Zygmuntowskie czasy/Tom IV/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygmuntowskie czasy
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
GŁÓD I MÓR.

Rankiem wiosennym pięciu podróżnych zbliżali się ku Wilnu. Było to w r. 1572, w chwili właśnie, gdy litewska stolica ledwie po strasznym morze i głodzie przychodzić do siebie zaczynała.
Powietrze które z niej wygnało Zygmunta Augusta w roku przeszłym, jeszcze słabe wprawdzie i zmniejszone, grasowało. Okropna ta klęska zostawiła po sobie długo nie zatarte ślady i dłuższą jeszcze straszliwą pamięć kary Bożej. Świetne Wilno Augustowe, to miejsce zwane rozkoszy jego kuźnią, tyle pamiętne sercu, okryte było żałobą.
Przed rokiem jeszcze żyło ono, życiem ulubieńców królewskich, wesołe, jasne, huczne, ludne, bo do stu tysięcy mieszkańców liczące. Zewsząd napływali doń rzemieślnicy, szlachta, panowie, zbiegali się ludzie, chcący swobodnie zarobić na życie. Od lat wielu opuszczone już przez poprzedników Zygmunta dla Krakowa, za młodości jego, pobytem Augusta ożywione naprzód zostało. Tu mieszkał on krótko z Elżbietą, tu poznał Barbarę, tu spędził krótkie szczęście swoje, tu ją pochował wołając, że niewdzięczna Polska kości jej mieć nie będzie!
Pamiątki przywiązały go do tego miasta na zawsze, Wilno odtąd stało mu się ulubionym pobytem, ukochanem schronieniem. O krok od zamku był grób Barbary, a choć wesele brzmiało nie raz na Krzywym grodzie, przebijać je musiało wspomnienie dwóch zmarłych kobiet, zawsze przytomnych pamięci królewskiej. Za panowania Augusta czarodziejsko wzniosła się Litwy stolica. Zamek opuszczony na Swintoroha, rozszerzył się, zajął domy sąsiednie i wystarczyć nie mógł mieszkańcom. Do niego przylgnęły puszkarnie, obok poczęły się wznosić mury kościoła nowego Św. Barbary, przeznaczonego na grób Elżbiecie i Radziwiłłównie. Zamek dolny więcej naówczas obszernością swoją niż wspaniałością zastanawiał. Kilka ogromnych dziedzińców otoczonych gmachami o trzech, dwóch i jednem piętrze zalegały przestrzeń wielką, łącząc się z katedralnym kościołem, z górnym zamkiem i zamkową ulicą. Po nad dachy Krzywego grodu wystawała wysoko latarnia na wieżycy, świecąca żeglującym na Wilii, stroma góra z arsenałem i gruzami kościoła św. Marcina stanowiła tło obrazu. Dalej ciemniały wzgórze Trzykrzyżskie i zarośla Antokolla.
Wielkie komnaty zamkowe teraz już stały pustką, dwór z nich uciekł, kilkunastu sług i straży pilnowali tylko zamku. Nic w nim wewnątrz uderzającego, prócz biblioteki królewskiej i czarnej sali. Czarna sala, o której pisze Górnicki, na pamiątkę zapewne żalu po stracie Barbary pociągniona suknem tego koloru, była upodobanem Augustowi mieszkaniem, jak czarna suknia upodobanym jego ubiorem. Któż nie widzi, porównywając to z jego ostatnich lat rozpustą, że rozpacz niepohamowana wpędziła go w tę przepaść, dała na ręce Sokołom (tak zwał kobiety) i skróciła mu życie. W czarnej sali za całą ozdobę były dwa obrazy, portret Elżbiety i Barbary, naprzeciw siebie. Obie młode, obie z uśmiechem słodkim, obie smutnego oblicza, obie zgasłe bez czasu, obie zabite ręką Bony.
Teraz i biblioteka i Czarna sala i ulubione puszkarnie Augusta — wszystko pustowało.
Bo pustką było Wilno całe.
Niedawno żywe ulice, rynek, przedmieścia stolicy, która odznaczała się tem między miasty polsko-litewskiemi, że w niej najrozmaitsza ukazywała się ludność, martwe stały. Domy kupców ruskich, kupców niemieckich, sklepy Ormian i Turków, kramy żydowstwa zaparte żelaznemi drągi, zamknięte. Na ratuszu kilku tylko burmistrzów, we wrotach bezsilne straże. Rok temu nazad widziałeś tu najdziwniejsze twarze, najosobliwsze stroje, Turków, Ormian, Greków, Tatarów, Żydów, Rusinów, Polaków, Litwę, wszystkie wyznania i wiary ocierały się o siebie. Piątek muzułmanie, sobotę izraelici, niedzielę chrześcjanie święcili, wszystkie języki sąsiednich krajów mogłeś usłyszeć w mieście, teraz cicho, cicho i ledwie kiedy niekiedy dzwon kościelny woła na modlitwę pozostałych i powróconych miastu mieszkańców.
