<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygzaki
Wydawca M. Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Donna e vino dolce la sera
E acido la matina...
I.

Godzina była wieczorna, mrok padał. Przez trzy okna wychodzące na ogród, pełen zieloności i kwiatów, wpadały do salonu odbite blaski chmur jaskrawo zabarwionych... Jedno z nich otwarte było i razem ze światła ostatkiem wpuszczało woń drzew rosą wieczorną oblanych.
W tem półświetle, półcieniu, które dozwalało jeszcze dokładnie rozeznać przedmioty, a nadawało im urok jakiś tajemniczego obrazu w harmonijną zlanego całość — pięknie się bardzo wydawała postać niewieścia, na tle bogato i smakownie przybranego salonu.
W wygodnym fotelu, niedaleko od okna, z książką na kolanach, tylko co rzuconą, wsparta na pięknych kształtów rączce białej, bogatemi pierścieniami przystrojonej — siedziała kobieta, średniego wieku — której lata odgadnąć było trudno..... Wystrojona bardzo starannie, ale skromnie zarazem, widać było, że chciała niemal starszą się wydawać powagą swą, niż była, aby na te lata, jakie przybrała, wydawała się jeszcze świeżą i młodą. Był to typ Balzakowski niewiasty lat 40.
Widać było dobrowolne wyrzeczenie się młodości dla uroku, jaki daje w całym blasku występująca dojrzałość. Twarz bardzo regularnych rysów była dziwnie piękna i spokojna, na czole jasnem ani chmurki, usta łagodnie uśmiechnięte, oczy patrzały w tej chwili nie widząc nic, może w przyszłość, w przeszłość może, ale wzrok ich pełen blasku i ognia, a razem intelligencyi i rozumu, znamionował siłę siebie pewną i samoistną... Nieznajomy nic by nie wyczytał z tej twarzy tajemniczej, która była tem czem chciała, bo na niej życie, co się na innym pisze tak dobitnie, nie zostawiło śladów żadnych. Była li szczęśliwą, czy cierpiała? odgadnąć stawało się nie podobieństwem; — to pewna, że czuła się w tej chwili panią siebie i swych losów, i że w poczuciu tem — królowała... Otaczał ją ten majestat niezależności, który dozwalał się domyślać, że ją oddawna zdobyła, że nic jej nie zagrażało.
Pomimo lat czterdziestu, była to piękność w całem tego wyrazu znaczenia, zachowana troskliwie, świeża, nie obawiająca się jasnego dnia, nie potrzebująca uciekać do środków, jakie daje sztuka, która uwodzi tych tylko, co zwiedzionemi być pragną.
Czarne oczy w powiekach kształtnych zawarte, jaśniały młodością, zaoszczędzoną, na twarzy nie było marszczek, tylko uśmiech umiarkowany, powtarzający się znać często, z dwu stron ust różowych, lekko zarysował dwie drożyny któremi przebiegał... Czarny włos gładko przyczesany na skroni, może gdzie już ze srebrnym się mięszał, ale bujny był i połyskujący. Skroń i czoło gładkie jak kość słoniowa, białe sinemi żyłki lekko zabarwione, miały w sobie dziwnie coś majestatycznego i wspaniałego... Owal lica wprawdzie pełny był, lecz nie raził zbytniem rozlaniem, i zachował linie pewne, którym cała budowa i postawa odpowiadała. Wiele wdzięku było w formach, których wiek skazić ani nadwerężyć nie zdołał. Ślicznych kształtów ramiona białe, przeglądały przez koronkową narzutkę, dłoń na której się opierała, z posągu zdała się odjętą.
Znać też wiedziała o tej piękności swej kobieta, bo choć była sama w salonie, choć zamyślona siedziała, instynktowo przybrała pozę malowniczą, nie wyszukaną, nie wymuszoną, a pełną wdzięku wrodzonego, które istoty wybrane przynoszą z sobą od kolebki, a zachowują — do grobu.
Od koronkowej narzutki począwszy, do wystającego z pod sukni trzewiczka, wszystko co okrywało ją, było najstaranniej dobrane i niezwyczajne nie spospolitowane... Strój pochodził z najwykwintniejszego źródła mody, choć surowo chciał być prostym i skromnym...
