<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygzaki
Wydawca M. Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Tydzień upływał od pierwszej bytności Zellera u hrabiny. Narady z panem Wilskim do niczego nie doprowadziły, życzył on wprost zamknąć przybłędzie drzwi przed nosem.
Hrabina się go lękała... Przeszłość, którą pamiętała, ostatnie z nim widzenie się — nie dozwalały się łudzić... charakter jego był gwałtownym i namiętnym, wola niezłomna — któż mógł przewidzieć czego się taki człowiek dopuścić potrafi? Przez cały tydzień na licu hrabiny czytała St. Flour tajony niepokój, i troskę... Potwierdzało ją to w przekonaniu, że jakaś kryzys nadeszła, lecz jakiej była ona natury, odgadnąć nie umiała.
Przeszłość hrabiny była jej znaną, ale zebrane o niej wiadomości nie sięgały po za ślub hrabiego. Ciekawość biednej niewiasty, zgłodniałej plotek i intrygi, paliła ją niesłychanie.
Ks. Maryan, któremu powierzyła swe domysły nic nie wiedział... jego trwożyło jedno tylko — a nuż ruina? a nuż interesa są tak złe... że lata przebyte stracone zostaną??
Z instynktem niewieścim St. Flour prawie była pewną, że tu nie szło o pieniądze, że coś osobistego nękało piękną hrabinę. Lecz, dzień za dniem upływały, najmniejszy znak nie potwierdził domysłów... wszystko zdawało się już skończonem, sama troska tylko została.
Tydzień minął, i o tej samej godzinie, nad wieczorem, hrabina widocznie zaczęła być coraz niespokojniejszą, a gdy powóz zaturkotał — zbladła — mimo wysiłku, aby trwogi nie okazać po sobie.
St. Flour nie spuszczała jej z oka. Kamerdyner coś przyszedł szepnąć — hrabina poskarżyła się na te — nieszczęśliwe interesa — Julek z Emilką siedli grać na cztery ręce — tym razem kwartet Mendelsohna, a oczy guwernantki pogoniły za odchodzącą...
W tym samym gabinecie zastał hrabinę Alfred... równie prawie poruszoną, choć lepiej na to drugie spotkanie przygotowaną.
Spojrzała śmielej na wchodzącego.
Skłonił się milczący.
— Choć bez najmniejszej nadziei — rzekł — przybywam tu raz jeszcze. — Pozwól mi pani powtórzyć... że nie żądam ani zrzeczenia się tytułu, ani ofiary żadnej... chcę serca i ręki, choćby potajemnie... Będę jej służył jak pani każesz... umieścisz mnie na swym dworze, jak się jej podoba...
— To prawdziwe szaleństwo — odezwała się hrabina. — Waćpana tu znano i poznają go łatwo.
Wiadomo już w okolicy, żeś przybył do rodziców... Ludzie mogliby sobie przypomnieć żeś był nauczycielem muzyki u moich rodziców.
— A ja tak jestem niegodzien jej... syknął wtrącając Alfred...
— Waćpan tego nie widzisz, że między nami jest przepaść, której nawet jego miliony zapełnić nie potrafią... Waćpana siostra jest za jakimś ekonomem, czy rządcą u kuzynów mojego nieboszczyka męża... druga guwernantką... brat jakimś profesorem w szkółce... Rodzice...
— Rodzice moi są ubodzy — przerwał groźnie prawie Alfred — ale im nic zarzucić nie można... nikt się ich nie powstydzi.
Hrabina pomiarkowała dopiero, że żywość ją zanadto uniosła, i że, zamiast łagodzić rozdrażnienie, mogła je do najwyższego stopnia podnieść. Zamilkła więc zmięszana, nie wiedząc dobrze, jak naprawić omyłkę...
Zmieniła ton — westchnęła.
— I pan to nazywasz miłością — odezwała się przechodząc nagle z gwałtownych wyrzutów, do prawie słodkich wymówek... pan to nazywasz miłością dla mnie!
Jest że to przywiązaniem dla kobiety, chcieć zatruć jej spokój, poniżyć ją w oczach własnych dzieci, odebrać szacunek ludzi... A to wszystko w imię tego, że niegdyś dziewczę, nieświadome życia, w chwili obałamucenia, dało mu jakiegoś szczęścia nadzieję?
