<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygzaki
Wydawca M. Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Hrabina nie wiele osób przyjmowała u siebie, w wyborze towarzystwa była niesłychanie surową. Jeśli na kim z sąsiadów ciążyło choćby podejrzenie jakieś niezbyt prawidłowego życia, nawet w dalekiej i już odpokutowanej przeszłości, jeśli osoby rodzinę składające — wychowaniem, zasadami, przekonaniami nie zupełnie się godziły z wyznawanemi głośno przez panią Maryę, jeżeli wreszcie nie znajdowała przyjemności, i nie mogła wyciągnąć chluby z jakichś stosunków, pozbywała się ich bardzo grzecznie, ale tak stanowczo, że się nikt apellować od wyroku nie ważył.
Chociaż dekreta te nie zawsze były sprawiedliwe, nie zawsze usprawiedliwione, przecież nawykli ludzie w końcu je szanować, i każdy sobie miał za zaszczyt, za szczęście, być przyjmowanym w domu, od którego tylu odepchniętych było.
Sąsiedztwo nie zbyt liczne zresztą, nie naprzykrzało się hrabinie.
Z jednym tylko jegomością miała trochę kłopotu. Był to kuzynek Wilskiego, zaprezentowany przez niego, a zatem już na pewne zasługujący względy. Wilski miał dlań słabość niewytłomaczoną, nie zrozumiałą, zagadkową, bo pan Oleś Berdan, oprócz wychowania starannego, niczem się nie odznaczał, chyba niesłychaną płochością, lekkomyślnością, rozrzutnością i bałamuctwem. Był pędziwiatr, lubił się bawić, grał, pił, miał wszystkie wady młodości, która nie chciała ustąpić, choć Oleś zbliżał się do lat trzydziestu, i majątek prawie całkiem utracił. Wesół był, miły, nie dbał o jutro, zabawiał i zajmował, miał dowcipu wiele, dosyć oczytania i wiadomości, ale statku, ani za grosz!
Sam się śmiał z siebie, przyznawał do błędów i nie poprawiał.
Jedną dobrą stroną tego charakteru i temperamentu było, że nałogów nie miał. Pił okrutnie, ale potem miesiącami nic w gębę nie wziął; grał szalenie, ale gdy mu się trafiło wpaść między graczów... Przychodziła mu fantazya czasem do jakichś studyów, zamykał się na kilka miesięcy w domu z książkami i ślęczał, a jak Lafontaine, naówczas nie umiał już o niczem myśleć, mówić o niczem, tylko o Boruchu — fantastyk był jednem słowem.
Niewiem jakiemu wpływowi niezbadanemu winniśmy, że się u nas temperamenta podobne wyradzają bardzo często. Olesiów takich mamy wielu. Berdan należał do lepszych egzemplarzy swojego rodzaju, serce miał poczciwe, popędy szlachetne, i zdolności niepospolite. Idąc systematycznie jakąkolwiek drogą, doparłby niechybnie do rezultatów szczęśliwych, wałęsając się tak po różnych polach, stracił młodość, nadwerężył majątek, i przeżył się — nudziło go życie...
Hrabina posądzała Wilskiego, że mógł mieć na myśli wydać hrabiankę Julię za niego, ale uważała projekt ten (gdyby on w istocie istniał, czego nie była pewną) za zupełnie niedorzeczny. Hrabianka Julia mogła mieć posag problematyczny, matka zwolna inaczej jej przyszłość przygotowywała.
Oleś majątek miał zrujnowany, i żadnej ekspektatywy spadku.
Ubóstwo nawykłszy uważać za największą klęskę... za zaporę do wszystkiego, hrabina ani mogła pomyśleć o takiem małżeństwie.
Oleś bywał w jej domu... pozbyć go się nie wypadało, a nadewszystko dla Emila — matka uważała go za niebezpiecznego towarzysza.