Salon i jego pani doskonale się godzili z sobą. Mieszkanie urządzone było ze smakiem, a bez blasku; piętno szczególne miał ten pokój, niepodobny do tych pospolitych i wszędzie jednych bawialni, które przypominają hotele wytwornością i trywialnością swoją.
Sprzęty w większej części były stare, na konsolach widać było ciekawe dzieła kunsztu, na ścianach obrazy w ramach nie błyszczących. W jednej stronie na ładnej sztaludze stał śliczny krajobraz, perła zbioru, ulubieniec pani zapewne. Złoto, którego dziś tak nadużywają dekoratorowie. tu świeciło swą nieobecnością, a drewniane rzeźby nie należały do tych wyrobów tandetnych, które już też spowszedniały. Na starożytnej szafie dwa japońskie wazony, w blasku wieczoru może najjaskrawiej występowały... U drzwi portiery, w oknach draperie, potrafiły także nie być podobne do tych, które tapicerowie zawieszają, była w nich fantazya artystyczna, która, czy pani czy komuś co dom urządzał, musiała być właściwą. Nawet kwiaty w koszu i u okien, i różnobarwnych liści rośliny, — ze staraniem i wyborem były ustawione... jakby mieszkańcy tego pieszczonego salonu sami się o to troskali.
Kobieta sama jedna siedząca w fotelu, z książką na kolanach, zapatrzona gdzieś w dal, zdała się zapominać upływający czas, — myślała. dumała, nieporuszona, a ani czoło białe i gładkie, ni usta pół uśmiechnięte, nie zdradzały dum... W błogim spokoju spoczywała, napawając się życiem... Nagle, głębokie westchnienie wyrwało się z jej piersi, obudziła się, wyprostowała, pogładziła włosy, pochwyciła książkę, która się zsuwać zaczęła, i obejrzała po pustym salonie. Mrok nadchodzący dopiero teraz dał się jej uczuć, bo maleńki zegareczek podniósłszy od pasa, poszukała na nim godziny...
W domu panowała cisza.
Na maleńkim stoliczku obok, był piękny dzwonek bronzowy; po namyśle ujęła go ręką białą — potrzymała chwilę, i lekko, słabo zadzwoniła... Chód się dał słyszeć od przedpokoju, wszedł czarno ubrany kamerdyner, mężczyzna nie młody, surowego oblicza, w białej chustce na szyi.
Kobieta zwróciła zwolna twarz ku niemu...
— Nie wiesz, gdzie panna Julia? — spytała...
— Zdaje mi się że jest z panią St. Flour na przechadzce...
— I dotąd nie powróciły?
Kamerdyner ruszył się, aby przekonać o tem....
— A Emil?
— Jeśli się nie mylę, wyjechał konno.
— Sam?
— Wziął z sobą ze stajni kogoś.
— A ksiądz Maryan?...
— Musi być u siebie...
Wszystkie te pytania, powolnie, spokojnie były zadawane, kamerdyner odpowiadał na nie z uszanowaniem wielkiem i równym spokojem; a miał już, dla sprawdzenia tych wiadomości zapewne, wyjść, gdy we drzwiach od drugiego pokoju zaszeleściła suknia, i w milczeniu weszła krokiem mierzonym młoda panienka, za którą w ślad postępowała nie młoda już osoba, wykwintnie ubrana, z resztkami piękności, niegdyś zapewne bardzo świetnej, dziś tylko wielkiem utrzymywanej staraniem.
Kamerdyner widząc je nadchodzące oddalił się powoli i drzwi za sobą zamknął po cichu.
Panienka była blada, dosyć ładna, onieśmielona jakoś, zmęczona, ubrana skromnie i prawie po dziecięcemu... Był to typ wcale do pięknej pani niepodobny, włosy jasne, oczy blade... rzęsy złote, usta bez barwy, policzki bez krwi, rączki długie i chude... Wyprostowana podeszła do fotelu, na którym siedziała pani, przyklękła zlekka przed nią i pocałowała ją w rękę...
Matka (gdyż panna Julia córką jej była) żywo się wyprostowała i z czułością wymuszoną oddała pocałunek na czole dziewczęcia. Pogładziła jej włosy... uśmiechnęła się... Pani St. Flour też następowała z uśmiechem wdzięcznym, choć nie bardzo naturalnym... i skłoniła się nizko...
