<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygzaki
Wydawca M. Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Nazajutrz przybywający Wilski potwierdził wczorajszą pana Aleksandra wiadomość, o targu klucza Owsińskiego, Bóbrki i Szóstaków przez Zellera i o prawdopodobnem ich nabyciu przez niego.
Zwykle gdy opiekun przyjeżdżał, ponieważ mówiono o interesach, St. Flour wyprowadzała zaraz pannę Julię, a ksiądz Maryan z równym taktem wychodził z Emilem, tak że wdowa mogła swobodnie naradzać się z panem Wilskim, i nigdy im nie przerywano.
Było to przyjętym zwyczajem, a hrabina po odjeździe narzekała na te nieszczęśliwe rachunki i papiery, któremi Wilski ją nudził, chociaż — ani jednych ani drugich nie przeglądała nigdy.
I tą razą więc sami zostali.
Hrabina opowiedziała o tem co słyszała od trzpiota Olesia... nie dowierzając.
— Ale tak jest! tak jest! — rzekł Wilski — nie ma wątpliwości że dobra te kupi. Spadkobiercy i wierzyciele muszą je sprzedać, o nabywcę trudno... weźmie je za bezcen...
— Ale jakże pozwolić możecie. ażeby człowiek, niewiedzieć kto — bez imienia — bez przeszłości — wchodził w obywatelstwo! — zawołała Marya.
— Nie możemy temu przeszkodzić! niestety! nie jestto rzecz miła — lecz — cóż począć?
— Jestem kobietą — odparła Marya cała zarumieniona i poruszona — lecz przyznam ci się, że gdybym jednym z was była, znalazłabym środki pozbycia się takiego przybłędy!..
Wilski spojrzał trochę zdziwiony; gniew hrabiny rosnąć się zdawał; tem że go opiekun nie podzielał; rumieniła się coraz mocniej, drżała...
— Przecież — dodała żywo — komuś takiemu co się wciska tu... obywatele mogliby grzecznie i zręcznie dać do zrozumienia że go sobie nie życzą... że go z między siebie wyłączą, że...
— Ja jestem całkiem przeciwnego zdania, spokojnie odparł Wilski. Najprzód środek ten wątpię by skutkował, bo prawdopodobnie jegomość ten w widokach spekulacyi nabywa majętność, o zysk mu chodzi... toby go nie ustraszyło. Owszem, należy się z nim poznajomić, spoufalić, poznać słabości i korzystać z nich dla pozbycia się go daleko skuteczniej. Tacy dorobkiewicze zwykle nie znają wcale co to są ciężary życia wiejskiego i obowiązki, są próżni, chcą się odznaczać.
Większa ich część traci jeszcze prędzej niż nabyła, dostawszy się w sferę nową. Zostaw nam obserwowanie człowieka i pozbycie go się.
To mówiąc Wilski z pewnością siebie, którego charakteryzowała, i którą się odznaczał, rozśmiał się chytrze.
Marya spojrzała nań nieco uspokojona, wierzyła w niego...
— Bo pozbyć się go należy... potrzeba — dodała z przyciskiem.
— C’est selon — dodał Wilski — albo się go pozbyć, albo go opanować, zawładnąć nim, i uczynić nieszkodliwym... Nie znam człowieka — ale — zobaczymy... zobaczymy...
Tego dnia po wstępie o Zellerze, w istocie przyszły na stół interesa hrabiny. Wilski, pomimo najczulszych stosunków, dźwigał ich ciężar z trudnością. Wkładał prawie ciągle w majątek, bez żadnej nadziei odzyskania summ, które poświęcał, ratując hrabinę. Marya była wymagającą, — unosiła się i rozrzewniała nad ofiarnością „tego szlachetnego, dobrego, anielskiego serca Adzia“ ale nieustannie wymagała nowych poświęceń... Wilski, który musiał się taić z tem i przed żoną i przed własnym plenipotentem, zaczynał się namyślać, jakby się mógł jeśli nie uwolnić, to ograniczyć wymagania...