Ile razy Berdan zasiadał w salonie, Emila z księdzem pod jakimś pozorem wyprawiano.
Hrabinę gość zabawił jak wszystkich. St. Flour przepadała za nim... wnosił z sobą, humor, swobodę, a był dobrego tonu, i miał stosunki arystokratyczne, przerywał nudy rezydencyi, w sposób bardzo przyjemny. Witano go więc z radością widoczną, choć hrabina później zawsze to sobie wyrzucała. Bała się o Emila!
O Julkę nie miała obawy najmniejszej, najprzód dla tego, że to było jeszcze dziecko... (według matki) powtóre, że popsuty Oleś na to stworzenie biedne i zahukane ani patrzał i Julka nań też oczów podnieść nie śmiała.
Ile razy Wilskiemu wyspowiadała się ze swych wątpliwości i trosk co do wpływu jaki Berdan mógł wywrzeć na Emila, opiekun w śmiech to obracał.
— Wierz mi — mówił, — Oleś jest w gruncie najlepszy chłopak w świecie, a między nim a surowo wychowanym Emilem, tak ogromna różnica wieku, usposobień, że on na niego najmniejszego wpływu wywrzeć nie może.
Hrabina nie odpowiadała zwykle, ale ją to nie przekonywało. Oleś zaś straciwszy dużo, znudzony, nie mogąc tak często, jakby chciał, szukać rozrywki w Warszawie, mieszkając o milkę małą, nie mając innego przyzwoitego towarzystwa, jakoś, jakby na złość, często ukazywał się u hrabiny.
W parę tygodni po opisanych wypadkach, jednego poobiedzia, ujrzano go przybywającego konno.
W ganku od dziedzińca nikogo nie było, oprócz p. St. Flour, która go powitała nadzwyczaj uprzejmie i wesoło. Byli z sobą bardzo dobrze.
— Wszakże hrabinę zastałem — odezwał się wchodząc na ganek Oleś.
— A gdzieżbyśmy się my podziać mogli! — zawołała francuzka — my jesteśmy skazani przecie na zakopanie tu... i na wieczne więzienie.
Pan Berdan, który ruszeniem ramion, rezygnacyę doradzającem, odpowiedział na tę uwagę francuzce, był cale pięknym mężczyzną, wzrostu słusznego, krzepkim, choć życie na twarzy, w oczach, nawet w ruchach jakichś leniwych razem a pieszczonych, odbijało się widocznie. Miał minę znudzoną i przywiędłą, ale gdy się ożywił czemś, a zapalać się umiał łatwo, naówczas oczy nabierały nadzwyczajnego blasku, wracała młodość stracona, rumieniec, siła i wdzięk.
Twarz arystokratycznie piękna, z trochą dumy i lekceważenia, z trochą fantazyi i buty, miała ten urok, jaki daje dobroć serca. Bywał szorstkim, a wszyscy do niego lgnęli, czuć w nim było człowieka co kochać umiał. Słudzy przepadali za nim, w jego wsi kochano go aż do namiętności niemal, ale Oleś też raz rzucił się w staw, żeby biedne dziecko włościańskie ratować, a gdy się karczma paliła, dzieweczkę żydowską wyniósł z płomieni z kołyską.
Ostatni pieniądz oddał ubogiemu, a nazajutrz pożyczywszy zgrał się do koszuli. Często gwałtowny, mimo dobroci, w życiu miał kilka pojedynków, odniósł kilka ran... awantur kilka ciążyło na nim, o których w salonie niepodobna było mówić inaczej jak na ucho.
Hrabina choć się nim bawiła, ale zgrozą była przejęta i litością, gdy o nim za oczy mówiono.
— Zgubiony człowiek... szeptała — aucun esprit de conduite...
Oleś zatrzymał się trochę w ganku z St. Flour, która się rada była wypaplać z nim wesoło, bo w salonie nie śmiała. Wejrzenie hrabiny surowe, zamykało jej usta.
