<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygzaki
Wydawca M. Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Hrabina miała przy swym pokoju gabinet, a raczej rodzaj małego saloniku, w którym gości poufałych i osoby z interesami przybywające przyjmowała. Tu jej gust artystyczny jeszcze w większym występował blasku, ze swobodniejszą fantazyą. Do koła ubierały go stare szafy gdańskie przepyszne, na których gęsto stały delfty, chińskie i japońskie naczynia, stara majolika i szkła weneckie. W dwóch oknach u góry powprawiane były piękne stare szybki z herbami i scenami biblijnemi. W środku stojące biórko, istne arcydzieło stolarskie, heban z kością słoniową, zarzucone fraszkami ślicznemi, zdawało się służyć więcej do ozdoby niż do użytku. Na ścianach pompejańskiego koloru, kilka obrazów jaśniało kolorytem szkoły weneckiej i flamandzkiej. Były to kosztowne oryginały mistrzów, nie wiedzieć jakim trafem tu zbłąkane.
Krzesła wszystkie z wysokiemi poręczami, były rzeźbione, a za siedzenia pod ścianami służyły również misternie ozdobne stare skrzynie poduszkami okryte.
Wszystko aż do wschodniego dywanu na podłodze, świadczyło o guście wykształconym właścicielki. Stary pająk mosiężny, jakby z obrazu Teniersa zdjęty, błyszczał dziwacznemi sploty i kręgami u sufitu.
Na biurku paliła się lampa, z chińskiej wazy przerobiona.
Hrabina weszła... lecz — między salonem, w którym zostawiła dzieci, a gabinetem tym, droga musiała dla niej być prawdziwie krzyżową. Śliczna jej twarz, tak uspokojona i promienna, zbladła trupio, wzrok stał się niemal obłąkanym, ręce drżały, we drzwiach zlękniona spojrzawszy za siebie, czy ją kto nie ściga, padła na najbliższe krzesełko, załamała ręce i spuściła głowę.
Białe piersi poruszały się pod czarną koronką, jakby niemi burza rzucała wewnętrzna.
Dobyła po chwili z kieszeni list i poszła z nim do lampy... czytając drżała, przeczytawszy, zmięty wcisnęła do kieszeni. Najmniejszy szelest ją przerażał. Ręce białe, konwulsyjnie wyprężone, ściskały się i opadały. Oczyma kilka razy z trwogą rzuciła na drzwi. Z salonu dochodził tylko głos fortepianu. Posłuszne dzieci rozpoczynały w tej chwili kwintet Schumana ułożony na cztery ręce; nieszczęsne dzieło, które cały swój charakter namiętny i fantastyczny utracić miało w bezmyślnem wykonaniu przez hrabiankę i hrabiego.
Oczekiwanie wydało się siedzącej pani długiem jak wiek, gdy u drzwi dały się nareszcie słyszeć kroki, i kamerdyner otworzywszy je, wpuścił powolnie wchodzącego mężczyznę.
Hrabina porwała się z zaciśniętemi usty, jakby śmierć nadchodziła. Nieśmiała podnieść oczów.
Gość nie miał w sobie nic takiego nadzwyczajnie przerażającego. Był to mężczyzna, lat może pięćdziesięciu, ubrany bardzo smakownie i wykwintnie, z cudzoziemską, angielską prostotą.
Wyłysiała głowa, rysy dość pospolite, twarz żółta, ogolona i pofałdowana, usta zaciśnięte, oczy szare i zmrużone, nadawały mu charakter jakiś zagadkowy. Można się było domyślać w nim kupca, bankiera, pensyonowanego urzędnika, tylko nie wiejskiego szlachcica naszego kraju.
Trzymał kapelusz i laskę w ręku, a oczy od progu skierowawszy na hrabinę, oderwać ich od niej nie mógł. Ona pobieżnie, szybko zmierzywszy go wzrokiem, zasłoniła twarz i padła na krzesło...
Milczeli oboje. Mężczyzna czekał widocznie uspokojenia hrabiny. Pomimo wzruszenia, które się pewnem drganiem w twarzy objawiło, był panem siebie... Oczy jego tymczasem biegały po pokoju.
Milczenie trwało już zanadto długo — hrabina przerwała je pierwsza, chustkę odejmując od oczów.
— Na Boga! czegóż pan... możesz chcieć odemnie?
Pytanie to znać nieprzyjemnie odbić się musiało w przybyłym, bo się wzdrygnął. Uśmiech ironiczny przebiegł po ustach sinych. Siadł na krześle najbliższem.
