<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygzaki
Wydawca M. Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Miasteczko Parzygłowy o mil trzy od rezydencyi hrabiny położone, podobnem było do wszystkich innych mieścin, których tytuł nie odpowiada znaczeniu. Jedna długa ulica dworków, obszerna targowica, parę żydowskich zajazdów, kościół parafialny, rodzaj ratusza opuszczonego, klitki drewniane nazwane kramami, składały cały ten gród, nie dawniej ze wsi przeistoczony nad koniec XVIII-go wieku. Kilka razy do roku zbierały się tu jarmarki, życia nieco dodawał pocztowy gościniec. Już w ostatnich czasach, kilku emerytów i ludzi nie mających zajęcia umieściło się w małych domkach, które po za główną rozpierzchły się ulicą.
Całe towarzystwo miejscowe składało się z księdza proboszcza, honorowego lubelskiego kanonika Hamerskiego, który od lat kilku spodziewał się jakiejś infułacyi i doczekać się jej nie mógł; przy nim żyła siostra, owdowiała z Hamerskich Burska, z synem, który to się ukazywał, to niknął, i dosyć złej używał famy. Dalej, do honoracyorów należał poczthalter, człowiek mający znakomite stosunki w Warszawie, pewien siebie, zamożny i nie ceremoniujący się z passażerami. Pan Paździerski nosił się bardzo elegancko, dewizki szczególniej i na palcach pierścienie miał bijące w oczy, gadał głośno i poznać było można po nim, że jeśli raczył zajmować podrzędne owo stanowisko poczthaltera w Parzygłowach, to tylko dla fantazyi, bo, gdyby chciał — łatwo mu było pójść wyżej.
Pani Paździerska, znakomita piękność, miała salopę zimową z tumakami, i suknię aksamitną, o tem wiedzieli wszyscy. Młodzież miejscowa składała jej hołdy, które przyjmowała z pogardą, ale one ją bawiły, i nie gniewała się za nie. W domu ich życie było zbytkowne, na powszedni dzień nawet wino i bez sztukamięsy a pieczystego nie obchodziło się nigdy.
Burmistrz miasteczka, chociaż majętny, chodził w kapocie, i był, jak się wyrażał Paździerski o nim — człek ordynaryjny, jednakże dwie córki miał na pensyi w Warszawie i w domu fortepian wiedeński. Sama jejmość często chodziła z głową związaną chustką, i zajmowała się drobiem, a nawet karmieniem tych zwierząt, o których przyzwoitość w salonie mówić nie dozwala, dla tego, że rogów nie mają.
Oprócz tych, niejako oficyalne mających stanowisko osób, znajdowało się w Parzygłowach parę jeszcze osiadłych po dworkach dla przyjemności i wygody. Stary jeden z ogrodem domek, o dachu wysokim, przed którym dwa ogromne stały kasztany, od bardzo dawna zamieszkiwała rodzina Zellerów, o której rozmaite chodziły wieści. Stary Zeller był niegdy jakimś oficyalistą u Zamoyskich, ojciec jego także. Skutkiem pewnych nieporozumień czasowo potem osiadł, służbę rzuciwszy, w Parzygłowach, ale że innej nie znalazł, pozostał w niej po dziś dzień.
Z czego ci Zellerowie żyli, było to zadaniem, którego rozwiązywaniu poświęcało się już, w ciągu długiego przeciągu czasu, osób wiele, niepospolitą przebiegłością obdarzonych, jednakże nikt tego spenetrować nie mógł.
Ubogo było koło nich, a kredytu nie potrzebowali, i tak się to jakoś ciągnęło.
Zeller czasem wyjeżdżał z domu. Dzieci kilkoro, które wychować było trzeba, zmuszały do wielkiej oszczędności, później się to po świecie rozpierzchło, i starzy zostali sami, z jedną sługą i sierotką, chodzącym w dnie powszednie boso. Za domem był ogród warzywny dostatni, chowano krów dwie, drobiu dosyć; sprzedawano jesienią owoce... zresztą musieli mieć jakieś dochody, bo niedostatku nie cierpieli, a ubóstwo znosili nie skarżąc się. Stary Zeller chadzał po dawnemu w kapocie, w czapce, był mężczyzną słusznego wzrostu, zawiędły, milczący, zażywał tabakę i słynął ze zdolności do rachunku.
