Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Podtytuł Powieść
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.

Powróciwszy do domu i znalazłszy kartkę od siostry, Niechludow natychmiast pojechał do niej.
Było to już wieczorem. Ignacy Nikiforowicz spał w drugim pokoju, a Natalia sama jedna powitała brata. Ubrana była w czarną jedwabną suknię do stanu, z pąsową wstążką na szyi, włosy miała trefione i przyczesane wedle mody. Widocznie chciała wydać się młodszą dla męża, który był równy jej wiekiem.
Ujrzawszy brata, zerwała się szybko i szeleszcząc jedwabną suknią, podbiegła na jego spotkanie. Ucałowali się serdecznie, z uśmiechem patrząc na siebie. Nastąpiła ta prosta, serdeczna wymiana spojrzeń, po której nastąpiły wyrazy już nie tak proste, serdeczne i szczere. Nie widzieli się od śmierci matki, — Utyłaś i odmłodniałaś — rzekł brat.
Jej twarz rozjaśniła się z zadowolenia.
— A ty zmizerniałeś.
— Jakże tam twój mąż się miewa?
— Wypoczywa teraz, całą noc nie spał.
Wiele byłoby o tem do pomówienia, ale usta milczały.
— Byłam u ciebie.
— Wiem o tem. Wyjechałem z domu. Pusto mi i smutno. Nic mi nie potrzeba, więc zabierz, moja droga, wszystkie rzeczy.
— Powiedziała mi to Agrafina. Byłam w mieszkaniu matki. Bardzo ci jestem wdzięczna. Ale...
Lokaj hotelowy przyniósł zastawę do herbaty.
Zamilkli, czekając, rychło służący nakryje.
Natalia podeszła do stołu i milcząc, zasypała herbatę.
Niechludow również milczał.
— Dymitrze, ja wiem wszystko — rzekła Natalka, patrząc na niego.
— Bardzo jestem kontent, że wiesz o tem.
— Czy ty masz to przekonanie, że poprawisz ją po takiem życiu?
Siedział naprzeciw niej i słuchał z uwagą, aby należycie odpowiedzieć.
— Ja nie chcę jej poprawiać, ale siebie poprawić pragnę.
Natalka westchnęła.
— Są na to inne sposoby, oprócz małżeństwa.
— Ja myślę, że to droga najlepsza. Zresztą wejdę w ten świat, w jakim mogę być prawdziwie pożytecznym.
— Ja nie sądzę — rzekła Natalka — abyś mógł być szczęśliwym.
— Nie o moje szczęście chodzi.
— Ale jeżeli ona ma serce, nie może również być szczęśliwą, nie może tego nawet pragnąć.
— Ona też nie pragnie.
— Rozumiem, ale przecież życie...
— Życie?
— Życie ma inne wymagania, inne potrzeby.
— Życie nic nie wymaga... tylko, abyśmy czynili, co należy — rzekł Niechludow, patrząc w jej twarz piękną jeszcze, choć pokrytą drobnemi zmarszczkami koło ust i oczu.
— Nie rozumiem — rzekła z westchnieniem.
— Biedna, kochana! Dlaczegóż tak się zmieniła — myślał, wspominając ową Natalkę taką, jaką była przed ślubem, i czując pełną wspomnień młodych miłość dla niej, miłość braterską, czułą, na dnie serca złożoną.
W tej chwili wyszedł z drugiego pokoju Ignacy Nikiforowicz. Wyszedł, trzymając głowę zadartą, uśmiechnięty, lekkim krokiem, błyskając okularami, łysiną i czarną brodą.
— Witajcie, witajcie — mówił, akcentując wyraziście każde słowo.
Panowali sobie zawsze, mimo starań, aby przejść na „ty.” Podali sobie ręce, a Ignacy Nikiforowicz lekko usiadł w krześle.
— Nie przeszkadzam państwu?
— Nie, nie. Nie ukrywam przed nikim, co myślę i czynię.
Skoro Niechludow spojrzał na tę wstrętną gębę, zobaczył kosmate ręce, usłyszał ten głos z protekcyonalnym i zarozumiałym tonem, w tej chwili łagodny jego nastrój gdzieś zniknął.
— Mówiliśmy o jego postanowieniu. Nalać ci? — rzekła, biorąc imbryk.
— Przepraszam, jakież to postanowienie?
— Jechać na Syberyę z tą partyą aresztantów, gdzie znajduje się kobieta, wobec której przewiniłem — rzekł Niechludow.
— Słyszałem, że nietylko po to, aby odprowadzić, ale i więcej...
