<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwierciadło morza
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Mirror of the Sea
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXI

Piaski Nore pozostają zalane nawet przy niskiej wodzie i nie widziało ich ludzkie oko; lecz Nore jest nazwą, która wywołuje wizje historycznych zdarzeń, bitew, flot, buntów, straży stojącej na warcie u wielkiego pulsującego serca Państwa. Ten idealny punkt ujścia, ten ośrodek wspomnień zaznaczony jest na stalowo siwej przestrzeni wód przez latarniowiec pomalowany na czerwono, który z odległości paru mil wygląda jak tania i dziwaczna zabaweczka. Kiedy płynąłem poraz pierwszy w górę rzeki, pamiętam jak mię zdumiała maleńkość tego barwnego przedmiotu; wyglądał niby drobna, ciepła plamka czerwieni zagubiona wśród nieskończoności szarych tonów. Zaskoczyło mię to, jak gdyby główna latarnia morska na wodnym szlaku największego miasta na ziemi musiała być rozmiarów imponujących. I patrzcie! oto brunatny żagiel rozprzowy szkuty zakrył ją doszczętnie przed moim wzrokiem.
Kiedy się wchodzi na ujście ze wschodu, pustkę i wielką rozpiętość ujścia Tamizy uwydatnia jasna barwa latarniowca, znaczącego część rzeki powierzoną opiece jednego z admirałów (głównego dowódcy obszaru Nore). Lecz wkrótce przed kursem statku otwiera się ujście Medway z krążownikami przycumowanemi rzędem, z długim drewnianym pomostem Port Victoria, z kilku niskiemi budynkami, które przypominają śpiesznie zbudowaną osadę na dzikiem, niezbadanem wybrzeżu. Sławne szkuty Tamizy siedzą na wodzie w brunatnych gromadkach, niby ptaki na stawie. Na imponującej przestrzeni wielkiego ujścia ruch handlowy portu — w którym dokonywa się tak wielka część pracy świata i pracy ludzkiej myśli — staje się nieznaczny, rozproszony; cienkie sznury statków ciągną się aż do wschodniej dzielnicy i snują poprzez różne spławne kanały, których rozbieżność zaczyna się od latarniowca na Nore. Handlowe statki przybrzeżne sterują ku północy; okręty dalekich wód kierują się na wschód z odchyleniem ku południowi, poprzez Downs, ku najdalszym krańcom świata. Między rozszerzającemi się brzegami, które zapadają w szarą, dymną dal, ogrom morza wchłania handlową flotę tęgich statków, które Londyn wysyła przy każdej wysokiej wodzie. Suną jedne za drugiemi, mijając bardzo blisko wybrzeże Essexu. Jak paciorki różańca, odmawianego przez skrzętnych armatorów na intencję większych zysków dla świata, przesuwają się jeden za drugim ku wolnej przestrzeni, a tymczasem na otwartem morzu statki dążące do kraju ukazują się pojedyńczo i w gromadkach zza morskiego horyzontu, zamykającego ujście rzeki między Orfordness i North Foreland. Zmierzają wszystkie ku Nore, ciepłej plamce czerwieni wśród płowych i szarych tonów, między odległemi brzegami, które zbiegają się na zachodzie, niskie i płaskie, niby krawędzie olbrzymiego kanału. Morski obszar Tamizy ciągnie się w linji prostej, a gdy się zostawi za sobą Sheerness, brzegi wydają się bardzo odludne z wyjątkiem grupki domów, która się składa na Southend, lub tu i ówdzie samotnych drewnianych pomostów, gdzie statki naftowe zostawiają swój niebezpieczny ładunek, a zbiorniki z zapasami nafty, niskie i okrągłe o zlekka sklepionych dachach, stoją nad samą krawędzią brzegu, niby środkowo-afrykańska wieś odtworzona z żelaza. Obrzeżone przez czarne, lśniące kałuże, płaskie bagno ciągnie się milami. Daleko w głębi grunt się wznosi, zamykając widok nieprzerwanym lesistym stokiem, tworzącym w oddali nieskończony wał porośnięty krzewami.
