Zwycięstwo (Conrad)/Część II/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwycięstwo
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Victory
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VIII

Schomberg poczuł że opuszcza go już i rozpacz, ten nędzny surogat odwagi. Dotknęła go nietyle groźba śmierci, co dziwaczny sposób wypowiedzenia tej groźby. Byłby potrafił znieść zwykłe: „Zabiję cię!“ choćby jak najszczersze i wyrzeczone najdzikszym tonem, ale że wyobraźnia jego była wrażliwa na rzeczy niezwykłe, załamał się zupełnie wobec tych niesłychanych słów i postępków. Miał wrażenie że naprawdę złamano mu kark moralnie — trach!
— Na policję? Naturalnie że nie poszedłem. Ani mi się śniło. A teraz już za późno. Dałem się wciągnąć w to wszystko. Wymusiliście na mnie pozwolenie, kiedy nie byłem sobą. Już wam o tem wtedy mówiłem.
Oczy Ricarda ześlizgnęły się powoli z Schomberga i spojrzały gdzieś w przestrzeń.
— Aha. Jakaś historja z dziewczyną. Ale to nas nic nie obchodzi.
— Naturalnie. Ale pytam skąd te dzikie pogróżki? — Nasunął mu się trafny argument: — To niesłychane! Gdybym był taki głupi żeby teraz pójść na policję, to nie mam nawet przeciw wam żadnego poważnego zarzutu. Dostalibyście co najwyżej deportację. Wsadziliby was na pierwszy lepszy parowiec, dążący na zachód do Singapuru. — Ożywił się. — I poszlibyście stąd precz do djabła — dodał przez zęby dla własnej satysfakcji.
Ricardo nic na to nie odpowiedział i żadnym znakiem nie zdradził, że słyszał choć jedno słowo. Rozczarowało to Schomberga, który zaczynał już patrzeć na niego z otuchą.
— Dlaczego uparliście się tu siedzieć? — zawołał. — Nie opłaci się wam nabierać tutejszych ludzi. Przed chwilą martwił się pan, że niema sposobu, żeby pańskiego szefa stąd ruszyć; no więc policja go ruszy, a z Singapuru pojedziecie na wschodnie wybrzeże Afryki.
— Niech mnie powieszą, jeśli ten ptaszek nie zamierza spłatać nam głupiego figla! — odezwał się Ricardo złowieszczym tonem, który przywołał Schomberga do rzeczywistości.
— Nie, nie! — zaprzeczył. — Ja tylko tak sobie mówię. Naturalnie, że nie zrobiłbym tego.
— Zdaje mi się, że ta historja z dziewczyną doprawdy pomieszała panu w głowie, panie Schomberg. — Niech mi pan wierzy, lepiej być z nami w zgodzie — deportacja deportacją, a wkrótce zobaczy pan co się stanie: zjawi się jeden z nas i odpłaci panu za brzydki kawał, który pan knuje w tym swoim tłustym łbie.
Gott im Himmel! — jęknął Schomberg. — Czy nic go stąd nie wysadzi? Czy zostanie tu immer — chciałem powiedzieć — zawsze? A gdybym tak panu obiecał jakąś porządną nagrodę, czyby pan nie mógł...
— Nie — przerwał Ricardo. — Nie mogę; chybabym znalazł coś takiego, co mogłoby go poruszyć. Już to panu mówiłem.
— Jakąś przynętę? — mruknął Schomberg.
— Aha. Wschodnie wybrzeże Afryki — to za mało. Mówił mi parę dni temu, że wybrzeże poczeka na niego, póki nie będzie gotów; a może nie być gotów jeszcze przez długi czas, bo wschodnie wybrzeże nie ucieknie i nie znajdzie się nikt, ktoby je porwał.
Te uwagi — czy uznamy je za pewniki, czy też za obraz duchowego stanu pana Jonesa — były wybitnie zniechęcające dla znękanego Schomberga; ale dużo jest prawdy w znanem powiedzeniu, że najciemniejsza godzina wypada przed świtem. Dźwięk słów, nawet bez względu na treść, ma swoją siłę; a słowo: „porwał“ pozostawało w bliskiem pokrewieństwie z myślą, która prześladowała Schomberga. Ta myśl tkwiła zawsze w jego mózgu, a teraz wypłynęła na wierzch, pobudzona wyrażeniem użytem przypadkowo przez Ricarda. Nie, nikt nie mógł porwać kontynentu; zato Heyst porwał dziewczynę!