— Tak... i ożenić się, jeśli tylko ona zechce.
— Więc aż tak? Jeśli jednak nie, będzie to przykre, chciałbym usłyszeć motywy, gdyż zupełnie tego nie pojmuję.
— Motywy takie, że ta kobieta... że pierwszy krok w jej życiu...
Niechludow zły był na siebie, że nie może znaleźć odpowiedniego wyrażenia.
— Motywy takie, że ja jestem winien, a ona została ukarana.
— Jeżeli ponosi karę, to widocznie zawiniła.
— Ależ ona jest zupełnie bez winy.
I Niechludow z całkiem zbytecznem uniesieniem opowiedział całą sprawę.
— Tak, to jest niedbalstwo przewodniczącego, a następnie źle obmyślona odpowiedź przysięgłych. Ale na to jest apelacya do senatu.
— Senat odmówił.
— Odmówił? Więc nie było usprawiedliwionych powodów do kasacyi — rzekł Ignacy Nikiforowicz z tem przekonaniem, że sprawiedliwość jest wynikiem orzeczeń sądowych. — Senat nie może rozpatrywać spraw materyalnie. Jeśli coś rzeczywiście jest pomyłką sądu, należy podać prośbę na imię Najwyższe.
— Podana, ale niema pewności dobrego skutku. Zarządzą rewizyę w ministeryum, ministeryum odniesie się z zapytaniem do senatu, senat powtórzy swoją decyzyę. I, jak zwykle, niewinny będzie ukaranym.
— Po pierwsze, ministeryum nie będzie pytać senatu — z pobłażliwym uśmiechem rzekł Ignacy Nikiforowicz — ale zażąda aktów sprawy z sądu i jeśli znajdzie pomyłkę, to wyda decyzyę w tej mierze. Powtóre, niewinni nigdy, albo w rzadkich wyjątkach podlegają karze. A karze się winnych. — z uśmiechem zadowolenia z samego siebie mówił Ignacy Nikiforowicz.
— A ja sądzę przeciwnie. Jestem nawet najwewnętrzniej przekonany, że większą część ludzi, sądy sądzą niesprawiedliwie — rzekł z tajoną złością Niechludow.
— Jakim-że to sposobem?
— Niewinni tak, jak ta oto kobieta, jak inni, są skazani za podpalenie, za zabójstwo i t. p. Przecież poznałem ich w więzieniu i znam doskonale wszelkie szczegóły.
— Naturalnie, człowiek mylić się może. Czyny ludzkie nigdy doskonałemi być nie mogą.
— Zresztą wielu jest takich, co nie pojmują i nie wiedzą, co jest legalnem, a co nielegalnem.
— Przepraszam pana, ale to błędne zapatrywanie. Każdy złodziej wie, że kraść nie wolno.
— Darujesz pan, ale nie wie. Mówię mu: nie kradnij, a on widzi, że fabrykanci kradną i wyzyskują jego pracę, zatrzymują zapłatę, że czynownicy kradną bezustannie, że...
— To już anarchizm — rzekł spokojnie Ignacy Nikiforowicz, określając w ten sposób słowa swego szwagra.
— Ja nie wiem, jak się to nazywa, ale mówię o tem, co jest. Chłop wie, że czynowniki go kradną. Wie, że my, wielcy właściciele, posiadamy ziemię, która powinna być wspólną własnością, a kiedy z tej ziemi zabiera gałęzie na opał, to wsadzają go do kryminału i przekonywają, że on właśnie jest złodziejem.
— Nie rozumiem, a choćbym rozumiał, nie mogę się zgodzić. Ziemia musi być czyjąś własnością. Jeśli ją pan chcesz rozdzielić — ciągnął dalej, uważając Niechludowa za socyalistę, który pragnie równego podziału bogactwa i że właśnie to jest zasadą socyalizmu, a zasada ta jest głupią i łatwo ją obalić — i rozdzielisz w równej części, to nazajutrz znów przejdzie w ręce pracowitszych i wyżej uzdolnionych.
— Nikt nie myśli dzielić ziemi po równości. Ziemia nie może być własnością niczyją, nie może być przedmiotem kupna, sprzedaży, ani dzierżawy.
— Prawo własności jest rzeczą przyrodzoną. Bez prawa własności uprawa ziemi nie przedstawia żadnego interesu. Zniesienie prawa własności jest zwrotem do dziczyzny — wygłosił stanowczo szwagier Ignacy.
— Przeciwnie. Wtenczas dopiero ziemia nie będzie leżeć odłogiem, jak obecnie.
