Zmartwychwstanie Bogów/Księga VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie Bogów |
Podtytuł | Leonard da Vinci |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Eugenia Żmijewska |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wstąpiłem do Akademii florenckiego mistrza Leonarda da Vinci w dniu 25-ym marca 1494 r. Oto plan nauk: perspektywa, wymiar i proporcye ludzkiego ciała; rysowanie według dobrych mistrzów; rysowanie z natury.
Mistrz zajmuje się mną, jak gdybym był jego krewniakiem; dowiedziawszy się, że jestem ubogi, nie chciał odemnie wziąć zapłaty.
∗
∗ ∗ |
Mistrz mówił do mnie dzisiaj:
„Gdy poznasz gruntownie prawa perspektywy i nauczysz się na pamięć wymiarów ludzkiego ciała, przyglądaj się bacznie, jak ludzie ruszają się, jak chodzą, jak mówią, jak się kłócą, jak się śmieją i jak się biją; przypatruj się nietylko wyrazowi ich twarzy w takich chwilach, ale i twarzom widzów — tych, którzy patrzyli w milczeniu i tych, którzy chcieli ich rozbrajać. Naszkicuj to wszystko w małym zeszyciku, który będziesz nosił zawsze przy sobie. Gdy go zapełnisz, schowaj go starannie i kup drugi. Pamiętaj, że nie należy ani zacierać, ani drzeć tych szkiców, będą ci one bardzo pożyteczne, gdyż ruchy ludzkie są różnorodne i nieuchwytne; żadna pamięć utrwalić ich w myśli nie zdoła. Uważaj takie studya za swoich najlepszych nauczycieli i mistrzów“.
Kupiłem taki zeszycik i zapisuję w nim wszystkie ważniejsze słowa mistrza.
∗
∗ ∗ |
Dziś, w uliczce Gałganiarzy, około katedry spotkałem mojego stryja, mistrza sztuki szklarskiej Oswalda Ingrim. Oświadczył, że mnie wyklina i wydziedzicza za to, że zgubiłem duszę, wchodząc do domu heretyka i niedowiarka Leonarda.
Nie mam już nikogo na świecie: ani rodziców, ani przyjaciół, — nikogo, oprócz mistrza.
Powtarzam modlitwę Leonarda: „Niech Bóg, światło świata, oświeci mnie i pomoże do poznania perspektywy, nauki Jego światła“. Czyżby się tak modlił niedowiarek?
∗
∗ ∗ |
Niema takiej rzeczy, którejby Mistrz nie umiał zrobić — jest wybornym łucznikiem, znakomitym pływakiem, pierwszorzędnym szermierzem na broń białą.
Pracuje i bije się ręką lewą, bo jest mańkutem, ale ma siłę nadzwyczajną, łamie podkowy, jak trzcinę. Ruchy jego są poważne i spokojne. Ubiera się skromnie, nie znosi żywych barw, ani perfum, zamiłowany jest w pięknej i cienkiej bieliźnie z normandzkiego płótna. Ubiera się w długi czarny kaftan, spadający mu prawie do kolan, w płaszcz ciemno ponsowy pitocco rosato, krojem, noszonym niegdyś we Florencyi. Pomimo skromnego ubrania wyróżnia się wśród największych panów. Niepodobny jest do nikogo — z powierzchowności, tak samo jak i z duszy.
∗
∗ ∗ |
Dziś, po obiedzie, w mojej obecności wykończył rysunek, przedstawiający Matkę Boską, słuchającą w skupieniu Zwiastowania Anielskiego. Wyraz twarzy Najświętszej Panienki jest pełen pokory i słodyczy. Przyglądałem się obrazowi z zachwytem, gdy do pracowni wbiegł posługacz, mały Jacopo, klaszcząc w ręce i wołając:
— Potwory! Potwory! Mistrzu Leonardzie, wyjdź do kuchni! Przyprowadziłem wam takie straszydła, jakich jeszcze nie widzieliście. Palce lizać! To są żebraki z pod kościoła św. Ambrożego. Obiecałem, że ich nakarmicie, jeżeli dadzą się wyrysować.
Leonard pobiegł zaraz do kuchni, ja za nim.
Ujrzeliśmy dwóch starców, braci rodzonych. Byli przysadziści, mieli pod brodą ogromne wole. Jestto choroba, właściwa mieszkańcom gór Bergamu. Jacopo był dumny ze swojej „zdobyczy“.