Na pamięć mógł znaczne summy mnożyć i odciągać. W warcaby, a nawet w szachy grywał arte. Czytywał też książki stare, powoli — z rozmysłem... Ludzi ani unikał, ani gonił za nimi, do domu nie zapraszał nikogo. Jejmość żona jego, cierpiąca na reumatyzm (a i dworek był wilgotny), nie wstawała z krzesełka. Mówiono że była osobą wykształconą i kilku językami wyrażającą się z łatwością. Najstarszy syn Zellerów, mający zdolność do muzyki, rozpoczął był od nauczycielstwa w jednym domu obywatelskim, potem znikł i dawno od niego nie było wiadomości. Drugi biedę klepał na nauczycielstwie w Lublinie, był już poddeptanym kawalerem, żenić się nie myślał; wykładał jeometryę i algebrę. Ten czasem do rodziców na święta przybywał. Jedna z córek, piękna panna niegdy, poszła za rządzcę dóbr i wyniosła się w Podlasie, druga była pono guwernantką.
Cała więc rodzina wałęsała się po świecie, a staruszkowie dożywali dni swoich w zaciszu. Mało z nich było pociechy dla ks. kanonika i poczthaltera, którzy z góry na Zellerów patrzali.
Na ostatek w drugim końcu miasteczka, piękny dom nowy z dużym ogrodem, kawałem gruntu i rodzajem małego folwarczku, posiadał były sędzia pan Mieczysław Abdank, wdowiec, który znaczne dobra przepuściwszy, oddawszy dzieciom i wierzycielom ostatki, sam nabył tu ziemię, i żył dosyć wesoło, przyjmując dawnych znajomych, czasem spraszając pochwyconych podróżnych.
Był to już człowiek lat blizko sześćdziesięciu, ale się nie mógł pozbyć fantazyi młodzieńczych, i to jego nieszczęście stanowiło: nie mógł zapomnieć, że był panem dóbr i obywatelem... na ostatek i kolligacyi familijnych i antenatów w dworku na przedmieściu ulokował, aby ludzie znali z kim mieli do czynienia. Zresztą z kościami poczciwy, uczynny, przy wielkich panach a magnatach demokrata okrutny, z mieszczanami szlachcic zakuty, przy paniach galant śmieszny, Micio ów podobny był do tak wielkiej liczby u nas trafiających się typów, iż może go bliżej określać byłoby zbytecznem.
Zaraz obok poczty stał, tak zwany hotel Warszawski, który z powodu nazwiska właściciela pospolicie mianowano — u Kurzejpiętki. Kurzapiętka izraelita był w nim gospodarzem i nie bardzo się starał o postawienie go na stopie wytwornej, gdyż współzawodnika żadnego nie miał, a o dwa domy dalej znajdująca się karczma, nie słusznie zajazdem lubelskim nazwana — była w istocie szynkiem tylko.
U Kurzejpiętki zaś były dwa pokoje dla pasażerów, rodzaj restauracyi, w której czasem dostać było można jakiegoś mięsa, a zawsze trunków. Trunki stały na wywieszonej tablicy. Właściciel, zajmujący się oprócz tego handlem zbożowym, faktorstwem i różnemi przemysłami, miał się dobrze, a hotel był dlań tylko rzeczą dodatkową.
Był to izraelita już zupełnie wyemancypowany, chodzący, jak wszyscy ludzie, w cylindrze i paletocie, i nie noszący na głowie żadnego zbytecznego okrycia, vulgo jarmułki.
Miał imię Henryka, nie lubiąc przezwiska Kurzejpiętki, które po ojcu odziedziczył.
W zajeździe służba była nader zaniedbana, rzadko się tu kto zatrzymywał dłużej a nie było prawie praktyki, ażeby podróżny zamieszkał dni kilka. Zwykle przyczyną przymusowego pobytu w Parzygłowach, bywało zepsucie się powozu. Naówczas kowal leniwo się brał do reperacyi, i nieszczęsny człek, którego poczthalter wyprawił do hotelu, musiał w nim się męczyć, dopóki koło lub oś nie była przyprowadzona do stanu pierwotnego.
Niezmierne było zdziwienie ludności miasteczka, gdy jednego wieczora powóz cały, niepopsuty, bardzo pańsko wyglądający, z kamerdynerem na koźle, wjechał pod ciemne wrota hotelu, i zażądano pokoju dla pana.