Wyznał więc wzdychając hrabinie, iż jego własne interesu nie były zbyt świetne, i że należałoby jakiś plan obmyśleć na przyszłość.
— Mój drogi — zawołała wzdychając nieszczęśliwa wdowa... ja się ograniczam jak tylko umiem i mogę, ale zejść z tej stopy, na jakiej żyliśmy wprzódy, nie podobna. Toby obudziło podejrzenia... Emil, spodziewam się, z jego wychowaniem i imieniem, zrobi świetną partyę... Ty mu będziesz pomocą, w tobie wszystkie moje nadzieję... Co się tyczy Julki...
Tu zamilkła i posmutniała...
— Tak... posag Julki...
— Ona żadnego nie będzie potrzebowała — przerwała matka. — Ściska mi się serce, ale ci nareszcie to odkryć muszę, bo nie mam tajemnic dla ciebie... walczyłam długo z tem jej usposobieniem, starałam się je moim wpływem, usunąć. Julka — to nie ulega najmniejszej wątpliwości — ma powołanie do życia zakonnego... Ona nie śmie tylko się z tem objawić, wiedząc jaki to by mnie cios zadało, — ale — wiem — że chce wstąpić do klasztoru.
Wilski aż odskoczył zdziwiony.
— Julka? do klasztoru? ale to być nie może?
— Tak jest, ja ci powiadam — potwierdziła hrabina. Ja dzieci moje znam, bo ich na chwilę nie spuszczam z oka, bo czuwam nad niemi, bo śledzę każdy ruch i słowo... Julka może sobie sama nie zdaje z tego sprawy... może nie wie sama... ja w niej czytam od dzieciństwa to powołanie. Przypatrz się jej proszę! ona ma układ zakonnicy... nieśmiałość, wszystko... Noce i dnie się modli... pości... mortyfikuje... mnie łzy w oczach stają patrząc na to, moje serce macierzyńskie kraje się na myśl rozstania się z nią, stracenia jej — ale tak jest! — tak jest!
Nie będę mogła, nie potrafię oprzeć się istotnemu powołaniu! byłoby to z mej strony egoizmem, okrucieństwem... Uczyniłabym ją najnieszczęśliwszą.
Hrabina załamała ręce. Wilski słuchał osłupiały, słuchał i uszom nie wierzył własnym. Znał dzieci te oddawna, nigdy nic podobnego w nich się nie objawiało. Julka była zahukaną, ale sama hrabina nie wspomniała słowem najmniejszem, aby to powołanie postrzegła. — Wilski nie śmiał przeczyć — a nie mógł potakiwać.
— Jest to wyraźna wola Boża — dodała matka wzdychając — jakby opatrzność chciała Emilowi jego ojczysty majątek dać cały — zachować mu go niepodzielnym i przyszłość jego zabezpieczyć...
Ożenienie, wyjście z interesów, wszystko nam pójdzie łatwiej.
— Lecz poświęcić Julkę! — rzekł Wilski nieśmiało.
— Jak możesz coś podobnego powiedzieć? — zawołała żywo, wstając z krzesła hrabina — proszę cię! jak możesz pomyśleć nawet, że ja — co żyję dla tych dzieci, co się dla nich rozpadam, miałabym jedno z nich — poświęcać!! Uczyniłabym wszystko co mogę, aby Julce to wyperswadować, ale to jest powołanie — z którem ja, jak przeciwko woli Boga — walczyć nie mogę. Zwierzam ci się jednemu z tem, bo ani z nią ani z nikim nie mówiłam słowa... patrzyłam, płakałam, starałam się to odwrócić... Wiesz jakie odebrała wychowanie? nic nie pomogło!