— A! gdybyś pan mnie kochał, w istocie postąpiłbyś inaczej! miałbyś szacunek i poważanie, byłbyś mi posłusznym... W panu żyje namiętność, któraby zgasła, gdybym była tak szaloną i chciała dla dogodzenia jej, siebie i rodzinę poświęcić, to — to nie ma nazwiska w przyzwoitym języku.
Znowu się uniosłszy, pobieżnem wejrzeniem na namarszczoną twarz przestraszona, uspokoiła się wkrótce.
Chciała być panią siebie i nie mogła.
— Panie Alfredzie — odezwała się ukazując mu krzesło — siadaj pan, mówmy chłodno i rozsądnie! To, czego pan wymagasz po mnie, jest niepodobieństwem.
Będziesz-że się mścić na kobiecie... nie masz-że litości nademną!
Żadna siła w świecie nie zmusi mnie do skompromitowania się przed światem, sława moja droższa mi jest nad wszystko. Proszę was, proszę o miłosierdzie... a! choćby w imię tej przeszłości, — którą pan przeciwko mnie wyzywasz...
Złożyła ręce. Była w tej chwili tak piękną, że przypomniała jedną z tych pokutujących Magdalen dawnych szkół włoskich, wystrojonych — utrefionych, ubielonych i uróżowanych... które raczej zdają się przebłagiwać kochanka niż Boga...
Alfred patrzał na nią z zachwyceniem — zapomniawszy o wszystkiem, o tem z czem przyszedł, i o tem co ona mu mówiła... Napawał się tą twarzą, niewidzianą lat tyle, odżywioną w pamięci ostatniem widzeniem, — twarzą, która łudziła jakiemiś niebiańskiemi przymioty i szatańskiemi razem łudziła pokusami...
Hrabina uczuła uwielbienie jakie wzbudziła... zdało się jej że jest na drodze zwycięztwa. Alfred zapomniał się, osłupiał, milczał. Trzeba tylko było dobić już związanego nieprzyjaciela!..
— Pani jesteś jak aniół piękną, — odezwał się z westchnieniem...
Człowiek któryby popełnił występek dla niej, mógłby być uniewinnionym, gdyby w tej chwili ujrzeli ją sędziowie...
Zmięszała się hrabina...
— Zlituj się pan nademną — zawołała spuszczając ręce — na wpół przelękła — wpół dumna — swoim tryumfem — daj mi pan dowód, że jego miłość była tem czystem i świętem uczuciem, które mi poprzysięgałeś, a nie brudną namiętnością...
Milczał Zeller, trudno było wyrozumieć z twarzy jego, jaki skutek miało za sobą pociągnąć uwielbienie.
— Błagam go! — szepnęła hrabina.
— Posłuchaj mnie pani — przerwał jakby zamyślony... Sądzisz może, że mój majątek nie odpowie jej stanowisku w świecie, i nie wart będzie ofiary — niestety — nic nie mam oprócz majątku... muszę go położyć na szalę... oto pani masz świadectwo banku angielskiego, iż w nim złożyłem ośmdziesiąt tysięcy funtów. Oprócz tego znajdzie się coś jeszcze.
Wydobył papier i położył go przed hrabiną, która odpychając, rzuciła przecie nań okiem ciekawem.
— Nie tykając się summy, baronostwo kupić mogę. Jest familia Zellerów stara, która może przyjmie i uzna swym członkiem. Świat jest w takich razach wyrozumiałym... chciej tylko pani...
— Tak — ale ja nie mogę chcieć! — zawołała hrabina. Wierz mi pan, ta jego miłość tak stała, pochlebia mi, przejmuje wdzięcznością — ale ja mam imię, pozycyę, dzieci...
— I — kochanka — rzekł powoli chowając papiery i zapinając suknię Zeller...
Hrabina zbladła, brwi się zmarszczyły, cofnęła się z gniewem...
— Pan śmiesz..
— Tak jest, śmiem to powtórzyć, co tu wszyscy wiedzą, i czego ani kłamana dla dzieci czułość, ani gruba po mężu żałoba, ani świętobliwość jej i surowość dla drugich — pokryć nie mogły... Kochałaś go pani za życia męża, umiałaś uczynić opiekunem dzieci, wszystko to są rzeczy powszechnie wiadome.
