Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Gustaw Doliński |
Tytuł orygin. | Воскресение |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Niechludow byłby wyjechał tegoż dnia wieczorem, ale obiecał Mariette być w jej loży w teatrze. Więc trzeba było dotrzymać danego słowa, tak się przynajmniej sam przed sobą tłomaczył.
Prócz chęci zobaczenia raz jeszcze Marietty, pragnął zobaczyć jeszcze ten świat, tak mu swojski dawniej, a tak obcy dzisiaj.
— Czy mogę oprzeć się tej pokusie? — myślał niezupełnie szczerze — Spróbuję po raz ostatni.
Ubrawszy się we frak, pojechał na drugi akt komedyi „Dame aux camélias“, gdzie przejeżdżająca artystka jeszcze raz na inny sposób pokazywała, jak umierają suchotnice.
Teatr był przepełniony. Niechludowowi z uszanowaniem pokazano lożę Marietty, bo widać znaczną jest figura, co o taką rzecz pyta.
W korytarzu stał lokaj w liberyi i jako znajomemu panu, pokłonił się i drzwi otworzył.
Loże przeciwległe, rozciągające się długiem półkolem, i rzędy krzeseł, w których siwe, szpakowate, łyse, fryzowane i pomadowane głowy mieściły się gęsto pomięszane z sobą, wszystko to skierowane było na scenę, gdzie w jedwabiach i koronkach jakaś chuda aktorka skręcała się w dziwny sposób, wygłaszając z patosem jakiś nienaturalny monolog. Ktoś syknął, usłyszawszy otwieranie drzwi, i prąd chłodnego i ogrzanego powietrza musnął twarz Niechludowa.
W loży siedziała Marietta i jakaś nieznajoma dama w czerwonej narzutce i dwóch mężczyzn: generał, mąż Marietty, przystojny wysoki, z poważną, spokojną niby maska, garbonosą twarzą, i wydatną, po wojskowemu pod watowaną piersią, i drugi, blondyn, łysy człowiek, z wygolonym podbródkiem i brodą, między wspaniałemi faworytami. Marietta, sama pełna wdzięku, delikatna, wytworna, decolte, z piękną szyją i muskularnemi łopatkami pochyło zniżającemi się od samej prawie szyi. Na połączeniu między szyją, a plecami, czerniało maleńkie znamię. — Obejrzała się natychmiast i wskazując Niechludowowi wachlarzem miejsce po za sobą, uśmiechnęła się wdzięcznie i zalotnie, tym uśmiechem, który (tak się przynajmniej księciu zdawało) obiecywał bardzo wiele. Mąż ze spokojem spojrzał na Niechludowa i skłonił głowę. Było widać w tem spojrzeniu, które zamienił z żoną, że on jest jedynym posiadaczem i władcą tej właśnie urodziwej żony.
Gdy skończył się monolog, teatr zahuczał od oklasków. Marietta wstała i podtrzymując szeleszczącą jedwabną spódnicę, przeszła w głąb loży i poznajomiła męża z Niechludowym.
Generał, nie przestając uśmiechać się oczyma, rzekł, że mu niezmiernie przyjemnie, i spokojnie z godnością zamilknął.
— Muszę niezadługo jechać, ale przyrzekłem pani — rzekł Niechludow, zwracając się do Marietty.
— Jeśli pan mnie widzieć nie pragnął, to zobaczył pan znakomitą artystkę — odrzekła w odpowiedzi na treść słów jego Marietta. — Prawda jak znakomitą była w ostatniej scenie — przemówiła, zwracając się do męża.
Mąż skłonił głową potakująco.
— To mnie mało wzrusza — rzekł Niechludow. — Widziałem tyle prawdziwych tragedyj.
— Siadaj pan i opowiedz.
Mąż przysłuchiwał się i uśmiechał ironicznie oczyma.
— Byłem u kobiety, która tak długo była więziona. Zupełnie rozstrojona istota.