— Prawda, mistrzu, rzadko się widuje takie potwory. Wiedziałem, że wam się podobają — szepnął.
Leonard usiadł przy nich na ławie, kazał im dać wina i ugaszczał ich przyjaźnie, rozśmieszał, opowiadając rozmaite facecye. Rozochocili się szybko, śmieli się do rozpuku, przyczem ich twarze wykrzywiały się okropnie. Odwróciłem oczy, aby na nich nie patrzeć, ale mistrz przyglądał im się poważnie, jak uczony, robiący doświadczenia. Gdy brzydota ich dosięgnęła szczytu, wyjął zeszyt i rysował potwory tym samym ołówkiem i z takiem samem przejęciem, jak przed chwilą boski uśmiech Najświętszej Panny.
Wieczorem pokazywał mi karykatury ludzi i zwierząt — łby zwierzęce mają rysy ludzkie i naodwrót.
Patrzy się na to ze wstrętem, a jednak trudno oczu oderwać. Mistrz powiada:
„Prawdziwa potworność u zwierząt i ludzi jest tak samo godną utrwalenia, jak niezwykła uroda. Tylko powszedność nie warta uwagi“.
∗
∗ ∗ |
Przyglądam się, w jaki sposób Mistrz maluje „Ostatnią Wieczerzę“. Wychodzi z domu skoro świt, udaje się do klasztornego refektarza i przez cały dzień aż do zmroku nie odkłada pędzli ani na chwilę, nie bierze nic do ust.
To znowu całemi tygodniami ani ruszy palety, lecz codzień po parę godzin przygląda się własnej robocie.
∗
∗ ∗ |
Przez kilka dni ostatnich Mistrz malował głowę św. Jana. Miał ją skończyć dzisiaj; ale pozostał w domu i z małym Jacopo przyglądał się latającym muchom i motylom. Tak jest pogrążony w badaniu ich łapek, jak gdyby losy świata zależały od tych spostrzeżeń.
Ucieszył się ogromnie, widząc, że tylne łapki muchy służą jej za ster. Według zdania Mistrza, to bardzo ważna wskazówka dla konstrukcyi maszyny latającej. Szkoda jednak, że zaniechał głowy św. Jana dla przypatrywania się łapkom muchy. Jacopo znosi mu rozmaite owady.
∗
∗ ∗ |
Dziś, nowe zmartwienie. Muchy poszły w kąt. Mistrz lepi tarczę, którą ma zdobić fronton nieistniejącej jeszcze medyolańskiej Akademii Sztuk Pięknych. Nie mogę już wytrzymać i przypominam Mistrzowi niedokończoną głowę św. Jana. Wzrusza ramionami i cedzi przez zęby:
„Mamy czas, głowa nie ucieknie“.
Doprawdy, chwilami rozumiem oburzenie Cezara.
∗
∗ ∗ |
Ks. Ludwik powierzył Mistrzowi urządzenie w pałacu rur akustycznych, ukrytych w głębi murów, a nazywanych „Dyonizowemi uszami“. Te tuby pozwalają księciu słyszeć z jednego pokoju, co się mówi w drugim. Z początku Leonard zajął się tem bardzo żywo, ale znudziło go to niebawem. Napróżno książę naglił, a nawet gniewał się, napróżno po niego przysyłał. Mistrz zajęty jest znowu czem innem: bada rośliny.
∗
∗ ∗ |
Leonard ma tysiąc robót na warsztacie. Jeszcze nie ukończył jednej, a już zaczyna drugą. Każda jego robota jest jakby igraszką, a każda igraszka — robotą. Jest kapryśny i niestały. Nie potrafi przykuć uwagi do jednego przedmiotu.
Znowu Mistrz malował przed dwa dni głowę św. Jana i znowu ją zaniechał. To szczęście, że przynajmniej nie wziął się do budowania maszyny latającej, bo jakby się w tem zajęciu pogrążył, nie widywalibyśmy go wcale.
∗
∗ ∗ |
Mistrz zapisał dziś kilka kartek książki, rozpoczętej już oddawna, a traktującej o malarstwie — Bóg wie, kiedy ukończy to dzieło p. t. „Trattato sulla Pittura“. W ostatnich czasach pracował ze mną dużo nad perspektywą.
