Zwyczajne życie/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwyczajne życie |
Wydawca | J. Przeworski |
Data wyd. | 1935 |
Druk | B-cia Drapczyńscy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Obyčejný život |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W owym czasie zdarzyło się, że ku miasteczku naszemu zbliżyła się kolej żelazna. Budowano ją od bardzo dawna, ale teraz była już całkiem blisko. Nawet na stolarskiem podwórzu słychać było wybuchy przy wysadzaniu kamienia na zboczu góry. Surowo zakazano nam zbliżać się do kolei, po pierwsze spowodu tych wybuchów dynamitu, a po drugie, mawiano, że tam pracuje różna zbieranina, od której trzeba trzymać się zdala. Poraz pierwszy zaprowadził mnie tam ojciec, żeby mi pokazać, jak się buduje kolej. Trzymałem się kurczowo jego palca i bałem się „tamtych ludzi“. Mieszkali w budach z desek, między któremi suszyła się na sznurkach podarta bielizna, a w baraku największym mieściła się kantyna jakiejś złej i otyłej kobiety, która nie przestawała wymyślać. Na szlaku pracowali półnadzy ludzie z oskardami w rękach. Wykrzykiwali coś do ojca, ale ojciec im nie odpowiadał. Potem pokazał się jakiś człowiek z czerwoną chorągiewką. — Uważaj, zaraz będzie wybuch — rzekł ojciec, a ja złapałem go za rękę tem mocniej. — Nie bój się, przecie jestem przy tobie — uspakaja mnie ojciec z wielką pewnością, a ja oddycham z ulgą i czuję jaki to on potężny i mocny. Gdy on jest blisko, nic złego stać się nie może.
Pewnego razu przy płocie naszego podwórka zatrzymała się obdarta dziewczynka, wtykała nos między sztachety i mówiła coś niezrozumiałego. — Co mówisz? — zapytał Franc. Dziewczynka pokazała mu język i rozzłoszczona paplała dalej. Franc zawołał ojca. Ojciec wsparł się o płot i pyta: — Czego chcesz, mała? — Mała powtórzyła swoje słowa jeszcze szybciej. — Nie wiem, co mówisz — rzekł ojciec uprzejmie. — Któż cię wie, co to za język? Poczekaj tu chwilkę! — I zawołał matkę. — Spojrzyj, co za oczy ma to dziecko. — Miała duże, czarne oczy z bardzo długiemi rzęsami. — Ach jaka śliczna! — zawołała matka z zachwytem. — Czy chcesz jeść? — Dziewczynka nic, tylko patrzy na nią temi dużemi oczami. Matka przyniosła jej kawałek chleba z masłem, ale mała kręciła głową. — Może to Włoszka albo i Węgierka — rzekł ojciec, nie wiedząc co myśleć o dziecku. — Może wreszcie i Rumunka. Któż tam wie, czego ona chce. I poszedł za swoją robotą. Gdy się oddalił, pan Marcinek wyjął z kieszeni dziesiątkę i bez słowa podał ją dziewczynce.
Nazajutrz, gdy powróciłem ze szkoły, siedziała przy naszym płocie. — Przyszła do ciebie — śmiał się Franc, a ja się strasznie gniewałem. Wogóle nie zwracałem na nią uwagi, aczkolwiek ona wydostała z czegoś, co miało być kieszenią, błyszczącą dziesiątkę i oglądała ją tak, abym na nią zwrócił uwagę. Zsunąłem na kupie desek jedną tarcicę, żeby można było huśtać się i usiadłem na jednym końcu deski. Niech sobie ten drugi koniec sterczy prosto w niebo, co mnie to obchodzi? Odwróciłem się tyłem do całego świata, jakiś zachmurzony i wściekły. I nagle deska zaczęła się pode mną delikatnie podnosić. Nie obejrzałem się, ale ogarnęło mnie niezmierne, niemal bolesne szczęście, podrzuciło mnie w górę, szczęśliwego i oszołomionego. Pochyliłem się ku przodowi, aby przeważyć swoją stronę huśtawki, drugi jej koniec delikatnie i płynnie odpowiadał. Okrakiem siedzi na desce dziewczynka i nic nie mówiąc, huśta się milcząco i uroczyście, a naprzeciwko siedzi milczący i uroczysty smyk; nie patrzą na siebie i oddają się huśtaniu ciałem i duszą, albowiem się kochają. Przynajmniej chłopak kocha, chociaż nie umiałby powiedzieć jak bardzo przepełniony jest tem uczuciem, pięknem i dręczącem zarazem. Więc huśtają się bez słowa i niemal obrzędowo, jak najwolniej, żeby było tem uroczyściej.