— To ta kobieta, o której ci mówiłam — rzekła Marietta do męża.
— Bardzo byłem szczęśliwy, że można było ją uwolnić — przemówił spokojnie, kiwając głową i całkiem ironicznie, jak się wydało Niechludowi, uśmiechając pod wąsem. — Ale ja pójdę zapalić papierosa.
Niechludow siedział, czekając, rychło mu Marietta coś takiego powie, co miała powiedzieć. Ale nic mu nie powiedziała, tylko żartowała i opowiadała o granej sztuce, która, jak sądziła, powinna szczególnie wzruszyć Niechludowa.
Niechludow widział, że chciała mu pokazać się w całym blasku balowej toalety, chciała mu pokazać tę szyję, biust i plecy z małym pieprzykiem, więc mu było i przyjemnie i nieswojo zarazem.
Ta osłona wdzięków, co przedtem kryła te czary, teraz była zdjętą i mógł widzieć dobrze, co się pod nią znajduje. Patrząc na Mariettę, podziwiał ją, ale poznał, że to wytrawna kłamczyni, że ona żyje z mężem robiącym karyerę, a to, co mówiła wczoraj, to fałsz... a pragnie tylko, nie wiedząc dlaczego, aby ją pokochano.
Więc go to pociągało i odpychało zarazem.
Chciał już kilkakrotnie oddalić się, brał za kapelusz, ale zostawał jeszcze. Nareszcie, gdy mąż z zapachem tytoniowego dymu na wąsach, powrócił do loży i protekcyonalnie, ale niechętnie spojrzał na Niechludowa, niby go nie poznając, książę nie dając, aby się drzwi zamknęły, wyszedł na korytarz i odnalazłszy palto, wyszedł z teatru.
Kiedy Newskim prospektem powracał do domu, spostrzegł przed sobą wysoką, bardzo pięknie zbudowaną kobietę, ubraną bardzo elegancko.
Wszyscy przechodnie oglądali się na nią. Niechludow również mijając, spojrzał jej w oczy. Twarz widocznie podmalowana była piękną i kobieta uśmiechnęła się do Niechludwa, błysnąwszy nań oczyma. I rzecz dziwna, w tej chwili przyszła mu na myśl Marietta. Doznał tego samego uczucia, i pociągu, i wstydu, jak i w teatrze. Minąwszy pospiesznie kobietę, rozgniewany na siebie, skręcił na Morską, i zaczął przechadzać się tam i na powrót, dziwiąc tem stojącego na posterunku milicyanta.
— I tamta w teatrze uśmiechnęła się do mnie, gdy wszedłem — myślał. — Ta tylko różnica, iż ta druga z ulicy mówi jasno i prosto. Tamta zaś udaje, że nie o tem myśli, a żyje śród innego świata, innych podniosłych uczuć. A w gruncie rzeczy sens tenże sam. Tu z ulicy — mówi prawdę — tamta kłamie.
Niechludow wspomniał na stosunek z żoną prezesa i zawstydził się tem wspomnieniem.
— Wstrętnem jest to ludzkie zwierzę — myślal — ale jeśli patrzysz na tę zwierzęcość bez osłony, to z duchowego punktu życia swojego, możesz nią gardzić. Upadłeś, albo oparłeś się, zostajesz zawsze tem, czem byłeś. Ale kiedy to zwierzę kryje się pod rzekomo estetyczną i poetyczną formą i pragnie czci dla siebie, wtedy czyniąc Bogiem to zwierzę, przepadasz w niem, roztapiasz się, nie. rozeznając już złego od dobrego. Wtedy to straszne.
A jak ta noc nie niosła z sobą uspokajającej ciemności i ciszy, lecz panowało jakieś dziwne półświatło, niewiadomo z jakiego źródła pochodzące tak w duszy Niechludowa nie było ciemni nieświadomości, dającej spokój bez wiedzy. Wszystko było jasne. Jasnem było, że to, co świat uznaje za dobre i potrzebne, że to wszystko nic nie warte, i ten przepych kryje tylko przestępstwa stare, wszystkim wspólne, nietylko bezkarne, ale tryumfujące, otoczone i zdobne tym przepychem, na jaki stać zwyrodnioną myśl ludzką.