Pana Henryka w domu nie było, myszures z rynku przyleciał pędem, i podróżny, człek już niezbyt młody, choć nosem mocno kręcił, bo pokój mu przeznaczony miał ów specyficzny zapach pustki i brudu, który nasze zajazdy odznacza — musiał się wszakże nim zaspokoić. Myszures rad był spenetrować co to za państwo zajechało i jak długo zabawić mogło, ale z nim się w rozmowę nie wdawano.
Poważne tłomoki wniesiono na górę... nie zażądano nic... przybyły wydał jakieś rozkazy, i pozostawiając służącego, sam, nie zapytawszy nawet o nic — wyszedł na miasto. Myszures nazwiska się chciał dowiedzieć — zbyto go niczem... W pół godziny potem, różnemi kanałami po mieścinie rozeszła się wiadomość, iż jakiś pan zajechał do Kurzejpiętki... Dowiedział się o tem poczthalter Paździerski, pani Burska na probostwie, a nawet stary Micio, który nudząc się rad był schwytać jaką ofiarę na herbatę i do wiścika z dziadkiem choćby.
Cóż z tego — zajechał — ale znikł — jak w wodę wpadł. Widziano go idącego w rynek, niepodobna się było domyśleć co się z nim stało, nikt ani przypuszczał, aby ktoś tak porządnym powozem przybywszy, udał się do tak ordynaryjnego człowieka jak burmistrz.
W istocie przybyły poszedł gdzieindziej.
Zdawał się doskonale znać miasteczko, nie spytał nikogo o drogę, z rynku wziął się wprawo na wązką uliczkę — i stanął wkrótce u bramki domku pod kasztanami, który zajmowali Zellerowie. Tu nikogo nie zastał; w pewnem oddaleniu, pod szopką, stara sługa, którą nie wiedzieć dla czego nazywano Hollendrową, skubała kurę, nie wiadomo modląc się czy śpiąc... U nóg jej leżał stary, kudłaty, na pół szerści już pozbawiony, pies Bursztyn. Stara byłaby przychodzącego nie widziała, gdyby stróż z obowiązku, podniósłszy głowy, nie szczeknął. Z kurą w ręku, bo zostawiać ją na pokuszenie Bursztynowi, nie było bezpiecznie, zwłaszcza że się kilkakroć dopuścił nadużyć, a raz nawet tłustą gęś w niwecz obrócił — poszła opieszale sługa spytać rzadkiego gościa czegoby sobie życzył.
Spytał o Zellerów.
— A są — odpowiedziała przypatrując się — albo co?
— Chciałbym się widzieć z nimi.
— To może jegomości wywołać? spytała gospodyni.
— A gdzie są?
— No — pewnie w izbie na prawo... ale...
Słudze się zdawało, że nieznajomego tak wpuścić może nie wypadało.
— Jeżeli w domu są — rzekł spokojnie przybyły, to ja już sobie dam radę...
I postąpił krokiem dalej. Gospodyni z kurą niespokojnem okiem powiodła za nim ciekawie — nie mogła go już wstrzymać.
Na podwórzu było jeszcze jasno, ale w sionce dworku, już mrok padał. Przyczyniały się do tego i stojące przed nim kasztany, których gałęzie na dachu się opierały i osłaniały okna.
Gdy się drzwi otwarły na prawo, ukazała się izba dosyć duża i czysta, z sufitem z belek, ze sprzętem prostym, w której także już mrok panował. Mężczyzna słusznego wzrostu, w kapocie, z chustką kolorową w ręku, przechadzał się po izbie, a postrzegłszy kogoś wchodzącego — wstrzymał się widocznie zadziwiony.
W drugim końcu, u okna, którem od ogrodu więcej światła wpadało, siedziała staruszka przygnębiona, okryta chustką szeroką, z nogami na stołeczku spartemi, robiąc pończochę. Stary zegar klekotał powoli w kątku.
Izba miała prostą podłogę, piec kaflowy zielony, u okien firaneczki skromne... mało zresztą sprzętu, a nic coby jakiś dostatek lub byt lepszy okazywało.
Gospodarz stał czekając co mu powie przybyły — zdumiony i zmięszany prawie tem wtargnięciem do jego schronienia, do którego rzadko kto obcy zaglądał. Na spokojnej twarzy starego widać było, iż to uważał za omyłkę.
W milczeniu gość podszedł ku niemu, nie przemówił słowa, wpatrzył się mocno... i czekał.
Stary zmięszał się bardzo, wlepił w przybyłego wzrok — drgnął... ręce podniósł, a w ostatku krótko wykrzyknął...
— Alfred!!!