— Nie byłeś pan tak dawno? — mówiła St. Flour.
— Prawdziwie, nie wiem jak dawno... przez ten czas napadła mnie fantazya botanizowania... zakopany byłem w królestwie roślin.
— O! oh! — cicho szepnęła na nosie grożąc Olesiowi, rączką swą nieładną, ale strojną i wykameryzowaną, byle te kwiatki nie były — des fleurs animées...
— Pani nie uwierzysz jak ja jestem stary! — westchnął Oleś — nic już mnie nie zajmuje.
— Rozumiem, chyba coś nadzwyczaj młodego! — c’est connu!
— Nawet i to nie.
Ruszywszy ramionami, Oleś drogę wskazał przed sobą francuzce, któraby rada była dłużej jeszcze rozmawiać — i weszli do salonu.
Hrabina miała książkę w ręku, oblicze smutne bardzo i surowe... powitała wchodzącego tym uśmiechem niby grzecznym, który nic nie mówi i wskazała mu krzesło. Panna Julia siedziała z robótką za nią, matka więc nie mogła widzieć, że nagle podniosła oczy, spotkała wejrzenie Olesia, zarumieniła się i zmięszała okropnie i zanurzyła w kanwie... dopiero nierychło oddając mu ukłon ceremonialny.
Francuzka coś pochwyciła przy tej zamianie wejrzeń, ale nie ze strony uczennicy swej, bo tej nie posądzała o taką dojrzałość, by już w oczy swe coś włożyć i wzrokiem coś posłać mogła. Zdumiała się temu raczej, że Oleś strzelił parę razy na tę bladą, biedną dziewczyninę, która — przecież — zająć go na żaden sposób nie mogła...
Matka też zafrasowała się w myśli o Emila, żeby zbyt prędko nie nadszedł, ale o córkę bynajmniej. Niepostrzeżone więc przeszło zmięszanie się panny Julii, drżenie jej rąk bladych i wychudłych, ruchy żywsze niż zwykle, rumieniec zupełnie nie bywały. W robocie kanwowej zaszła, skutkiem tej chwileczki pomięszania, jakaś katastrofa... Coś spadło, nici się poplątały... igły powywlekały... ale tego nikt nie widział, bo panna Julia udała znów flegmatyczną i nadzwyczaj na wszystko co ją otaczało — obojętną...
Oleś usiadł poufale przy hrabinie i choć dostrzegł zaraz jej zły humor, udał, że go nie widzi.
— Co hrabina porabiała? jakże zdrowie? co słychać? wiek jak nie byłem...
— Nas i pytać się nie trzeba — odezwała się gospodyni, prowadzimy życie prawie klasztorne...
Wychowanie Emila, zajęcia Julii, moje usposobienie własne, wdowie obowiązki, czynią mi z tego konieczność, a potem... kiedy mi to starczy zupełnie i jestem... z tem... szczęśliwą! O mój Boże! z dziećmi kochanemi... z myślą własną... z Bogiem i modlitwą... możnaż żądać więcej...
Bóg i modlitwa były zwrotką bardzo częstą.
Oleś już zgóry wiedział, że o nich posłyszy i z uszanowaniem skłonił głowę.
— Zazdrościć pani należy! — rzekł.
Hrabina Marya miała w tej chwili twarz tak ubłogosławioną, przejętą, jakby w istocie czuła to co mówiła. St. Flour siedząca z tyłu i w cieniu, brwi czarne podniosła do góry, ale tego też nikt nie widział.
— Ja śmiertelnie się nudziłem temi czasy — mówił Oleś, — musiałem ucieczki szukać w kwiatach i jakiś czas po szyję byłem w botanice. Naostatek rzuciłem ją w kąt.