Ricardo nie miał pojęcia, dlaczego wyraz twarzy Schomberga się zmienił. Ale zmiana ta była wyraźna i zainteresowała Ricarda tak bardzo, że przestał machać niedbale nogą. Rzekł, patrząc na hotelarza:
— Nie warto odpowiadać na takie gadanie — prawda?
Schomberg nie słuchał go.
— Mógłbym naprowadzić pana na inny ślad — rzekł zwolna i urwał, jak gdyby go chwyciło za gardło złowrogie wzruszenie, wywołane przez gwałtowną żądzę a zarazem strach przed niepowodzeniem. Ricardo czekał uważnie, jednak nie bez pewnej pogardy.
— Na ślad człowieka! — wybuchnął konwulsyjnie Schomberg i zamilkł znów, zasłuchany w podszepty wściekłości i sumienia.
— Człowieka na księżycu, co? — mruknął szyderczo Ricardo.
Schomberg potrząsnął głową.
— Tego człowieka, o którym mówię, moglibyście oskubać prawie równie bezpiecznie, jak gdyby był człowiekiem z księżyca. Spróbujcie. On nie mieszka bardzo daleko.
Schomberg rozważał sytuację. Ci ludzie to byli nietylko szulerzy, ale złodzieje i mordercy. Nadawali się wprost przerażająco na wykonawców zemsty. Ale Schomberg wolał w szczegóły nie wglądać. Postanowił krótko, że odpłaci za wszystko Heystowi, a zarazem uwolni się od tyranji tych łotrów. Teraz należało tylko puścić cugle wrodzonej zdolności do skandalicznego obgadywania bliźnich. A w tym wypadku wielką jego wprawę w tej dziedzinie poparłaby jeszcze nienawiść, która, podobnie jak miłość, ma swoją wymowę. Z największą swobodą zaczął rysować portret Heysta przed Ricardem, który słuchał teraz uważnie — Heysta, tuczącego się całe lata grabieżą prywatnego i publicznego mienia, mordercę Morrisona, oszusta akcjonarjuszów, indywiduum łączące w sobie dziwacznie przebiegłość i bezwstyd, głęboką chytrość i zwykłe podłostki, tajemniczość i płytkość. Schomberg odżył, popisując się wrodzonym talentem, rumieńce wróciły na jego twarz, perorował wymownie, z zapałem, uwydatniając swą męskość przez wojskowy sposób bycia.
— Oto jego historja. Widywano go przez całe lata, jak kręcił się w tych okolicach, węsząc za cudzemi interesami; ale ja jeden jedyny przejrzałem od samego początku co to za marny, fałszywy, niebezpieczny nicpoń.
— Doprawdy niebezpieczny?
Schomberg przyszedł do siebie na dźwięk głosu Ricarda.
— Pan mię przecież rozumie — rzekł niespokojnie. — Łgarz, krętacz, lizus, arogancki łotr o gładkiem obejściu. Niema w nim za grosz szczerości.
Pan Ricardo odsunął się od stołu i zaczął krążyć ukośnie po pokoju czającym się, bezgłośnym krokiem. Przechodząc obok Schomberga, błysnął ku niemu uśmiechem i warknął:
— Ach! Hm!
— Na co panu większe niebezpieczeństwo? — dowodził Schomberg. — Zdaje mi się, że w każdym razie to nie jest człowiek zdolny do walki — dodał niedbale.
— I pan mówi, że on tam mieszka sam jeden?
— Jak człowiek na księżycu — odrzekł natychmiast Schomberg. — Nikogo na świecie nie obchodzi ani trochę, co się z nim stanie. Przyczaił się teraz, rozumie pan — razem z temi wszystkiemi łupami.
— Z łupami? A dlaczego nie zabrał się z niemi do kraju? — spytał Ricardo.
Giermek „zwykłego sobie Jonesa“ zaczynał myśleć, że to jest jednak sprawa, którą warto rozpatrzyć. A dążył do zbadania prawdy w sposób właściwy także ludziom o zdrowszej etyce i czystszych zamiarach: kierował się własnemi doświadczeniami i uprzedzeniami. Fakty bowiem, jakiemkolwiek jest ich pochodzenie (a Bóg tylko wie skąd się biorą) mogą być sprawdzone jedynie w świetle naszego własnego krytycyzmu. Ricardo odnosił się niedowierzająco do wszystkiego naokół. A Schomberg — taka jest krzepiąca siła, płynąca z odzyskania szacunku dla samego siebie — Schomberg odparł nieustraszenie:
— Do kraju? A dlaczego wy nie wracacie do kraju? Z tego co pan opowiada widać, że musieliście uzbierać sobie niezły trzos, ogrywając ludzi na wszystkie strony. Powinnoby to wam już wystarczyć.