Milczenie, którem to zwierzenie przyjął Wilski, zaniepokoiło znać hrabinę, gdyż na nowo i dosyć rozwlekle poczęła się tłómaczyć i dowodzić, że jej oko i serce się nie myliło. Z pewną trwogą postrzegła, że jej nie potakiwał — użyła więc słodyczy — pochlebstwa, czułości, dobyła łez nawet, aby opiekuna przekonać, iż sama czuła na tem wielce... lecz uległa konieczności.
Wilski nareszcie przystał na to, że jeżeli Julka w istocie stanowczo tego zażąda, niepodobna będzie sprzeciwić się jej woli.
Cały ranek upłynął na tej rozmowie, a po obiedzie opiekun odjechał, gdyż pani Wilska od dwóch dni była chorą i nie mógł oddalać się na długo.
— Ale tej drogiej Zosi — przecież nic nie jest?
Zwykłe jej nerwowe cierpienia? spytała czule hrabina.
— Tak, ale się to zmięszało i z reumatyzmem, i z gastrytą, tak, że doktór nakazał największą baczność.
— Jabym pojechała ją pilnować? — wniosła hrabina nieśmiało...
— Odwiedzić — jeśli chcesz... ale się odrywać od domu i dzieci...
— No! to przyjadę jutro...
Rozmowa skończyła się. Wilski odjechał. Hrabina chodziła jak nigdy zamyślona. Ku wieczorowi wezwała do gabinetu St. Flour.
Rzadko się to trafiało i francuzka z początku trochę była niespokojną, nie poczuwała się jednak do żadnego grzechu nowego, a stare dosyć zręcznie były zamaskowane, by się ich odkrycia nieobawiała.
Hrabinę zastała w fotelu, spartą na ręku i melancholicznie zamyśloną...
— Moja droga St. Flour — poczęła — siadaj, proszę... Wiem, że jesteś szczerą przyjaciółką naszego domu, wierzę w twe serce dla nas... Wezwałam cię aby ci moje otworzyć... Mów ze mną szczerze, proszę cię. Musiałaś widzieć, poznać po mnie niepokój, który mnie trawi...
St. Flour zaczęła od zaręczeń uroczystych swego poświęcenia i miłości...
— Moja droga... obserwowałaś ty bacznie Julkę?
Francuzka oczy otwarła, nie mogła się domyśleć do czego to prowadzi...
— Ja, macierzyńską przenikliwością ją badam od dzieciństwa... Uważałaś jej bojaźliwość, upodobanie w samotności, milczenie, skromność i tę nadzwyczajną pobożność?
St. Flour wszystkim tym cnotom zaprzeczyć nie mogła.
— Czy też ci nigdy na myśl nie przyszło, że ona się tai z powołaniem, którego objawić nie śmie, a ku któremu ciągnie ją serce od dzieciństwa?
Guwernantka milczała...
— Ale tak jest, ja mam bystre oko... Od kolebki niemal śni się jej szczęście i pokój zakonny. Opłakałam to, milczałam, starałam się zmienić...
St. Flour chciała uspokoić matkę, zaręczając iż nic podobnego nigdy nie uważała, lecz hrabina mówić jej nie dała.
— A! moja droga! — westchnęła... oczy matki! serce matki! Milcząc płakałam, na ostatek oswoiłam się z tą myślą, zrezygnowałam...
Proszę cię, staraj się — bo ona przedemną nigdy nie będzie śmiała tego objawić — staraj się z niej wydobyć to wyznanie... niech się nie tai... Mówiąc to hrabina wstała aby uściskać St. Flour, na stoliku leżała bransoleta kosztowna, już przygotowana, wcisnęła ją jej w ręce.
Przyjm tę małą pamiątkę przyjacielską — proszę cię. Nie chcę aby się dziewczę przestraszyło — działaj powoli — ostrożnie, lecz skłoń ją aby się z tem nie taiła. Powiedz jej że spodziewasz się, iż ja na to zezwolę... W istocie dla Julki — ja to teraz widzę sama, niema jak klasztor — nie jest bardzo ładna — zdrowie słabe... charakter bojaźliwy, potrzebuje spokoju,.. Modliłaby się cały dzień...