Niechludow chciał zapomnieć o tem, nie widzieć tego, ale nie mógł. Choć nie widział źródła tego światła, przy którem to wszystko oglądał, choć nie wiedział źródła tego światła zalewającego Petersburg i choć to światło było mgliste, smutne i nienaturalne, nie mógł zaprzeczyć, że w tem oświetleniu, było w tej chwili i coś takiego, co miało i wesele i trwogę.
Powróciwszy do Moskwy, Niechludow najpierw pojechał do szpitala więziennego, aby zawiadomić Masłową o przegranej sprawie w senacie, i że trzeba jej się przygotować na transport do Syberyi.
Na prośbę, podaną na imię Najwyższe, mało można było liczyć. Zresztą nawet myśleć o tem nie pragnął, zajęty wyjazdem na Sybir i przyszłem życiem śród zesłańców i katorżników. Nie przedstawiał sobie, jakby to wszystko wyglądało, gdyby Masłową uwolniono.
Szwajcar więzienny, ujrzawszy Niechludowa, oznajmił mu natychmiast, że Masłowej już niema w szpitalu.
— Gdzież jest?
— Znów powróciła do więzienia.
— Dlaczegóż ją tam odesłano?
— To już taki naród, wasza książęca mość — rzekł szwajcar, uśmiechając się pogardliwie. — Zawiązała konszachty z felczerem, więc starszy lekarz oddalił ją.
Niechludow nigdy nie sądził, że go losy Masłowej tak obchodzą. Wiadomość taka wprost go oszołomiła. Uczuł takie wrażenie, jakby go spotkało wielkie nieszczęście. Było mu bardzo przykro. Przedewszystkiem wstyd wielki.
Śmieszną była radość z jej poprawy. Cała chęć odrzucenia jego ofiary, gniew, łzy, to prosta farsa przewrotnej i znikczemniałej kobiety, która pragnęła go wyzyskać. Zdawało mu się, że ostatnim razem dostrzegł te przejawy bezwzględnego upadku, jakie okazały się tak jawnie obecnie.
Wszystko to błysnęło mu w głowie, gdy bezmyślnie kładł kapelusz i wychodził ze szpitala.
— Co teraz robić? Czy mnie ona co obowiązuje? czy mnie z nią cokolwiek łączy? Czy nie mam rozwiązanych całkowicie rąk wobec takiego postępowania?
Ale zastanowiwszy się głębiej, uznał, że jej nie ukarze, jak sądził, ale raczej samego siebie.
I zatrwożył się tą myślą.
— Nie! To, co się stało, nie może zmienić mego postępowania. Niech robi co chce, niech postępuje tak, jak wypada z jej obecnego nastroju. Konszachty z felczerem, tak, konszachty takie, to jej rzecz... A mojem zadaniem postępować tak, jak nakazuje sumienie.
— Sumienie zaś moje żąda, abym odkupił grzech, żebym się poświęcił, ożenił z nią, choćby fikcyjnie tylko, i poszedł za nią tam, gdzie ona pójdzie.
I wyrzekł te słowa z uporem zaciętym, a wyszedłszy ze szpitala pewnym krokiem, podążył do bramy więziennej. Podszedłszy do bramy, poprosił dyżurnego, aby zawiadomił intendenta o tem, że pragnie zobaczyć Masłową. Dyżurny znał Niechludowa, przeto jako znajomemu zakomunikował wiadomość, że dawny intendent wziął dymisyę, a na miejsce jego przybył nowy, bardzo surowy naczelnik.
— Ogromna teraz surowość, nieszczęście — mówił dozorca. — Naczelnik jest teraz tu, zaraz dadzą znać...