Podróżni wjeżdżający od Ostrej bramy, zatrzymani zostali przez straż naprzód, która pod przewodnictwem burmistrza rozpatrzyła ich papiery, dla dojścia czy nie jechali z zapowietrzonego miejsca. Chociaż Wilno zniszczone już było przez mór, lękano się jeszcze powrotu jego i wznowienia z nową siłą. Przebywszy wrota w których paliła się przed obrazem okiennicami zamkniętym lampa, podróżni wjechali w ulicę. Straszny i dziwny obraz oczy ich uderzył. Domy zdawały się nie zamieszkane, wrota ich pozamykane, okiennice dolnych piątr zaparte. Gdzie niegdzie wyłamane drzwi, wybite zapory, ukazywały ruinę i zniszczenie wewnątrz, jakby po świeżym rabunku, rozrzucone tam i sam sprzęty pokruszone leżały. Wśród ulic, pod gankami kamienic, wygasłe ogniska obrzucone kośćmi zastygły, zostawiwszy na murach sąsiednich czarne okopcone po sobie ślady. Kupy śmiecia, brudów, słomy i kałuże błotniste zawalały przejazd.
Z wzdrgnieniem cofnęli się podróżni przed trupami. Nie można bowiem było wszystkich posprzątać i leżały dotąd nagie, sine, konwulsyjnie pokurczone ciała pomarłych z powietrza i głodu. Niektóre poczwarnie chude zdały się skeletami, bo napróżno głodne tłumy ludu, który się rzucił z okolic przebojem na Wilno, sądząc że się tu wykarmi; napróżno żarły ścierwa, gryzły kości i korę drzew, niedostatek był taki, że wszyscy prawie wymarli. Mór dokonywał tego, co głód nie przeżył. Mieszczanie, urzędnicy, duchowni zakonnicy nawet, musieli uciekać z miasta, a na ich miejsce nagie, rozpasane rozpaczą, wpadły chmury błąkających się po kraju ogłodzonych. W jednej chwili puste domy były odbite, co w nich znaleziono wywleczone, spalone dla ogrzania, zgryzione zębami konających. Po pustych podwórzach widziano kupy upojonych głodem ludzi, w około ogniów na których płonęły drogie sprzęty i bogate szaty. Jedni oszaleli, skakali i krzyczeli, drudzy konali w boleściach, deptani nieludzko, inni śmieli się sami do siebie i zbliżającej śmierci.
Ale wkrótce wrzawa grobowa ludu napływającego do Wilna ustawać poczęła, głód się powiększył, mór wzmógł, trupy secinami zawalały ulice, domy, podwórza, krużganki kościołów, cmentarze. Codziennie wozy ogromne wyrzucały za bramy trupów, codziennie było ich pełno, codzień mniej ludu, który się rozpierzchał lub wymierał. Nareszcie puste zostało Wilno. Gdy nasi podróżni zajechali tu, już tylko reszty moru dogorywały, a grobowa cisza zastąpiła piekielne wrzaski. Ale ślady świeżej przeszłości były żywe jeszcze. Te ciała zmarłych opowiadały straszliwą historją klęski, co kilkadziesiąt tysięcy ludu zniszczyła. Tam matka tuląca dziecię do piersi i w uścisku skośniała, tam starzec zębami trzymający drzewo, które chciał gryźć w głodnej rozpaczy, tam bój dwóch szalonych o ogryzek kości, skończony śmiercią obudwu.
W obliczu niebezpieczeństwa tego, nie było kto by śmiał z nim walczyć lub tamę położyć myślał. Jeden, jeden tylko brat zakonu świeżo wprowadzonego do Wilna na walkę z reformą, jezuita Łukasz Krassowski, pozostał ratować dusze, gdy ciał nie było można. Słuchając spowiedzi zapowietrzonych nędzarzy, sam się zaraził i umarł. Męczennik! Gdy mór ustawać począł i lud zalewający miasto, śmierć wyżarła, powrócili wylęknieni urzędnicy i nieco porządku. Ale ludność rozbiegła i handel nie ośmieliły się jeszcze zajrzeć do miasta.