Teraz St. Flour potwierdzała już w zupełności sposób widzenia matki i przyznawała jej słuszność, zaręczając, że użyje wszelkich środków, aby obudzić zaufanie w hrabiance i skłonić ją do wyznania.
Długo jeszcze bolała nad swym losem hrabina, malując ile na tem ucierpi, a zarazem tłómaczqc się z konieczności ulegnięcia wyraźnej woli Boga, który od niej wymagał tej ofiary.
St. Flour wyszła z gabinetu chowając bransoletkę, niepospolicie zafrasowana.
Zrozumiała dobrze włożony na nią obowiązek i zadanie, a nie wiedziała dobrze jak się potrafi z nich wywiązać. Julkę znała od lat kilku, najmniejszej w niej nie dostrzegłszy tęsknicy za klasztorem, ani powołania do tego stanu... Zamknięta w sobie, obawiająca się matki, milcząca, skryta, według St. Flour, Julia miała usposobienia do intrygi raczej, do namiętnego pojęcia życia, do marzeń — niż do świątobliwej kontemplacyi.
Francuzka udawała że nie widzi i tolerowała chwytanie romansów, które chowała pod poduszkę, i przerażała[1] rankami i wieczorami.
Lecz, że całe jej wychowanie było sztucznem, że ją od dzieciństwa uczono kłamać i taić się, — Julia nieśmiałością, milczeniem pokrywała temperament tem niebezpieczniejszy, że zwalczony pozornie, a palący wnętrza duszy.
St. Flour domyślała się wiele, nieraz przewidywała przyszłość, uśmiechając się do siebie — ale klasztor! nie postał w jej myśli tak samo, jak Julii nie śnił się nigdy.
Trzeba więc było — z przebiegłością, do której mało się czuła zdolną, wpłynąć na usposobienie panienki już rozwiniętej — rozmarzonej potajemnie, i — jak się jej zdawało — życia chciwej...
St. Flour siadła w swoim pokoju prawie smutna, bransoletkę rzuciła do szkatułki, nie wiedziała sama co pocznie... Przez cały wieczór rozmyślała nad tem, jak ma swą misyę rozpocząć?
Na pierwszem piętrze w pałacu, były obok siebie dwa pokoje, które hrabianka Julia i p. St. Flour zajmowały. Francuzka, dosyć płocha, ale serce mająca dobre i litościwe, nie mówiąc nigdy otwarcie ze swoją uczennicą, bo otwartość w tym domu była niemożliwą, starała się tak ułożyć z nią, aby jej jak najmniej zawadzała, a nie naraziła się matce. Było jej nie źle u hrabiny — nie wtrącano się zbytecznie w szczegóły, zajęcie nie ciążyło, ksiądz Maryan stanowił dosyć miłe towarzystwo i nie unikał francuzki — chociaż przy ludziach, zdala się trzymał od niej. Zachować więc to stanowisko, które w dodatku zabawnym karmiło widokiem — bardzo zręcznie odgrywanej komedyi życia — St. Flour bardzo sobie życzyła; ale zachować je kosztem i ofiarą nieszczęśliwej hrabianki, oburzało ją.
W pierwszej chwili, gdy ją hrabina niespodzianie zaskoczyła tą rezolucyą, nie umiała się ani sprzeciwić, ani oprzeć; teraz zostawiona sama sobie, poczuła w piersi ludzkie uczucie, łza się jej zakręciła w oku.
— Biedne dziecko, — myślała, wyrok więc wydany! musi więc dla zbogacenia brata wstąpić do klasztoru! A matka, dla ulżenia swojemu sumieniu, wmawia w nią i siebie, że ma powołanie?!
Francuzka nie wiedziała o tem, że w godzinę po rozmowie z nią, wezwanym był do hrabiny ks. Maryan, któremu się zwierzyła również, prawie w tych samych wyrazach, ze swego odkrycia, polecając mu (ponieważ była taka wola Boga), aby skłaniał Julię do otwartego objawienia swych chęci... i postanowienia o losie — któremu matka sprzeciwiać się nie śmiała.