— Powszechnie wiadome!! zawołała z jękiem hrabina.
— I tym — pozwólmy potwarzom, uchodzącym za prawdę — mówił dalej Zeller — zadałabyś pani kłam — oczyściła się wychodząc za mnie. Dla dzieci byłoby to dobrodziejstwem. O stosunkach naszych nikt nie wie, dwadzieścia lat wspomnienie ich zatarło... Ja tak dalece jestem dziecinnym, szalonym, nikczemnym, że wiedząc o Wilskim, — kładę jej pod nogi imię, majątek — życie — wszystko...
— Powszechnie wiadome!! — powtarzała łkając i oczy zasłaniając hrabina, którą najmocnej ubodło to, że została odkrytą...
— To kłamstwo — to fałsz, to potwarz, to najnikczemniejsze oszustwo — mówiła wybuchając. Ludzie podli wymyślili to — nie mogąc znaleść plamy na życie mojem, przez zazdrość ohydną.
Alfred ruszył ramionami tylko.
— Skończmy tę rozmowę, na miłość Bożą, skończmy ją — odejdź pan — zawołała — napoiłeś mnie żółcią, strułeś mój spokój — wstręt obudzasz we mnie. Nie rozumiem go — brzydzę się...
Jak przybity pod temi wyrzutami stał Zeller, nie mówiąc słowa; wszystko co mógł powiedzieć w obronie swej namiętności, wyczerpane zostało — nie pozostawało mu nic. Inaczej, jadąc tu, wyobrażał sobie tę walkę, którą przeczuwał, i kobietę, którą znał inną... zwyciężyła go wstrętem i pogardą...
Zbierając myśli stał jeszcze, skupiony w sobie i roztargniony zarazem, bo mu obecne położenie stało się obcem, — chciał już odejść — gdy milczenie to i rezygnacya przeraziły hrabinę... nie chciała go tak wypuścić skaleczonego, z pragnieniem zemsty, której się lękała. Pozostawały jako środek ostatni, rozbrajający, łzy — przyłożyła chustkę do oczów i zaczęła szlochać, zanosząc się od płaczu. Jęk ten doszedł do uszów Zellera i rozbudził go. Był w takiem usposobieniu ducha... znękanem, że wszelki żal i gniew stłumione w nim zostały.
Spojrzał na hrabinę, która w malowniczej pozie, na pół leżała, w fotelu, białą ręką przy twarzy trzymając chustkę, uczuł litość...
Stanął wryty...
— Przebacz pani — odezwał się po cichu — jestem winien, jestem podły i wstydzę się mojego kroku. Namiętność całem mojem tłomaczeniem... Chciej pani zapomnieć com mówił... nie wiedziałem, nie rachowałem nic... Bądź spokojną, nie zakłócę jej szczęścia — jakież dziś do tego miałbym prawo?... Postępowanie moje było najniedorzeczniejsze... winienem... Daję słowo, że ten szał się nie odnowi... ale błagam o przebaczenie! To był szał — zawstydziłaś mnie... daruj... odchodzę i nie powrócę więcej...
Zwolna chustka, którą hrabina trzymała na oczach, podniosła się, spojrzała, jakby wątpiąc czy mówił szczerze, głos drżący i przejęty najlepiej tego dowodził.
— Przebaczę, zapomnę, rzekła — ale ulituj się pan nademną... zakończmy tę smutną scenę... którą mnie Pan Bóg karze za chwilę płochości. Rozstańmy się bez nienawiści... bez żalu... Wyciągnęła doń rękę białą...
Na widok jej Zeller jakby strwożony cofnął się, lecz natychmiast pochwycił ją namiętnie, przycisnął do ust i zakrywszy sobie oczy, uciekł nieprzytomny bez pożegnania.
Hrabina siedziała jeszcze w fotelu, zdziwiona tak łatwo otrzymanem zwycięztwem. Oddychała swobodniej... była wolną — pozbyła się nieprzyjaciela. Uchodząc jednak zwyciężony, pozostawił w ranie pocisk, który miał w niej tkwić długo. Hrabina uspokojona, przypomniała sobie to wyrażenie: — Powszechnie wiadome! które ją przerażało. Więc najzręczniejsze postępowanie, kłamstwo całego życia, unikanie pozorów, osłonienie się surowością i bogobojnością, nic nie pomogło — nic!