— Dymitrze Iwanowiczu, przecie to absolutny brak logiki! Czyż można w czasach dzisiejszych marzyć o zniesieniu własności? To pańska dawniejsza utopia. Ale pozwól pan, że poprostu rzeknę. — Tu szwagier Ignacy zbladł i głos mu zadrżał, widocznie ta sprawa obchodziła go blizko. — Ja radziłbym panu dobrze namyślić się, aniżeli pan przystąpisz do praktycznego zastosowania swoich teoryj.
— Pan mówisz o moich interesach osobistych?
— Tak. Sądzę, że zajmujemy, pewne stanowisko, że mamy pewne obowiązki, które wypływają z tego właśnie stanowiska. Że powinniśmy podtrzymywać te warunki bytu, w jakich zrodziliśmy się, jakie w spuściźnie otrzymaliśmy po przodkach i przekazać winniśmy potomkom.
— Ja uważam, jako mój obowiązek.
— Pozwól pan skończyć. Ja nie przemawiam w imieniu swojem, ani moich dzieci. Byt moich dzieci zapewniony, a ja zapracować potrafię tyle, że nam wystarczy, a sądzę, że dzieci biedy nie zaznają. Więc nie chodzi tu o moje osobiste sprawy, ale nie godzę się na zasadę. Więc radziłbym panu pomyśleć więcej, przeczytać...
— Pan pozwoli, że o sobie sam zadecyduję, co mam robić i co czytać — rzekł Niechludow blady ze wzruszenia.
I czując, że mu stygną ręce, że nie może panować nad sobą, zamilkł i zaczął pić herbatę.
— Jak się mają dzieci twoje? — zapytał siostry, uspokoiwszy się nieco.
Siostra opowiadała o dzieciach, że zostały pod opieką babki, i rada, że spór z mężem zakończył się, zaczęła mówić, jak dzieci bawią się w podróżnych, tak samo, jak on niegdyś bawił się trzema lalkami, z czarnym Arabem i z lalką, która się nazywała Francuzką.
— Patrzaj, ty to pamiętasz?
— Wystaw sobie, one bawią się tak samo.
I chcąc rozmowę zwrócić na inny przedmiot, zaczęła mówić o nieszczęściu Kameńskiej, która syna jedynaka straciła w pojedynku.
Ignacy Nikiforowicz nie pochwalał tego, iż zabójstwo w pojedynku wyklucza się z szeregu przestępstw kryminalnych. Ztąd znów wywiązał się spór, który do niczego nie doprowadził, dyskutujący nie wypowiedzieli, co pragnęli wypowiedzieć i zostali przy wręcz przeciwnych poglądach.
Ignacy Nikiforowicz czuł, że Niechludow potępia całą jego działalność i chciał przekonać go o tem, że niema racyi.
Niechludow przeciwnie, złościł się, że ten ograniczony człowiek wtrąca się do jego interesów osobistych, i uważa za mądre, logiczne i uprawnione to wszystko, co jest nieuczciwem i pozbawionem zdrowego sensu. Ta zarozumiałość drażniła go nadzwyczajnie.
— Jakżeby sąd postąpił w takim razie?
— Zasądziłby jednego z pojedynkujących do katorgi, jako zwyczajnego zabójcę.
— I nacóżby się to przydało?
— Sprawiedliwość zostałaby wymierzoną.
— Alboż to sprawiedliwość jest celem sądowej działalności?
— Więc cóż innego?
— Podtrzymywanie interesów kastowych. Sąd jest tylko wygodnem narzędziem utrzymania obecnego stanu rzeczy.
— To zupełnie nowy pogląd — ze spokojnym uśmiechem rzekł Ignacy Nikiforowicz. — Zwykle przypisujemy sądowi zupełnie inne stanowisko i znaczenie.
— To w teoryi tylko, w praktyce ja widziałem inaczej. Sąd pragnie utrzymać obecny stan społeczeństwa, więc ściga i kara tych, co stają wyżej przeciętnego poziomu społecznego i chcą ogół podnieść do siebie, jak i tych, co stają niżej przeciętnego poziomu.
— Nie zgadzam się na zdanie, iż przestępcy są karani za to, że wyżej stoją od ogółu moralnie. Po większej części to odskoki społeczne, równie zwyrodnione, tylko nieco inaczej, niż owe typy występne, które pan uważa za stojące niżej moralnie od drugich.
— Znam ludzi daleko więcej wartych, niż ich sędziowie.
