<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygzaki
Wydawca M. Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

O mil dwie od rezydencyi hrabiny, mieszkał przyjaciel serdeczny nieboszczyka hrabiego jej męża, pan Adam Wilski. Obcy zwali go także tytułem, którego on jednak urzędownie nie używał. Prawo do niego nadawały mu znaczne włości, znakomite wychowanie i wcielenie się od młodu do tego świata, który się karmi tytułami, jako świadectwem przynależenia do pewnej sfery towarzystwa.
Pomiędzy nieboszczykiem hrabią a Wilskimi, było jakieś bardzo dalekie pokrewieństwo.
Zmarły był powierzchownie wykształconym, salonowym, miłym, dystyngowanym człowiekiem, miał tylko słabość jedną, lubił żyć. Życiu, to jest, użyciu poświęcał wiele, prawie wszystko. Namiętność ku ubogiej a pięknej bardzo panience, której rodzice nie używali zbyt dobrej sławy — skłoniła go do ożenienia. Panna Marya nie chciała hrabiego, rodzice zmusili ją wyjść za niego. Po latach kilku, ubożuchna panienka tak się potrafiła zastosować do nowego otoczenia, z takim taktem postępowała, takie przymioty umysłu okazała, tak owładnęła mężem i rodziną, tak poślubiła wreszcie wszystkie przekonania i zasady tego koła, w które weszła, iż zapomniano o jej pochodzeniu i za wzór ją stawiano. Wśród arystokracyi potrafiła być arystokratyczniejszą od niej — przejmując formy nowe, doprowadziła je do wykończenia, do perfekcyi, do najostatniejszych następstw. Była też uwielbianą: comtesse Marie, stała się wyrocznią.
Jednym z pierwszych co jej sławę głosić zaczęli, był kuzyn ów męża, Adzio Wilski, wielbiciel hrabiny. Nikt w tem nic złego nie upatrywał, bo Adzio był żonatym, wzorowym mężem, ojcem pieczołowitym i człowiekiem wielce surowym a poważnym. Hrabia mianował go w testamencie opiekunem...
Człowiek był jeszcze młody, piękny niegdyś bardzo, dziś przystojny, i dbający o to, aby nie zestarzeć.
W salonie, zdala miał minę co najmniej — książęcia. Postać była wybitnie arystokratyczna, imponująca, rysy twarzy szlachetne, wejrzenie rozumne. Wilski żył tylko z ludźmi swojej sfery, tego co zwał złem towarzystwem unikał starannie, odpychał chłodem nieco tych, których znać nie chciał, ale między swoimi był przyjemnym, dowcipnym, złośliwym.
Uchodził za doskonałego gospodarza — za bardzo rządnego człowieka, chociaż — grywał trochę, a żył na bardzo pańskiej stopie. Życia tego strona zewnętrzna szczególniej pilnie była nadzorowaną, aby w oczy biła. Adzia ożenili rodzice bardzo młodo, jakby czuli, że go wprędce osierocą. Jakoż zmarł ojciec naprzód, a potem matka, która miała na jednym folwarku dożywocie. Pani Wilska z domu Hreczyna, jedyna dziedziczka znacznych dóbr o granicę, była nieładną, troszeczkę ułomną, słabowitą, spokojną niewiastą, której może jej wielkość ciężyła... lecz potrafiła się z nią oswoić. W salonie nie jaśniała, mówiła mało, ubierała się śmiesznie i bogato, a całą jej zabawą i pociechą było dziatek dwoje. Wielbiła męża, który obchodził się z nią jak opiekun, jak guwerner raczej niż mąż. O miłości wielkiej nigdy tam mowy nie było, lecz życie szło prawidłowo i zgodnie.
Źli ludzie z przekąsem się odzywali o wielkiej przyjaźni, jaka dwa domy sąsiedzkie łączyła, o uwielbieniu Adzia dla hrabiny, o przechadzkach jakichś podpatrzonych — lecz wiadomo powszechnie, jak ludzie tego rodzaju łatwo sobie tworzą dziwolągi, które złośliwsi od nich roznoszą po świecie... Pan Wilski, zwłaszcza zostawszy opiekunem hrabiny, żadnej tajemnicy nie czynił z częstych odwiedzin u niej, przesiadywał tam długo, niekiedy żonę przywoził, ale interesa zawikłane po hrabi wymagały tego starania.