Świat wiedział, sądził i potępiał... Zeller nie mógł tego wymyśleć, słyszał w okolicy, której ona była pośmiewiskiem, zgorszeniem... Na to potrzeba było szukać ratunku... Usunąć się — nie byłoby podobieństwem — odepchnąć człowieka, który sam bronił ją i osłaniał od ruiny... na którym może większe na przyszłość pokładała nadzieje?... byłoż można. Powiedzieć mu o tem? mogło sprowadzić poróżnienie, bo Wilski dbały był także o decorum.
Hrabina rozmyślała zmięszana w pierwszej chwili nie widząc środka. Wzgardzić... Tak! musiała udawać pogardę...
Oddalenie się gościa powoływało ją do salonu. Przypomniawszy to sobie poszła do zwierciadła, aby zbadać twarz i ułożyć ją do spokoju. W duszy jednak pozostała wlana w nią trucizna.
Zeller siadł roztargniony do powozu, oczekującego nań przed gankiem, konie ruszyły. Całą niemal drogę, odbył razem z bratem, któremu się zwierzył ze wszystkiego, i który mu aż do blizkiego lasu towarzyszył, mając w nim na powrót oczekiwać. Boleść kazała o nim zapomnieć. Zdziwił się i nastraszył niemal, gdy Paweł, kazawszy koniom stanąć, do drzwiczek się zbliżył. Zobaczywszy go, Alfred wysiadł, koniom kazano iść powoli, dwaj bracia zostali sami. Paweł patrzał mu w oczy i pytać go nie potrzebował, widział w nich, że wracał bez nadziei, upokorzony i nieszczęśliwy.
Ścisnęli ręce w milczeniu...
Wszystko więc skończone — odezwał się smutnie Alfred — wracam upokorzony, zawstydzony, bez nadziei...
— Użyłem wszelkich środków, które mnie samego oburzają — nie pomogło nic... Nie mam w życiu celu, do życia smaku... trupem wyszedłem za próg tego domu...
Matematyk słuchał z politowaniem.
— Pan Bóg mnie chronił od egzaltowanego uczucia — rzekł wysłuchawszy, — nie rozumiem ciebie, więc i sądzić mi się nie godzi...
— Widzę że jesteś szczerym... że cierpisz, żal mi cię... Ratunku nie widzę, to choroba, a że trwa dwadzieścia lat, przeszła w chroniczną.
— W szał — dodał Alfred, — jestem jak człowiek obłąkany, który sobie zdaje sprawę z tego że zwaryował, a nie ma mocy wrócić do rozumu... Szczęściem — ta co mnie odepchnęła ocaliła razem od tego cobym mógł, poddając się szaleństwu, popełnić... muszę pracować nad tem, aby je zwyciężyć.
— Nie powiem ci nic — odrzekł professor — chciałbym jednak abyś pamiętał o jednem, że nawet szacunku dla niej mieć nie możesz. To cię może uleczy... kobieta jest niegodna przywiązania... Wdzięków tej aspazyi nie przeczę, ale — na Boga — wolę w takim razie posąg piękny, bo nie potrzebuję dla marmuru mieć szacunku...
Kochany Alfredzie — ochłoń — zapomnij, odbolej... i jedźmy do domu.
Rodzicom ani słowa o tem wszystkiem — rzekł stary — nie potrzebują wiedzieć by się gryźli...
— Wrócisz do pracy i zapomnisz...
— Ja? do pracy? nie mam celu żadnego... nie wrócę nigdzie... pozostanę przynajmniej tu, w okolicy... To będzie dla mnie jakąś pociechą.
Professor zamilkł.
— Gdzież? jak? nie w miasteczku przynajmniej.
— Zdaje mi się, że my się nie rozdzielemy — odezwał się Alfred — tobie to professorstwo dokuczyć musiało... możesz je porzucić, mieszkać będziemy razem...
Paweł się uśmiechnął.
— Dziękuję ci — to nie może być. Wszedłem raz na drogę, do której nawykłem już — obrałem stan, i zżyłem się z nim — będę przy tobie o ile możności, ale, wierz mi, nie każ na nowo rozpoczynać życia.