Ricardo przystanął i spojrzał ze zdumieniem na Schomberga.
— Pan uważa się pewno za bardzo mądrego, co? — zapytał.
Schomberg był w tej chwili tak przeświadczony o swej mądrości, że to ironiczne warknięcie nie dotknęło go wcale. Uśmiech igrał w jego szlachetnej teutońskiej brodzie — pierwszy uśmiech od całych tygodni. Czuł że szczęście mu sprzyja.
— Skąd pan może wiedzieć, że on nie chciał wrócić do kraju? Otóż właśnie że jechał do kraju.
— A skąd ja mogę wiedzieć, czy pan się nie bawi w zawracanie mi głowy głupiemi bajkami? — przerwał mu szorstko Ricardo. — Dziwię się sam sobie, że słucham jeszcze tych bredni!
Schomberg zniósł niewzruszenie ten wybuch. Choć nie odznaczał się wielką przenikliwością, zauważył jednak, że zdołał obudzić w piersi Ricarda jakieś uczucie — może uczucie chciwości.
— Nie chce mi pan wierzyć? No więc może pan zapytać pierwszego lepszego z gości co tu przychodzą, czy ten — ten Szwed nie zajechał tu do mnie w drodze do kraju. Pocóżby innego tu się znalazł? Może pan zapytać kogo pan chce.
— Aha, zapytać — odparł tamten. — To się akurat po mnie pokaże, żebym wypytywał tu i tam o człowieka, na którego mam chrapkę! Taka robota musi się robić pocichu — albo wcale.
Szczególny ton ostatniego zdania dotknął zimnym dreszczem karku Schomberga. Chrząknął zlekka i spojrzał wbok, jak gdyby usłyszał coś niestosownego. Potem zaczął z nagłym rozpędem:
— Naturalnie że mi się z tem nie zwierzał. Trudno byłoby się tego spodziewać. Ale mam przecież oczy! I trochę zdrowego rozsądku. Umiem przejrzeć człowieka nawskroś. Najlepszym dowodem jest właśnie to, że był u Tesmanów. Pocóżby chodził do Tesmanów dwa dni z rzędu, co? Może pan wie? Może mi pan wyjaśni!
Schomberg przeczekał uprzejmie aż Ricardo skończy wymyślać mu od wstrętnych plotkarzy i ciągnął dalej:
— Nie chodzi się do banku w godzinach urzędowych na pogawędkę o pogodzie dwa dni z rzędu. Więc poco chodził? Załatwić z nim rachunki jednego dnia, a wziąć pieniądze drugiego! Jasne, co?
Ricardo zbliżył się do Schomberga zwolna, po swojemu, patrząc w inną stronę.
— Żeby wziąć pieniądze? — zamruczał jak kot.
Gewiss — uciął Schomberg z wyniosłą niecierpliwością. — Pocóżby innego? To znaczy, żeby wziąć tylko te pieniądze, które miał u Tesmanów. Ile zakopał, czy schował na wyspie, czort jeden wie. Niech pan tylko pomyśli o kupach pieniędzy, które przeszły przez ręce tego człowieka — na pensje, na zapasy i tak dalej — mówię panu, to jest chytry złodziej. — Nieruchome spojrzenie Ricarda zbiło go z tropu i dodał zmieszanym tonem: — Mówię, że to pospolity, marny złodziej bez żadnego znaczenia. A w dodatku nazywa siebie szwedzkim baronem! Tfu!
— Tak? jest baronem? Ta zagraniczna szlachta to nic szczególnego — oświadczył poważnie pan Ricardo. — No i cóż jeszcze? Włóczył się w tych okolicach...
— Tak, włóczył się — rzekł Schomberg, krzywiąc usta. — Włóczył się. — Otóż to właśnie. Włóczył...
Głos mu zamarł. Ciekawość odmalowała się na twarzy Ricarda.
— Tak sobie poprostu — bez celu? A potem zabrał się i pojechał z powrotem na tę wyspę?
