Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Gustaw Doliński |
Tytuł orygin. | Воскресение |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz, obudziwszy się, uczuł, jakby coś złego uczynił wczoraj.
Zaczął sobie przypominać, ale nie uczynił nic złego. Były tylko złe myśli, że postanowienie ożenienia się z Kasią, oddania ziemi chłopom, to wszystko nieziszczalne marzenia, że to wszystko sztuczne, że tego nie zniesie i należy tak żyć, jak żył dotąd. A złe myśli są nieraz gorsze, niż złe postępki. Zły postępek naprowadza na złą drogę, a złe myśli ciągną i ciągle utrzymują na tej złej drodze.
I zadziwił się Niechludow myślami własnemi. Wydało mu się, że jest, jak człowiek rozespany, który, rozbudzony, pragnie jeśli nie spać, to jeszcze poleżeć, jeszcze pozostać w pościeli, choć wie, że wstać trzeba, że czekają ważne i przyjemne sprawy.
Tego dnia przyjechał na wyspę Wasilewską, aby się zobaczyć z Szustową. Mieszkanie było na drugiem piętrze. Niechludow, idąc za wskazówką stróża, poszedł przez schody gospodarcze i wszedł do kuchni gorącej i pełnej woni gotujących się potraw.
Kobieta już niemłoda stała przy blasze, w fartuchu, okularach i zawinąwszy rękawy, mieszała coś w dymiącym się rondlu.
— Co pan ma za interes? — spytała ostro, patrząc ponad okularami na wchodzącego.
Jeszcze Niechludow nie zdążył wymienić nazwiska, gdy twarz kobiety przybrała wyraz przestraszony nieco i radosny.
— Ach, książę! — zawołała, obcierając ręce o fartuch. — Czemuż pan poszedł przez kuchenne schody? Dobroczyńczo nasz! Ja jestem jej matka. Wybawicielu nasz — mówiła, chwytając Niechludowa za rękę, pragnąc ją pocałować. — Siostra mnie tak prosiła. Jest u nas. Tędy proszę, tędy — mówiła Szustowa, prowadząc Niechludowa przez wązkie drzwi i ciemny korytarz i po drodze poprawiając to uniesioną suknię, to włosy.
— Siostra moja, Korniłowa, książę może słyszał, także była zamieszana. Bardzo rozumna kobieta!
Otworzywszy drzwi z korytarza, Szustowa wprowadziła księcia do niewielkiego pokoiku, gdzie koło stołu na małej sofce siedziała średniego wzrostu, dosyć pełna, młoda dziewczyna, w płóciennym w paski kaftaniku, z bujnemi, kędzierzawemi blond włosami, które okalały jej matowo-białą okrągłą twarzyczkę. Naprzeciw niej siedział pochylony naprzód, w wyszywanej małorosyjskiej koszuli, młody człowiek, z czarnemi wąsikami i bródką. Oboje byli tak zajęci rozmową, że dopiero wtenczas spostrzegli Niechludowa, gdy już wszedł do pokoju.
— Lida... książę Niechludow... — przemówiła matka. — Ten właśnie...
Blada dziewczyna drgnęła nerwowo, poprawiając wymykające się z za ucha pasmo włosów i zwracając wystraszone, duże, szare oczy na wchodzącego.
— To pani jesteś tą niebezpieczną kobieta, za którą wstawiała się Wiara Efremowna — rzekł z uśmiechem Niechludow, podając rękę.
— Tak, to ja jestem — odrzekła Lidya i uśmiechnęła się dobrym, dziecinnym uśmiechem, ukazując prześliczne, białe zęby. — Ciocia pragnęła koniecznie widzieć się z panem. Ciociu! — zawołała przyjemnym, łagodnym głosem, zwracając się do drzwi bocznych.
— Wiara Efremowna była niezmiernie zmartwiona aresztowaniem pani — rzekł Niechludow.
— Proszę księcia siadać tu, albo lepiej tu — mówiła Lidya, wskazując na miękkie, plecione ze słomy krzesło, z którego przed chwilą wstał młody człowiek.
— Mój brat przyrodni, Zacharów — rzekła, zauważywszy spojrzenie, jakim obrzucił młodego człowieka Niechludow.
Młody człowiek, uśmiechając się również dobrodusznie, przywitał gościa, a kiedy Niechludow siadł na słomianem krześle, wziął drugie krzesło z pod okna i usiadł obok. Z drugiego pokoju wyszedł szesnastoletni gimnazista, blondyn i milcząc, zajął miejsce pod oknem.
— Wiara Efremowna jest wielką przyjaciółką cioci, a ja prawie, że jej nie znam — rzekła Lidya.
W tej chwili z drugiego pokoju wyszła w białym kaftaniku, przepasanym paskiem skórzanym, kobieta o bardzo przyjemnej i inteligentnej twarzy.
— Witam księcia, serdeczne dzięki, żeś książę przyjechał — rzekła, siadając na sofce obok Lidyi. — Jakże się miewa Wieroczka? Pan ją widziałeś? Jakże, biedaczka, godzi się z obecnem położeniem?
— Nie skarży się, mówi, że ma iście olimpijski spokój.