Lice kobiety z zamyślonego natychmiast stało się wesołem, i uśmiech ten, którego ślady nawet wśród zupełnego uspokojenia na twarzy były widoczne, wystąpił jakby na rozkaz, zimny, wdzięczny — a nic nie mówiący.
— Byłyśmy z hrabianką Julią na przechadzce — odezwała się sznurując usta pani St. Flour — wieczór prześliczny... herboryzowałyśmy trochę... rysować już było późno...
— I nigdzie nie spotkałyście też Emila? co się z nim stało? — przerwała matka...
— Z dala widziałyśmy, że jechał ze służącym ku dąbrowie — odpowiedziała St. Flour.
— A nie dokazywał?...
— O! nie, koń szedł bardzo spokojnie.
W czasie tych pytań i odpowiedzi panienka stała, trochę się na bok usunąwszy, milcząca, z rękami prawidłowo ułożonemi, wyprostowana, patrząc blademi oczyma obojętnie gdzieś, bez celu. Matka nieznacznie kilka razy zmierzyła ją wzrokiem...
Postawa pani St. Flour, niezmiernie pokorna, uśmiech jej — pochylenie, uwaga z jaką chwytała wyrazy z ust hrabinej wychodzące, przekonywały o posłuszeństwie, powolności bez granic, i chęci przypodobania się.
Rozmowa nieco się wstrzymała, gdy drzwi od sieni otwarły się z kolei i niemi, krokiem cichym, ostrożnym, dyskretnym, wsunął się małego wzrostu, w czarnej długiej sukni mężczyzna, okrągluchny, z twarzą pełną, różową — dużemi oczyma — białemi pieszczonemi rączkami, z włosem krótko ostrzyżonym... W jednej ręce trzymał batystową chusteczką, w drugiej czarny kapelusz miękki, z szerokiemi skrzydłami...
Był to wspomniany ksiądz Maryan... który podszedłszy do hrabiny, z pewną gracyą, stanął i nie schylając ciała, uchylił głowę na piersi tylko, witając ją tym ukłonem wyuczonym... Potem kapelusz położywszy, ręce zatarł i dla harmonii znać, bo i hrabina i pani St. Flour miały uśmiechy na ustach, zaczął się w milczeniu sympatycznie uśmiechać.
Hrabina lekko zmrużyła oczy patrząc nań...
— Emila nie ma jeszcze? spytała.
— Lada chwila przybyć powinien... Ten kochany hrabia — jest regularny jak zegarek... obiecał powrócić przed zmierzchem...
— Moja droga St. Flour, każ że podać herbatę...
Ręką wskazała ks. Maryanowi krzesło... Hrabianka Julia usiadła też po cichu, w kątku, złożyła ręce na kolanach i zaczęła patrzeć w okno... W tem dziecku życie zdawało się jeszcze nie rozbudzone... patrząc na nią przypominały się postacie somnabuliczne... chodziła, obracała się, mówiła, jak senna..
Ksiądz przybyły — czy nie śmiał, czy nie umiał sam rozpocząć rozmowy, usiadłszy, patrzał na własne ręce białe, i bawił się świeżuteńką chusteczką. Hrabina też nie spieszyła z bawieniem domownika, i pani St. Flour miała czas wrócić, nim się na nowo rozpoczęła rozmowa. Usiadła na taburecie opodal, szukając oczyma zwierciadła i poprawiając stroju, który był zamłody, zajaskrawy, a nie ładny... Mnóstwo świecidełek go krasiło... Ogromna kamea spinała wstążkę pod szyją, piękny łańcuszek utrzymywał zegarek u pasa, na palcach, nie dosyć kształtnych, ale opracowanych znakomicie i z wielką sztuką, z glansowanemi paznogciami długiemi, świeciły olbrzymich rozmiarów pierścionki.
Ksiądz Maryan z widocznem staraniem, które do zbytku było uderzającem, spuszczał oczy, unikając wejrzeń p. St. Flour, które żwawo biegały, ale nie zdawały się grozić żadnem niebezpieczeństwem...
Blask, któremi połyskiwały, żywy wprawdzie, miał coś z natury tego ognia, którym próchno jaśnieje... świecił, a nie palił wcale.
