cztery czy pięć innych jeszcze osób mieli przyjść o siódmej, aby spożyć wieczerzę, złożoną z potrawki baraniej, orzechów i sera. W ciągu dnia Kozioł ściągnął do baryłek swoje wino. Miał tego sześć sztuk, napełnionych w piwnicy za pomocą specjalnej, długiej, zakończonej kurkiem i podziurkowanej rury. Sąsiedzi dali się wyprzedzić przez niego, jeden, będący wciąż jeszcze w trakcie zbierania, tłoczył od samego rana, cały nagi; inny uzbrojony w drąg, pilnował fermentowania, z czapką naciśniętą na oczy wpośród bulgotania moszczu winnego; trzeci, który posiadał tłocznię, wyciskał wytłoczyny i wyrzucał je na śmietnisko swojego podwórza, gdzie aż parowały kłębami w górę. To samo odbywało się w każdym domu, i ze wszystkiego tego, z ponad z rozpalonych kadzi, z ociekających tłoczni, z przepełnionych po brzegi beczek, z ponad całego Rognes wreszcie unosił się opar winny, dusza wina, której mocny zapach wystarczyłby sam przez się do upojenia wszystkich.
Dnia tego Fouan w chwili opuszczania Zamku dziwnego doznał przeczucia niejako, pod którego wpływem zabrał z kotła z grochowinami swoje papiery procentowe i tytuły własności. Lepiej na wszelki wypadek mieć je przy sobie, wydało mu się bowiem, że Hjacynt i Flądra szczególnie jakoś odwracają oczy w górę i patrzą w powietrze. Wszyscy troje wyszli wcześnie i przyszli do Kozłów razem z państwem Karolostwem.
Księżyc w pełni taki był wielki i taki jasny, że oświetlał wszystko niczem słońce, i Fouan, wchodząc na podwórze, zauważył, że osioł, Gedeon, utkwił pod szopą łeb w głębi niewielkiego cebrzyka. Nie zdziwiło starego, że zastaje kłapoucha na wolności; krnąbrny spryciarz umiał doskonale otwierać pyskiem zasuwę; zaintrygował go wszakże cebrzyk, zbliżył się też i poznał w nim używany zawsze w piwnicy i pozostawiony na dworze, pełen wina z tłoczni, które ściągano do beczułek. Do licha ciężkiego!.. Toć że ten łotr Gedeon wychłeptuje zawartość cebrzyka!
— Kozioł!.. Kozioł! chodź tutaj, chodź prędzej!.. Zobacz, co robi twój osioł!
Kozioł ukazał się na progu kuchni.
— Co takiego?
— Wychleptał ci wszystko wino!
Gedeon najspokojniej tymczasem wylizywał jęzorem resztki płynu. Chłeptał tak już od kwadransa może, cebrzyk bowiem mieścił z łatwością z jakie dwadzieścia litrów wina. Teraz miał je całe w sobie, brzuch mu napęczniał jak łagiew, że omal nie pękał, a kiedy podniósł wreszcie łeb, ociekał mu cały nos, nos prawdziwego pijanicy, a czerwona wyraźna na nim pręga wskazywała miejsce, po które zagłębił łeb w naczynie.
— A, łotr!... wrzasnął Kozioł, przyskakując — to jego kawały! Ma szelma wszystkie złe narowy! Łajdaczysko!
Wobec wymysłów, wyraźnie kierowanych do jego osoby, udawał zazwyczaj Gedeon, że nic sobie z nich nie robi i rozstawiał tylko szeroko uszy. Tym razem jednak, oszołomiony, zatracający poczucie respektu, drwił poprostu, kręcił grzbietem, żeby wyrazić wolne od wszelkich wyrzutów sumienia zadowolenie z upicia się, a kiedy pan jego pchnął go, zatoczył się.
Fouan musiał podtrzymać bydlę własnem ramieniem.
— Ależ ten osioł przebrzydły spił się jak bela!
— Można śmiało powiedzieć, że spił się jak osioł — zauważył Hjacynt, przyglądający się osłu z braterskim zachwytem. — Pełen cebrzyk jednym tchem! To ci spust!
Kozioł tylko nie śmiał się. Nie śmiały się też Liza ani Franka, które przybiegły na odgłos wrzawy na podwórzu. Przedewszystkiem szło im o stratę wina, a nadto, nie tyle już o stratę wina, ile o wstyd, jakim okrywało ich złe sprawowanie Gedeona w oczach państwa Karolostwa. Odymali oni wyraźnie już wargi ze względu na Elodję, gdy, na dobitkę, przypadek chciał, że Zuzanna i Berta, przechadzając się razem, spotkały księdza Madelina przed samemi wrotami, zatrzymali się tedy wszystko troje i patrzyli. Ładna historja! Cała elita wiejska, przypatrująca się z wytrzeszczonemi oczami.