— Proszę sobie wystawić do jakiej byłem przywiedziony ostateczności, gdy jednego dnia pojechałem — flaner w Parzygłowach... Było to lekarstwo heroiczne, notabene w dzień skwarny, gdy nawet w takiem miasteczku patryarchalnem jak nasze, oprócz psów z wywieszonemi językami i żydziaków bosych... a prawda! dwóch kóz — nikogo nie było... pustynia! Musiałem się przypomnieć dawnej nieco znajomości poczthaltera i pani poczthalterowej... osobie tak ładnej, że gdyby się umywała...
Hrabina ruszeniem ramion i wydęciem ust okazała, że ton rozmowy jej się nie podobał.
W istocie Julka siedziała nieopodal.
Gość obejrzał się, rozśmiał i trochę zmieniwszy ton, mówił dalej:
— Przesiedziałem na poczcie godzin kilka. Wie pani, że pozazdrościłem temu Paździerskiemu jego egzystencyi. Ten człowiek może się gniewać, martwić, niecierpliwić, ale — nudzić! nigdy.
Co chwila nowe fizyognomie, ludzie z różnych końców świata. Nic tak ożywionego jak stacya pocztowa. Wszystkie nowiny ze stolic, stoliczek, miasteczek... zbiegają się tu... Il a la primeur wszystkich plotek...
— Ale jakże się tam bawić można? spytała hrabina.
— Widzi pani — zapewne! mówił Oleś z powagą — to zależy! Tak samo zapytujemy siebie, jak pewne stworzenia trawą żyć mogą? Jabym nią nie wyżył, jednakże krowy, nawet tyrolskie...
Hrabina z wymówką jakąś zwróciła oczy na Olesia, który ziewnął.
— Ale cóż pan dziś pleciesz! — szepnęła.
— Prawda — bez sensu! Trawa! myśli botaniczne! To są resztki moich nudów... Pardon. Tem winniejszy jestem, że mógłbym łatwo znaleźć daleko ciekawszy przedmiot do rozmowy, bo w Parzygłowach... formalną rewolucyę wywołała historya, jakiegoś domorosłego... A! — przerwał — jakże się to ten angielski chłopak nazywa... co się dorobił fortuny i Lordem Mayorem został... John? Wittington? Ale mniejsza o to! Coś podobnego zaszło w Parzygłowach.
Hrabina niespokojnie spojrzała.
— Słowo pani daję — ciągnął dalej Oleś.
Przed laty dwudziestu wypędzili ztamtąd rodzice, za jakąś zbrodnię... musiał kraść jabłka w ogrodzie, niejakiego Zellera czy Cylera... czy Zejlera... Nazwisk nigdy nie pamiętam, zwłaszcza tych plebejuszowskich. Nieszczęśliwy chłopak, boso... poszedł prosto... w świat... nie wiem gdzie, dwadzieścia lat nikt o nim nie słyszał; rodzice żyli ubogo... pogrzebali go w sercach swoich. Nagle zjawia się Nababem... milionerem...
— Ale to jakaś bajka chyba, dziwnie zmienionym głosem, którego prawie jej brakło — szepnęła hrabina, oczów nawet nie podnosząc.
— Najprawdziwsza prawda... i to tak dalece, że ów Wittington z Parzygłowów, już targuje klucz Owsiński, Bóbrkę i Szóstaki... Klucz, którego w całej okolicy kupić nikt nie był w stanie... Trzeba milion gotówką na stole położyć, a to, na dzisiejsze czasy, summa bajeczna, drugie tyle towarzystwa i zapisów... Majątek książęcy!!
Oboje państwo poczthalterstwo jak zaczęli mnie karmić tym Zellerem, od progu, tak nieustannie aż do odjazdu mnie nim żywili... Historyi jego już dobrze nie pamiętam, pomięszała mi się z Wittingtonem... ale coś sobie przypominam, że był muzykiem... że służył u bankiera... że jest jakiś dziwak, fantastyk...
— Klucz Owsiński mieli kupić hr. Potoccy, przerwała hrabina.