Dom w Wielkim Wilsku był po pańsku urządzony, wygodnie, — lecz tego arystokratycznego wdzięku, jaki otaczał hrabinę, mu brakło. Adzio czasem coś kupił dla ozdoby, drogiego, przepysznego, osobliwego, na jakiej wystawie, całość wszakże nie była harmonijna, kłóciła się tu proza z kunsztem i trywialność ze smakiem. Nie można było zgadnąć w Wilsku co gospodarz lubił, co mu nad inne było miłem. Potrosze krzątał się około ogrodu, było obrazów kilka, były kunsztowne fraszki, i książki ładne, wszystko to raczej dla pokazu niż przyjemności.
Sam pan w domu był gospodarzem zaciętym, drobnostkowym, w Warszawie grywał i należał do tych wesołych towarzystw, co się kąpią w szampanie, przybierał fizyognomie różne, a dla świata okrywał się powagą. Z rana właśnie siedział z cygarem i gazetą w gabinecie swoim, na kołyszącem się krześle, gdy służący wszedł z listem.
— Posłaniec od pani hrabiny czeka na odpowiedź...
Szybko rozpieczętował wonny i bardzo kształtny bilecik, Wilski. Stało w nim słów kilka, zapraszających pilno dla rozmowy w ważnym i poufnym interesie... Interes był podkreślony... W przypisku znajdował się ukłon dla pani...
Godzina była blizko jedenasta. Wilski namyśliwszy się, zaprzęgać kazał. Kamerdyner przyszedł go ubierać. Ubranie było aż do zbytku staranne i młode... Zwierciadło, mimo przerzedzonych włosów, dosyć świeżemi rysy usprawiedliwiło tę tualetę.
Ubrany, w kapeluszu na głowie, nucąc, poszedł Wilski do żony, która była około dzieci.
— Muszę jechać do hrabiny — rzekł — nieszczęście z temi jej interesami, którym nie ma końca...
— Zmiłuj się tylko, żebyś się i ty nie zaplątał...
Allons donc! — odparł Wilski i zlekka rękę żony uścisnąwszy, wyszedł. Dzieci go dogoniły z pożegnaniem. Śliczna czwórka koni czekała przed gankiem. Liberya, powóz, uprząż, wszystko było nieposzlakowanej elegancyi, choć podejrzanego trochę smaku. Świeciło się to i imponowało.
Od przyjazdu z Wilska, do rezydencyi hrabiny, wiodła piękna, stara, lipami i klonami wysadzana ulica, starannie utrzymywana. Drzewa siedziały we cztery rzędy, po bokach stanowiąc drużyny dla przechadzki...
Wilski właśnie wjeżdżał w aleję, gdy z boku postrzegł chusteczką mu znak dającą hrabinę.
Ślicznie była ubrana w liliowy szlafroczek z białemi koronkami, który ją odmładzał. Para ładnych angielskich charcików, szczekając biegła za nią. Wilski postrzegłszy ją zatrzymał się, wysiadł z uśmiechem podbiegając ku niej, konie i służącego odprawiono do dworu.
Przywitanie było przyjacielskie ale ceremonialne. Dopiero gdy powóz znikł pod gałęźmi lip zwieszonemi, hrabina powtórnie podała rękę Wilskiemu. Spojrzała mu w oczy z natarczywą czułością, i Wilski, obejrzawszy się do koła... pocałował ją w czoło...
— A! jakżem szczęśliwy, że wypadł ten jakiś interes, dla którego zostałem wezwany... Jesteś niewypowiedzianie dobrą! anielską istotą! Byłem stęskniony śmiertelnie i szukałem tylko pozoru, aby się tu dostać, gdzie życie... Przecież innego spodziewam się interesu nad interes serca... nie ma...
— A! mój drogi Adziu — westchnęła hrabina robiąc smutną i zafrasowaną minkę, z którą było jej bardzo do twarzy — niestety! niestety! Spójrz na mnie, od wczoraj musiało mi przybyć lat dziesięć... jestem zawstydzona, upokorzona, znękana, przybita, półżywa...
Ratunku!!
— Cóż się stało! na Boga! rozśmiał się Wilski czule bardzo zbliżając się do niej...
Twarzyczka tak śliczna zawsze, tak świeża...
Hrabina zlekka go odepchnęła.
— Zmiłuj się — jeszcze kto zobaczy! pełno w polu przesuwających się ludzi — musimy być ostrożni!
Proszę cię.
— To prawda! — potwierdził Wilski — ale zapomnieć się można... Nie byłem panem mojego wrażenia... Jesteś dziś jak anioł piękną...
— Tak, anioł czterdziestoletni...
— Dziś masz lat dwadzieścia..
Na wspomnienie lat hrabina sposępniała i westchnęła...