— Tego się Maryo łatwo powinna domyśleć — rzekł powoli głosem nieco ochrypłym.
Nie odbierając żadnej odpowiedzi, ciągnął sam dalej, coraz podnosząc głos i ożywiając się w miarę jak mówił.
— Przyznasz mi, że pomimo praw, jakie miałem, nie byłem nigdy natrętnym... Milczałem długo... dopóki nie przekonałem się, że jesteś wolną, i pókim nie zdobył takiego stanowiska, które mi dozwala, jako równemu, upomnieć się o spełnienie obietnic przeszłości.
— Ależ ja wolną nie jestem — odezwała się żywo hrabina, ja mam dzieci, ja mam imię, któremum winna...
Nie dokończyła, twarz ukrywając w chustce. Mężczyzna siedział posępny, wpatrując się w nią bacznie, może starając zbadać o ile ta, którą miał przed sobą, była tą, jaką z przeszłości zapamiętał. Na jego licu nie łatwem do wyczytania, startem latami, cierpieniem może, nawykłem do okrywania się jakąś nieprzebitą zasłoną, ironia i gorycz wypiętnowały się na chwilę.
— Płacz i narzekania na mnie, na nic się nie przydały, rzekł zimno, — powtarzam że przychodzę upomnieć się o prawa... i sądzę że mi ich zaprzeczać nie będziecie. Musiałem się ich zrzec czasowo, myślałem że potrafię nie odwoływać się do nich nigdy, ale człowiek, człowiek jest słaby i głupi.
Lat wiele upłynęło od tych przelotnego szczęścia mojego, sądziłem że o nich zapomnę, że sobie inne stworzę... Niestety! Marya nadto była piękną, serce moje nadto miękkie... poszukiwanie nowego szczęścia, próżne, musiałem wrócić, choćby po rozczarowanie?
— Ale — dodał — ażebyśmy się dobrze zrozumieli, abym nie był wzięty za człowieka, który przychodzi wyłudzić grosz jakiś, wyżebrać pomoc, pod groźbą, muszę się najprzód wytłomaczyć z mojego dzisiejszego położenia. Lat dwadzieścia kilka, piękny kawał czasu, zmieniły je całkowicie. Hołysz i biedak, poszedłem w świat, powracam milionowym panem...
Marya ruszyła ramionami. Poruszenie to nie uszło baczności opowiadającego, który dodał zaraz uśmiechając się:
— Jakkolwiek się to zdaje niepodobnem, jest prawdziwem... Z nauczyciela muzyki, który by był do śmierci chodził boso, lub w butach ciasnych, zwłaszcza, że virtuozem nie był, tylko, na nieszczęście, muzykiem — zostałem skrybentem w domu handlowym. Buchalterya mi się poszczęściła, dostałem się do kassy, bom był za mądry, abym miał kraść, potem weszliśmy w spółkę, naostatek spekulowałem na własną rękę... Byłem ostrożny — szczęściło mi się, dorobiłem się kilku obrotami znacznego majątku. Mógłbym się był ożenić z ładną osiemnastoletnią gąską, ale ta nieszczęsna miłość młodzieńcza, siedziała jak sztylet w piersi mojej...
Nie zgłaszałem się do Maryi, chociaż ciągle, zawsze, o każdym jej kroku byłem zawiadomionym. Przeczekałem żałobę po hrabi... teraz nareszcie...
W ciągu tego opowiadania kobieta miała czas się namyśleć, ochłonąć... może też ono skutkowało jakimś sposobem tajemniczym. Przestrach, który ją był ogarnął, zmienił się w całkiem inne usposobienie, melancholiczne, łagodne, nieokreślonego charakteru, jakby na rozdrożu, z którego przejść mogło i do przerażenia tego, z jakiego powstało, i do czułości, do której się skłaniało nieco.
Z za chusteczki okiem jeszcze nieśmiałem zmierzyła hrabina mówiącego...
— Ale ja nie jestem już — rzekła powoli — tą płochą Maryą z przed lat dwudziestu — jam przeżyła wiele, weszła w inne sfery towarzyskie, wcieliła się w nie; zaciągnęła obowiązki... Jestem ruiną wystygłą, która ani dać szczęścia, ani go mieć już nie może...
— A! Maryo — odezwał się przybyły, wspomnienia mają urok taki, że najsmutniejszą teraźniejszość złocą. I ja ostygłem może, a na myśl tych dni... tych wieczorów, tego szczęścia kradzionego i spożywczego z trwogą, we łzach, staję się innym człowiekiem. Młodość mi powraca...
