Zwycięstwo (Conrad)/Część III/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwycięstwo
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Victory
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



I

Tropikalna przyroda była łaskawą dla upadłego przedsiębiorstwa. Spustoszenie budynków Podzwrotnikowej Spółki Węglowej zostało osłonięte od strony morza, skąd badawcze oczy byłyby mogły dostrzec rozsypujące się szczątki żywotnego dawniej osiedla — jeśli istniały wogóle takie oczy, któreby się specjalnie kopalnią interesowały — przez współczucie czy przez złośliwość.
Heyst siedział długie miesiące wśród tych szczątków, ukrytych tak litośnie w trawie wyrosłej podczas dwu deszczowych pór roku. Otaczającą go ciszę przerywał tylko odległy łoskot grzmotu, szelest deszczu smagającego liście wielkich drzew, szum wiatrów targających konarami lasu i huk krótkich fal, które się o brzeg rozbijały — a wszystkie te odgłosy były raczej bodźcem niż przeszkodą dla samotnych jego rozmyślań.
Rozmyślanie jest zawsze — przynajmniej u człowieka białego — ćwiczeniem polegającem w mniejszym lub większym stopniu na zadawaniu sobie pytań. Heyst rozmyślał z prostotą nad tajemnicą swych czynów i odpowiedział sobie uczciwą refleksją:
— Widać jest we mnie — mimo wszystko — bardzo wiele z pierwotnego Adama.
Pomyślał także — a miał przytem wrażenie że dokonywa odkrycia — iż niełatwo wykorzenić z siebie tego prarodzica. Najstarszy głos na świecie to właśnie ten który nigdy mówić nie przestaje. Gdyby mógł istnieć człowiek, zdolny uciszyć władcze echa tego głosu, byłby się nim stał ojciec Heysta przez swoje pogardliwe, nieugięte odrzucenie wszelkiego wysiłku; ale widać i on tego nie potrafił. W jego synu było bardzo wiele z naszego pierwszego przodka, co ledwie powstawszy z błota niebiańskiej formy, zabrał się do przeglądu zwierząt w raju i nadawania im imion — w tym raju, który miał tak szybko utracić.
Działanie — to pierwsza myśl, a może pierwszy impuls na ziemi! To wędka, z przynętą w postaci złudy postępu, przeznaczona do tego by wyprowadzać z nicości nieprzeliczone roje pokoleń.
— I ja, syn swego ojca, dałem się także złowić jak najgłupsza z ryb — rzekł Heyst do siebie.
Cierpiał. Bolał go widok własnego życia, które powinno było się stać arcydziełem wzniosłości. Miał zawsze w pamięci ostatni wieczór z ojcem spędzony. Pamiętał jego wychudłe rysy, gąszcz białych włosów i cerę jak z kości słoniowej. Kandelabr o pięciu świecach stał na stoliku obok jego fotela. Rozmawiali już długi czas. Hałasy uliczne zamarły jeden po drugim, aż wreszcie w blasku księżycowego światła domy londyńskie przybrały wygląd grobowców na opuszczonym, zaniedbanym cmentarzu nadziei.
Heyst wsłuchiwał się w słowa ojca. Wreszcie po chwili milczenia zapytał — gdyż był wtedy jeszcze bardzo młody:
— Czyż nie można znaleźć drogowskazu?
Ojciec Heysta był owej nocy w szczególnie łagodnem usposobieniu. Księżyc płynął po bezchmurnem niebie nad zbrukanemi cieniami miasta.
— Więc zawsze jeszcze w coś wierzysz? — rzekł ojciec jasnym głosem, który od niedawna znacznie był osłabł. — Wierzysz może w ludzi — w krew i ciało! Głęboka, jednaka dla wszystkich pogarda prędkoby usunęła twą wiarę. Ale ponieważ nie stać ciebie na to, radzę ci uprawiać ten rodzaj pogardy, który nazywa się litością. Ta pogarda jest może najłatwiejsza — ale pamiętaj zawsze, że czemkolwiek jesteś — równie jesteś godzien litości jak wszyscy: tylko sam nigdy się tej litości nie spodziewaj.