— I pojechał z powrotem na tę wyspę — odrzekł jak echo Schomberg, patrząc martwo w podłogę.
— Co panu jest? — spytał Ricardo z prawdziwem zdumieniem. — Co to znaczy?
Schomberg, nie podnosząc oczu, uczynił niecierpliwy ruch ręką. Twarz jego była purpurowa; trzymał ją wciąż spuszczoną. Ricardo wrócił do poprzedniego tematu.
— No dobrze, ale jak pan to wytłumaczy? — Z jakiego powodu? Pocóż wrócił na tę wyspę?
— Na miodowe miesiące! — wypluł ze złością Schomberg.
I siedząc zupełnie spokojnie ze spuszczonemi oczami, nagle, bez żadnego wstępnego ruchu, palnął pięścią w stół. Ricardo, wcale na to nie przygotowany, skoczył wbok. I dopiero wtedy Schomberg spojrzał wgórę tępym, mściwym wzrokiem.
Ricardo patrzył na niego przez chwilę nieruchomo, potem zakręcił się na pięcie, doszedł do końca pokoju, wrócił żwawo i wymruczał głębokie: „Oho!“ nad nieruchomą głową Schomberga. Że hotelarz był zdolny do wielkich wysiłków duchowych, dowiódł tego stopniowy jego powrót do surowej postawy rezerwowego oficera.
— Oho! — powtórzył Ricardo jeszcze wolniej niż przedtem, jak gdyby zbadawszy i oceniwszy położenie. — Czemuż pana o to zapytałem! Wolałbym, żeby to było kłamstwo, co mi pan powiedział. Nie podoba mi się wcale, że kobieta wplątana jest w tę sprawę. Jak ona wygląda? Czy to właśnie ta dziewczyna, która...
— Przestań pan! — mruknął Schomberg, godny politowania pod maską sztywnego wojskowego obejścia.
— Oho! — wymówił po raz trzeci Ricardo, coraz lepiej uświadomiony co do uczuć Schomberga i coraz bardziej skłopotany. — Nawet mówić o tem przy panu nie można — tak źle z panem? A jednak założę się, że ona wcale takim cudem nie jest.
Schomberg machnął ręką, jak gdyby chciał powiedzieć, że nie wie i że go to nic nie obchodzi. Potem wyprężył piersi i zmarszczył się, patrząc w próżnię.
— Szwedzki baron, hm — ciągnął Ricardo w zamyśleniu. — Chyba szef uzna, że ten interes zasługuje na uwagę — wcale, wcale! — jeśli mu to wszystko odpowiednio przedstawię. Mój zwierzchnik lubi takie pojedynki, jeśli to można tak nazwać — tylko że nie znam człowieka, któryby mógł stawić mu czoło. Czy pan widział kiedy kota bawiącego się z myszą? To ładny widok.
Ricardo o pożądliwie błyszczących oczach i skromnym wyrazie przypominał tak żywo kota, że Schomberg byłby odczuł w całej pełni niepokój osaczonej myszy, gdyby inne uczucia nie zawładnęły jego sercem.
— Między nami niema miejsca na kłamstwo — wyrzekł spokojniej, niż się sam po sobie spodziewał.
— No i cóż teraz będzie? Szef unika kobiet. W tem meksykańskiem miasteczku, gdzie osiedliśmy na mieliźnie, że się tak wyrażę — chodziłem wieczorem na tańce. I tamtejsze dziewczęta wypytywały mnie zawsze, czy ten angielski caballero mieszkający w posada to przebrany mnich — albo czy ślubował przed Santissima Madre, że nie przemówi nigdy do kobiety — albo czy... — Może pan sobie wyobrazić co takie dziewczyny wygadują, kiedy rozpuszczą jęzory; a to mię złościło. Tak, szef unika zetknięcia z kobietami.
— Ale z jedną jedyną kobietą? — wtrącił Schomberg gardłowym tonem.
— Czasem z jedną gorzej mieć do czynienia niż naprzykład z dwustoma. Jak gdzie jest dużo kobiet, może pan na nie nie patrzeć, jeżeli pan nie chce; ale niech pan wejdzie do pokoju, gdzie jest jedna jedyna kobieta, młoda czy stara, ładna czy brzydka, musi pan na nią spojrzeć! I, jeśli pan nie zacznie się do niej przystawiać, wówczas — w tem to szef ma rację — wówczas kobieta może tylko przeszkadzać.