Ksiądz Maryan przyjął zwierzenie równie zdumiony, co najmniej, jak francuzka. Lepszy od niej postrzegacz, widział w Julii wcale inne usposobienie i temperament, który okrywał się chłodem i obojętnością, bo się lękał być odgadniętym.
Pod taką powłoką lodowatą, w tem dziecku na pół uśpionem, roiły się marzenia, pragnienia, grała wyobraźnia... serce biło. Ks. Maryanowi zresztą wszystko było jedno, czy hrabianka pójdzie czy nie do klasztoru, byle on sam stanowisko swe polepszył, i coś na tem zyskał. Zakon, dla niego, nie wydawał się znowu tak wielkiem nieszczęściem.
— Panna nie bogata — mówił sobie — jak ma zostać starą i nudną wśród świata, lepiej niech za kratą spokojna Boga chwali.
St. Flour brała to nierównie gorącej... nie spojrzała nawet na bransoletkę — i powiedziała sobie, że jej nie włoży nigdy... Pilno jej było rozmówić się z Julią, z którą dotąd rzadko wymieniały słowa. Zwykle jedna i druga zamykały się w swoich pokojach, aby sobie jak najmniej przeszkadzać. Pewne lekcye czytania, roboty, szły swym porządkiem, więcej dla formy niż istotnej wiary w ich skuteczność; Julia brała książki ukradkiem, czytała, robiła wyciągi, dumała, nudziła się, marzyła, samotnie. St. Flour miała czas wyszukać sobie kogoś do paplania i rozerwać. Zwykle spacery dozwalały spotkać ks. Maryana... czasem kogoś z gości. Francuzka była żywego temperamentu, potrzebowała ludzi — lecz na parę lat, jak mówiła — il fallait faire de necéssité vertu...
Gdy około jedenastej z salonu się wszyscy rozeszli, guwernantka i hrabianka razem, wedle zwyczaju, weszły na wschody. Z korytarza dwoje drzwi prowadziło do pokoju francuzki i hrabianki. Były one niegdyś z sobą połączone drzwiami i te stały zawsze nie zamknięte, lecz że ich nigdy prawie nie otwierano... zarzucono je pudełkami od kapeluszów i tym podobnemi gratami.
Julia oddawszy ciche dobranoc guwernantce, miała wejść do siebie, gdy St. Flour się do niej zbliżyła....
— Kochana hrabianko — rzekła — muszę ci dziś być natrętną... potrzebuję pomówić — poufnie!
Z początku nie dobrze to zrozumiała panna Julia, i patrzała na nią zdumiona — a tymczasem St. Flour drzwi otworzyła i weszła. Panienki pokoik — już sam — sposobem w jaki był urządzony, malował do pewnego stopnia charakter i usposobienie tej co w nim zamieszkiwała.
Panował w nim nieład najfantastyczniejszy w świecie. Wprawdzie łóżeczko i ubiory służące przez litość jakoś uporządkowały, lecz Julia nie pozwalała tknąć ani papierów, ani książek, ani rysunków, ani zresztą nic... Na stolikach więc albumy, kwiatki powiędłe, bukiety zapomniane, nuty porozrywane, książki pozakładane, papier podarty, farby pozasychałe... gromadziły się kupami. Inne tego rodzaju przedmioty ponatykane były na kanapce, po krzesłach.
Na staludze do malowania wisiała chustka... wszystko było poprzewracane po studencku. Julia się zarumieniła, widząc wchodzącą St. Flour, której posadzić nawet nie miała gdzie; pośpieszyła uwolnić fotel w milczeniu, i badając ją oczyma, a usiłując zgadnąć, jaki do niej mogła mieć interes, wskazała jaknajwygodniejsze miejsce.