— Więc jak postępować? — westchnął młody człowiek, patrząc w ojca siedzącego sztywno na fotelu z wysokiem oparciem.
— Patrzeć — i nie odzywać się nigdy — brzmiały ostatnie słowa człowieka, który spędził życie, dmąc w straszliwą trąbę, i napełnił niebo i ziemię spustoszeniem nie zauważonem przez ludzkość zdążającą swemi drogami.
Tej samej nocy stary Heyst umarł w łóżku tak spokojnie, że znaleziono go leżącego na boku jak zwykle, z ręką pod policzkiem i lekko zgiętemi kolanami. Nawet nóg nie wyprostował.
Syn pochował umilkłego burzyciela systemów, nadziei i wierzeń. Zauważył że śmierć tego człowieka, który potępiał życie tak gorzko, nie zamąciła biegu życiowego strumienia, gdzie mijają się ludzie stłoczeni jak atomy pyłu, kręcąc się i popychając nawzajem, niby figurki wycięte z korka i obciążone ołowiem, aby mogły zachować dumną, wyprostowaną postawę.
Po pogrzebie Heyst siedział samotnie o zmierzchu, a rozmyślania jego skrystalizowały się w wyraźną wizję strumienia, gdzie potrącające się głupio, kiwające się i kręcące figurki dążyły niepowstrzymanie naprzód i nie zdradzały żadnym znakiem, że głos na wybrzeżu nagle zamilkł... Tak. Zjawiło się tylko kilka pośmiertnych wzmianek, błahych naogół, wśród których były i grubijanskie obelgi. Syn przeczytał je wszystkie z posępną obojętnością.
— Nienawiść i wściekłość lęku przemawia przez nich — rzekł sobie — a także zraniona próżność. Mijając nas, wykrzykują swoje marne zaczepki. Powinienem chyba także ich nienawidzieć...
Spostrzegł że oczy mu zwilgotniały. Nie chodziło mu o to, że ten człowiek był jego ojcem. Dla niego była to tylko zewnętrzna okoliczność, która nie mogła sama przez się wywołać tego wzruszenia. Nie! Ale odczuł tak bardzo brak tego człowieka, ponieważ patrzył na niego przez tyle lat. Zmarły trzymał go obok siebie na brzegu strumienia. A teraz Heyst poczuł dotkliwie, że jest na tym brzegu samotny. W swej dumie postanowił do strumienia nie zstąpić.
Kilka łez stoczyło się powoli po jego twarzy. W pokojach napełniających się zmierzchem zdawał się błądzić jakiś cień posępny i niespokojny, nie mogący znaleźć dla siebie wyrazu. Młodzieniec wstał z dziwnem wrażeniem, że ustępuje przed czemś nieuchwytnem, co chce objąć dom w posiadanie. Wyszedł na dwór i zamknął drzwi za sobą. W dwa tygodnie później zaczął swoje podróże — aby „patrzeć i nie odzywać się nigdy“.
Starszy Heyst zostawił trochę pieniędzy i sprzętów — książek, stołów, krzeseł i obrazów, które miały prawo uskarżać się na bezlitosne opuszczenie po wielu latach wiernej służby; i w rzeczach bowiem jest dusza. Heyst — nasz Heyst — widywał je często w myśli, nieme a pełne wyrzutów, osłonięte pokrowcami i zamknięte zawsze w tych samych pokojach, het pod Londynem. Odgłosy hałasów ulicznych docierały tam niewyraźnie, a niekiedy przenikało i trochę słońca, gdy podnoszono od czasu do czasu rolety i otwierano okna zgodnie z rozporządzeniem, które Heyst wydał odjeżdżając, a o którem później przypominał. Możnaby mniemać że w wyobrażeniu Heysta świat nie zasługiwał na to, aby się z nim zetknąć, i niedość był może realnym aby można go było zrozumieć; jedynie te przedmioty bliskie jego dzieciństwu i młodości i związane z pamięcią o starym ojcu były rzeczywistością, czemś co istnieje samo przez się. Nie sprzedałby ich nigdy, ani nawet poruszył z miejsc, które zajmowały gdy patrzył na nie po raz ostatni. Kiedy zawiadomiono go z Londynu, że kontrakt wynajmu już wygasł i że ów dom wraz z kilku innemi, podobnemi do siebie jak ziarnka grochu, przeznaczony jest na zburzenie, zmartwił się tem nadzwyczajnie.