∗
∗ ∗ |
Dziś Mistrz porównywał zmarszczki, wywoływane śmiechem ze zmarszczkami, spowodowanemi płaczem. Niema różnicy w wyrazie oczu, ust, w skurczu twarzy, tylko u człowieka płaczącego brwi podnoszą się i łączą ze sobą, tworząc bruzdę na czole; zaś u tego, który się śmieje, brwi rozchodzą się szeroko, a kąty ust podnoszą się. Leonard mówił do mnie w te słowa:
— Przyglądaj się bacznie ludziom, którzy śmieją się i płaczą; takim, którzy kochają i takim, którzy nienawidzą; tym, którzy bledną lub krzyczą z bólu; uważaj, porównywaj, aby poznać wszystkie objawy ludzkich uczuć i wrażeń.
Cezary opowiadał mi, że Leonard lubi przyglądać się traceniu skazańców, aby śledzić wyraz ich twarzy.
— To dziwny człowiek — mówił — wyciągnie z pod twoich stóp gąsiennicę, abyś jej nie zdeptał; lecz gdyby widział płaczącą matkę rodzoną, przypatrywałby się, jak podnosi brwi i jak jej opadają kąty ust.
∗
∗ ∗ |
Oto historya malarstwa, opowiedziana w paru słowach przez Mistrza: „Po Rzymianach, gdy malarze zaczęli naśladować się wzajem, sztuka upadła i nie mogła się podźwignąć przez kilka wieków. Pojawił się Florentyńczyk Giotto. Będąc rodem z kraju górzystego, w którym widzi się tylko trzody, na kamieniach rysował kozy. Wreszcie, po długich studyach, zdołał przewyższyć nietylko artystów sobie współczesnych, lecz i wielu swoich poprzedników. Po śmierci Giotta nastąpił znowu upadek sztuki, bo artyści naśladowali się wzajem. Trwało tak przez całe stulecie aż do epoki Tomasza Florentyńczyka, przezwanego Masaccio. Ten, swojemi dziełami dowiódł, że tracą czas ci, którzy wzorują się na dawnych mistrzach, zamiast naśladować naturę, nasz najlepszy pierwowzór“.
∗
∗ ∗ |
Leonard nie mówi prawie nigdy o kobietach. Raz jednak powiedział, że mężczyzni są dla nich tak samo niesprawiedliwi, jak dla zwierząt. Cezary dowodzi, że Mistrz, zajęty mechaniką i geometryą, nie miał czasu kochać.
∗
∗ ∗ |
Zrozumiałem już, dlaczego Leonard trzyma się zdala od kobiet: do swoich szerokich planów, potrzebuje zupełnego spokoju i swobody umysłu.
∗
∗ ∗ |
Chwilami zdaje mi się, że nie powinienem mówić o Mistrzu z Cezarym. Rad jest zawsze, gdy może coś powiedzieć na niekorzyść Leonarda. Dlaczego truje mi duszę? Chodzimy czasem we dwóch do szynku za bramą Verceil. Godzinami całemi siedzimy przed flaszką taniego wina i rozmawiamy o Mistrzu.
∗
∗ ∗ |
Leonard nie pozwala krzywdzić żadnej żywej istoty, nie daje nawet deptać roślin. Od lat najmłodszych nie jadał mięsa i mówi, że nadejdzie epoka, w której wszyscy ludzie będą się żywili roślinami. Zabijanie zwierząt uważa za takie same morderstwo, jak zabijanie ludzi.
∗
∗ ∗ |
Niech mnie Bóg sądzi! Znowu nie mogłem oprzeć się pokusie. Poszliśmy z Cezarym do tego przeklętego szynku. Mówiłem mu o dobroci serca Leonarda.
— Czy dlatego jest dobrym że nie jada mięsa i żywi się trawami? — odparł.
— Choćby dlatego...
— On to robi nie z dobroci. Lubi się wyróżniać cudactwami i wybrykami.
— Jakiemi wybrykami? To oszczerstwo.
Roześmiał się gorzko.
— Nic już nie powiem — zawołał — ale, gdy wrócimy do domu, pokażę ci rysunki Mistrza.