Była większa i starsza ode mnie, czarnowłosa i ciemna jak czarny kot. Nie wiem, jak jej było na imię i jakiej była narodowości. Pokazałem jej swój ogródek z patyków, ale nawet nań nie spojrzała i niezawodnie nie domyśliła się wcale, że w środku są moje kurki. Zabolało mnie to strasznie i od tej chwili ogródek przestał mnie cieszyć. Ona zaś złapała kocię sąsiada i tuliła je, wystraszone, z wytrzeszczonemi oczami. Z kawałka sznurka potrafiła spleść w palcach taką ładną gwiazdę, jakby czarowała.
Chłopak nie potrafi kochać długo, miłość jest uczuciem zbyt ciężkiem i dręczącem, więc czasem trzeba od niej odpocząć w zwyczajnej przyjaźni, czy koleżeństwie. Chłopcy śmieli się ze mnie, że zadaję się z dziewczynami, co było niedopuszczalne w ich rozumieniu; znosiłem ich docinki po bohatersku, ale przepaść między mną, a nimi pogłębiała się coraz bardziej. Pewnego razu moja przyjaciółka podrapała syna rymarza. Powstała bijatyka, ale wdał się w to malarczyk i wycedził przez zęby wzgardliwie: — Dajcie jej pokój, przecie to dziewczyna! — I splunął jak czeladnik.
Gdyby wtedy był skinął na mnie, byłbym poszedł za nim, zamiast za tem czarnem gąsiątkiem. Ale odwrócił się ode mnie i bandę swoją poprowadził ku innym czynom. Byłem dotknięty do żywego i dusiłem się z zazdrości. — Nie bój się — odgrażałem się w stronę malarczyka, — gdyby nas zaczepili, już jabym im dał! — Ale moja dziewczynka i tak tego nie rozumiała. Pokazała mi język i wogóle zachowywała się tak, jak bym ja był pod jej opieką.
Nastały wakacje i czasem spędzaliśmy razem całe dnie, a dopiero pod wieczór pan Marcinek odprowadzał ją za rękę ku drewnianym barakom za rzekę. Czasem nie przychodziła i wtedy nie wiedziałem, co mam z sobą robić z rozpaczy. Właziłem z książką w swoją kryjówkę i udawałem, że czytam. Zdaleka słychać było wrzaski chłopców, do których towarzystwa już nie należałem, i wybuchy dynamitu przy łamaniu kamienia. Pan Marcinek pochylał się jakby odliczał deski i mruczał ze współczuciem: — Cóż to się stało, że nie przyszła?
Udawałem, że nie słyszę i czytałem jak wściekły, ale czułem z jakąś błogą udręką, jak krwawi mi się serce i że też pan Marcinek o wszystkiem wie. Pewnego razu nie wytrzymałem i poszedłem do niej. Była to ogromna przygoda. Musiałem przejść po kładce przez rzekę, która dnia tego wydawała mi się jakaś straszna i dzika, jak nigdy dotąd. Serce biło mi szybko i niby we śnie zbliżałem się do baraków, które zdawały się być puste. Tylko tłusta gospodyni kantyny głośno krzyczała, a jakaś kobieta w koszuli i spódnicy wieszała bieliznę, ziewając głośno jak wielki pies rzeźnika.
Czarna dziewczynka siedziała przed jednym z baraków na skrzynce, szyła jakieś szmatki, mrugała długiemi rzęsami i z nadmiaru gorliwości wysuwała koniec języka. Bez ceremonji zrobiła mi obok siebie miejsce i zaczęła szybko ładnie opowiadać w swoim obcym języku. Nigdy dotychczas nie miałem uczucia takiego, jak wtedy, że jestem tak strasznie daleko od domu. Jak gdyby tam był inny świat i jakbym już nigdy nie miał wrócić do swoich. Było to uczucie rozpaczliwe i heroiczne. Nagiem, cienkiem ramieniem objęła mnie za szyję i długo, wilgotno, łaskotliwie szeptała mi coś do ucha. Być może, iż w obcym swoim języku mówiła mi, że mnie lubi, a ja byłem szczęśliwy wprost śmiertelnie.
Pokazała mi wnętrze baraku, który był pewno jej mieszkaniem. Panował w nim ciężki od słońca, gorący zaduch i czuć go było psią budą. Na gwoździu wisiała męska kapota, na ziemi leżały szmaty, tu i owdzie stały skrzynie zamiast sprzętów. W baraku było szaro, a jej oczy wpatrywały się we mnie z tak bliska i tak ładnie, że chciało się zapłakać, nie wiem od czego: od miłości, bezradności, czy ze strachu? Usiadła na skrzynce z kolanami podciągniętemi pod brodę, szeptała coś jakby piosenkę i spoglądała na mnie swojemi upartemi, szeroko rozwartemi oczami. Było tak, jakby odprawiała czary. Wiatr zatrzasnął drzwi i nagle zrobiło się zupełnie ciemno. To było straszne, serce biło mi aż w gardle, nie wiedziałem, co się stanie. W ciemności ozwał się cichutki szelest, drzwi się otwarły, a ona stała w nich pod światło i bez ruchu patrzyła na świat. Potem znowu ozwał się wybuch od strony kamieniołomu, ona zaś powtórzyła: — Bum!