Wielka też to była murów pustynia. Kościoły w większej części zaparte, ratusz milczący, rynek pusty, tam i sam szczątki pożarów, zniszczeń, ślady śmierci. A środkiem ulic powolnie wlekące się wozy, pełne trupa.
Mniej daleko straszny jest plac boju. Tam wrzawa przynajmniej, tam życie jeszcze obok zgonu i zniszczenia, tam zapał i siła; tu cisza przeraźliwa, zapowiadająca zda się koniec świata.
Pobledli podróżni przebiegając ulicę wiodącą od Ostrych wrót ku zamkowi. Wszędzie jedno a coraz tylko odmiennie się przedstawiając ich spotykało. Zniszczenie i śmierć. Wywabione koni tententem, kilka głów wyjrzały z okien ukradkami z postrachem i skryły się prędko. Św. Jański kościół i naprzeciw niego stojący zbór ewangelicki, oba były puste. Im bliżej zamku tem mniej spotykali trupów i wypalonych domostw. Tu zda się jakieś jeszcze poszanowanie, czy straż pilniejsza przystępu broniła, pusto tylko było. Z domu Halabardników wyglądały kilka wychudłych, zżółkłych przerażeniem twarzy strażników.
— Co za klęska! jakie zmiany! — zawołał jeden z podróżnych. — Trudno poznać to przed chwilą jeszcze tak żywe, tak ludne, tak piękne miasto.
Młody chłopak jadący z czterema innemi odwracał oczy.
— Przerażające ślady zniszczenia!
— Żywej duszy po domach, kościoły zamknięte. Widzicie ten stos przypartych do ściany i do siebie, zapewne dla rozgrzania się ludzi? Wszyscy pomarli!
— To ludność wileńska? spytał chłopiec.
— Nie, odparł jeden z towarzyszących mu, to zbiegli z całego kraju ogłodzeni, co tu ratunku szukali, a śmierć znaleźli. Byłem jeszcze w Wilnie, gdy mór się poczynał, wszyscy kupcy i mieszczanie, oprócz najuboższego tłumu żydowstwa, pouciekali z miasta.
— Zastaną pustkę i domy zrabowane.
— Któż to myślał o rabunku? komu się mógł on przydać?
— O! zawsze się znajdą chciwi, nawet godziną przed skonaniem; a wielu też nie o zbogacenie, ale o ogrzanie tylko chodziło. Biedni palili księgami! rzekł wskazując na niedogaski stosu.
W milczeniu posuwali się dalej.
— Ale nie masz-że już niebezpieczeństwa? spytał chłopak.
— Nie, nie ma, lud wymarł, a lud to go z głodem i sobą przyniósł. Niestało go, powróci da Bóg życie. Macie w tem dowód, kiedy pan wojewoda Narewski (podlaski) do Wilna się udał. Nie jechałby bez potrzeby w ogień.
— Zapewne, dodał drugi, kiedy o nim posłyszą i drudzy powrócą.
— Już i burmistrzowie po bramach i zmarłych przecie zwożą karami na przedmieścia i gdzie niegdzie taki człek żywy się pokaże, a powiadają, że prócz tłumu tego co wymarło, wprzódy nikogo nie było.
— Księża nawet wyjechali, dodał drugi.
W tem się zastanowili u wrót zamkowych, z których blady, drżący, nie młody już mężczyzna bojaźliwie przeciw nim wystąpił.
— A zkąd to Pan Bóg prowadzi?
— Z Krakowa!
— Ho! a zdrowi tam?
— Wszędzie dzięki Bogu, prócz w Wilnie.
— Straszna klęska, odpowiedział wrotny, ledwie tę klęskę przebyłem. Co za życie, co za życie!
— I Bóg was uchował?
— Cudem! cudem! A co oczy moje widziały, tego żaden język nie wypowie.
Podróżni zatrzymali się.
— Toście tylko zapewne widzieli co i my po ulicach.
— A! to tylko ostatki! wzdychając rzekł wrotny. Z wierzchołka wrót, drżący, co chwila obawiając się napaści, ukrywając się od oczu, poglądałem kilka miesięcy, a mnie się zdaje że wieków kilka, na te nieopisane okropności.
— Czemżeście żyli?
— Trochą sucharów, odrobiną wody, którą po kilku tygodni zmienić nie było można. Bo jak wyjść? Rozszarpano by! A potem zaraza! Zdawało się że to nie ludzie ale dzikie zwierzęta, bez pamięci na Boga, na siebie, na śmierć! Nie było rodziny, nie było przyjaźni, był głód tylko. Jeden anioł w czarnej sukni na tysiące szatanów.