Potem przy łagodnym zakręcie Lower Hope Reach ukazują się wyraźnie grupki fabrycznych kominów, wysokie i smukłe nad przysadzistemi szeregami wytwórni cementu w Grays i Greenhithe. Dymią spokojnie na tyle ogromnej jasności wspaniałego zachodu słońca, nadając krajobrazowi przemysłowy charakter; mówią o pracy, fabrykach i handlu, jak kępy palm na koralowych brzegach dalekich wysp mówią o bujnym wdzięku, o pięknie i sile podzwrotnikowej przyrody. Domy Gravesend tłoczą się na brzegu jakby w nieładzie, rzekłbyś zbiegły na chybił trafił ze szczytu wzgórza w głębi krajobrazu. Tu się kończą płaskie wybrzeża Kentu. Flota holowników parowych stoi na kotwicy przed różnemi molami. Rzuca się w oczy wieża kościelna, pierwsza którą się dostrzega wyraźnie z morza, pełna wdzięku i zadumy, pogodna w swym pięknym kształcie nad chaotycznym nieporządkiem ludzkich domostw. Lecz z drugiej strony, na płaskim brzegu Essexu, bezkształtny i samotny czerwony gmach — wielki stos cegieł o licznych oknach i łupkowym dachu bardziej niedostępnym od alpejskich zboczy — góruje nad zakrętem w swej potwornej brzydocie jako najwyższy, najcięższy budynek na mile wokoło, niby hotel, niby kamienica czynszowa (o wszystkich mieszkaniach do wynajęcia), wygnana tu na te pola z ulicy, z West Kensigton. Tuż blisko, jakby za węgłem, na molo z kamiennych bloków i drewnianych słupów, biały maszt, wysmukły jak źdźbło słomy i przekreślony reją niby drutem do roboty, sygnalizuje flagą i znakami sygnalizacyjnemi dalekich odległości, czuwając nad kilkorgiem ciężkich wrót dokowych. Szczyty masztów i okrętowych kominów sterczą ponad dachami z giętego żelaza. Jest to wejście do Tilbury Dock, najnowszego ze wszystkich doków londyńskich i położonego najbliżej morza.
Między stłoczonemi domami Gravesendu i potwornym stosem czerwonych cegieł na wybrzeżu Essexu okręt zostaje oddany całkowicie we władzę rzeki. Ten duch samotności, to morskie tchnienie, które towarzyszyło statkowi aż do Lower Hope Reach, opuszcza go przy pierwszym zakręcie w górę. Słony, cierpki zapach znika z powietrza wraz poczuciem nieograniczonej przestrzeni otwierającej się za progiem piaszczystych ławic poniżej Nore. Morskie wody przebiegają obok Gravesend, podrzucając wielkie boje do cumowania umieszczone wzdłuż miasta; lecz tu jest kres swobody morza, które poddaje swój słony prąd potrzebom, fortelom, maszynom pracujących znojnie ludzi. Pomosty, przystanie, wrota doków, schody następują jedne za drugiemi nieprzerwanym ciągiem aż do London Bridge, a gwar ludzkiego trudu napełnia rzekę groźnym, szemrzącym pomrukiem jakby zdyszanego, nieustannego sztormu. Wodny szlak, tak jasny u góry i szeroki u dołu, ciągnie się, uciśniony przez cegły, i wapno, i kamień, między sczerniałemi belkami, i brudnem szkłem, i rdzawem żelazem — pokryty czarnemi szkutami, smagany przez wiosła i śruby, przeciążony statkami, obwieszony łańcuchami, omroczony przez mury zamieniające jego łożysko w stromy wąwóz zasnuty mgłą dymu i kurzu.
Przestrzeń Tamizy od London Bridge do Albert Docks tak się ma do innych nadrzecznych dzielnic portowych, jak dziewiczy las do ogrodu. Tej dzielnicy nie zbudowano, wyrosła sama przez się. Przypomina dżunglę niewyraźnym, różnorodnym i nieprzeniknionym wyglądem budynków wzdłuż brzegu, nie rozmieszczonych według celowego planu lecz jakby wyrosłych przypadkiem z rozsypanych nasion. Niby skłębiona masa zarośli i ljan, przesłaniająca ciche głębie niezbadanej dziczy, kryją te zabudowania głębiny londyńskiego życia, nieskończenie różnorodnego i kipiącego siłą.
W innych nadrzecznych portach jest inaczej. Otwierają się ku swej rzece bulwarami podobnemi do rozległych polanek, ulicami niby aleje wycięte w gęstym lesie dla wygody handlu. Myślę tu o portach, które widziałem — naprzykład o Antwerpji, o Nantes albo Bordeaux, a nawet o starem Rouen, gdzie nocny wachtowy na statku, oparłszy się łokciem o poręcz, patrzy w okna sklepów i wspaniałych kawiarni, i widzi jak publiczność wchodzi do gmachu opery i opuszcza go po przedstawieniu. Lecz Londyn, najstarszy i największy z portów rzecznych, nie posiada nawet stu jardów otwartych bulwarów wzdłuż rzeki. Ciemne w nocy i nieprzeniknione jak oblicze lasu jest londyńskie wybrzeże. Jest to wybrzeże nad wybrzeża, gdzie można oglądać życie tylko w jednej postaci, i gdzie tylko jeden rodzaj ludzi pracuje znojnie na skraju rzeki. Bezświetlne ściany wyrosły zda się z tego samego błota, na którem leżą szkuty wyciągnięte na brzeg, a wąskie uliczki schodzące aż na krawędź wybrzeża przypominają ścieżki wydrążone i wydeptane wśród gąszczu, któremi gruba zwierzyna schodzi pić na brzegi podzwrotnikowych strumieni.