Znajdował się już wówczas na szerokiej drodze ludzkich niekonsekwentnych czynów. Podzwrotnikowa Spółka Węglowa już istniała. Posłał instrukcje, aby mu niektóre ze sprzętów wysłano na Samburan, zupełnie jak gdyby był zwykłym, łatwowiernym człowiekiem. Rzeczy przybyły, wyrwane z długoletniego spoczynku; było tam dużo książek, kilka krzeseł i stołów, olejny portret ojca, którego twarz zdumiała Heysta młodym wyglądem, ponieważ pamiętał go jako znacznie starszego; drobne przedmioty jak lichtarze, kałamarze i figurki z gabinetu ojca zdziwiły Heysta, tak bardzo były stare i zniszczone.
Dyrektor Podzwrotnikowej Spółki Węglowej, rozpakowując te sprzęty na werandzie, w jedynem zacienionem miejscu jak gdyby oblężonym przez okrutne słońce, czuł się zapewne wobec tych relikwij jak odszczepieniec pełen skruchy. Obracał je czule w rękach i może to właśnie ich obecność związała go z wyspą w chwili, gdy ujrzał całą bezcelowość swego odszczepieństwa. Czy z tej czy z innej przyczyny, Heyst pozostał na wyspie, którą każdy na jego miejscu z ochotą byłby porzucił. Zacny Davidson wykrył, że Heyst jest wciąż na Samburanie, ale nie wykrył przyczyn, które Heysta tam zatrzymały i zainteresował się w prawdziwie ludzki sposób dziwną jego egzystencją; jednocześnie zaś wrodzona delikatność Davidsona nie pozwalała mu przeszkadzać tamtemu człowiekowi w jego samotniczem życiu. Nie mógł oczywiście zgadnąć że Heyst, zostawszy sam jeden na wyspie, nie czuł się ani bardziej, ani mniej samotny niż w jakiemkolwiek innem miejscu, opustoszałem czy pełnem ludzi. Davidsonowi chodziło tu — jeśli można tak się wyrazić — o niebezpieczeństwo głodu duchowego; ale Heyst był duchem, co odrzucił wszelką strawę zewnętrzną i żywił się dumnie własną pogardą dla zwykłych, ordynarnych potraw, które życie podsuwa pospolitym ludzkim apetytom.
Ciało Heysta również nie było na głód narażone, choć Schomberg tak twierdził stanowczo. Wkrótce po założeniu Spółki zaopatrzono wyspę w żywność tak obficie, że po zwinięciu kopalni pozostało jeszcze wiele zapasów. Głód nie zagrażał więc Heystowi, a nawet i jego osamotnienie nie było zupełne. Z tłumu sprowadzonych robotników chińskich został jeden na Samburanie — samotny i dziwny — niby jaskółka opuszczona po odlocie swego stada.
Wang nie był zwykłym kulisem. Służył już przedtem u białych ludzi. Układ między nim a Heystem polegał na kilku słowach, które wymienili tego samego dnia, gdy ostatnia seria kulisów opuszczała Samburan. Heyst, wsparty o balustradę werandy, przypatrywał się ich odjazdowi taki spokojny napozór, jak gdyby nigdy nie był odstąpił od zasady, że świat jest dla mądrych ludzi tylko zabawnem widowiskiem. Wang obszedł dom naokoło i stanąwszy u stóp werandy, podniósł żółtą, szczupłą twarz.
