Zwyczajne życie/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwyczajne życie |
Wydawca | J. Przeworski |
Data wyd. | 1935 |
Druk | B-cia Drapczyńscy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Obyčejný život |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wspólny świat wielu dzieci to już coś zupełnie innego. Dziecko osamotnione zapomina o sobie i o wszystkiem, co je otacza i to zapomnienie czy zapamiętanie, wyprowadza je poza czas. Do wspólnych zabaw dzieci zostaje wciągnięte i dalsze otoczenie, a nad ich światem powszednim panują prawa pór roku. Żadna nuda nie zdoła przymusić chłopców, żeby w świnkę grali latem. W świnkę grywa się wiosną, jak tylko rozmarznie ziemia. Jest to prawo tak bezwzględne, jak to, które każe kwitnąć śniegułkom, a mamusiom piec na Wielkanoc placki i babki. Później dopiero przychodzi kolej na gonionego i chowankę, podczas gdy wakacje letnie są dobą awanturniczych wypraw na połów koników polnych, albo do zakazanych kąpieli w rzece. Żaden szanujący się chłopak nie poczuje w lecie potrzeby niecenia ognisk, bo to się robi dopiero na jesieni, kiedy się zaczyna puszczać latawce.
Wielkanoc, wakacje letnie i Boże Narodzenie, jarmark, odpust i kiermasz, to daty wielce ważne i głębokie przedziały w czasie. Rok dziecięcy ma swoje prawa i jest obrzędowo rozczłonowany według pór roku. Dziecko samotne igra z wiecznością, podczas gdy gromada dzieci igra z czasem.
W dziecięcej gromadzie synalek stolarza nie był osobistością, która wysuwałaby się na czoło. Lekceważono go potrosze i pokpiwano sobie z niego, że jest maminym synkiem i że się wszystkiego boi. Ale czyż nie miał na Wielkanoc kołatki, którą zrobił mu pan Marcinek? Czy mało miał drzewa na miecze, i klocków, gdy były na co potrzebne? Drzewo to materjał bardzo cenny. Czemże był w porównaniu z nim chłopak szklarza, ze swojemi brudnemi grudkami kitu? Co innego chłopak malarza! Pewnego razy wymalował sobie całą twarz ultramaryną i od tego czasu cieszył się wielkim szacunkiem. Ale na podwórzu stolarza były deski, na których można było huśtać się w wielkiem skupieniu i bez niepotrzebnego gadania. Czyliż i huśtanie nie jest rodzajem odrywania się od ziemi, a więc wyczynem spełniającym wszelkie pragnienia! Niech sobie malarczyk maluje twarz na niebiesko! Nigdy nie został zaproszony na huśtawkę.
Gra jest grą, rzeczą poważną, sprawą honoru; niema w grze żadnej równości, lecz jedynie wygrywanie albo przegrywanie. Nie byłem ani najśmielszym, ani najmocniejszym z naszej paczki i zdaje mi się, że cierpiałem z tego powodu. I nie pocieszało mnie bynajmniej, że ojca mego policjant salutował, a malarza — nie. Gdy ojciec mój wdziewał czarny długi surdut, aby udać się do rady miejskiej, trzymałem się go za gruby palec i próbowałem robić kroki równie wielkie jak on. Niechże się gapią smyki jaki to pan z mego ojca, co nawet podczas rezurekcji jest jednym z czterech niosących baldachim nad księdzem proboszczem! Zaś w wigilję jego imienin przychodzą muzykanci i ładnie grają na jego cześć. Ojciec stoi na zaprożu, oczywiście bez fartucha i z dostojeństwem przyjmuje hołd imieninowy. Ja zaś upojony słodką udręką pychy rozglądam się po rówieśnikach, którzy z nabożeństwem wsłuchują się w dźwięki muzyki, z dreszczem przeżywam szczyt ziemskiej chwały i dotykam ojca, żeby było wiadomo, iż należę do niego. Ale już nazajutrz chłopcy o chwale mojej nawet słyszeć nie chcieli. Znowu byłem tym, który niczem się nie wyróżniał i którego nikt nie chciał słuchać, chyba, że zaprosiłbym jednego z rówieśników, żeby się pohuśtał na podwórzu. Właśnie, że nie zaproszę, choćbym się i sam nie miał huśtać! I z żalu i z uporu postanawiałem wyróżniać się przynajmniej w szkole.