Rzeczywiście intendent był w więzieniu i zaraz wyszedł do Niechludowa. Nowy intendent był wysoki, kościsty, z wydatnemi policzkami, powolny w ruchach i posępny.
— Odwiedziny dozwolone są w dnie oznaczone w sali ogólnej — rzekł, nie patrząc na Niechludowa.
— Ale ja muszę dać do podpisu prośbę na imię Najwyższe.
— Może pan mnie ją oddać.
— Chciałbym osobiście widzieć się z aresztantką. Zawsze mi pozwalano.
— Tak było przedtem — rzekł intendent, spojrzawszy przelotnie na Niechludowa.
— Mam pozwolenie od gubernatora — rzekł tenże, wyjmując pugilares.
— Proszę dać — nie patrząc w oczy, rzekł intendent, i przeczytawszy uważnie podany papier, przemówił: — Proszę pofatygować się do kantoru.
W kantorze nie było nikogo. Intendent siadł przy stole i zaczął przeglądać papiery, zamierzając widocznie być obecnym przy rozmowie. Skoro Niechludow zapytał, czy można widzieć się z Bogoduchowską, odpowiedział krótko, że nie można.
— Odwiedziny z politycznymi nie są dozwolone — odrzekł i znów zagłębił się w papiery.
Mając w kieszeni list do Bogoduchowskiej, uczuł się winnym, zamysły jego przeniknięto i zniweczono.
Skoro Masłowa weszła do biura, intendent podniósł głowę i nie patrząc na Masłową i Niechludowa, rzekł: „proszę państwa” i dalej przeglądał papiery.
Masłowa ubrana była, jak poprzednio, w biały kaftan, spódnicę i chustkę. Podszedłszy do Niechludowa i zobaczywszy twarz jego chłodną i gniewną, zaczerwieniła się i skubiąc palcami brzeg kaftana, spuściła oczy.
To pomieszanie było dla Niechludowa potwierdzeniem prawdy słów szwajcara.
Niechludow chciał zachować się wobec niej jak poprzednio, ale nie mógł tego uczynić, nie mógł nawet podać jej ręki, tak była mu wstrętną.
— Przywiozłem pani złą wiadomość — rzekł, nie patrząc na nią i nie podnosząc ręki. — W senacie odmówiono.
— Wiedziałam o tem — rzekła dziwnym głosem, jakby dech zapierało jej w piersi.
Przedtem Niechludow, byłby zapytał dlaczego mówi, że wiedziała, obecnie spojrzał na nią tylko, oczy jej były łez pełne.
Ale go to nie wzruszyło, lecz rozgniewało jeszcze więcej.
Intendent wstał i zaczął chodzić tam i napowrót po pokoju.
Pomimo wstrętu, jaki teraz odczuwał dla Masłowej, uważał jednak Niechludow za stosowne wyrazić żal z powodu odmowy senatu.
— Niech pani nadziei nie traci. Prośba do cesarza może mieć dobry skutek... i spodziewam się, że...
— Ja nic o tem nie myślę... — rzekła ona, patrząc żałośnie na niego skośnemi, załzawionemi oczyma.
— A o czem pani myślisz?
— Pan był w szpitalu i pewnie panu powiedzieli o mnie?
— Więc co? To już pani rzecz — chmurnie rzekł Niechludow.
Przygasłe uczucie obrażonej miłości własnej odżyło z nową siłą, skoro wspomniała o szpitalu.
— On, człowiek światowy, za którego wyjść każda panna uważałaby za szczęście, chciał zostać mężem tej oto kobiety, a ona nie mogła wytrzymać i zawiązała stosunki z felczerem — myślał, patrząc z nienawiścią w jej oczy.
— Proszę podpisać prośbę — rzekł, i wydobywszy z kieszeni dużą kopertę, położył ją na stole. Obtarła oczy końcem chustki i usiadła, zapytując, gdzie i co pisać.