— Pocóż zwracać na nie uwagę — mruknął Schomberg. — Cóż one mogą zrobić?
— Mogą narobić hałasu, jeśli nie czegoś gorszego — zawyrokował krótko pan Ricardo z niesmakiem człowieka, którego droga jest drogą spokoju; gdyż niema zaiste nic wstrętniejszego od hałasu, kiedy człowiek jest pochłonięty ważną partją kart. — Hałasu mogą narobić, braciszku — ciągnął gwałtownie — przeklętego wrzasku o to albo o tamto, a w takim harmidrze nie czuję się wcale lepiej niż mój szef. Ale z nim to jeszcze inna sprawa. On wogóle kobiet nie znosi.
Zamilkł, aby się zastanowić nad tym psychologicznym fenomenem i, ponieważ nie było pod ręką filozofa, któryby mu powiedział, że niema silnego uczucia bez podkładu trwogi, tak jak niema prawdziwej religii bez źdźbła fetyszyzmu, więc wypowiedział swoją własną konkluzję, która jednakże nie wyczerpywała kwestji.
— Bodajbym zdechł, jeśli kobiety nie są dla niego tem samem czem dla mnie alkohol! Brandy — brrr!
Zrobił minę pełną obrzydzenia i wstrząsnął się nieudanym dreszczem. Schomberg słuchał zdumiony. Wychodziło na to że właśnie łajdactwo tego — tego Szweda roztaczało nad nim opiekę, ponieważ łup jego niegodziwości stawał jako zapora pomiędzy złodziejem a karą.
— Tak, tak, stary capie — przerwał milczenie Ricardo, popatrzywszy z pewnego rodzaju współczuciem na nieme zgnębienie Schomberga. — Nie zdaje mi się, żeby ten kawał się udał.
— Ależ to idjotyzm — szepnął mężczyzna, któremu czyjaś oburzająca i niezrozumiała idjosynkrazja miała uniemożliwić zemstę już, zdawało się, tak bliską.
— Niech się pan nie porywa na sądzenie pana z panów — ostrzegł Ricardo Schomberga tonem markotnym a łagodnym. — Nawet i ja niezawsze mogę szefa zrozumieć. A ja jestem Anglikiem i jego towarzyszem. Nie; nie myślę żeby warto było tę kwestję z nim wszczynać, choć obrzydło mi już do gruntu siedzenie tutaj.
Pobyt w hotelu nie mógł Ricardowi bardziej obrzydnąć niż Schombergowi patrzenie na tych dwóch gości. Hotelarz wierzył tak głęboko w rzeczywistość postaci Heysta, stworzonej zapomocą swoich fałszywych wniosków, swojej nienawiści i swego zamiłowania do plotek, że w rozstrzygającej tej chwili nie zdołał powstrzymać okrzyku szczerego przekonania, równie szczerego jak większość przekonań — tych zamaskowanych sług naszych namiętności.
— Podług mnie byłoby to zupełnie to samo, co pójść i zabrać bryłę złota ważącą z tysiąc funtów, albo dwa, albo trzy tysiące. Żadnego kłopotu, żadnego...
— A spódnica to nie kłopot? — wtrącił Ricardo.
Zaczął znów krążyć bezgłośnie po pokoju, a w jego kocich, skradających się ruchach można było dopatrzyć się teraz pewnego podniecenia w rodzaju tego, które ujawnia przed skokiem dzikie zwierzę z gatunku kotów. Schomberg nic nie widział. Byłoby go to zapewne podniosło na duchu, ale wolał wogóle na Ricarda nie patrzeć. Zato Ricardo musnął Schomberga ukośnem, niespokojnem spojrzeniem i zauważył gorzki uśmiech na jego obrośniętych wargach — niezawodny uśmiech straconej nadziei.
— Ależ z pana zawzięty chłop — rzekł, zatrzymując się na chwilę z wyrazem zainteresowania. — Do licha, nie widziałem nigdy na ludzkiej twarzy takiego zawodu. Założę się, że gdyby pan tylko mógł, posłałby pan im zaraz czarną zarazę na tę wyspę, no nie? Co takiego? Zaraza jeszcze dla nich za dobra? Ha, ha, ha!
Pochylił się aby spojrzeć na Schomberga, który siedział bez ruchu z kamiennym wzrokiem i twarzą nieruchomą i był najwidoczniej nieczuły na drapiące szyderstwo tego śmiechu, rozlegającego się tuż przy jego mięsistem, czerwonem uchu.