Francuzce gorączkowej, niecierpliwej serce od rana wzbierało, niepodobieństwem jej było prawie utrzymać dłużej w sobie tajemnicy, i nie wydać się z nią, badać stopniowo i szpiegować. Nie było to w jej naturze. Grzeczna, lekka i ułomna istota... miała serce zbyt miękkie i pojęcia honoru nadto delikatne, żeby długo komedyę, choć najprostszą, odegrać potrafiła. Julka się krzątała jeszcze, około nieporządku swego, wstydząc się go trochę, gdy St. Flour — rzuciła się ją ściskać... Łzy miała w oczach... Hrabianka, która ją zawsze uśmiechającą się, żywą, szyderską, trzpiotowatą widywała — zdumiona, prawie się zlękła.
— Słuchaj, moja ty dobra... Julko... — zawołała impetycznie guwernantka — wiem że mnie nie zdradzisz... chcę z tobą być otwartą... odpłać mi podobnie... Siadaj... Tu, naprzeciw mnie, spójrz mi w oczy śmiało i mów prawdę.
To nagłe zaufanie i poufałość francuzki, której nigdy przykładu nie było, wybuch tak nieprzygotowany niczem, przestraszył bardziej jeszcze Julię, która oczy blade podniosła i jak obłąkana poglądała niemi na St. Flour.
— Jesteśmy już lat kilka razem — mówiła francuzka... zdawało mi się że cię znam... patrzę na twe życie, zajęcia, gusta. Powiedz mi prawdę, czy... czy w istocie czujesz jakie powołanie do klasztoru i życia zakonnego
Julia nie zrozumiała zrazu...
— Ja? ja? — spytała.
— Tak, ty, twoi najbliżsi, mówmy otwarcie, hrabina to utrzymuje. Zdaje się jej że to dostrzegła w tobie, że się z tem kryjesz...
Zamyśliła się hrabianka, rumieniec na twarz jej wystąpił, podparła bladą główkę na ręku, i dwa strumienie łez puściły się jej z oczów, wprzódy nim przemówić mogła. Nie była przywykłą do otwartej rozmowy, tylko pod naciskiem uczucia — jak w salonie przy Olesiu — wyrywały się jej słowa. Zaskoczona pytaniem, oniemiała...
St. Flour mówiła ciągle...
— Nie przestraszaj się — dodała — bądź śmiałą ze mną... mów, mów, ja potrzebuję wiedzieć... Zwolna, jakby rozważać poczęła Julia... potrzeba jej było pewnego wysiłku, aby po życiu długiem, samotnem, samej z sobą — przyjść do zwierzeń i spowiadania się ze stanu serca.
— Ja tego nie rozumiem — rzekła — ja nigdy podobnej nie miałam myśli...
— Mnie serdecznie cię żal — dodała francuzka, szukając drogi, którąby, nie uwłaczając matce, mogła córce usłużyć — twojej matce się tak zdało! zdaje! Może sądzi, że ci to da szczęście... Chce pewnie dla ciebie wszelkiego dobra, a może się mylić...
Julii twarz się zachmurzyła, potrząsła główką...
— Mama mnie nie lubi — rzekła — Emila woli — ja to wiem. Gdy mnie całuje tak czule, rano i wieczorem, czuje że to czyni dla tych co na to patrzą, nie dla mnie. Mama mnie nie lubi... nikt mnie nie lubi... dodała smutnie... chcą abym poszła do klasztoru...
Spuściła głowę.
— A ty? — zapylała francuzka.
— Ja? — odparła Julia — ja...? ja nie pójdę... Ostatnie wyrazy wymówiła stanowczo, sucho, energicznie, tak że się francuzka zdumiała. I powtórzyła jeszcze raz po chwili:
— Ja nie pójdę...
Francuzka lżej odetchnęła...
— Ale potrafisz-że się ty, posłuszne i ciche dziecko. — Obronić naleganiom, wpływom...
— Potrafię... — odpowiedziała Julia.