— Wiesz co — rzekła — potrzebujemy się tak rozmówić, aby nas nie podsłuchano. W domu lękam się zawsze... a nie chcę po kątach się kryć z tobą... i to nie dobre... Przejdźmy na ławkę kamienną pod krzyżem, zkąd pałac widać... musimy się rozmówić obszernie, a co mnie ta rozmowa kosztować będzie, jeden tylko Bóg wie.
Wilski się zgadzał na wszystko, zapowiedziana rozmowa, jak to widać było z twarzy, mocno go intrygowała. Hrabina szła w milczeniu aż do owej ławki zapowiedzianej.
Miejsce było bardzo piękne. Na małym wzgórku wznosił się wystawiony przez pobożną właścicielkę miejsca kamienny krzyż z ozdobami gotyckiemi, z piękną ballustradą, otoczony bzami i różami.
Ona i dzieci przynosiły tu prawie codzień wieńce świeże, siadywano tu wieczorami. Na bokach wzgórza rozsypane krzewy różnolistne tworzyły grupy wdzięczne. Powoje, wino dzikie, klemetyty, snuły się czepiając ballustrady, krzyża i gałęzi.
Hrabina siadając westchnęła głęboko, zasłoniła oczy na chwilę i w milczeniu przygotowywała się do mówienia. Lecz jakby potrzebowała ze słuchaczem swym wejść wprzódy w związek magnetyczny, któryby wzbudził zaufanie... ujęła go za rękę...
— Mój przyjacielu — rzekła — mój Adziu — ty, którego w życiu ukochałam jednego, dla którego poświęciłam tyle, którego serce z mojem biło zawsze zgodnie... Adziu, słuchaj mnie i wierz mi, a nie obwiniaj!
Muszę ci opowiedzieć historyę z mojej młodości, ażebyś zrozumiał to, co dziś przygnębia. Miałam lat ośmnaście, gdy ojciec mój, który nic nie żałował dla wychowania mojego, widząc we mnie talent do muzyki, który tylko skazówek jeszcze potrzebował, aby się w pełni rozwinął, powziął nieszczęśliwą myśl wzięcia nauczyciela do domu. Był to niejaki Zeller, naówczas chłopiec młody, brzydki, zarozumiały, nieznośny.
Muzyk doskonały, człowiekiem był gwałtownych namiętności i we mnie wstręt tylko obudzał. Nie cierpiałam go.
Spojrzała hrabina na Wilskiego, który słuchał z powagą i zupełną wiarą.
— Powiadam ci, Adziu, — nie cierpiałam go, powtórzyła.
— On się naturalnie zakochał.
— Niestety — szalenie... W końcu musiano go odprawić, bo mnie kompromitował... Nie dałam mu najmniejszego powodu do posądzenia o współczucie. Admirowałam muzykę, człowiek był dla mnie, mówię ci, wstrętliwy... obrzydły... Wbił sobie jednak w głowę, nie wiedzieć co...
— Ale temu, jak sądzę, jest lat — lat — przerwał Wilski.
— No — lat... dużo... nie liczmy. Znikł mi z oczów. Odprawiono go, zrobił historyę na wyjezdnem... sceny... Wzbudzał we mnie wstręt i litość... Być może iż widząc go tak cierpiącym, rozpaczającym, rzuciłam mu jakie słowo... nie pamiętam... Tyle lat... dosyć że wbił sobie w głowę jakieś bezsensowne nadzieje...
Westchnęła znowu hrabina. Wilski wpatrywał się w nią z jakimś wyrazem smutnym. Spowiedź ta widocznie nie była mu do smaku.
— Wczoraj — wyobraź sobie — kończyła pani — z największym moim przestrachem, ten upiór, którego imienia nawet nie słyszałam od lat tylu, zjawia się, stary, wynędzniały, zmieniony... milionowy, jak powiada, i napada mnie, w imię tej głupiej swojej miłości, z natarczywością, z groźbami... tak żem się go ledwie pozbyć mogła. Jestem przerażona, wylękła...
Oczy zakryła hrabina.
— Lecz przecież żadnych praw nie ma.
— Ale jakież by mógł mieć! zakrzyknęła hrabina — za kogoż mnie masz! zlituj się... byłam dzieckiem prawie!
— Ja w tem nie widzę nic strasznego — odezwał się Wilski — ale któż to jest? jak się zowie? Zdaje mi się żeś wspomniała o milionach...
— Bo mi o nich mówił — westchnęła Marya — z muzyka przeszedł na pomocnika i wspólnika w jakimś banku... nie wiem, dorobił się. Może kłamie... Wystawże sobie, śmiał mi proponować ożenienie ze mną, pomoc w interesach! Ledwiem się go pozbyła. Całą noc miałam gorączkę, nie masz wyobrażenia jak wygląda... coś ma w sobie strasznego, ironicznego.