— Czarna zaraza za dobra dla nich, ha, ha! — Ricardo obracał sztylet w ranie nieszczęśnika. Schomberg uparcie trzymał oczy spuszczone.
— Nie życzę nic złego dziewczynie — mruknął.
— Przecież uciekła od pana? Nabrała pana porządnie, niema co!
— Djabli wiedzą, czego ten podły Szwed jej zadał — co jej obiecał, jak ją nastraszył. Wiem że nie mógł jej się podobać. — Próżność Schomberga trzymała się mocno wiary w jakieś okrutne, niezwykłe, uwodzicielskie praktyki Heysta. — Niech pan pamięta jak urzekł tego biednego Morrisona — mruknął.
— Aha, Morrisona — obdarł go z pieniędzy, co?
— Tak — i z życia.
— To straszny człowiek, ten szwedzki baron! Jak się do niego dobrać?
Schomberg wybuchnął:
— Trzech na jednego! Czy strach pana wstrzymuje? A może pan chce wziąć ode mnie list polecający?
— Popatrz pan w lustro — rzekł spokojnie Ricardo. — Niech mnie powieszą, jeśli pan zaraz nie dostanie jakiegoś ataku. I to jest człowiek, który mówi że kobiety nie mogą nic zrobić! Już ta jedna dla pana wystarczy, jeżeli pan nie potrafi jej zapomnieć.
— Chciałbym ją zapomnieć — przyznał poważnie Schomberg. — A wszystkiego narobił ten Szwed. Bardzo źle sypiam, panie Ricardo. — I jeszcze na dobitkę wyście się zjawili... jakbym i tak już nie miał dosyć.
— To panu dobrze zrobiło — wygłosił sekretarz z ironiczną powagą. — Oderwało pańskie myśli od tego głupiego zmartwienia. Doprawdy — w pańskim wieku!
Zamilkł, niby zdjęty litością, i rzekł odmiennym tonem:
— Chciałbym rzeczywiście panu pomóc, gdyby można jednocześnie zrobić na tem interes.
— I to dobry interes — powtórzył Schomberg jakby machinalnie. W prostocie ducha nie był w stanie porzucić myśli, która zagnieździła się w jego głowie. Myśl można wypędzić tylko przez inną myśl, a o myśli nie łatwo było u Schomberga, dlatego też odznaczały się uporczywością. — Brzęczące złoto — szepnął z pewnego rodzaju żalem.
To wyraziste zestawienie słów nie pozostało bez niejakiego wpływu na Ricarda. Obaj ci ludzie ulegali wpływowi słów. Sekretarz „zwykłego sobie Jonesa“ westchnął i szepnął:
— Tak. Ale jak się do niego dostać?
— Jest was trzech na jednego, więc przypuszczam, ze zabralibyście łup bez trudu.
— Powiedziałby kto, że ten człowiek mieszka tuż obok — warknął niecierpliwie Ricardo. — Do licha, czy pan nie rozumie zwykłego zapytania? Którędy droga do niego!
Schomberg zdawał się powracać do życia.
— Którędy droga?
Zawiedzione jego nadzieje, spoczywające w odrętwieniu pod warstwą zmiennych nastrojów, zaczęły ożywać na nowo, pobudzone słowami Ricarda wypowiedzianemi ze szczególnym naciskiem.
— Droga prowadzi naturalnie przez wodę — rzekł hotelarz. — Cóż to znaczy — dla takich ludzi jak wy — spędzić trzy dni w dużej, porządnej łodzi. To poprostu niewielki spacer, pewna rozmaitość. O tej porze roku morze Jawajskie jest spokojne jak staw. Mam doskonałą, bezpieczną łódź — na trzydzieści osób, a nie na trzy osoby — łódź ratunkową ze statku; dzieckoby sobie z nią poradziło. Nawet twarze nie zmokłyby wam o tej porze roku. To byłaby doprawdy wycieczka dla przyjemności.
— A jednak, mając tę łódź, nie ścigał pan ani jej ani jego? To bardzo pięknie, jak na zawiedzionego kochanka!
Schomberg drgnął na te słowa.
— Ja nie jestem trzema mężczyznami — rzekł posępnie, wybrawszy najkrótszą odpowiedź z tych które mu się nasunęły.