Pod oknem imię to wymówione usłyszała matka, z rąk jej wypadła pończocha, i powtórzyła prawie z krzykiem...
— Alfred!!
Zawahał się jakoś stary, czy ma otworzyć ręce i uściskać.
— Ojcze! — odezwał się wzruszonym głosem przybyły, czyż jeszcze gniewać się będziesz na mnie, czyż się nie dasz przebłagać — ojcze... ale nim tych słów domówił, zaczął go ściskać stary i rozpłakał się. Wyrywając się od niego Alfred, pobiegł paść do nóg matce, której wzruszenie mówić nie dawało. Drżała i trzęsła się cała... W głębokiem milczeniu odbyła się ta scena przebaczenia i powitania.
Wreszcie Alfred wstał.
Przy świetle okna, oboje starzy ciekawie mu się przypatrywali... nie mówili nic, a twarze ich wyrażały smutne zdumienie. Ten Alfred, który z ich domu wyszedł młodym i świeżym chłopakiem, wracał doń zwiędłym, zestarzałym przed czasem. Nie takim się go widzieć spodziewali.
— Biedne dziecko! — szepnęła matka.
— Gdzież reszta rodzeństwa? — spytał siadając obok matki i ojca Alfred.
— A, po świecie, za chlebem — odezwał się ojciec. Natalia za mężem... Kostusia na służbie... guwernantką, Paweł profesorem w Lublinie... a ty? cóż się działo z tobą?
— Długa by spowiedź była — smutno począł przybyły... Gdym na gniew wasz zasłużył, gdyście się mnie wyrzekli i zakazali mi nawet dawać znać o sobie, wam i rodzeństwu, cóż miałem robić?... uciekać ztąd musiałem! W świat!
— Słuchaj Alfredzie — począł ojciec poważnie i surowo — nie wyrzucaj mi obejścia się z tobą. Wiem com uczynił i nic sobie nie mam do wyrzucenia. Umieściłem cię sam, w domu obywatelskim pokładając w tobie zaufanie. Zawiodłeś je wdając się w romans nieszczęśliwy z córką domu. Wszakże cię schwytano... musiałem, karząc płochość i zmuszając cię do pracy nad samym sobą, zamknąć ci drzwi moje... Dziś wszystko zapomniane przeżyte...
— Tak przeżyte, ale nie zapomniane, rozpoczął Alfred, spuszczając głowę. Moja miłość dla tej kobiety, wywołana przez nią samą, bobym się do niej nie ośmielił inaczej — została w mem sercu — po latach dwudziestu — żyje w niem.
Usłyszawszy że owdowiała, dla was ale i dla niej tu przybyłem.
Matka słuchając — krzyknęła boleśnie... ale wnet spuściła oczy i głowę...
— Więc cię to szaleństwo nie opuściło — dodał ojciec — a to — po prostu, szaleństwo... Cóż się przecież działo z tobą?
— Rzuciłem muzykę, z którejbym nie miał był chleba.. Przewędrowawszy kawał kraju jako skrzypek z kapelą, która się mogła ledwie wyżywić — w rozpaczy stłukłem o ścianę skrzypki moje, poszedłem się uczyć buchalteryi, rzuciłem do handlu. Miałem wolę silną — uznano mnie użytecznym — zasłużyłem na zaufanie, dostałem się do domu bankierskiego w Hamburgu. Byłem w nim buchalterem, kasyerem, spójnikiem, dopóki nie mogłem stanąć o własnej sile. Chciałem zostać bogatym, odejmowałem sobie od ust. Los mi sprzyjał w tem jakby na szyderstwo... dorobiłem się znacznego majątku. Jestem bogaty, bardzo bogaty — ale nie będę szczęśliwym nigdy.
Gdy skończył, milczenie panowało, ojciec i matka to oznajmienie o bogactwie przyjęli zimno, a przyznanie się do niewygasłego szału młodości — widocznie ich zmartwiło...
— Mój Alfredzie — rzekł w końcu stary — to co mi mówisz, boleśnie, smutno mnie dotyka. Wolałbym cię widzieć wracającego ubogo — a spokojnym w duszy i uleczonym. Wiesz o losach tej kobiety?
— Wiedziałem o nich od pierwszej chwili. Wiem, że ją za mąż wydano, i że nasze stosunki nie wyszły na świat... potrafiono je utaić.
Poszła za hrabiego Turskiego, owdowiała, jest wolną!... wiem to, i dla tego tu przybyłem.