Wskazał jej miejsce i objaśnił, co ma napisać, a gdy siadła za stołem, poprawiając lewą ręką rękaw kaftana, stał nad nią, patrząc w milczeniu na zgięty nad stołem grzbiet, lekko od czasu do czasu wzdrygający się od powstrzymywanych łkań, a w duszy jego wiodło walkę złe i dobre, godność obrażona i żal do tej oto cierpiącej. I drugie to uczucie zwyciężyło.
Więc i sam winnym się uczuł i pożałował...
Podpisawszy prośbę i obtarłszy zawalany atramentem palec o spódnicę, wstała i spojrzała na niego.
— Co się ma stać i coby się stało, ja mojego postanowienia zmienić nie chcę — rzekł Niechludow.
Sama myśl, że jej przebacza, zwiększała jeszcze uczucie żalu i delikatności dla niej. Chciał ją pocieszyć.
— Co mówiłem — zrobię. Gdziekolwiek wyślą panią — będę z tobą.
— Daremnie... — przerwała mu szybko z niezwykłem ożywieniem.
— Proszę przypomnieć sobie, co potrzeba na drogę.
— Zdaje się, że nic nadzwyczajnego. Dziękuję serdecznie.
Intendent zbliżył się ku nim i Niechludow, nie czekając na jego uwagę, pożegnał się i wyszedł.
I w duszy jego zagościła bezbrzeżna radość.
— Niechaj robi, co chce, niech postępuje jak najgorzej — myślał — ja ją kocham nie dla siebie, ale dla Boga i dla niej.
A owe konszachty z felczerem zależały na tem, że Masłowa, poszedłszy do apteki po ziółka pektoralne, spotkała się w aptece z felczerem.
Już oddawna zaczepiał ją bezustanku. Więc kiedy w aptece pochwycił ją w ramiona, odepchnęła tego brzydala z twarzą pełną pryszczy, tak silnie, że potoczył się na szafę i rozbił dwa słoiki, stojące na półce. Właśnie w tej chwili przechodził korytarzem starszy lekarz i posłyszał brzęk tłuczonego szkła. Zobaczywszy wybiegającą rozczerwienioną Masłową, krzyknął na nią:
— No, kochanku, jeśli ty tu będziesz figle stroić, to ja cię nauczę. Co to takiego? — rzekł, zwracając się do felczera i patrząc na niego groźnie.
Felczer zaczął tłómaczyć się z uśmiechem. Doktór nie dosluchał do końca tłómaczenia i poszedł do oddziału. Ale tego samego dnia zażądał od intendenta, aby przysłali na miejsce Masłowej przyzwoitszą posługaczkę. To wypędzenie było tem dla Masłowej przykrzejsze, że po ostatniej rozmowie z Niechludowem wstrętne jej dawne z mężczyznami stosunki, stały się jeszcze więcej odstręczającemi. Że nawet wągrowaty felczer czuł się upoważnionym nastawać na nią, było jej nad miarę bolesnem. Chciała się przed Niechludowem wytłómaczyć, ale czując, że to może być daremnem, że może jeszcze więcej utwierdzi go w przekonaniu o swej winie, zamilkła, łzy ją ścisnęły za gardło i nic nie rzekła.
Choć tłómaczyła sobie, że go nienawidzi, jednak bezwiednie pokochała go jak dawniej. Robiła, co żądał, przestała pić, palić, porzuciła zalotność i poszła za posługaczkę do szpitala. Wszystko to czyniła dlatego, aby uczynić zadość jego życzeniom.
Odmawiając mu ciągle zgody na małżeństwo, czyniła to w tem przekonaniu, że takie małżeństwo szczęścia nie przyniesie. Ale było dla niej bolesnem, że on sądzi i myśli o niej źle, że nie widzi tej zmiany, jaka się dokonała w jej duszy. To właśnie, że on myśli coś złego o tem, co zrobiła w szpitalu, było dla niej stokroć przykrzejsze, niż wiadomość, że skazaną została ostatecznie na ciężkie roboty.