— Zlękli się wydatków nań, bo majątek opuszczony i kupi go Wittington... i będziemy mieli ciekawego sąsiada. Co do mnie, słowo daję, choćby dla tego, aby mieć przyjemność oglądać człowieka, który ma miliony... pierwszy pojadę do Owsin i zabiorę z nim znajomość. U nas tych co potracili majątki, widać co krok, ale takich co robią je, ze świecą we dnie trzeba szukać.
— Nadtośmy szlachetni — odezwała się hrabina.
Oleś się uśmiechnął.
— Tak, mamy rozum... z dnia na dzień, to życie... a wędzić się aby potem lada gorączka owoc nam z przed ust wyrwała... cóż znowu!!
Hrabina, której zrobiło się gorąco w czasie rozmowy, wzięła wachlarz ze stołu i gwałtownie się zaczęła nim ochładzać... Obejrzała się... St. Flour i Julka były w salonie.
— Przepraszam bardzo — odezwała się — to gorąco mi tak szkodzi — muszę... natychmiast powrócę...
Wstała i szybkim krokiem wysunęła się z salonu.
Oleś, który pozostał, zwrócił się zwolna ku hrabiance, która zapewne przeczuwając to, głowę i oczy zanurzyła w robocie, i niezmiernie się spiesząc, szyła na stronie odwrotnej kanwy, coś hieroglyficznego...
— Panna Julia — odezwał się cicho oglądając obojętnie ku St. Flour — tak zawsze pracuje...
Panienka podniosła główkę szybko, spojrzała bystro, wyraziście, śmielej może niżby się po niej można było spodziewać, i nie rzekłszy słowa, szyła dalej.
— Wie pani, że to nudna rzecz ta kanwa... to chyba na spowiedzi za pokutę się zadaje?
— Do wszystkiego się można przyzwyczaić! — szepnęła gorączkowo się spiesząc ze strachu panna Julia.
— I do kanwy? tego nie wiedziałem, mówił cicho Oleś. Pani bo nadto jesteś posłuszną, a hrabina zbyt wymagającą. Jabym kanwę porzucił w kąt, a poszedł biegać, śpiewać, śmiać się.
Julia z obawą spojrzała ku St. Flour, ale ta siedziała daleko i była zajęta jakąś książką, a do rozmowy Julki nie przywiązywała najmniejszego znaczenia.
Wzrok hrabianki skierował się potem na Olesia, i poczęła cicho:
— A kiedy kto biegać nie umie, bo zawsze chodził... na pasku — śpiewać się boi, oprócz w kościele, śmiać się mu zakazano i nie ma czego? Cóż ma robić? szyje na kanwie.
Oleś popatrzał na nią smutnie...
— Nie chce mi się pani buntować, boby mnie ztąd wypędzono... ale...
— Niech się pan nie daje wypędzać — żywo odezwała się hrabianka — mnieby żal było go nie widzieć...
Dokończywszy spuściła oczy... St. Flour wstała i zbliżała się, Oleś siedział zdumiony i jakby przelękły.
Julia wydawała się dziewczątkiem, które dwóch słów sprządz nie potrafi. Zbliżenie się p. St. Flour miało też na celu, aby przyjść w pomoc nieszczęśliwej Julii, o której bojaźliwości guwernantka była najmocniej przekonaną. Chęć starczyła za skutek, bo prawie w tej samej chwili otworzyły się drzwi i ksiądz Maryan wszedł z hr. Emilem.
Nie wiedział on o przybyciu gościa, którego konia odprowadzono od ganku, i to jedno tłomaczyło, raz na zawsze bowiem hrabina go prosiła, aby unikał towarzystwa Olesia... dla jej syna...
Teraz już cofnąć się nie było podobna. Emil, zwykle bardzo sztywny, zobaczywszy sąsiada, a nie widząc matki, posunął się ku niemu z niesłychaną żywością, uśmiechnął się, ale z prawdziwej radości że go widział.