— Ale, mój drogi — przerwała matka cichym i drżącym głosem — to kobieta — która na taką miłość nie zasługuje...
Przybyły zmilczał — jakby przybity spuszczając wzrok ku ziemi.
— Matka ma słuszność — dodał ojciec powoli — nie mamy co taić przed tobą. Może się jej zdawać że cały świat oszukała, tak jak potrafiła oszukać dobrodusznego męża, ale wszyscy wiedzą, że mu nie dochowała wiary. Jest płochą... choć pozorami chce to okryć surowemi... jest dumną... na serce tam rachować nie podobna! a! Boże daj, aby cię odepchnęła... bo połączenie z nią byłoby nieszczęściem — klęską.
— Ona mnie odepchnąć nie może — dodał jakby nie słysząc co mówił ojciec — przybyły; mam moje prawa... jestem bogaty, jestem może bogatszy od niej, bo wiem, że to co po hrabi pozostało, pozornie tylko zdaje się wielkiem...
Są długi, interesa...
Obie ręce złożywszy, ojciec po nad głową wstrzął niemi.
— Daj mi pokój! daj pokój! nie mów o tem. Jesteś dziś człowiekiem, mężczyzną nie dzieckiem, nie mam już prawa powiedzieć: czyń podług woli mojej — lecz nie chcę wiedzieć o niczem...
Oboje rodzice zamilkli... Alfred posmutniał.
— Bądź co bądź — odezwał się wyczekawszy czas jakiś, jakby się spodziewał pocieszającego słowa — przywożę wam z sobą lepszy byt — wygodniejszą, spokojną przyszłość — wyciągnę z tego nędznego dworku.
Stary Zeller zerwał się z krzesła.
— Bóg zapłać! — zawołał — ale ani matka ani ja, nie wyjdziemy już z pod tego dachu, do któregośmy przyrośli jak grzyby. Mój drogi, nam tu dobrze, nam tu lepiej...
Tu są wszystkie wspomnienia nasze, pociech i boleści przebytych... my byśmy się ztąd do pałaców nie ruszyli. Dziękujemy ci, na starość, ani kąta ani obyczaju zmienić nie czas... Dożyjemy pod kasztanami.
To powiedziawszy uścisnął Alfreda... i zmienił rozmowę.
— Szczęśliwy dzień — odezwał się — dziś spodziewamy się Pawła z Lublina. Przyrzekł nas odwiedzić. Nieborak mało ma czasu, a chce mu się niekiedy odetchnąć świeżem powietrzem... Szczęściem ktoś go tam parę dni zastąpi może... i Pawlisko się przywlecze...
— A! czy też mnie pozna? zapytał przybyły... Jak mu się wiedzie?
— Biednie! trzyma uczniów — daje lekcye matematyki — wszystko to razem chleb robi, a na jutro odłożyć co trudno... Z Kostusią gorzej, bo się musi włóczyć od dworu do dworu, a piękna jest, a żywa... a położenie guwernantki nie do zazdrości...
Westchnęli — Natalia ma dzieci troje... dostatek w domu, męża poczciwego. Czasem nam tu zaszumi przyjechawszy z dziatwą... na chwilę domek odżyje, a potem milczenie i pustka dotkliwsza jeszcze. Cóż robić!
Mrok nie dawał się dobrze przypatrzeć Alfredowi, ale oczy ojca i matki nie schodziły z niego, badali twarz wyschłą, starą i zmęczoną, na której wyczytać było można ile trosk zdobycie majątku ją kosztowało...
Już po urywanej rozmowie, ciemno się robić zaczynało, i sługa taż sama, którą gość spotkał w podwórku, wniosła starą, pokrzywioną lampkę zieloną do pokoju, gdy w przedpokoju zasztukały buty podkute i raźno wpadł nowy gość — pan profesor Paweł...
Alfred trochę na bok ustąpił. Brat ten ani mógł poznać brata, którego ledwie zapamiętał; rzuciwszy nań okiem, Paweł pobiegł wesoło witać matkę i ojca — a nieznajomemu skłoniwszy się z daleka — pytał ich oczyma — coby to był za natręt.
Natenczas milcząc, Alfred podszedł ku niemu, uśmiechnięty, i nim tamten opamiętał się co to znaczyć może, pochwycił go za szyję...
— Bracie Pawle...
— To chyba — Alfred! — krzyknął profesor, — być że by to mogło?