Poweselała nagle i zaczęła mi pokazywać, jakie rzeczy umie robić ze sznurków. Bóg wie dlaczego obchodziła się ze mną niby jaka matka, czy niania. Ujęła mnie nawet za rękę i chciała mnie odprowadzić do domu, jakbym był malutki. Wyrwałem jej się i zacząłem jak najgłośniej gwizdać, żeby widziała, co ja zacz. Na kładce zatrzymałem się nawet i spluwałem w wodę; niech widzi, że jestem duży i że niczego się nie boję. W domu pytali, gdzie się wałęsałem; wyłgałem się łatwo, a chociaż kłamałem często i bez trudu, jak wszystkie dzieci, czułem, że tym razem kłamstwo moje jest w jakiś sposób większe i cięższe, niż zazwyczaj. Toteż kłamałem z nadmiarem gorliwości i skwapliwości. Dziwię się, że tego nie poznali.
Nazajutrz przyszła jakby nigdy nic i próbowała gwizdać ustami ułożonemi w dziób. Uczyłem ją z wielką ofiarnością, dzieląc się z nią częścią swej przewagi. Przyjaźń to wielka rzecz. Zato tem łatwiejszemi stawały się moje wędrówki do baraków; gwizdaliśmy na siebie już zdaleka, co ogromnie wzmogło nasze koleżeństwo. Wdrapywaliśmy się na zbocze górskie, z którego widać było pracujących robotników kolejowych; ona wygrzewała się na słońcu niby wąż, ja zaś patrzyłem na strzechy miasteczka i na cebulowatą kopułę kościoła. Jakże daleko było dowsząd! Tam, gdzie połyskuje strzecha z czarnej papy, jest warsztat stolarski; tatuś sapie i mierzy deski, pan Marcinek pokasłuje, a matka stoi na progu i kręci głową: gdzież to się znowu zapodział ten smyk niegodziwy? Tutaj, nigdzie, schowałem się; tu, na słonecznem zboczu, gdzie kwitnie dziewanna, rdest i lwia paszcza; jestem po tamtej stronie rzeki, gdzie stukają oskardy i wybucha dynamit i gdzie wszystko jest całkiem inne. Tu jest takie tajemne miejsce: stąd widać wszystko, a tu nie dojrzy nikt nikogo. A w dole poukładali już szyny i odwożą kamień i piasek w wagonikach. Ktoś wskoczy na wagonik i jedzie sobie z górki na pazurki. Chciałbym i ja tak jeździć i mieć na głowie turban z czerwonej chustki do nosa. A do tego mieszkać w budzie z desek. Pan Marcinek zrobiłby mi taką budę.
Czarna dziewczynka patrzy na mnie uparcie. Jakie to głupie, że nic jej powiedzieć nie mogę! Próbowałem nawet mowy sekretnej: — Jawra ciwri cowroś powrowiewrem, — ale i tego nie rozumiała. Pozostaje tylko jedno: pokazywać sobie język i powtarzać za sobą najstraszliwsze grymasy, żeby ujawnić zupełną zgodność myśli. Albo rzucać kamieniami. W tej chwili kolej na wysuwanie języka. Jej język jest zwinny i cienki jak czerwony wężyk. Wogóle język to rzecz dziwna; zbliska wygląda tak, jakby był zrobiony z samych drobnych różowych ziarenek.
W dole powstaje krzyk, ale tam jest ciągle krzyk. I kto wytrzyma dłużej patrzeć drugiemu w oczy? Rzecz dziwna, jej oczy zdają się być czarne, ale zbliska mają w sobie takie złote i zielone rzeczy; a ta główka w środku, to ja. Nagle jej oczy rozszerzyły się z przerażenia, zerwała się, krzyknęła i zbiegła ze zbocza górskiego wdół.
Zaś tam, wdole, bezładna gromadka ludzi posuwała się ku kantynie. Na torze pozostały tylko porozrzucane oskardy.
Wieczorem wystraszeni ludzie miasteczkowi opowiadali sobie, że jeden z „tych ludzi“ przebił nożem dozorcę. Na śmierć. I już go podobno zabrali żandarmi. Miał na rękach kajdanki, a za nim szła dziewczynka, jego córka.
Pan Marcinek zwrócił ku mnie swoje wielkie piękne oczy i machnął ręką. — A któż tam wie, który z nich to zrobił — mruczał. — Ci ludzie są dziś tu, jutro tam.
Nigdy już jej nie widziałem. Opuszczony i smutny, zaszywałem się między deskami i czytałem wszystko, co mi wpadło w ręce. — Cóż to za grzeczny chłopiec — mawiali sąsiedzi, a ojciec odpowiadał z wielką skromnością: — Żeby tylko z niego coś było!