Fouan pchał osła. Ale Gedeon, uszczęśliwiony, czujący się doskonale na wolności, ani drgnął z miejsca i z miną poczciwca, upitego na wesoło, spoglądał dokoła rozbawionemi, zawilgłemi oczami, z oślinioną, ociekającą gębą, rozdziawioną wyraźnie do śmiechu. Opierał się, ciężki, chwiejący się na niskich swoich nogach i osiadał przy każdem popchnięciu, jak gdyby uważając to wszystko za wesołą zabawę. Kiedy jednak Kozioł zabrał się do niego, pchając go ku stajni, skończyła się przyjemność: osioł zwalił się do góry brzuchem, potem potoczył się na grzbiecie i zaczął tak doniośle ryczeć, że zdawało się, jak gdyby natrząsał się z patrzących na niego ludzi.
— A, ty obmierzły świntuchu, nauczę ja ciebie obżerać się i opijać do choroby! — wrzeszczał Kozioł, rzucając się na zwierzę i kopiąc je z całych sił.
Ale pełen wyrozumiałości Hjacynt wtrącił się.
— Dałbyś mu spokój... Widzisz przecież, że bydlę się spiło; nie wie co robi. Napewno nie słyszy co w niego gadasz, lepiej pomóż mu, żeby dostał się na swoje legowisko.
Państwo Karolostwo odsunęli się, niemile zrażeni widokiem nieprzystojnie zachowującego się, oszalałego zwierzęcia, a Elodja, cała w ponsach, jak gdyby zmuszano ją do oglądania nieprzyzwoitego widoku, odwróciła głowę. Przed wrotami grupa, złożona z księdza, Zuzanny i Berty, protestowała w milczeniu gestami jeno. Schodzący się sąsiedzi zaczęli głośno podkpiwać. Liza i Franusia omało nie płakały ze wstydu.
W trakcie tego Kozioł, hamując swoją wściekłość, usiłował postawić znów osła na nogi przy pomocy Hjacynta i Fouana. Nie było to rzeczą łatwą, bo mocne bydlę, mające w brzuchu cały cebrzyk wina, ważyło niczem pięć tysięcy djabłów. Zaledwie udawało się postawić je na nogi z jednego końca, przewracało się z drugiego. Wszyscy trzej mężczyźni wysilali się na podparcie go i podtrzymanie kolanami i łokciami. Postawili wreszcie osła na wszystkie cztery nogi, popchnęli go nawet parę kroków naprzód, kiedy, nagle, kopnięciem się w tył obalił się ponownie. Chcąc zaciągnąć osła do stajni, trzeba było przetaszczyć go przez całe podwórze. Niepodobna zaś wykonać tego. Co tu zrobić?
— Do jasnej cholery! Psiakrew! — klęli wszyscy trzej mężczyźni, zachodząc dokoła osła ze wszystkich stron i nie wiedząc, z której się do niego wziąć.
Hjacyntowi przyszło na myśl oprzeć go o ścianę szopy, skąd już zataszczy się go wzdłuż muru dokoła domu aż do stajni. Zrazu poszło to jakoś, mimo że zwierzę zdzierało sobie skórę na grzbiecie o tynk. Na nieszczęście, to ocieranie się musiało sprawiać mu nieznośny ból, bo nagle, szarpnąwszy się z rąk przyciskających go do muru, rzucił się Gedeon w bok i popędził prosto przed siebie.
Ojciec Fouan omal nie rozciągnął się na piachu podwórza, obaj bracia krzyczeli jednym głosem:
— Łapać go! Łapać go!...
Tymczasem, w olśniewającej poświacie księżycowej zaczął osioł tańcować szalonemi gzygzakami po podwórzu, kłapiąc przy tem rozpostartemi szeroko uszami. Zanadto roztrzęsiono mu brzuch i doprowadzono go tem do choroby. Zatrzymał go pierwszy atak czkawki, wszystko zakręciło się dokoła niego. Chciał rzucić się dalej, ale opadł całym ciężarem na stężałe kończyny. Szyja mu się wydłużyła, straszliwe chybotanie się wstrząsnęło mu boki. Aż wreszcie, z pijackiem zataczaniem się z wyrzucaniem łba naprzód przy każdym wysiłku wychlusnął z siebie nadmiar zawartości żołądka, zupełnie jak człowiek, doświadczający tego rodzaju ulgi.