Za powrotem, zakradliśmy się do pracowni, jak złodzieje. Cezary, z pod stosu księg wyjął zeszyt. Czułem, że nie powinienem go przeglądać, ale nie miałem siły oprzeć się pokusie.
Były to wizerunki olbrzymich bomb, kartaczy, skomplikowanych armat, wykonane z taką samą subtelnością, jak cudne oblicza Najświętszej Dziewicy. Na marginesach, własną ręką Leonarda wypisane były słowa: „Ta bomba jest bardzo skuteczną. Wyskakując z armaty zapala się tak szybko, że zaledwie można odmówić: Ave Maria“.
— Ave Maria! — powtórzył Cezary. — Jak ci się to podoba? Niezwykłe, coprawda, zastosowanie modlitwy chrześciańskiej. Ave Maria wobec takiego narzędzia zniszczenia! A wiesz, jak on nazywa wojnę? Pazzia bestialissima „najokrutniejszem z szaleństw“. To chyba żart w ustach wynalazcy takiej maszyny. Oto człowiek, który lituje się nad trawką i motylkiem, który nie jada mięsa i boi się rozdeptać liszki. Dziś jest zatwardziałym grzesznikiem, jutro — świętym. Istny Janus o dwóch obliczach — jedno zwrócone ku Chrystusowi, drugie ku Antychrystowi. Jak tu odgadnąć, które prawdziwe, a które fałszywe. Cóż ty na to wszystko powiadasz?
Ukryłem twarz w dłoniach i uciekłem.
Jakto! Ten sam człowiek maluje Wieczerzę Pańską i tworzy bomby mordercze! Jeden i ten sam człowiek! Nie, to niepodobna! Lepiej być szczerym niedowiarkiem, niż jednocześnie sługą Chrystusa i Szatana.
Gubię się w myślach, jak w labiryncie; wołam — nikt mi nie odpowiada. Im gorliwiej szukam drogi wyjścia, tem bardziej błądzę. Gdzież jestem? Cóż się ze mną stanie, jeżeli i Ty, Boże, opuścisz mnie biednego?
O! Fra Benedetto! Jakżebym chciał powrócić do twojej cichej celi, opowiedzieć ci moje walki wewnętrzne, w twoich ramionach szukać prawdy, ukojenia! Ty spełniłeś te słowa Zbawiciela: „Błogosławieni ubodzy duchem, albowiem ich jest Królestwo Niebieskie“.
∗
∗ ∗ |
Zdarzyło się nowe nieszczęście. Kronikarz dworski, imć Giorgio Merula i jego stary druh, poeta Bernardo Bellincioni, rozmawiali ze sobą w jednej z bocznych sal pałacu. Było to po wieczerzy, Merula zaprószył był głowę i wyraził się o księciu Ludwiku z niedostatecznem uszanowaniem, tak dalece, że go nazwał „mordercą i trucicielem prawowitego władcy Jana Galeasa“. Dzięki owym „Uszom Dyonizowym“ książę, znajdujący się na drugim końcu pałacu, usłyszał tę rozmowę; kazał schwytać Merulę i wtrącić go do podziemnego lochu, nad fosą.
Co też myśli o tem Leonard, który sam urządził te akustyczne tuby, nie troszcząc się o skutki takich urządzeń, czyniąc to poprostu dla zadowolenia swej żądzy wynalazków?
∗
∗ ∗ |
Jan Galeas dokonał żywota. Powiadają — Bóg mi świadkiem, z jaką boleścią te słowa kreślę — otóż powiadają, że mordercą jest Leonard; otruł jakoby księcia brzoskwiniami ze swego ogrodu. Pamiętam, jak mechanik Zoroastro pokazywał to przeklęte drzewo monnie Kassandrze. Szkoda, żem to widział. Przypominają mi się słowa Ewangelii: „Nie będziesz kosztował z drzewa wiadomości Złego i Dobrego, albowiem z chwilą, gdy zeń jeść będziesz, śmiercią umrzesz“.
O biada! biada mi! Żyłem spokojnie w celi Fra Benedetta — ale szatan mnie skusił grzeszną wiedzą. Kosztowałem z drzewa wiadomości Złego i Dobrego, i otworzyły mi się oczy; poznałem Światło i Ciemności, Boga i Szatana, a ujrzałem się nagim i biednym samotnym. Dusza moja śmiercią umiera.