St. Flour wstała i pocałowała ją w czoło.
— Więc nigdy ani myśli, ani powołania nie miałaś?
Julia ramionami ruszyła tylko i zmilczała...
— Z mojej strony — ja ci zaręczam wszelką pomoc — dodała St. Flour — chociażbym miejsce miała stracić. Otwarcie powiem hrabinie, że nie wybadałam w pannie Julii nic podobnego... Nie wydaj mnie tylko, proszę, z sekretu, żem ci odkryła wszystko — niech przestroga zostanie między nami.
Julia wstała żywiej niż kiedy — rzuciła się francuzce na szyję, popłakała trochę, otarła łzy szybko i stanęła przed nią, jakby z metamorfozowana. St. Flour nigdy ją taką nie widziała. Miała rumieńce na twarzy, oczy błyszczały, poruszała się swobodnie, wyraz siły i energii zastąpił zaniedbanie i senność.
— Nigdy w świecie nie zmuszą mnie do tego... do czego mam wstręt i obawę... Może są kobiety, które potrzebują spokoju, ciszy i martwego zdania swéj woli... ja! nie. Ja chcę — żyć, ja potrzebuję cierpieć — doznać... kosztować — płakać... być nieszczęśliwą bodaj, ale wolną... Ja niepójdę do klasztoru... Ja, nie jestem dziecko... ja tu chodzę okuta, dopóki kajdan skruszyć nie znajdę zręczności.
St. Flour słuchała, niemal z zachwyceniem, uczucia te i myśli tak odpowiadały jej własnym, iż się nie mogła wstrzymać, by dziewczęcia nie ucałowała... a oczy miała ze wzruszenia łez pełne...
Taki był rozmowy początek... Julia wyspowiadawszy się po długiem milczeniu, z popędliwością dziecięcia... odkryła całą duszę przyjaciółce tej nowej, z którą tyle lat przeżyła, nie znając jej. Jakież było zdumienie guwernantki, gdy wśród tej rozmowy, postrzegła i przekonała się, że ta, którą miała za niedojrzałe dziecię, rozumiała świat, stosunki, ludzi, — choć tylko z książek i własnych spostrzeżeń, ale więcej niż zwykle panienki jej wieku — znają ich i rozumieją... Do późnej nocy, a raczej do dnia prawie, przesiedziały tak szepcząc... St. Flour opowiedziała jej historyę wszystkich doznanych w świecie zawodów... wszystkich przegorzałych miłości... Pozostały się w najlepszej przyjaźni, i drzwi zawalone pudełkami, otworzyły się szeroko.
W kilka dni potem, sąsiedztwo zdumione, otrzymało listy zapraszające na pogrzeb ś. p. Wilskiéj. Nikt tak dalece o chorobie jej nie słyszał, nieboszczka oddawna była nie zdrową, lecz nic się jej nie zdawało zagrażać. W domu nawet, mąż i dzieci, nie mieli tej choroby za niebezpieczną, lekarz z Parzygłowów, człowiek który miał zaufanie całej arystokracyi sąsiedniej, bo był niezmiernie w towarzystwie miły, i leczył każdego jak kto sobie życzył, nie przypuszczał, ażeby się to tak smutnie skończyć miało.
W wigiliję zgonu: zażądał — dla wszelkiego bezpieczeństwa — drugiego lekarza, ale nim tego sprowadzono z Lublina, pani Wilska, posławszy po ks. Maryana, który ją wyspowiadał, przyjęła ostatnie Sakramenta, i spokojnie dosyć życie skończyła...
Wieść ta jak piorun padła na hrabinę... Przysłał z nią Wilski, nie mogąc pisać — prosząc o pomoc i o ks. Maryana, dla zajęcia się pogrzebem. Przez kilka chwil hrabina Marya siedziała w swym gabinecie, zadumana, nie mogąc zebrać rozpierzchłych myśli...