Za gęstwą budynków na londyńskich wybrzeżach rozpościerają się doki gładkie i spokojne, zagubione wśród domów jak ciemne laguny ukryte w gęstym lesie. Leżą schowane w poplątanym gąszczu zabudowań, a łodygi masztów górują gdzieniegdzie nad dachami czteropiętrowych magazynów.
Dziwne jest to zestawienie dachów ze szczytami masztów, murów z rejami. Pamiętam raz jak uprzytomniono mi w sposób namacalny dziwaczność tego połączenia. Byłem głównym oficerem pięknego statku, wprowadzonego właśnie do doku z ładunkiem wełny z Sydney po dziewięćdziesięciu dniach podróży. Nie minęło pół godziny odkąd zajęliśmy nasze leże i wciąż byłem jeszcze zajęty cumowaniem statku do kamiennych pachołków bardzo wąskiego nabrzeża, naprzeciw wysokiego składu towarów. Stary człowiek o zarośniętym podbródku i mosiężnych guzikach na kurtce szedł śpiesznie wzdłuż nabrzeża, obwołując mój okręt. Był to jeden z urzędników zwanych dokmistrzami, nie ten co nas cumował ale drugi, który był przedtem zajęty bezpiecznem zamocowaniem parowca w drugim końcu doku. Dostrzegłem zdaleka że jego niebieskie oczy o twardem spojrzeniu patrzyły w nas jak urzeczone; dziwnie był czemś pochłonięty. Zaciekawiło mię, co ten zacny wilk morski znalazł do skrytykowania w osprzęcie mego statku. I ja też spojrzałem w górę z niepokojem. Nie mogłem tam dostrzec nic wadliwego. A może mój dymisjonowany kolega w zawodzie poprostu zachwyca się idealny porządkiem osprzętu, pomyślałem z ukrytą dumą; albowiem za wygląd statku odpowiada pierwszy oficer i jemu należą się pochwały lub nagany dotyczące zewnętrznego stanu okrętu. Tymczasem stary wilk morki („ex-szyper przybrzeżny“ było napisane wielkiemi literami na całej jego postaci) przykusztykał do statku w ciężkich, lśniących butach i — kiwając ramieniem krótkiem i grubem jak płetwa foki, zakończonem łapą czerwoną niby surowy befsztyk — zawołał w stronę rufy ochrypłym, słabym, wysilonym głosem, jakby wszystkie możliwe gatunki mgieł morza Północnego osiadły na stałe w jego krtani:
— Przebrasujcie się, panie poruczniku! Jeśli pan nie będzie uważał, pańskie górne reje znajdą się w oknach tego ot składu towarów!
Był to jedyny powód jego zainteresowania dla pięknych rej statku. Wyznaję że oniemiałem na chwilę wskutek tego dziwacznego zestawienia rej i szyb okiennych. Wybicie okien, to ostatnia rzecz jaka może przyjść na myśl w związku z górnemi rejami statku, chyba że się jest doświadczonym dokmistrzem w jednym z doków londyńskich. Staruszek obrabiał swoją drobną cząstkę pracy świata z należytą sprawnością. Jego małe błękitne oczka wypatrzyły niebezpieczeństwo z odległości kilkuset jardów. Zreumatyzowane nogi starego zejmana, zmęczone wieloletniem kołysaniem przysadzistego korpusu na pokładach małych przybrzeżników i obolałe wskutek mil wydreptanych po kamiennych płytach bulwarów, zdążyły na czas aby zapobiec śmiesznej katastrofie. Przykro mi, ale zdaje się że odpowiedziałem mu z niecierpliwością, jakby jego słowa nie były dla mnie niespodzianką:
— Dobrze, dobrze! Przecież nie mogę zrobić wszystkiego naraz.
Stał blisko okrętu, pomrukując coś pod nosem, póki reje nie zostały przebrasowane na mój rozkaz.
— W samą porę — odezwał się znowu zachrypłym, grubym głosem, rzucając krytyczne spojrzenie na piętrzącą się ścianę składnicy. — Pół suwerena zostało panu w kieszeni, panie poruczniku. Trzeba się zawsze rozejrzeć jak tam jest z oknami, zanim pan przybije statkiem do nabrzeża.
Była to dobra rada. Ale niepodobna myśleć o wszystkiem, niepodobna przewidzieć zetknięcia się rzeczy pozornie tak od siebie odległych jak gwiazdy i tyki do chmielu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.