Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część pierwsza/XXXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Gustaw Doliński |
Tytuł orygin. | Воскресение |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz była, niedziela i o godzinie 5-ej rano, skoro w korytarzu żeńskiego oddziału rozległ się dzwonek, Korabiowa zbudziła Masłową.
„Katorżna“ pomyślała Masłowa z przerażeniem, przecierając oczy i mimowolnie wciągając w siebie przeraźliwie cuchnące ranne powietrze celi. Chciała jeszcze zasnąć, pogrążyć się w tę sferę bezwiedzy, ale strach przemógł senność, więc podniosła się, podwinęła nogi i zaczęła się rozglądać.
Kobiety już powstawały, spały jeszcze dzieci. Karczmarka ostrożnie, aby dzieci nie zbudzić, wyciągała z pod nich kaftan więzienny. Buntownica rozwieszała koło pieca gałgany, służące za pieluchy. Dziecko na rękach modrookiej Teodozyi krzyczało, zanosząc się od Poprzedniego dnia spadł pierwszy deszcz wiosenny. Wszędzie, gdzie nie było bruku, wnet zazieleniła się trawa. Brzozy w ogrodach osypały się puchem zielonym, czeremchy i topole rozwijały swe długie, wonne liście. W domach i magazynach myto wystawowe okna. Na rynku, obok którego wypadła droga, stały rzędem budki, a gęsty tłum ludu kupił się obok nich, i przechadzali się jacyś oberwańcy z butami pod pachą i z przerzuconemi przez ramię wyprasowanemi kamizelkami i spodniami.
Gromadzono się i około garkuchni. Stali tam robotnicy fabryczni, i kobiety w jedwabnych jasnych chustkach i kaftanach. Policyanci wartowali na posterunkach z żółtemi sznurkami od rewolwerów. Po drogach i na bulwarach bawiły się psy i dzieci. Wesołe niańki rozmawiały z sobą, siedząc na ławkach.
Po ulicach, wilgotnych bokami, a suchych środkiem, ciągnęły ładowne wozy, turkotały dorożki, dzwoniły obręcze kół. Powietrze drżało odgłosem dzwonów, nawołujących lud na takież same nabożeństwa, jakie się odprawiało w kryminale.
I ludzie rozchodzili się, każdy do swojej parafii.
Dorożkarz podwiózł Niechludowa nie do samego więzienia, lecz tylko do ostatniego zakrętu. Stała tu gromadka kobiet i mężczyzn z węzełkami.
Po prawej stronie były nizkie zabudowania, po lewej wysoki dom z jakimś szyldem.
Ogromny budynek więzienny, murowany, stał na froncie, i do niego nie dopuszczano odwiedzających.
Żołnierz na straży chodził tam i napowrót, groźnie krzycząc na tych, co chcieli przejść obok.
U furtki, przy nizkich zabudowaniach, siedział na ławce intendent w galonach, z notatnikiem w ręce. Do niego podchodzili odwiedzający i wymieniali nazwiska tych, z którymi chcieli się zobaczyć, on coś zapisywał.
Niechludow także podszedł i wymienił Katarzynę Masłową. Intendent zapisał.
— Dlaczego nie puszczają jeszcze? — zapytał Niechludow.
— Msza się odprawia, jak się msza skończy, wtedy puszczą.
Niechludow odszedł do gromadki oczekujących.
Z gromadki odłączył się człowiek w podarłem odzieniu i zmiętym kapeluszu, w obrzynkach na bosych nogach, człowiek z pręgami czerwonemi po całej twarzy, i skierował się ku więzieniu.
— Ty gdzie leziesz? — krzyknął na niego sołdat z karabinem.
— A ty czego drzesz się? — nic się nie tropiąc krzykiem wartownika, odpowiedział obdartus i powrócił napo wrót. — Nie puszczasz, poczekam. A to drze się, jakby był generałem...
Gromadka zaśmiała się, pochwalając postępek obdartusa.
Byli to wszystko po większej części ludzie ubogo odziani i oberwani, ale byli i porządnie napozór wyglądający mężczyźni i kobiety.
Obok Niechludowa stał dobrze ubrany, wygolony, rumiany jegomość, z zawiniątkiem w ręku, widocznie zawierającem bieliznę. Niechludow zapytał go, czy jest tutaj po raz pierwszy.
Człowiek z zawiniątkiem powiedział, że bywa tu każdej niedzieli, i zaczęli rozmawiać.
Był to szwajcar z banku, odwiedzający brata, skazanego za oszustwo. Dobroduszny ten człowiek kończył opowiadać całą swoją historyę, gdy podjechali powozem na gumach, zaprzężonym w pięknego rasowego konia wronego, jakiś student i dama zawoalowana. Student niósł zawiniątko. Podszedł do Niechludowa i zapytał, co należy zrobić, aby więźniom posłać pieczywo, jakie przywiózł z sobą.
— Robię to na żądanie mej narzeczonej. To moja narzeczona. Rodzice jej poradzili, aby chleb zawieźć więźniom.
— Ja nie wiem, jestem tutaj pierwszy raz, ale sądzę, że należy zapytać tego oto człowieka — rzekł Niechludow, wskazując na nadzorcę w galonach, siedzącego z książeczką przed furtką.