Z głębi przepaści wołam do Ciebie, Panie: zlituj się nademną. Jak łotr na krzyżu wzywam Cię: „Pamiętaj o mnie, gdy wejdziesz do Królestwa Niebieskiego“.
∗
∗ ∗ |
Leonard zaczął znowu malować głowę Chrystusa.
Dziś Marco d’Oggione rzekł do niego:
— Mistrzu, ciebie i nas, twoich uczniów, pomawiają, że chodzimy rzadko do kościoła i że pracujemy w dnie świąteczne.
— Niech tam świętoszkowie mówią, co im się podoba, nie uważajcie na nich i bądźcie spokojni o wasze zbawienie — odparł Leonard. — Badać naturę, to równa się modlitwie. Poznając prawa przyrodzone, tem samem czcimy ich Twórcę, wielkiego artystę Wszechświata, uczymy się go kochać, albowiem prawdziwa miłość do Boga płynie zawsze z rozległej wiedzy. Kto mało umie, ten mało kocha. Jeżeli miłujesz Stwórcę jedynie dla łask, któremi może cię obdarzyć, nie zaś dla jego wszechpotęgi, podobny jesteś do psa, wymachującego ogonem i liżącego rękę swego pana, w nadziei, że ten rzuci mu kawał mięsa. Pies kochałby daleko bardziej swego pana, gdyby rozumiał jego duszę.
Pamiętajcie zatem, moje dzieci, że miłość, to córa wiedzy, tem żarliwsza i gorętsza, im rozleglejsza jest wiedza.
∗
∗ ∗ |
Dziś w nocy tłum, podżegany przez ludzi, którzy twierdzą, że Il Moro otruł księcia Jana Galeasa przy pomocy swego wiernego sługi, Leonarda, ów tłum rozjuszony otoczył dom mistrza, wołając: „Śmierć trucicielowi! Śmierć Antychrystowi!
Leonard słuchał tych oskarżeń z niezmąconym spokojem. Gdy Marek d’Oggione schwycił łuk, aby strzelać do napastników, Mistrz mu zabronił.
Padłem mu do nóg, błagałem, żeby mi powiedział, czy te oskarżenia są prawdziwe. Świadczę się Bogiem, że byłbym mu uwierzył na słowo, ale on milczał.
Mały Jacopo, z narażeniem własnego życia, przecisnął się przez tłum i przebiegłszy parę ulic, spotkał żołnierzy; przyprowadził ich na odsiecz w chwili właśnie, gdy drzwi pękały pod naporem tłumu. Żołnierze wpadli z tyłu na napastników i rozproszyli ich w jednej chwili. Jacopo został raniony kamieniem w głowę, ale cieszy się, że uratował Mistrza.
∗
∗ ∗ |
Nie mogę już żyć dłużej w rozterce, nie mogę już patrzeć na twarz Antychrysta, przezierającą przez Chrystusowe oblicze. Panie, czemu mnie opuszczasz. Trzeba uciekać, i to bezzwłocznie!..
∗
∗ ∗ |
Dziś wstałem w nocy, zrobiłem zawiniątko z mojej odzieży, wziąłem kij podróżny, poomacku zeszedłem do pracowni i położyłem na stole trzydzieści dukatów, które jestem winien mistrzowi za ostatnie półrocze mojej nauki. Otrzymałem te pieniądze za sygnet ze szmaragdem, ostatnią pamiątkę po mojej matce. Nie żegnając się z nikim, bo wszyscy spali, opuściłem na zawsze dom Leonarda.
∗
∗ ∗ |
Fra Benedetto mówił mi, że od chwili, gdym go opuścił, co nocy modlił się za mnie i miał widzenie, że Bóg wprowadzi mnie znowu na dobrą drogę.
Fra Benedetto jedzie do Florencyi w odwiedziny do swego chorego brata, Dominikanina z klasztoru św. Marka, w którym Girolamo Savanarola jest przeorem.
∗
∗ ∗ |
Za dwa dni wyjeżdżam do Florencyi z Fra Benedetto. Umocniony błogosławieństwem mojego ojca duchownego, chcę wstąpić, jako braciszek do klasztoru św. Marka, oddać mą duszę, pod kierunek fra Girolamo Savanaroli. Bóg mnie uratował.
Temi słowy kończy się dziennik Giovanna Beltraffio.