— Jest to przygoda zapewne przykra — odezwał się Wilski — ale — mnie się zdaje — bez następstw żadnych. Drzwi mu zamknąć i po wszystkiem...
Zeller! Zeller! powtórzył Wilski przypominając sobie — gdzieś się spotkałem z tem nazwiskiem, lecz to jedno z tych niemieckich banalnych nazwisk, których pełno.
— Co mi radzisz? mój jedyny, mój dobry przyjacielu, słodko odezwała się hrabina, zmrużonemi nieco oczyma spoglądając na Adzia, który czy skutkiem spowiedzi, czy humoru — dosyć ochłódł i spoważniał.
— Najprostsza rzecz w świecie — odparł Wilski — mówiłem już — drzwi mu zamknąć...
— Ale proszę cię, Adziu, przerwała hrabina — ja ciągle będę niespokojną. Czybyś nie mógł się dowiedzieć, gdzie on się tu kryje, gdzie zaczajony siedzi. — Na wsi? u kogo? w Lublinie? nie wiem. Byłby jaki sposób może pozbyć się go.
— Nie wiem — rzekł Wilski. — Do Lublina mil trzy — mógłbym pojechać wreszcie, lecz jak się dowiedzieć i co to pomoże. W sąsiedztwie? gdzieżby znowu mógł się ukrywać?
— A! bo ty nie masz pojęcia — dodała Marya, co to za gwałtowny człowiek... Tyle lat... taki na pozór stary, a wczoraj... powiadam ci — chwilami przerażał mnie!!
— A... Maryo! — odezwał się Wilski — ja mu się nie dziwuję... choć na pozór chłodnym być muszę, równie jestem oczarowany i namiętnie przywiązany... Dom mi nie smakuje — obrzydło wszystko — tęsknię — za tobą myśl moja goni tylko...
— A! to było i jest co innego, nasze dusze się porozumiały od pierwszego wejrzenia... zapomnieliśmy obowiązków... jam dla ciebie poświęciła, co kobieta ma najdroższego. Nasze przywiązanie wyjątkowe...
W ganku pałacowym, który ztąd widać było, pokazał się Emil, matka go spostrzegła...
— Chodźmy — rzekła — obawiam się posądzeń — chodźmy i bądź, proszę cię, wesół... Namyśl się co robić — ratuj mnie — pomóż mi...
Ścisnęła jego rękę, wstali z ławki. Wyraz twarzy Wilskiego, coraz pochmurniejszy, niepokojem nabawiał hrabinę, uśmiechała mu się ciągle, aby rozpędzić te chmury, czuła w nich wykłuwające się posądzenia, których się lękała, udawała nadzwyczajną, nie naturalną wesołość. Kilkadziesiąt już tylko kroków dzieliło ich od ganku, tu stał hrabia Emil wyprostowany, a obok niego pulchniuchny ks. Maryan, zacierając białe rączki. Jak tylko przemówić mogła, hrabina odezwała się żywo:
— Emilu, pozdrów że tego drogiego opiekuna swego, najlepszego przyjaciela twojego ojca i domu, jedyną naszą podporę...
Emil pospieszył się zejść ze wschodów, jak lalka idąc sztywnie, podał po angielsku rękę Wilskiemu, skłonił mu się niezgrabnie i w ramie go pocałował. Ks. Maryan czekał z pozdrowieniem w ganku, i tak samo jak wczoraj hrabinie, skłonił się uchyleniem głowy samej — nizkiem — a nieuwłaczającem stanowi, który zaprezentował. Było to widocznie wyrozumowanem i obrachowanem.
Kochany nasz opiekun — mówiła hrabina wchodząc do pałacu, sparta na jego ręce, kochany nasz opiekun, mimo tylu zajęć, tak jest niewysłownie dobrym dla nas, tak troskliwym, że nigdy nam przybycia i rady nie odmawia.
W salonie panna Julia właśnie grała, była to jej godzina exercycyi; zobaczywszy Wilskiego, wstała nagle, dygnęła mu, złożyła nuty uszczęśliwiona, że może się rozstać z etudami Henselt’a, których nie rozumiała, a musiała je klepać, i odeszła do swojego kątka.
Pani St. Flour, siedząca na straży tych studyów, już wystrojona równie jak wczoraj niesmacznie i jaskrawo, z niezmierną żywością i chęcią przypodobania się powitała pana Wilskiego.
Znając afekt hrabiny dla niego, daleko lepiej niż ona sądziła, bo decorum było jak najtroskliwiej zachowane, zręczna francuzka uwielbieniem opiekuna usiłowała wkraść się głębiej w łaski pani.