— Mówmy chłodno, rozważnie, rozsądnie — przerwała hrabina odsłaniając zwolna piękną twarz, w którą z zachwytem zaczął się wpatrywać przybyły. Wrażenie to nie uszło uwagi hrabiny, zarumieniła się z lekka, udając że go nie widzi i nie wie o niem...
— Mów, jak chcesz — Maryo — rzekł gość, — zawsze szczęściem dla mnie będzie słuchać ciebie.
— Tak, miłem czy nie, będzie to co wam powiem, chciejcie mnie posłuchać. Ja mam zdobyte z wielkim mozołem stanowisko na świecie, winnam go wielkiej pracy, zabiegom niezliczonym, latom ofiary, które przeświadczyły żem go stała się godną. Żeniąc się ze mną hrabia, mój biedny mąż — popełnił mezaljans, umiałam zatrzeć ślady i pamięć jego... Nie jestem tą nieświadomą świata i namiętną dzieweczką, którąście znali, jestem hrabiną szanowaną, przyjmowaną, za wzór stawioną... mam dzieci... które kocham... nie ma w świecie siły, któraby mnie zmusiła do wyrzeczenia się położenia, do zmiany go na inne...
— Smutno to przyznać — szydersko odezwał się gość — ale widzę, że albo nie miałem nigdy jej serca...
— A! serce osiemnastoletniego dziecka... mój panie...
— Moje wszakże, choć wyschło, nie zestarzało tak, aby się z niego starły wrażenia pierwsze... mówił mężczyzna... Jadąc tu, śmiałem się sam z siebie... szydziłem, łajałem, a siła jakaś szatańska mnie tu ściągnęła... Wiem, że ja jej dla ciebie mieć dziś nie mogę — ale ty jesteś jeszcze uroczo piękną, zachwycającą...
Ruch, jakim mimowolnie, wyciągnąwszy ręce, zbliżył się do hrabiny, przestraszył ją tak, że się z krzesłem cofnęła... On się uśmiechnął smutnie.
— W niedostatku innego uroku... — przynoszę ten, jaki ma złoto... I on coś znaczy... posłuchaj mnie, Maryo. Nadto mnie obchodziło wszystko, co się ciebie tyczyło, abym się najstaranniej nie wywiedział o położeniu twem, wprzódy nim tu przyszedłem...
Uśmiechnął się gorzko i szydersko, hrabina z trwogą jakąś spojrzała nań, i usiłowała twarzy nadać wyraz spokojny.
— Majątek po hrabi Turskim jest znaczny na oko, ale zadłużony... Winnaś pani wielkiej pilności około interesów, że się on trzyma, że kredyt zachowuje, i że nie runął dotąd...
Dodam, że i piękne jej oczy i śliczne jej usteczka, i cały wdzięk jej — może się także przyczynia...
Hrabina zżymnęła się.
— Proszę bez tych szyderstw niesmacznych, zawołała...
— Nie zaprzeczysz pani, iż względem niektórych kredytorów i uśmiechu użyć było potrzeba... Ja to wiem... Lecz... ratuje się każdy, jak może. W takim składzie rzeczy, wygodniej być by mogło, uśmiechać się jednemu mnie, i na moje barki zrzucić ciężar cały...
— Pan masz zupełnie fałszywe pojęcie o moich interesach — zawołała hrabina — to kłamstwa są! ale gdyby tak nawet było, jakimże prawem pan Alfred Zeller, miałby mnie pomagać?? Nie myślisz pan przecie, abym mój tytuł zamienić mogła na jego nazwisko, i dla tych mniemanych długów, rękę mu moją oddała...
— Więc pani to uważasz za — niepodobieństwo? rzekł Zeller; — niech się pani namyśli dobrze. Ja byłem całe życie namiętnym, jestem nim do dziś dnia, kocham tę Maryę i gorączką uchodzącego życia i wspomnieniem przeszłości, pracowałem dla nadziei otrzymania jej... Przywiedziony do rozpaczy... mogę oszaleć... mogę się dopuścić rzeczy straszliwych!! Nie grożę jej, ale przedstawiam siebie jak jestem... Ja panią kocham!!!
Hrabina przelękła, cofnęła się...
— Niech się pan pomiarkuje, szepnęła zimno, groźby te nie prowadzą do niczego oprócz — pogardy i wstrętu.
Mężczyźnie oczy zapadłe błysnęły, usta się ścięły, zatarł ręce...
— Czy to ma być ostateczna odprawa? — zapytał ponuro.