Właśnie drzwi sali jadalnej, w której zastawiona była herbata, otwierał stary kamerdyner, gdy od sieni wszedł wyprostowany, w rajtroku, ubrany bardzo prawidłowo, z chusteczką w kieszonce na piersiach umieszczonej, spodziewany od dawna hrabia Emil...
Był to młody panicz, wybornie wystylizowany, sztywny, ukrochmalony, baczny na każdy ruch, aby, broń Boże, naturalnym nie był, niezmiernie przyzwoity, — twarzy młodej, ani ładnej, ani brzydkiej, trochę do siostry podobny, a nic a nic do matki... W nim może było więcej życia niż w hrabiance Julii, ale ono starannie się ukrywało i było pokryte takim werniksem nie przebitym, że się bardzo rzadko zdradzało.
Dosyć słusznego wzrostu, kształtny, hrabia Emil miał już w postawie i ruchach ten rodzaj pańskiej dumy, która, przy najpiękniejszych formach — wyszukanej grzeczności, odpycha i trzyma istoty drugorzędne w oddaleniu.
Zbliżając się jednak do matki, hrabia zmiękł jakoś, uśmiech był na porządku dziennym, i przyszedł ją w rękę pocałować, z czułością, która podobną była do wyuczonej. Hrabina się podniosła żywo, płacąc tąż samą monetą, jeszcze wyraziściej, ucałowała w głowę, pogłaskała po twarzy, rysom wszystkim starając się nadać wyraz macierzyńskiego zachwycenia.
— Mój drogi Milciu... ale czy nie za długo trwała ta przejażdżka. Czy koń nie brykał? Ja bo się zawsze boję, gdy jedziesz... Powiadam sobie że te męzkie eksercycye są de rigueur, a serce moje się trwoży! Nie darmo jestem matką.
— I jaką matką! — westchnęła St. Flour — a ksiądz ku niebiosom podniósł oczy, jakby je wzywał na świadectwo.
Emil mruknął coś tak niezrozumiałego pod nosem; uspakajając mamę, że chyba on jeden i jej macierzyńskie serce, zrozumieć to mogło.
Wszyscy wstali, aby przejść do herbaty, i pod przewodnictwem hrabiny, która wyprostowana poszła pierwsza, postępowali ku jadalnej sali, hrabianka z bratem, na ostatku pani St. Flour i ks. Maryan.
Para ta, która została na ostatku, skorzystała z osamotnienia; ks. Maryan spojrzał śmielej na St. Flour, a ta odpowiedziała mu takiem spojrzeniem i minką figlarną, że... ksiądz przerażony oczy spuścił. Ta wymiana wzroków zdawała się zupełnie potajemną, ale ją zdradziło zwierciadło wiszące na ścianie, które odbiło całą scenę w chwili, gdy hrabia Emil właśnie, na nieszczęście, spojrzał na nie.
Widać że go to zaciekawiło w najwyższym stopniu, gdyż mimo flegmatyczności swej — odwrócił głowę, aby dalszy ciąg zobaczyć — ale, jakby zwierciadło skłamało bezczelnie, ksiądz szedł z głową skromnie spuszczoną, a St. Flour już w sufit patrzała. Na twarzy młodzieńca zawiedzionego w ciekawości niepotrzebnej, nie wyraziło się ani zdumienie ani żadne inne uczucie — powrócił natychmiast do sztywności swej zwykłej, i kroczył za hrabiną z powagą następcy tronu.
Herbata podana była z taką wytwornością i znajomością wszelkich prawideł, jak gdyby na nią gości oczekiwano... Ale tu tak być musiało codziennie, hrabina wiedziała co domowi i imieniowi była winna, i nie byłaby ścierpiała najmniejszego zaniedbania. Kryształy, srebra, bielizna, zachwycały świeżością i blaskiem... Serwetki były herbowne, masło herbowne, fotele także.
Pani zajęła fotel gospodyni, i towarzystwo rozsiadło się na miejscach zwykle sobie przeznaczonych... Przy Emilu ks. Maryan, za hrabianką pani St. Flour, która na wezwanie pani zajęła się nalaniem herbaty, już przygotowanej przez kamerdynera.