Na stoliku w salonie, w czasie niebytności hrabiny, złożył był właśnie służący gazety i listy, świeżo przywiezione. Przybywając do pokoju rzuciła na nie okiem, i poznała z łatwością, iż ciekawa St. Flour już je musiała przezierać. Pomiędzy listami był jeden, na którego widok zarumieniła się mimowolnie, poznała wreszcie rękę Zellera... Z najbliższej poczty wczoraj jeszcze musiał być pisanym. Udając obojętność spojrzała na wyciśniony na nim stempel stacyi i, nie chcąc ażeby uważano, iż do niego jakąś przywiązywała wagę, zostawiła go na stole, zasuwając go gazetami. Manewr ten, jakkolwiek bardzo zręczny, nie uszedł ani oka szpiegującej St. Flour, ani podejrzliwego wejrzenia Wilskiego.
Od wczora francuzka, ciekawa do zbytku, podejrzewająca bogobojną panią o różne światowe stosunki... była rozgorączkowaną żądzą dowiedzenia się czegoś o wieczornych odwiedzinach nieznajomego.
W czasie gdy hrabina rozmawiała z nim w gabinecie, St. Flour pod jakimś pozorem podkradła się na chwileczkę podedrzwi. Nie zrozumiała wprawdzie, ani mogła dosłyszeć dobrze co mówiono, ale ton obu głosów mocno ją uderzył. Była najpewniejszą, iż nie o interes pieniężny chodziło. Rozmowa była dramatyczną... tragiczną prawie, przerywaną płaczem, zaprawną szyderstwem.
St. Flour wiedziała, że ten niezmiernie surowy pozór domu, krył w sobie wiele tajemnic, to odkrycie nabawiło ją niewypowiedzianem pragnieniem wniknięcia do głębi... Domyślała się, że list wyprawiony do Wilskiego, był w związku z wczorajszą rozmową, bo rola opiekuna była jej dobrze znaną, domyślała się, że ten list z najbliższej stacyi, ręką obcą pisany... mógł także wiązać się z tajemniczą postacią wczorajszą.
Pani St. Flour nie udało się wprawdzie zobaczyć nieznajomego, ale kamerdyner stary, z którym była bardzo dobrze, opisał go jej dokładnie... Tysiączne wnioski roiły się w główce niespokojnej.
Daleko zimniej i ostrożniej zajmował się także tą sprawą nauczyciel hr. Emila, ksiądz Maryan, kapelan domowy i dyrektor sumienia hrabiny. I on potrzebował wniknąć głębiej w sprawę zakrytą, choćby dla tego, ażeby się przekonać, że nie tyczyła się interesów pieniężnych, które go niepokoiły. Z pewnych oznak wywnioskował był, iż majątkowe sprawy hrabiny, mimo tej stopy na jakiej był utrzymywany — świetne nie były.
Szło mu o stwierdzenie tych domysłów, aby nie tracić czasu w domu i rodzinie, która przyszłości nie mając i daćby jej też nie mogła. Księżyna był ambitny, chciało mu się dobrego probostwa i kanonii, a z tej miał pewną nadzieję, przy swem wykształceniu i zręczności, dobić się do infuły. Już teraz, choć tak od niej oddalony, ks. Maryan uczył się i probował, jak w niej miał chodzić. Poznać w nim było łatwo męża wielkich nadziei, gotowego do celu iść choćby najeżonemi cierniem drogami.
U hrabiny, przy jej synu, dobrze mu było, lecz — jeśli co groziło domowi? jeśli wpływ familii miał osłabnąć... wyrzekłby się tej Kapuy, którą oczyma swemi natrętnemi starała mu się bogobojna St. Flour uprzyjemnić.
Hrabina była więc przedmiotem pilnych badań i wejrzeń ciekawych wszystkich osób zgromadzonych, prócz Julii która w zwykłej apatyi była pogrążoną. Nawet hr. Emil, na pozór zastygły i śpiący, ale przebieglejszy niż się wydawał, czegoś się domyślał, coś badał, mając powierzchowność najniewinniejszą w świecie. Nawyknienie do tego decorum i formy pewnej, uczyniło go skrytym i podstępnym. Przy matce i starszych przybierał minę niewiniątka krochmalnego, ale oczy jego strzelały i myśl błądziła daleko poza szrankami, które jej były wyznaczone... Ks. Maryana całował w rękę nie cierpiąc go, Wilskiego w ramię, chociaż miał instynktowy wstręt do niego. Chłopak był niepozorny ale wielkich nadziei.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.