— Co za anioł? spytał chłopiec.
— Ksiądz! nowego zakonu, on chodził z wodą, z chlebem i Bożem ciałem od gromady do gromady. A często chwytano go, szarpano, wywracano, bito; często o bochenek suchy walczyły całe seciny ludzi, rozbijając się, goniąc z wrzaskiem po ulicach. Z wierzchu mojej bramy poglądałem na to drżąc, zdawało mi się, że niepodobna abym widok taki mógł przeżyć. A teraz gdy się wszystko dzięki Bogu skończyło, jeszcze gdy zasnę, słyszę te wrzaski pospólstwa, widzę te łuny pożarów. Ciężkie to brzemię na starą głowę takie wspomnienie, dodał wzdychając, można rozum utracić.
Podróżni posunęli się dalej, ale ich wrotny pytać począł:
— A król Jegomość?
— Był w Tykocinie, w Knyszynie teraz.
— Zdrów?
— Jak zawsze.
— Niech go Bóg chowa. Dokądże jedziecie?
— Na Antokol.
— Do kogo? tam tak pusto jak tu!
— Wojewoda Narewski Sapieha przybył do swego pałacu i zajął go.
— Już? zaprawdę odważny.
— A na zamku, nikogo?
— O! było nas dosyć, ale jedni powymierali, drudzy poszaleli i pouciekali ze strachu, teraz powoli przybywają, będą się potem przechwalali, jakby dotrzymali placu. A dalipan, rzekł stary wrotny zamkowy, łatwiej w boju dotrzymać niż w takim ukropie. Przecież dzięki Bogu, ludzkie twarze już się pokazują!
To mówiąc wszedł nazad, widząc oddalających się podróżnych. Ci posunęli się dalej po nad Wilją ku Antokolowi. Na Łabędzim ostrowiu nie było łabędzi Augustowych, głodni je pochwytali, w Zwierzyńcu na Wierszupce zabito zwierz wszystek; wszędzie ślady przejścia tego potoku morowego, niedogarki ognisk, barłogi opuszczone, kości białe. Okolica spustoszona jak po srogiej wojnie. Szopka w której starodawny kościół Ś. Piotra się mieścił z krzyżykiem na dachu, oszczędzona przecie jako miejsce święte, plebanja zaparta, bo proboszcz wyniósł się do Niemęczyna.
W drzewach za kościołem i plebanją ujrzeli podróżni nasi murowany dom wojewody podlaskiego Fryderyka Sapiehy. Ale nim się do niego dostali, zastanowili naprzeciw kościołka i starszy rzekł do chłopięcia:
— Wiecie, dla czegośmy was wywiedli z Krakowa i wierzycie nareszcie, że pan Czuryło i my z nim wespół czyniący, nie jesteśmy zausznikami nieprzyjaciela, ale obrońcami waszemi?
— Tak jest, wiem, wierzę — dziękuję, odparł Staś Sołomerecki, (on to był bowiem), ale powiedzcie mi proszę, dla czegoż matka moja o tem nie wie, czemu to nie z jej wolą, czemu pisać nawet?....
— Mości książę, odrzekł starszy, lękając się o was, matka gotowa była wyrzec się wszystkiego dla ocalenia. Gdyby wiedziała gdzie jesteście, postrach mógłby ją zmusić do wydania tajemnicy. Lepiej żeby opłakawszy chwilę, mogła się później bezpieczeństwem pocieszyć. Dla niej to zarówno jak dla was uczyniono.
Widzicie że w takim razie tajemnica jest konieczną, tajemnica to nawet na dworze Sapiehy.
— Ależ sam wojewoda?
— Sam wojewoda o wszystkiem wiedzieć musi, dodał starszy, to koniecznie, ale nikt więcej. Będziecie nosić imię obce, nieznane, i tu zdaje się Sołomerecki wyszukać was nie potrafi i gdyby nawet znalazł, opieka okryje was silna.
— Lecz czy zechce?
— Mamy silne listy instancjonalne. Tymczasem posłane prośby do Rzymu będą miały czas wrócić zrezolwowane, a wy nauczycie się tu rycerskiego rzemiosła przy znakomitym mężu, który szablą i piórem służył krajowi.
— Jedźmy, rzekł drugi.
— Pamiętajcie, dorzucił starszy, tajemnica dla wszystkich, jedno nie zdradzi was i nowych niepokojów, nowych niebezpieczeństw naprowadzić może. A tutaj nie znajdziecie kto by was tak skutecznie obronił.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.