— O, ja wiem dobrze jakiego pan jest gatunku — rzekł niedbale Ricardo. — Pan jest taki jak większość ludzi — może trochę potulniejszy od reszty tej kupującej i sprzedającej bandy, która się kręci po zgniłym jarmarku świata. No, więc, szanowny obywatelu — ciągnął dalej — zbadajmy dokładnie tę sprawę.
Z chwilą gdy Schomberg zrozumiał, że giermek Jonesa gotów jest rozprawiać, jak się wyraził, „o tej łodzi, o jej kursach i odległościach“ — tudzież o innych konkretnych sprawach nie wróżących nic dobrego „nikczemnemu Szwedowi“, zaraz odzyskał żołnierski sposób bycia, wyprostował plecy i spytał po wojskowemu:
— Więc pan chce wziąć się do rzeczy?
Ricardo skinął głową. Wyznał, że ma na to ochotę. Wielkiemu panu należy dogadzać ile się tylko da, ale w niektórych wypadkach trzeba nim także pokierować dla jego własnego dobra. I to jest właśnie zadaniem rozsądnego „towarzysza“, który musi wybrać odpowiedni czas i metodę działania w tym dyskretnym zakresie swoich obowiązków. Wyłożywszy tę teorję, Ricardo przystąpił do praktycznego jej zastosowania.
— Właściwie to nigdy przed nim nie skłamałem — rzekł — a i teraz także nie skłamię. Poprostu nic o dziewczynie nie powiem. Będzie musiał znieść jakoś ten cios. Ej, do djabła, nie trzeba z tem zanadto się cackać!
— Dziwna manja — rzekł sucho Schomberg.
— Prawda? Oho, założę się, że pan to nie zawahałby się chwycić kobietę za gardło w jakim ciemnym kącie, gdzieby nikt pana nie widział.
Groźna, złowroga gotowość, z jaką Ricardo pokazywał pazury — niby kot — na zawołanie, przestraszyła Schomberga jak zwykle. Ale w zachowaniu Ricarda było także coś wyzywającego.
— A pan? — bronił się. — Nie wmówi pan we mnie, że nie jest pan gotów na wszystko!
— Ja, mój kochany? Naturalnie. Ja nie mam wielkopańskich manier, tak samo jak pan. Wziąć dziewczynę za gardło, czy uszczynąć ją pod brodą, to dla mnie prawie to samo — zapewnił Ricardo, a z uprzejmego tonu jego słów przebijał akcent nieuchwytnej ironji. — No, a teraz do rzeczy. Trzydniowa wycieczka w dobrej łodzi, to nic zastraszającego dla takich ludzi jak my. Jak dotąd ma pan rację, ale są jeszcze inne szczegóły.
Schomberg zajął się szczegółami z całą gotowością. Objaśnił, że posiada niewielką plantację na Madurze z wcale przyzwoitym szałasem. Zaproponował, aby goście opuścili miasto w jego łodzi, niby to wybierając się na wycieczkę do tej wiejskiej miejscowości. Urzędnicy celni na bulwarze widują często jego łódź wyruszającą na takie przejażdżki.
Wypocząwszy nieco na Madurze, pan Jones i jego towarzysze wyruszą we właściwą podróż, wybrawszy dzień odpowiedni. Wszystko pójdzie jak z płatka. Schomberg zaopatrzy łódź w żywność. W najgorszym razie może ich spotkać łagodny, rzęsisty deszcz. O tej porze roku nie zdarzają się porządne burze.
Serce Scbomberga zaczęło walić w piersi, gdyż zrozumiał że zbliża się godzina zemsty. Rzekł chrypliwie ale przekonywająco:
— Bez ryzyka — bez żadnego ryzyka!
Ricardo odsunął niecierpliwym gestem te zapewnienia. Myślał o innem niebezpieczeństwie.
— Tak, odjazd poszedłby gładko; ale mogliby nas zobaczyć na pełnem morzu i toby później wywołało nieprzyjemności. Łódź okrętowa z trzema białymi ludźmi, kręcąca się po morzu daleko od wybrzeża, na pewno ściągnęłaby na siebie uwagę. Czy możemy spotkać kogo po drodze?
— Nie, wyjąwszy chyba jaki statek krajowców — odrzekł Schomberg.