— Wszystko skończyć? — zapytał.
Heyst skinął zlekka głową, patrząc w stronę molo na gromadę błękitno odzianych postaci o żółtych twarzach i łydkach. Zaganiano właśnie kulisów do łódek wynajętego parowca, który stał na kotwicy dość daleko od brzegu i wyglądał jak malowany statek na malowanem morzu; malowany jaskrawemi kolorami, bez cieniowania, bez wyczucia, z brutalną dokładnością.
— Pośpiesz się, bo cię tu zostawią.
Ale Chińczyk nie poruszył się wcale.
— Ja zostać — oświadczył. Heyst spojrzał na niego wdół po raz pierwszy.
— Chcesz tu zostać?
— Tak.
— Czem byłeś? Jakie tu miałeś zajęcie?
— Garson na sala.
— Chcesz zostać ze mną jako służący? — pytał zdumiony Heyst.
Chińczyk przybrał niespodziewanie błagalny wyraz twarzy i rzekł po chwili milczenia:
— Można.
— To od ciebie tylko zależy. Zamierzam tu pozostać — może nawet i bardzo długo. Nie mam prawa zmusić cię do wyjazdu, jeżeli jechać nie chcesz, ale nie rozumiem pocobyś tu miał siedzieć.
— Znaleźć żona — zauważył Wang obojętnie i odmaszerował, zwracając się tyłem do bulwaru i dalekiego, wielkiego świata, uosobionego w parowcu czekającym na swoje łodzie.
Heyst dowiedział się niebawem, że Wang namówił jedną z kobiet wsi Alfuro aby z nim zamieszkała. Wieś Alfuro była położona na zachodnim brzegu wyspy, po drugiej stronie środkowego pasma wzgórz. Wang osiadł z tą kobietą na najdalszym krańcu polanki należącej do Spółki. Był to ciekawy wypadek, ponieważ plemię Alfuro, przerażone nagłą inwazją Chińczyków, zatarasowało ścieżkę prowadzącą przez grzbiet górski, ściąwszy kilka pni, i nie przekraczało tej granicy. Kulisi odnosili się naogół podejrzliwie do tego nieszkodliwego rybackiego plemienia, którego charakterystyczną cechą była wybitna łagodność, i trzymali się również zakreślonych granic, nie usiłując chodzić na drugą stronę wyspy. Wang stanowił imponujący wyjątek. Musiał być najwidoczniej niezwykle pociągający, czego Heyst dostrzec nie umiał, a może był niezwykle wymowny. Usługi jego żony w stosunku do Heysta ograniczały się do tego, że Wang został przykuty do miejsca jej wdziękami — które zresztą pozostały nieznane dla białego, ponieważ nie zbliżała się nigdy do zabudowań. Stadło mieszkało na skraju lasu i czasem widać było zdala kobietę, patrzącą w stronę willi z oczyma ocienionemi ręką. Nawet na odległość wydawała się płochliwem, dzikiem stworzeniem i Heyst, nie chcąc niepotrzebnie wystawiać na próbę jej pierwotnych nerwów, unikał skrupulatnie tamtej strony polanki podczas przechadzek.