Przed wrotami rozległ się szalony wybuch śmiechu wszystkich zebranych tam wieśniaków, natomiast wrażliwy żołądek księdza Madeline’a nie wytrzymał tego widoku i księżyna zbladł, stojąc pomiędzy Zuzanną a Bertą, które wyprowadziły go oburzone. Najwymowniej wszakże świadczyło pełne urazy zachowanie się państwa Karolostwa, jak dalece popisywanie się osłem, doprowadzonym do podobnego stanu, uchybia obyczajom przyzwoitości, a bodaj nawet elementarnym obowiązkom grzeczności, jaką jest się winno gościom i przygodnym przechodniom. Oszołomiona, przerażona Elodja rzuciła się z płaczem na szyję babki, pytając, czy osioł zdycha. Nic nie pomogły wrzaski pana Karola: Dosyć! Dosyć! — dawnym stentorowym jego głosem.
Łajdaczysko Gedeon nie przestawał: całe podwórze było pełne, z pyska lały mu się szalone potoki śluzu, istny strumień czerwony, spływający do kałuży. Wreszcie wyślizgnąwszy się, zwaliło się bydlę w sam środek, z rozkraczonemi udami, w pozie tak skandalicznie nieprzystojnej, w jakiej nigdy żaden pijak, rozwalony w poprzek ulic nie mierził ludzkich oczu. Zdawało się nieomal, że nędznik robi to naumyślnie, aby okryć wstydem swoich gospodarzy. Tego już było zawiele. Liza i Franka, zasłoniwszy oczy rękami, uciekły i skryły się w głębi domu.
— Dość, mówię!... Zabierzcie go do licha!
Nie pozostawało nic innego do zrobienia, bowiem Gedeon, oklapły jak szmata, ociężały i senny, zamykał ślepia i usypiał na dobre. Kozioł pobiegł po nosze i sześciu mężczyzn dopomogło mu do wciągnięcia na nie osła. Zabrano go z obwisłemi członkami i kiwającym się bezsilnie łbem, chrapiącego już tak głośno, że znów wydawać się mogło, jak gdyby ryczał i drwił sobie ze wszystkich.
Cała ta przygoda zepsuła, oczywiście, nastrój uroczystości. Niebawem otrząśnięto się, i w końcu tak obficie uraczono się nowem winem, że wszyscy, około jedenastej, poszli za przykładem osła. Co chwilę kto inny zmuszony był pospiesznie wstawać od stołu i wychodzić na podwórze.
Ojciec Fouan był w doskonałym humorze. A może naprawdę wartoby przenieść się poraz drugi do młodszego syna, u którego wino tak dobrze udało się w tym roku? I on także z kolei zmuszony był wyjść z izby i właśnie na dworzu, wśród ciemnej już teraz nocy, przemyśliwał nad tą sprawą, kiedy nagle usłyszał Kozła i Lizę, którzy wyszli zaraz po nim i, ukucnięci pod płotem, głośno się kłócili, przyczem Kozioł wymawiał żonie, że nie okazuje się dość uprzejmą dla jej ojca. Głupia gęś! nie rozumie, że trzeba otumanić starego pochlebstwami, żeby dostać go do nich zpowrotem i wyciągnąć od niego jego pieniądze.
Stary, otrzeźwiony nagle, zapuścił rękę pod bluzę, żeby się przekonać, czy nie wykradziono mu papierów, a kiedy, po czułem rozstaniu się na pożegnanie, znalazł się ponownie w Zamku, był zupełnie już zdecydowany nie wyprowadzić się stąd. Wśród nocy jednakże straszliwy widok zmroził staremu krew w żyłach: miał wizję Flądry, która w koszuli prześlizgiwała się po pokoju, zapuszczała rękę w kieszenie jego spodni i bluzy, zaglądała nawet do jego butów. Widoczne było, że Hjacynt, nie znalazłszy papierów w głębi starego kotła pod grochowinami, posłał córkę na zwiady.
Po tem zdarzeniu nie mógł już stary pozostać w łóżku, tak dalece to, czego był świadkiem, utkwiło mu w głowie. Wstał i otworzył okno. Noc była biała w świetle pełni księżyca, zapach wina unosił się nad Rognes, zmieszany z wonią tego, po czem stąpało się od tygodnia już wzdłuż murów i co składało się na specyficzny zapach winobrania. Co zrobić? Do kogo pójść? Z marną resztką swoich pieniędzy nie rozstanie się już, choćby wypadło zaszyć je pod skórę. W pewnym momencie, kiedy wionął mu mocniej w twarz bukiet zapachów, przypomniał mu się Gedeon. Ależ to siła w takim ośle! Może dziesięć razy tyle użyć, co człowiek i nie zdechnie od tego!... A, co tu mówić?... Będzie okradany, okradany tak samo u starszego, jak u młodszego syna. Nie ma wyboru. Bodaj najlepiej jeszcze zostać w Zamku i dobrze się mieć na baczności. Aż mu trzeszczały z tego stare jego kości.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.