— Ach, Wieroczka, poznaję ją — uśmiechając się i kiwając głową, przemówiła ciotka. — Trzeba ją poznać. To niepospolita osobistość. Nic dla siebie, wszystko dla drugich.
— Ona nic dla siebie nie żądała, kłopotała się tylko siostrzenicą pani. Najwięcej cierpiała na tem, że, jak utrzymywała, bez przyczyny była uwięzioną.
— Rzeczywiście odpokutowała za mnie.
— Ależ nie, ciociu — rzekła Lidya. — Jabym przecież i tak wzięła papiery.
— Pozwól, ale ja lepiej wiem od ciebie. Widzi pan — rzekła, zwracając się do Niechludowa — pewna osoba prosiła mnie, aby na czas jakiś przechować jej papiery. Ja nie miałam mieszkania i odniosłam do Ludki. Trzeba trafu, że tejże nocy zrobiono u niej rewizyę, wzięli ją i papiery. No i trzymali do tej pory, chcieli, aby powiedziała, kto jej te papiery doręczył.
— A ja nie powiedziałam — odrzekła dziewczyna, nerwowo pociągając pasmo włosów, które nic jej nie zawadzało.
— Nie mówię przecież, żeś powiedziała — przemówiła ciotka.
— Jeżeli aresztowali Mitina, to nie przezemnie — rzekła Lidya, czerwieniąc się i niespokojnie oglądając się dokoła.
— Nie mów o tem, Ludko — odezwała się matka.
— Dlaczegóż? Ja właśnie chce powiedzieć — rzekła Lidya, już nie śmiejąc się, lecz rumieniąc i nie poprawiając, ale okręcając na palcu pasmo włosów i ciągle oglądając się dokoła.
— Co było wczoraj, jak zaczęłaś opowiadać o tem?
— Nic... Niech mama pozwoli. Ja nie powiedziałam, przeciwnie, milczałam tylko. Kiedy mnie badał dwa razy i pytał o ciocię i o Mitina, nie powiedziałam nic, i oświadczyłam mu, że nic nie odpowiem. Wtenczas ten Petrow zaczął mnie przekonywać: „Wszystko, co mi pani powie, nikomu zaszkodzić nie może, a przeciwnie. Jak pani powie prawdę, to pani oswobodzi niewinnych.” A ja mimo to odpowiedziałam, że nic nie powiem. Wtedy on mówi: „Dobrze, niech pani nic nie mówi, a tylko niech pani nie przeczy temu, co ja powiem.” I zaczął wymieniać i wymienił Mitina.
— Nie mów tego — rzekła ciotka.
— Ciociu, niech ciocia nie przeszkadza! I nie przestając, ciągnęła się ciągle za pasmo włosów i oglądała wokoło niespokojnie. — I niech sobie pan wyobrazi nazajutrz zawiadamiają mnie przez pukanie w ścianę, że Mitina aresztowano. Więc myślę sobie — wydałam. I tak mnie to zaczęło trapić, tak zaczęło mordować, że małom co zmysłów nie straciła.
— I okazało się, że zupełnie nie z twojej przyczyny wzięto go — rzekła ciotka.
— Tak... ale ja o tem nie wiedziałam. Myślę i ciągle myślę — zdradziłam go. Chodzę, chodzę od ściany do ściany i nie mogę nie myśleć. Myślę... zdradziłam. Położę się, okryję głowę i coś mi szepcze do ucha — wydałaś! wydałaś! Mitina wydałaś! Mitina wydałaś! Wiem, że to halucyanacya, a nie mogę nie słuchać.
— Chcę zasnąć, sen odbiega. Chcę nie myśleć, także nie mogę.
— To tak okropne! — mówiła Lidya, niepokojąc się coraz więcej i motając na palec pasmo włosów, i znów odwijając, i ciągle patrząc na wszystkie strony.
— Lidziu, uspokój się — mówiła matka, dotykając się ramienia dziewczyny.
Ale Lidka nie mogła się powstrzymać.
— To dlatego takie straszne — zaczęła — ale nie dokończywszy, załkała — zerwała się z sofki i zawadziwszy o krzesło, wybiegła z pokoju. Matka poszła za nią, ale powróciła wkrótce, mówiąc, że Lidka rozstroiła się bardzo i już się nie pokaże.
— I za co zwichnięte życie to młode? — rzekła ciotka. Mnie bolesne to tem więcej, że sama byłam mimowolną przyczyną.
— Z pomocą Boską poprawi się na wsi, na świeżem powietrzu — odeślemy ją do ojca.
— Żeby nie książę, zginęłaby całkowicie — rzekła ciotka.
— Dzięki serdeczne panu. Chciałam zaś pana widzieć dlatego, żeby poprosić o oddanie listu Wierze Efremownie — rzekła, dostając list z kieszeni.
— List niezapieczętowany, może pan przeczytać i podrzeć, albo oddać, co pan będzie uważał za zgodne z pańskiemi przekonaniami. W liście nic niema kompromitującego.
Niechludow wziął list i obiecawszy oddać go, wstał, pożegnał się i wyszedł na ulicę.
List, nie czytając, zalepił i postanowił oddać, jak tego żądano.