Za stary na to jestem. Zresztą, do młodzieży też się przyrasta sercem, jakbym ja żył bez moich studentów??
— Oni by się obeszli bezemnie — a ja! byłbym najnieszczęśliwszym z ludzi — mnie ciągle otacza ten młody świat, rosnący, rozkwitający, w którym — bądź co bądź — najszlachetniejsze się spotyka prądy i uczucia...
— Jakże nie nawyknąć do tej atmosfery, i jak się z niej wyrwać bez żalu?
Profesor ścisnął rękę brata.
— Kochany Alfredzie — kończył — nie ty mnie powinieneś wyrywać z mojego koła, ale ja ciebie mógłbym wprowadzić w inne jakieś!
Tyś dotąd żył w świecie sztucznie, przez siebie stworzonym, z passyą zachowaną od młodości, z oczyma i sercem w nią wlepionemi, nie widząc nic i wszystko poświęcając dla niej.
Tobie potrzeba nowego celu, nowych zajęć, czegoś coby cię wytrzeźwiło...
— Może masz słuszność — rzekł starszy — ale zostawmy coś losowi — nie obmyślajmy lekarstw. Instynkt może je wskazać, tak jak chore zwierzę prowadzi do ziela, co je ma uzdrowić.
I westchnąwszy, zamyślił się głęboko.
— Paweł szedł z nim to patrząc mu w oczy, to słówkiem jakiemś usiłując go wyciągnąć z tej zadumy.
— Najlepiej będzie, mając tu zostać — odezwał się Alfred... osiąść gdzieś na wsi... okupić się... niedaleko od miasteczka...
Cóż mam robić z pieniędzmi? Nie nawykłem do ich używania... Majątek, gospodarstwo, wieś, rzeczy których nie znam prawie, dadzą mi zajęcie, dystrakcyę!... przytułek. Będę się uczył...
— Rób co chcesz, dobrze że zostaniesz się z nami — odezwał się Paweł, chociaż i to ma swe niedogodności. Będziesz w sąsiedztwie tej kobiety, która ma tak dziwny urok dla ciebie... Oddalenie...
— Nie mów o tem — zamknął Alfred — zostanę tu.
— Któż wie? może mnie właśnie wpatrzenie się zbliska rozczaruje i oswobodzi...
— Zapewne, i to być może... ja się tylko cieszę, że rodzice i my cię tu mieć będziemy...
— Żart na bok — podrośniemy wszyscy w konsyderacyi, gdy zobaczą, że mamy w rodzie człowieka, co się czegoś dorobić potrafił.
Dotąd biedni Zellerowie, dla swojego ubóstwa, musieli w kątku siedzieć. Kostusia, która męczy się nad cudzemi dziećmi, mogłaby ci wyśmienicie służyć za gospodynię domu. Biedne stworzenie, które chwili swobodnej w życiu nie miało, od dzieciństwa ucząc się, aby potem uczyć drugich, zawsze pod czyjąś władzą, na czyichś rozkazach... odetchnęłaby przy tobie.
— Kostusię przywołamy — rzekł Alfred — byle sama tego chciała... ale najprzód obmyślmy kąt, znajdźmy się gdzie umieścić...
Konie szły zwolna przed niemi, bracia rozmawiali długo — zmierzchło, ściemniało, a kawał drogi jeszcze ich dzielił od Przygłowów; musieli więc siąść wreszcie do powozu i przyspieszyć powrót do miasteczka...
Paweł był jakby opatrznościowo zesłanym dla brata, nie dawał mu myślami się dręczyć, mówił wiele, wracał ciągle do swej wesołości szczęśliwej, do której go natura usposobiła.
Tragiczny nastrój biednego Alfreda, rozbijał się o tę ironię, a raczej humor professora, który ze wszystkiego żartował, choć w duszy był człowiekiem wielkiego serca i sumienia. Uśmiech ten dobroduszny pokrywał w nim uczucie głębokie i myśl poważną.
Im rozpaczliwiej dźwięczały narzekania Alfreda, tem Paweł puszczał swobodniej cugle swej wesołości, obchodząc się z nim jakby z rozpłakanym studentem drugiej klassy, a jednak — to skutkowało!!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.