Sala jadalna z kredensem starym, ze srebrami okazowemi wytwornej roboty, miała naturalnie szereg portretów przodków na ścianach, i wyglądała w obiciu, naśladującem skórę złoconą, bardzo poważnie i pięknie. Na postumencie w pośrodku długiej ściany, stała zbroja całkowita, przedstawiająca rycerza z hallabardą. Po nad nim w ramach czarnych rosło drzewo genealogiczne, wspaniałe, z niezliczonemi już konary... Stopy jego w zamierzchłej tkwiące starożytności... sięgały pono jakichś cudzoziemskich rodów książęcych, o których nikt nigdy nie słyszał, oprócz na tej ścianie.
Toż samo poważne — melancholiczne zamyślenie, które hrabina zachowała będąc samą, towarzyszyło jej tutaj, ubarwione tylko uśmiechem błogim, — którem to Julkę, to Emila, a nawet księdza i panią St. Flour obdarzała.
Każda z osób niem uszczęśliwionych, odpowiadała natychmiast naśladowaniem tego samego uśmiechu, który na ustach Julii przemykał się jak smutny odbłysk jakiś, u Emila nabierał charakteru poważnego, w księdzu namaszczał się pobożnością, u pani St. Flour okrywał poddaństwem i pokorą.
Hrabina wypiwszy pierwszą filiżankę herbaty z gracyą, powolnością i pańską obojętnością jakąś, odchrząknęła do rozmowy. Spytała: Cher Emil’a jak mu się gospodarstwo po drodze wydało, przypominając mu, że zwolna oswajać się z niem potrzeba — przypominała chère Juliette, aby kultywowała talenta... i nie zrażała się trudnościami rysunku z natury... gdyż panience te — talents d’agrément są niezbędne... Prawdę wygłoszoną Emilowi, potwierdził głową, uśmiechem i mruczeniem ks. Maryan, naukę daną pannie Julii, podniosła admiracyjnym aplauzem dobra pani St. Flour, dodawszy do niej parafrazę, bardzo udatną...
Zagadnęła potem hrabina księdza o najnowsze dzieło O. Gratry, z panią St. Flour, o ostatni numer Correspondant. Rozmowa pomimo tak zajmujących przedmiotów, ożywić się w żaden sposób nie mogła. Z dzieci i domowników nikt nie śmiał ani pytać, ani przeczyć, ani samoistniejszego wyrazić zdania. Hrabina widocznie panowała despotycznie nad tym maleńkim światem, w którym opozycyi nie dopuszczała. Badając jej spojrzenie, acz je wiekuisty uśmiech łagodził, natychmiast głowy zmuszało do uchylenia się z pokorą, oczy wbijało w talerze i szerzyło milczącą trwogę.
Herbata uroczysta była już na ukończeniu, i miała prawidłowo zamknąć się podaniem owoców, gdy kamerdyner, który był wyszedł na chwilę, wrócił z przedpokoju z listem, położył go na srebrnej tacce i podał kłaniając się hrabinie.
Zrazu spojrzała nań obojętnie, końcami paluszków, biorąc z pewną ostrożnością, ale rzuciwszy okiem na adres, wstała i postąpiła ku oknu. Żywo jakoś rozerwała kopertę, poszukała w liście podpisu, i twarz jej, mimo panowania nad sobą, zmieniła się tak, iż St. Flour, która to dostrzegła, przerażoną została, w milczeniu podeszła do starego kamerdynera, szepnęła mu słów kilka, które on przyjął ze zwykłem uszanowaniem, i powróciła na swe miejsce.
Białą dłonią potarła czoło.
— A! te nieszczęśliwe interesa! — odezwała się wracając do uśmiechu i powagi, na chwilę straconej — te interesa, których trzeba bądź co bądź — pilnować!! c’est assommant!
Zamilkła trochę — ktoś tam znowu z interesem...
— Możeby panią hrabinę Wilczki wyręczył — szepnęła St. Flour.
— A! nie! nie! są sprawy, których się nie powierza... nikomu.
Westchnęła i zamilkła... zapatrzyła się w okno, schowała list do kieszeni i wnet wstała od herbaty.
Wszyscy natychmiast ruszyli się z krzeseł.
— Ale możecie zostać... czy tu, czy w salonie — odezwała się — ja na jaką godzinę oddalić się muszę. Możeby Julka zagrała co z Emilem, na cztery ręce?
Na to nie było innej odpowiedzi, oprócz pełnego uszanowania i posłuszeństwa milczenia... Julka popatrzała na brata, Emil na nią, i ruszono się do salonu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.