∗ ∗
∗ |
Szkoła to znowu całkiem inny świat. Tam różnią się dzieci nie według ojców swoich, ale według imion. Nic to już nie znaczy, że jeden z nich jest synem szklarza, a drugi szewca; cała różnica w tem, że jeden nazywa się Adamiec, a drugi Baran. Dla małego stolarczyka szkoła była zdarzeniem tak wielkiem, że długo nie mógł się z niem uporać. Dotychczas należał do domu, do rodziny i do paczki swych rówieśników, a teraz oto siedział straszliwie osamotniony między czterdziestu smykami, których naogół nie znał i z którymi nie miał nic wspólnego.
Ba, gdyby tu z nim siedział tatuś, albo mamusia, albo przynajmniej czeladnik Franc, czy choćby tylko smutny i szczupły pan Marcinek, to już byłoby całkiem inaczej. Trzymałby się za połę jego surduta i nie traciłby łączności ze swoim światem. Czułby się pod tą ochroną zupełnie pewny siebie. Chciało mu się płakać, ale bał się, że tamci wszyscy śmiać się z niego będą. Nigdy nie zadomowił się w swej klasie nadobre.
Wszyscy inni pokumali się z sobą odrazu i kuksali się pod ławkami, ale im było dobrze, bo w domu nie mieli ani warsztatu stolarskiego, ani ogródka z patyków wysypanego trocinami, ani siłacza Franca, ani pana Marcinka. Nie mieli za czem tęsknić. Mały stolarczyk siedział w mrowisku klasy zamilkły i z gardłem zaciśniętem.
Pan nauczyciel zbliżył się do niego. — Jesteś grzeczny i spokojny chłopiec — rzekł z uznaniem. Chłopczyk zaczerwienił się, a do oczu rzuciły mu się łzy szczęścia dotychczas nieznanego. Od tej chwili stał się w szkole grzecznym i spokojnym chłopcem, co naturalnie oddzielało go tem gruntowniej od całej klasy.
Ale w życiu dziecka szkoła staje się jeszcze jednem wielkiem doświadczeniem: w niej poraz pierwszy dziecko spotyka się z hierarchicznym ładem życia. Przed szkołą trzeba było oczywiście słuchać i tego i owego: naprzykład rozkazuje mamusia, ale mamusia jest nasza i gotuje dobre rzeczy, mamusia całuje też i głaszcze; tatuś rozzłości się czasem, ale często-gęsto można wdrapać się na jego kolana i trzymać się go za gruby palec. Inni dorośli strofują niekiedy i wymyślają, ale z tego sobie nikt nic nie robi. Ucieka się poprostu.
Natomiast pan nauczyciel — — — to już inna sprawa. Pan nauczyciel jest właśnie od tego, aby napominać i rozkazywać. I nie można przed nim uciec, ani się schować, można tylko czerwienić się i wstydzić straszliwie. I nigdy nie wdrapiesz się na jego kolana, nigdy nie złapiesz go za biały wymyty palec, zawsze jest nad tobą, niedostępny i nietykalny.
Zaś ksiądz proboszcz znaczy jeszcze więcej: gdy pogłaszcze cię po głowie, to jesteś nietylko pogłaskany, lecz wyróżniony i wywyższony nad wszystkich innych i dobrze musisz uważać, żeby ci się z nadmiaru szczęścia nie rzuciły łzy do oczu.