Ale Ignacy Nikiforowicz, nieprzywykły aby mu przerywano, ciągnął dalej:
— Nie mogę zgodzić się na to, aby sąd ja ko zadanie swoje uważał utrzymanie istniejącego porządku rzeczy. Sąd szuka swoich celów poprawy obyczajów.
— Dobra poprawa w kryminałach — wtrącił Niechludow.
— Albo w celach usunięcia — upornie ciągnął dalej Ignacy Nikiforowicz — w celach usunięcia zepsutych i zezwierzęconych ludzi, którzy zagrażają bytowi społeczeństwa.
— Sąd ani jednego, ani drugiego nie czyni. Społeczeństwo niema na to środków.
— Niby jak? Zupełnie tego nie rozumiem — rzekł, zmuszając się do uśmiechu Ignacy. — Rozumiem tylko dwa rodzaje kary, które są usprawiedliwione, kary, jakie praktykowały się dawniej, a są niemi kara cielesna i kara śmierci. Ale te z chwilą złagodnienia obyczajów coraz więcej wychodzą z użycia.
— Rzecz nowa i zadziwiająca, a szczególniej dlatego, że to pan mówisz.
— Pojmuję, że trzeba dać poznać ból człowiekowi, który innym ból sprawia, żeby nadal nie czynił tego drugim, co jemu uczyniono. Pojmuję także, że można ściąć głowę człowiekowi szkodliwemu dla społeczeństwa. Obie te kary mają swoją słuszność. Ale jakiż w tem sens, żeby człowieka zdemoralizowanego, rozpuszczonego przez próżniactwo i złe przykłady, zamykać w wieży, w warunkach takiegoż samego legalnego i wprost obowiązującego, przymusowego próżniactwa i w towarzystwie ludzi zepsutych do gruntu? Albo pocóż wieźć kosztem rządu, kosztem co najmniej 500 rubli, z guberni Tulskiej do Irkuckiej, albo z Kurskiej do...
— Jednak ludzie obawiają się tych podróży rządowym kosztem. I gdyby nie było zsyłki i kryminałów, nie siedzielibyśmy tu obaj spokojnie, jak siedzimy obecnie.
— Turma nie daje bezpieczeństwa drugim. Zbóje nie siedzą tam wieczyście, wypuszczają ich na wolność. Tam ludzi nie zepsutych jeszcze całkowicie psuje do reszty próżniactwo, zły przykład i obcowanie z prawdziwymi wyrzutkami społeczeństwa.
— Pan sądzi, że obecny system więzienny winien być inaczej zorganizowany?
— Poprawić tego systemu niepodobna. Więzienie ulepszone kosztowałoby drożej, wyniosłoby więcej, niż wydajemy na oświatę ludu, i stałoby się nowym ciężarem społecznym.
— Więc cóż, zabijać? Albo, jak radził pewien mąż stanu, wykluwać oczy? — rzekł Ignacy Nikiforowicz, uśmiechając się zwycięzko.
— To byłoby okrutnem, ale celowem. Co zaś teraz się robi, jest okrutnem, a do niczego nie prowadzi.
— Ja przecież biorę w tem udział — rzekł, blednąc, Ignacy Nikiforowicz.
— To już pańska rzecz. A ja tego nie pojmuję.
— Sądzę, że pan wielu rzeczy nierozumie — rzekł drżącym głosem Ignacy Nikiforowicz.
— Widziałem w sądzie, jak prokurator wszelkiemi sposobami chciał zgubić chłopca, co w każdym człowieku uczciwym mógł tylko współczucie budzić.
— Rzuciłbym służbę, mając podobne przekonanie — rzekł Ignacy Nikiforowicz i wstał z krzesła.
Niechludow zobaczył szczególny blask pod okularami szwagra. Rzeczywiście, były to łzy obrażonej godności własnej. Podszedł do okna, przetarł okulary, a następnie chustką obtarł oczy. Powróciwszy na sofkę, zapalił cygaro i już ani słowa się nie odezwał.
Niechludowowi było przykro, że tak zmartwił i szwagra i siostrę, a to tem więcej, że nazajutrz wyjeżdżał i więcej się już z nimi nie zobaczy. Więc zmieszany nieco pożegnał się i pojechał do siebie.
— Być może, iż miałem racyę w tem, co dowodziłem. Zresztą, nie przekonał mnie w niczem. Ale trzeba było mówić inaczej. Niewiele się odmieniłem, jeśli mogłem tak mścić się i ubliżyć szwagrowi, i zmartwić biedną Natalkę...
Tak myślał, układając się do snu, Niechludow.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.