Pierwszego dnia — a raczej pierwszej nocy — po rozpoczęciu pustelniczego życia doszły go z tamtej strony niewyraźne odgłosy hucznej zabawy. Okazało się że kilku krajowców z plemienia Alfuro — przyjaciół i krewnych owej kobiety — ośmielonych wyjazdem obcych najeźdźców, odważyło się przekroczyć górską przełęcz na zaproszenie Wanga, aby wziąć udział w uroczystości podobnej do wesela. Ale był to jeden jedyny wypadek, że głosy silniejsze od brzęczenia owadów zamąciły głęboką ciszę polanki. Krajowcy nigdy już nie zostali zaproszeni. Wang nietylko potrafił żyć w zgodzie z prawidłami przyzwoitości, ale miał ustalone poglądy na organizację domowego życia. Po pewnym czasie Heyst zauważył, że Wang przywłaszczył sobie wszystkie klucze. Każdy klucz poniewierający się po mieszkaniu znikał z chwilą gdy Wang przeszedł przez pokój. Wkrótce te klucze, które nie pasowały do składów i pustych domków i nie mogły uchodzić za wspólną własność społeczności złożonej z dwóch osób, Wang zwrócił właścicielowi, związane w pęk kawałkiem sznurka. Heyst znalazł je rano obok swego talerza. Chwilowego braku kluczy nie odczuł wcale, ponieważ nigdy nic nie zamykał — ani szuflad, ani kufrów. Heyst nie odzywał się wcale do Wanga. Wang także nic nie mówił. Może był zawsze małomówny, a może wpłynął na niego duch tej miejscowości, który był niewątpliwie duchem milczenia. Zanim Heyst z Morrisonem wylądowali w zatoce Czarnych Djamentów i nadali jej tę nazwę, ów kraniec Samburanu nie słyszał prawdopodobnie nigdy ludzkiego głosu. Nietrudno było milczeć w towarzystwie Heysta, który pogrążał się w otchłani rozmyślań nad książkami i trwał w niej, póki cień Wanga padający na kartki i dźwięk szorstkiego, cichego głosu, wymawiającego malajskie słowo „makan“, nie wezwały go do stołu.
W swojej rodzimej chińskiej prowincji Wang mógł być dawniej serdecznym, prostym i wesołym człowiekiem, ale na Samburanie oblókł się w tajemniczą niewzruszoność; nie zdawał się wcale urażony tem że zwracano się do niego tylko pojedynczemi słowami, których przeciętna liczba nie sięgała dziennie pół tuzina. Odpłacał tem samem. Należy przypuścić że jeśli ten przymus milczenia mu dokuczał, umiał go sobie powetować, wróciwszy do swej towarzyszki z plemienia Alfuro. Wyruszał do niej zawsze z zapadnięciem zmierzchu, znikając nagle z willi o swojej godzinie niby jakiś zwarjowany chiński duch z warkoczem, ubrany w białą kurtkę i straszący ludzi we dnie. Wang uległ niebawem głównej namiętności swoich rodaków; często można było widzieć jak kopał ziemię górniczym kilofem naokoło swego szałasu, między potężnemi pniami ściętych drzew. Po niejakim czasie odkrył w jednym z pustych składów zardzewiałą ale zdatną do użytku łopatę i zapewne radził z nią sobie doskonale; jednak nic z tego nie można już było zobaczyć, ponieważ zadał sobie trud rozebrania na kawałki jednego z szałasów Spółki i z tego materiału zbudował wysoki, bardzo gęsty płot naokoło swego kawałeczka ziemi, jak gdyby hodowla warzyw była opatentowanym wynalazkiem, albo groźną i świętą tajemnicą powierzoną jego rasie.
W braku innego materjału do obserwacji Heyst śledził zdaleka postępy ogrodniczej pracy Wanga i przedsięwzięte przez niego środki ostrożności; bawiła Heysta myśl, że to on we własnej osobie stanowił wyłączny rynek zbytu dla jarzyn. Chińczyk znalazł w składach kilka paczek z nasionami i zasiał je, posłuszny nieodpartemu impulsowi. Zamierzał uzyskać w przyszłości od swego pana zapłatę za jarzyny, które hodował, czyniąc zadość instynktowi. I Heyst, patrząc w milczeniu na milczącego Wanga, który krzątał się po domu spokojnie i systematycznie, zazdrościł Chińczykowi posłuszeństwa wobec instynktu, zazdrościł tej potężnej a prostej celowości, która czyniła z jego życia coś prawie automatycznego przez tajemniczą precyzję faktów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.