— Tak jest... zmartwychwstałem, aby przybyć do was... raz jeszcze.
Uściskali się bracia, stary łzę ocierał.
— Jakże ci się poszczęściła muzyka? — zapytał Paweł — jeżeli tak jak mnie matematyka, nie mam ci co winszować?
— Z muzyką zerwałem dawno — rzekł Alfred — widzisz mnie poważnego bankiera z Hamburga, który tylko co odstąpił swą klientellę i firmę innemu, zrealizowawszy nabytki...
Paweł odstąpił i skłonił się z uszanowaniem.
— Do licha — rzekł — lepsza praktyka rachunkowa niż teorya... Ja doskonale liczę i rozwiązuję zadania algebraiczne jakiego chcesz stopnia, a do niczego tem nie doszedłem! a ty...
— Nie masz mi czego zazdrościć! — sucho zakończył Alfred...
Spojrzeli na siebie — można się tego było domyśleć i z lica. Paweł wyglądał rumiano, śmiały mu się oczy błyszczące, czoło było nie zachmurzone, uśmiech biegał po ustach, zdrów był, silny i żył wszystkiemi władzami swemi... a miał ochotę do życia.
Przybycie też jego rozweseliło dworek, wniosło doń promień jasny. Rozpogodziła się twarz matki, ojciec rozchmurzył — nawet Alfred poczuł na sobie działanie zaraźliwe młodzieńczego humoru brata... Paweł mówił wiele, swobodnie i po dziecinnemu prawie cieszył się ubogą strzechą rodziców i niemi...
Po długich latach niewidzenia — ileż to jest do opowiadania! ani się spostrzegli jak czas upłynął, a Alfred spojrzawszy na zegarek, do jutra pożegnał rodziców, zabierając z sobą Pawła, choć dla niego ojciec był u siebie łóżko przygotował.
Ale bracia też mieli z sobą wiele do mówienia.
Poszli więc do Kurzejpiętki, gdzie na Alfreda oczekiwał sługa i ciekawy myszures, nie mogący dobadać się tajemnicy, gdzie się ów nieznajomy podział podróżny.
Gdy go ujrzano wracającego pod rękę z panem Pawłem, w najlepszej komitywie, z Pawłem, którego całe znało miasteczko i nawet poczthalter dosyć konsyderował, żydek coś się zaczął domyślać...
Coś było Zellerowskiego w nim.
Ale o Alfredzie tak zupełnie zapomniano w miasteczku, że dopiero pan Henryk wpadł na myśl że to on. Wyszedłszy pieszo, mógł po dwudziestu latach wracać powozem tak paradnym, z jeszcze paradniejszym kamerdynerem.
Nie tracąc czasu, dla wyjścia z niepewności, pan Henryk, jako gospodarz domu — choć zwykle tego nie czynił — chyba w nadzwyczajnych okolicznościach — poszedł osobiście powitać podróżnego.
We drzwiach usłyszawszy przez Pawła wymówione — kochany bracie — był już w domu... Wszedł jednak ofiarując swe usługi, przypatrzeć się mógł ex-muzykowi, i nie wydając się z tem, iż go poznał — wrócił z wielką nowiną, dumny swą przenikliwością.
Ponieważ u poczthaltera naprzeciwko jeszcze się świeciło, w dowód szacunku, bez kapelusza nawet pobiegł pan Henryk, podzielić się z nim wiadomością tak wysoce ciekawą.
Paździerski pił poncz i czytał gazety gdy wszedł Kurzapiętka.
Zdziwił się mocno spóźnionej wizycie, wszystko się przecież wytłumaczyło, gdy, cichym głosem, opowiedział pan Henryk jakiego miał w domu gościa i jak paradnie on wyglądał, ten syn Zellerów — niegdyś wypędzony z domu, jako marnotrawne dziecię.
Wszystko zwiastowało że się dorobił majątku — jak? to było jeszcze zagadką... a majątek blaskiem takim okrywa ludzi, że już dlań miano uszanowanie...
— To dopiero Zellerowie pójdą górą! a nosy zadrze ta hołota! — rzekł poczthalter... Piękne tu jeszcze rzeczy widzieć będziemy!! ha! ha!
Pan Henryk dwuznacznie pokiwawszy głową, ukłonił się i wyszedł. Tegoż wieczora wiedziała o panu Alfredzie z koczem piękna pani Paździerska, Micio, ksiądz kanonik i Burska. W miasteczku mało kto zasnął spokojnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.