Ricardo skinął głową z zadowoleniem. Ci dwaj biali patrzyli na życie krajowców jak na grę cieni. Zwycięska rasa mogła przedostać się poprzez tę grę cieni — nietknięta i lekceważona — w pościgu za niezrozumiałemi celami i potrzebami. — Nie. Statki krajowców nie wchodzą naturalnie w rachubę. Tamta połać morza jest pusta i samotna, objaśniał w dalszym ciągu Schomberg. Tylko parowa szalupa z Ternate przejeżdża tamtędy regularnie około 8-go każdego miesiąca — jednak nie wpobliżu wyspy. Hotelarz siedział sztywno z bijącem sercem, pragnąc całą duszą wykonania zamierzonego planu, i ochrypłym głosem wyrzucał z siebie mnóstwo słów, jak gdyby chciał ich mieć jak najwięcej między sobą a krwawem widmem swego zamysłu.
— Więc jeśli panowie opuścicie spokojnie moją plantację ósmego o zachodzie — najlepiej zawsze wyjeżdżać na noc z wiatrem lądowym — macie jedną szansę na sto — ale co ja mówię! jedną na tysiąc — że żadne ludzkie oko was nie zobaczy podczas przejazdu. Całe wasze zadanie polega na tem, żeby się trzymać kierunku północno-wschodniego przez godzin — powiedzmy — pięćdziesiąt, a może i nie tak długo. Prąd będzie zawsze dość silny aby unieść łódź, możecie być tego pewni — a w końcu —
Mięśnie jego w okolicy pasa zadrżały pod odzieżą dreszczem zapału, niecierpliwości i niejasnego uczucia trwogi, z którego niedokładnie zdawał sobie sprawę. Wolał się w to nie zagłębiać. Ricardo patrzył na niego spokojnie swemi suchemi oczami, które były podobniejsze do szlifowanych kamieni niż do żywej tkanki.
— I cóż wkońcu? — zapytał.
— A wkońcu — wkońcu zadziwicie den Herrn Baron — ha, ha!
Schomberg zdawał się wymuszać z siebie ochrypłym basem ten śmiech i słowa.
— Więc pan myśli, że on trzyma ten cały łup przy sobie? — spytał Ricardo dość niedbale, gdyż fakt ten wydał mu się bardzo prawdopodobnym, kiedy się nad nim zastanowił ze zwykłą sobie przenikliwością.
Schomberg podniósł ręce i opuścił je potem zwolna.
— Jakżeby mogło być inaczej? Wracał do kraju — i zatrzymał się po drodze w tym hotelu. Niech pan zapyta ludzi. Czy to możliwe, żeby z sobą pieniędzy nie zabrał?
Ricardo zamyślił się. Nagle podniósł głowę i zauważył:
— Sterować przez pięćdziesiąt godzin na północo-wschód, co? Nie można powiedzieć, żeby to były wyraźne dane żeglarskie! Słyszałem o ludziach, którzy nie trafili do portu przy dokładniejszych wskazówkach. Czy może mi pan powiedzieć, jakie tam są warunki przy lądowaniu? Ale przypuszczam, że pan tej wyspy nigdy na oczy nie widział.
Schomberg przyznał że nigdy jej nie widział, tonem człowieka, który winszuje sobie, że się nie pokalał zetknięciem z czemś wstrętnem. Nie, oczywiście, że nie. Nigdy nie miał w tamtych stronach żadnego interesu. Ale cóż z tego? Zapewnił pana Ricardo, iż może mu polecić drogowskaz tak niezawodny, ze nikt nie mógłby sobie życzyć lepszego. Zaśmiał się nerwowo. Nie trafić do wyspy! Niechże kto spróbuje nie trafić do schronienia tego nikczemnego Szweda, znalazłszy się w odległości czterdziestu mil od Samburanu!
— Co pan powie o słupie dymu w dzień, a łunie ognistej w nocy? Blisko wyspy jest czynny wulkan, który ślepemu wskazałby drogę. Czegóż panu więcej potrzeba? Czynny wulkan jako drogowskaz!
Wykrzyknął te słowa z radosnem uniesieniem, poczem zerwał się i wytrzeszczył oczy. Na lewo od bufetu uchyliły się drzwi i pani Schomberg, ubrana do popołudniowej pracy, stanęła naprzeciw niego, oddzielona całą długością pokoju. Zawahała się chwilę z ręką na klamce, poczem weszła i wsunęła się na swoje miejsce, gdzie zasiadła aby patrzeć prosto przed siebie, jak codzień.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.