Podczas kiedy Niechludow rozmawiał ze studentem, żelazne drzwi więzienia z okienkiem w pośrodku otworzyły się i wyszedł przez nie oficer z drugim nadzorcą. Wtedy ów jegomość z książeczką zawiadomił, że przyjęcie odwiedzających rozpoczyna się. Wszyscy pobiegli śpiesznie, jakby bojąc się spóźnić. Jedni szybkim krokiem, drudzy kłusem. Stojący przy drzwiach dozorca rachował przybywających, głośno wymawiając 16 — 17 i t. d. Drugi dozorca już wewnątrz budynku dotykając ręką każdego, także rachował wchodzących, ażeby przy wypuszczaniu napowrót nie pozostawić ani jednego z odwiedzających w więzieniu i nie wypuścić nikogo z więźniów. Rachmistrz ten, nie patrząc kto przechodzi, trącił ręką po plecach i Niechludowa, i to dotknięcie ręki obraziło go, ale wspomniał, po co tu przyszedł, i zrobiło mu się wstyd tego uczucia obrazy i niezadowolenia.
Pierwszy pokój był obszerny, z żelaznemi drzwiami i z małemi okratowanemi żelazną kratą oknami.
W pokoju tym, który nazywano poczekalnią, wisiał duży wizerunek Chrystusa, rozpiętego na krzyżu. Niechludow szedł powoli, doznając różnych uczuć. Najpierw strachu przed tymi złoczyńcami, co tu siedzą zamknięci, następnie litości dla takich niewinnych, którzy, jak Kasia i wczorajszy chłopiec, zmuszeni są tu przebywać, a nareszcie pewnego niepokoju przed tem spotkaniem, jakie go oczekiwało.
W pierwszym pokoju dozorca coś przemówił, ale Niechludow, zatopiony w myślach, nie uważał tego i szedł dalej tam, gdzie szli inni, to jest do męzkiego oddziału.
Wszedłszy tam, usłyszał zmieszany gwar rozmowy może setki głosów. Dopiero podszedłszy bliżej do gromady ludzi, przylepionych twarzami do kraty jak muchy, co obsiadły kawałek cukru, zrozumiał, co to znaczy. Siatka dzieliła pokój na dwie części, a nawet nie była to jedna, lecz dwie siatki, między któremi był przedział na sążeń szeroki, po którym chodzili dozorcy. Nikt przeto z odwiedzających nie mógł nic nietylko podać więźniowi, ale nawet, jeśli miał wzrok krótki, to i twarzy dobrze nie dojrzał.
Chcąc Bię zrozumieć, trzeba było nie mówić, ale krzyczeć z całej siły, aby być usłyszanym. Tu staruszka z trzęsącą się brodą mówiła coś do młodego aresztanta w kajdanach z goloną głową, a on jej słuchał, zmarszczywszy brwi, uważnie. Tam znów młody człowiek, kiwając głową, słuchał, co mu mówił podobny do niego siwy więzień, z twarzą zmęczoną i siwiejącą brodą.
Dalej stał oberwaniec jakiś i machając rękami, coś krzyczał, śmiejąc się. Zaś obok niego siedziała kobieta z dzieckiem, szlochając głośno, widać ujrzała po raz pierwszy siwego człowieka z ogoloną na pół głową i w kajdanach. Szwajcar, z którym przed więzieniem rozmawiał Niechludow, krzyczał coś na cały głos do łysego aresztanta z błyszczącemi oczyma.
Przebywszy pięć minut w tej izbie, uczuł Niechludow jakieś uczucie smutku i przygnębienia, jakąś bezsilność i niezgodę z całym światem. Coś podobnego do kołysania się na okręcie owładnęło całą jego istotą.
— Jednakże trzeba zrobić, po co się przyszło tu — rzekł, dodając sobie odwagi. — Inaczej być nie może.
Zaczął szukać oczyma nadzorców — i dojrzawszy jakiegoś małego, chudego człowieczka z epoletami oficerskiemi, co chodził po za odwiedzającymi — zwrócił się do niego.
— Czy nie mógłby mnie pan objaśnić, gdzie jest więzienie dla kobiet, i gdzie się z niemi widzieć można?
— Pan chce na żeński oddział.
— Tak, chciałbym się zobaczyć z jedną z uwięzionych.
— Trzeba było tak powiedzieć w poczekalni. Z kim pan chce się zobaczyć?
— Z Masłową Katarzyną.
— Czy już jest osądzona?
— Trzy dni temu zapadł wyrok — odpowiedział pokornie Niechludow, bojąc się zepsuć dobre usposobienie nadzorcy.
— Więc pan chce na oddział żeński, to tutaj — rzekł nadzorca, sądząc po powierzchowności, że Niechludow zasługuje na pewne względy. — Sidorow — rzekł, zwracając się do wąsatego podoficera z medalem — przeprowadź pana na oddział żeński.
— Słuszaju!
W tej chwili koło kraty dało się słyszeć czyjeś rozdzierające duszę łkanie.
Wszystko to było straszne, a tęm jeszcze dziwniejszem się wydało, że należało dziękować i czuć wdzięczność wobec intendenta i starszego nadzorcy.
Nadzorca wyprowadził Niechludowa z męzkiej sali przyjęcia na kurytarz i natychmiast przez drzwi, naprzeciw umieszczone, wprowadził go do pokoju, przeznaczonego do odwiedzania kobiet.