Dotychczas miał chłopaczek swój własny świat, a raczej dokoła niego było mnóstwo tajemniczych zamkniętych dlań światów, mianowicie świat piekarza, kamieniarza i wszystkich innych. Teraz cały świat dzieli się na dwie części: jedna część to ta, do której należy pan nauczyciel i ci, co mogą z nim rozmawiać; pan aptekarz i doktór, i notarjusz, i sędzia, druga część to ten świat, do którego należą tatusiowie i ich dzieci. Tatusiowie siedzą w swoich warsztatach i wychodzą tylko na zaproże, jakby się musieli trzymać swoich domów. Ale tamci ludzie ze świata wyższego, spotykają się na rynku, kłaniają się sobie szerokim gestem i przystają z sobą, albo odprowadzają się kawałek drogi. A w gospodzie przy rynku jest dla nich biało nakryty stół, gdy inne stoły nakryte są czerwono czy też niebiesko w białą kratkę. Ich stół wygląda niemal jak ołtarz.
Dzisiaj wiem, że ten biały obrus nie był znowu taki niewymownie czysty, że ksiądz proboszcz był to zatabaczony poczciwy tłuścioch, a pan nauczyciel — stary prowincjonalny kawaler z czerwonym nosem, ale wtedy byli oni dla mnie uosobieniem czegoś wyższego i niemal nadludzkiego. Był to pierwszy podział świata według dostojeństwa i mocy.
Byłem spokojnym i pilnym uczniakiem, stawianym innym uczniom za przykład, ale w duchu podziwiałem zazdrośnie malarczyka, łobuziaka spod ciemnej gwiazdy, który swojemi łobuzerskiemi wybrykami doprowadzał nauczyciela do rozpaczy, i nawet księdza proboszcza ugryzł kiedyś w palec. Bali się go poprostu i nie wiedzieli, jak zabrać się do niego. Choć go często-gęsto porządnie sprali, łobuziak śmiał się im w oczy. Jego łobuzerski honor nie pozwalał mu zapłakać, choćby się stało nie wiem co.
Któż wie, może to właśnie zadecydowało o życiu mojem, iż malarczyk nie zrobił ze mnie swego towarzysza. Byłbym dał nie wiem co za to, gdyby był chciał zadawać się ze mną. Pewnego razu, djabli wiedzą co wyrabiał, dość, że belka zmiażdżyła mu palce; reszta dzieciaków w krzyk, ale on nic, tylko zbladł i zacisnął zęby. Widziałem go wracającego do domu: prawą ręką podtrzymywał zmiażdżoną lewą dłoń, jakby niósł trofeum. Cały tłum chłopaków szedł za nim powtarzając, że spadła mu na rękę belka. Drętwiałem z przerażenia i współczucia, nogi uginały się pode mną, robiło mi się słabo. — Boli cię? — spytałem go wystraszony. Spojrzał na mnie płonącemi, drwiącemi oczami, pełnemi pychy. — Co ci do tego? — syknął przez zęby. Zostałem na uboczu, odtrącony i zawstydzony.
Poczekaj, ja ci pokażę, ja ci pokażę, jaki jestem wytrzymały! Poszedłem do warsztatu i lewą rękę wsadziłem w imadło do spajania desek, a potem przykręcałem szrubę. Ja wam pokażę! Łzy rzuciły mi się do oczu, aha, teraz boli mnie tak samo, jak jego. Ja mu pokażę! Przykręciłem szrubę jeszcze bardziej, i jeszcze. Już nie odczuwałem bólu, ale byłem chyba w zachwyceniu. Znaleźli mnie omdlałego, z palcami zaciśniętemi w imadle. Dotąd mam końce palców u lewej ręki drętwe. Teraz ta dłoń jest pomarszczona i sucha niby łapa indyka, ale dotychczas jest na niej wypisany ślad — czego właściwie? Mściwej dziecięcej nienawiści, czy może namiętnej przyjaźni?