— Ale chciejże mnie pan zrozumieć — rzekła — powstając i z dumną postawą, która jej dodała krasy i blasku — z góry wpatrując się w przybysza. Błąd młodości odpokutowałam już dosyć — zatarły się jego wspomnienia... Serce moje wystygło... Pamięć tych lat wstydem mnie tylko napawa... Znasz pan położenie moje... mam wszystko do stracenia, nic do zyskania.
— Przepraszam — zawołał śmiejąc się Zeller — pani hrabina masz do zyskania wiele, możesz zdobyć spokój, i dostatek sztuczny, z dnia nadzień kunsztownie utrzymany, zmienić na bogactwo... na obfitość... na zbytek, w którym będziesz opływała.
— I, dodaj pan, na śmieszność, którą się okryję, gdy z chciwości dla mizernego grosza zgodzę się zostać panią Zellerową, tout court — szybko bardzo poczęła hrabina — gdy z towarzystwa do którego należę dziś, przejść będę musiała w te koła, w jakie byś mnie pan wprowadził...
Zeller się rozśmiał złośliwie.
— Dla mizernego grosza! podchwycił — ale to komunał XVIII-go wieku, który dziś jest śmieszny! Grosz wcale nie jest mizernym... mizerne są pretensye do dostatku bez niego... Grosz się zdobywa ciężko i ma wysokie znaczenie...
Trzeba być znakomitym łotrem, lub niepospolitym uczciwcem, aby go zrobić... Co się tyczy tych kół, w któreby weszła ze mną pani Zellerową... nie zdaje mi się, by straciła na zamianie. Jedną komedyę na drugą tylko by zmieniła... a rozmaitość bawi...
Mężczyzna stawał się uszczypliwym, hrabina spojrzała na niego i na zegarek...
— Ale czegóż pan chcesz odemnie? — spytała — o co idzie?
— Mam prawo sięgnąć po jej rękę, i — proszę o nią.
— A ja mam prawo jej odmówić — i — miała dokończyć, gdy Zeller przerwał nagle.
— Niech się pani namyśli... dam czas do namysłu...
— Ja go nie potrzebuję! — szepnęła kobieta rzucając się na krzesło, na którem wprzódy siedziała. Znam pana o tyle, iż ufam, że się nikczemności żadnej dla zemsty nie dopuścisz, — szkalować mnie nie będziesz, jeśli, jak mówisz, kochasz mnie, jeśli pana tu miłość prowadzi, a nie próżność, aby się pochwalić ożenieniem z hrabiną...
— Gdybyś pani była nie tą hrabiną... rzekł Zeller — ale zniesławioną i upadłą nawet... ożeniłbym się z nią, bom namiętności ku niej zwyciężyć nie mógł... Kocham panią, ale to miłość niebezpieczna...
— Pozwól mi pan sądzić, że ona mieszka w głowie jego nie w sercu — odezwała się hrabina. Jakim sposobem po tych latach dwudziestu... możesz pan... ja nie pojmuję...
— Tak, pani możesz tego nie pojmować — spędziłaś te lata w życiu, które tysiącem wrażeń pierwotne zatarło. Moje całkiem było inne. Jam pracował z dnia na dzień mechanicznie, ogłupiająco, myśląc o niej dzień i noc... lat dwadzieścia. Ideał mojej młodości miał czas urosnąć w olbrzyma... Myślałem przychodząc tu, że się rozczaruję — znalazłem go takim, jakim się... nawet nie spodziewałem. Z niedowierzaniem i trwogą spojrzała ku niemu hrabina...
— Ale ja — rzekła — zupełnie jestem wystygłą i radabym tę niedorzeczną skończyć rozmowę.
— Kończymy więc ją — rzekł Zeller smutnie — daję pani czas do namysłu... Proszę o jej rękę... nie potrzebujesz pani zmieniać tytułu — ślub może być sekretny... albo może nie być ślubu... Ja mogę być jej sekretarzem, rządzcą, kuzynem, czem pani zechcesz, a że, jak mi mówiono, stałaś się bardzo pobożną, gotowem przywdziać świątobliwą sukienkę... Kłamać, słowo daję, potrafię, dla pani!!
Rozśmiał się ironicznie... Hrabina zarumieniła się, szarpnęła chusteczką, którą w ręku trzymała, i rozdarła ją.
— Jest to prześladowanie, na które niema... wyrażenia... jest to znęcanie się nad kobietą nieszczęśliwą, niegodne... Uwolń że mnie pan! Z gniewu łzy pociekły po twarzy, które, przypominając sobie, że będzie musiała wyjść do salonu, otarła żywo, i zwróciła się niespokojna do zwierciadła... aby przekonać się, czy to wzruszenie zostawiło po sobie ślady.