— Jak się masz, kochany Emilu, rzekł Oleś — wysiałem że wyjechałeś do Ameryki, do uniwersytetu w Filadelfii, dla pozyskania stopnia doktora... bo przecie, tyle razy zapraszany, powinieneś raz był mnie odwiedzić.
Emil oczyma wskazał księdza i dał do zrozumienia, iż mówić nie może.
Oleś rozśmiał się i zwrócił do ks. Maryana.
— I waćpana dobrodzieja oczekiwałem u mnie — nie łaskawi jesteście... a słowo daję, obu bym potrafił zabawić.
Figlarz pochylił się księdzu do ucha i coś mu szeptać zaczął; zarumienił się guwerner i zlekka go odtrącił, ruszając ramionami, a oczyma wskazując Emila.
— Kochany przyszły kanoniku — szepnął Oleś, słowo ci daję, że młodzieniec jest daleko wyżej wykształcony w rzeczach życia... i tajemnicach natury... niż sądzisz. Ma ochotę do pracy... a przejażdżki konne wieczorami...
Emil jakby się domyślał że o nim mówiono, i że mu sławę naprawiano, uśmiechał się ciągle i widocznie był rozradowany — ksiądz z przerażeniem wodził do koła oczyma.
— Pan jesteś — nielitościwym szydercą...
— Nie — ale prawdę lubię bez łupinek... a wy wolicie ją w łupinkach, albo nawet same łupinki bez niej. To — jak kto lubi — kartofle jedni jedzą tak — drudzy...
Weszła hrabina blada, zmięszana jakby cierpiąca.
— Pani coś jest? zapytała St. Flour troskliwie.
— Mnie — głowa tylko trochę boli od gorąca, to przejdzie.
Przytomność Emila, który natychmiast korzystając ze zręczności przylgnął do Olesia, nie poprawiła humoru hrabinie, już popsutego początkiem rozmowy. Pan Aleksander widział to, ale nie zdawał się przywiązywać wagi.
W kątku pod piecem toczyła się rozmowa między nim a Emilem, zapewne wielce nauczająca, bo Oleś żywo mu coś rozpowiadał, a lice chłopaka promieniało szczęściem... Dobrze tylko, że nie miał czasu spojrzeć na matkę, której wejrzenia byłyby go ostudziły...
Na znak dany przez hrabinę, ks. Maryan wmięszał się trzeci do rozmowy tej poufnej i potrafił odciągnąć niebezpiecznego nauczyciela, od chciwego ucznia.
Nigdy może bystrość Olesia, tak nie była przykrą dla hrabiny jak dzisiaj, i nigdy takiego zamięszania i nieładu nie wprowadzała do jej salonu...
Karność, porządek, wszystko się zachwiało pod wpływem człowieka, który wszystko lekceważył a nic nie szanował. Hrabina byłaby zapewne skarciła syna, nie oszczędzając gościa, gdyby rozmowa początkowa z Olesiem nie wprawiła jej samej w rozstrój i podraźnienie, z których dotąd do siebie przyjść nie mogła.
Chciałaby się była dowiedzieć coś więcej o tych Zellerach... o nabyciu klucza, o wieściach chodzących po miasteczku, ale się obawiała badać przy dzieciach, i w prawdziwej gorączce przebywszy do herbaty, odetchnęła dopiero, gdy Oleś zabrał się do pożegnania. Nikt nie widział jak szukając kapelusza, zbliżył się ku pannie Julii, zasłaniając ją sobą, i wzrokiem pełnym wyrazu, na który mu odpowiedziała równie znacząco — pożegnał hrabiankę.
Emil wyprowadził go do ganku.
Ks. Maryan tłomaczył się tymczasem dla czego wszedł do salonu z uczniem, nie wiedząc wcale o przybyciu gościa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.