Zeller wziął kapelusz w rękę, oparł się o krzesło i, spuściwszy głowę ku ziemi, stał zamyślony.
— Jeśli pani sądzisz, że mnie tak pozbędziesz łatwo — rzekł — mylisz się — daję jej czas do namysłu, choć byś go nie chciała... Za tydzień przyjadę tu znowu. Odprawiony będę się snuł i czekał... będę pracował na to abym mój cel osiągnął...
— To znaczy że mi pan grozisz zemstą i prześladowaniem...
— Nie grożę, spowiadam się — rzekł Zeller. Całe życie zmarnować tak i u celu się rozbić... to niepodobna...
Chwilę stał jakby z sobą walczył, i dodał:
— Ten urok, jaki Marya ma dla mnie, jest mnie samemu niewytłumaczony... Sercem nie mogłaś mnie pani przywiązać do siebie, bo go nie masz... innych jej przymiotów, oprócz ambicyi — nie znam — a szaleję, dla tego wejrzenia, tych ust, tej postaci — tego zagadkowego wdzięku jaki masz dla mnie. Szał to może czysto cielesny... zwierzęcy, bydlęcy... nazwij go jak chcesz — ale z szałami nie ma ratunku, jak burza niszczą!! Nie jestem panem siebie, gdy na nią patrzę... Owa Marya z przed lat dwudziestu... zmieniona tylko rozkwitnieniem, stoi przedemną... Kocham się w niej szalenie.
W miarę jak mówił, hrabina się cofała zmięszana trochę — gniewna i posępna... Niedaleko od krzesła na biurku stał dzwonek, sięgnęła ręką po niego — i zadzwoniła.
Zeller jej nie wstrzymywał — kamerdyner ukazał się w progu. Z zupełnym spokojem, usłyszawszy go wchodzącego, hrabina, przybrawszy swój uśmiech powszedni — poczęła mówić żegnając Zellera...
— Nie znam dobrze tego interesu... będę musiała się radzić — i, choć zdaje mi się, że żądaniom jego nie będę mogła uczynić zadość, proszę o czas do namysłu...
Nieboszczyk mąż mój, zostawił mi wiele spraw, z któremi stopniowo obeznawać się muszę i oświecać... Daruj pan...
Skłoniła się. Cały ten ustęp był widocznie przeznaczony dla kamerdynera. Zeller był nadto przyzwoitym człowiekiem, ażeby się nie umiał znaleść w tym razie; nie odpowiedział nic, skłonił się nizko i wyszedł milczący...
Hrabina ocierała oczy i zadumana przypatrywała się sobie w zwierciadle, gdy stary sługa odprowadził gościa do ganku. Tu stał ekwipaż podróżny, po którym poznać było można dostatek tego co nim przyjechał. Służący, którego strój od pana nie różnił, czekał u drzwiczek.
Zeller nim siadł, dobył z kieszeni parę dukatów i zręcznie wcisnął je w dłoń kamerdynerowi hrabiny.
— Mój przyjacielu — szepnął mu do ucha — przybywam tu w dość nieprzyjemnym dla hrabiny interesie... Może mi jeszcze nieraz być tu wypadnie, zamawiam sobie grzeczność jego — abym mógł mieć chwilę rozmowy na osobności z panią, nie zwracając zbyt oczu obcych na siebie, aby to panią hrabinę nie żenowało...
Dukaty takim były dobrym słoneczkiem dla starego sługi, iż doskonale wyrozumiawszy o co chodziło, skłonił się zapewniając o załatwieniu audyencyi, w sposób jak najmniej zwracający oczy.
Długi i interesa zawikłane nieboszczyka hrabiego, czyniły prawdopodobną sprawę tajemniczą, o której mówił pan Zeller.
Powóz odszedł, a turkot jego przywrócił trochę spokoju hrabinie; jednak, gdy wróciła do salonu, ze swym wiekuistym półuśmiechem, pani St. Flour wyczytała z pod niego troskę... i wiele się domyślać mogła... Ksiądz Maryan grał w warcaby z Emilem, wyprostowanym i znudzonym, panna Julia zaszywała dno na robocie kanwowej, jakby ostatkiem sił. Blade jej oczy podniosły się na matkę mechanicznie, jakby za pociągnięciem sznurka i spadły natychmiast na nieszczęśliwą robotę, która od lat dwóch służyła do zszywania wieczorów bez końca.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.