Starała się z góry przewidzieć następstwa tego wypadku możliwe i ich znaczenie... Nie przypuszczała nigdy tak nagłej śmierci pani Wilskiej. Cóż teraz on miał począć z sobą? Był dosyć młodym, aby pomyśleć o ożenieniu. Ona była wdową... miał względem niej obowiązki.
Gdyby zażądał jej ręki miałaż mu ją oddać czy odmówić?? Połączenie z nim byłoby wszystkie dawne posądzenia i plotki usprawiedliwiło? Serce mówiło za nim... ale serce hrabiny ustępowało zawsze przed rozumowaniem i chłodnym rozmysłem, którym się nawykła we wszystkiem kierować.
Ciekawą była spotkać teraz Wilskiego i zapowiedziała sobie, że nie wyzwie żadnym objawem czułości, że go zupełnie zostawi swobodnym. Chciała na losy — na wypadek... dać kierunek tej sprawy, lecz, mimo rezygnacyi pozornej, nie mogła ani ukryć niepokoju, jaki nią owładnął, ani go zwyciężyć... Tę zmianę humoru, śmierć zresztą tak blizkiej przyjaciółki zupełnie usprawiedliwiała...
Zamęt jaki powołał w domu z tej przyczyny, nie dozwolił ani się rozmówić z fraucuzką, ani księdza wyrozumieć co do Julii.
Matka wysłała ją do spowiedzi do księdza Maryana, i ułożyła to umyślnie, aby miał zręczność wybadać przygotowując do niej. Ksiądz wystąpił z długiemi przygotowawczymi w istocie uwagami, w których nalegał na to, jak hrabianka Julia była pobożną... i jak mu się zdawała, przeznaczoną do życia ustronnego i zatopienia w kontemplacyi.
Julia zrozumiała już co to znaczy — St. Flour ostrzeżenie czyniło ją ostrożną, zebrała się więc na odważną odpowiedź — iż ksiądz miał zbyt o niej pochlebne wyobrażenie, że wcale się nie czuje godną ani do tego powołania, ani do tego rodzaju życia usposobioną. Ksiądz tłómaczył to skromnością i pokorą.
— Nie, mój ojcze — odpowiedziała Julia — mylicie się przypisując mi myśli podobne... ja mam ochotę do życia... i — wcale sobie klasztoru nie życzę; nietylko żem niegodną jego, ale że zamknięta w czterech murach — nie wytrzymałabym.
Tak stanowcze oświadczenie, którego ks. Maryan wcale się nie spodziewał, nie dozwalało już ciągnąć dalej, ani namawiać, ani przygotowywać... Struna się zerwała i pękła odrazu...
Ks. Maryan zasępił się, chciał o tem zaraz dać znać hrabinie, ale właśnie przyszła śmierć Wilskiej, pogrzeb, i już nie miał zręczności.
Matka, która jakoś nagle przyszła do poznania usposobień córki, trochę gorączkowo, pod wrażeniem własnego pomysłu, postąpiła sobie.
Nie tylko bowiem zwierzyła się z tego St. Flour, księdzu, ale w rozmowie z Emilem, pieszcząc kochanego jedynaka, i jemu do ucha szepnęła, że Julka myśli o klasztorze...
Stosunki siostry z bratem były, poza oczyma matki, bardzo poufne. Rodzeństwo się kochało. W salonie sztywni oboje, bo się oboje matki lękali, na osobności nie mieli prawie dla siebie tajemnic. Emil był daleko mniej od natury wyposażony niż siostra, umysł miał tępy, ale namiętności i uczucia niezmiernie rozwinięte... Taił się z tem przed matką, dla Julki nie robił tajemnic, nawet z takich rzeczy, z których, ściśle biorąc, nie powinien się był przed nią spowiadać.
Naiwnym był, aż do — głupoty niemal, a że nie miał się przed kim zwierzać ze swych tajemnic z prób emancypacyi, karmił siostrę niemi, która się nieraz rumienić musiała i burczeć a łajać brata...
On się śmiał, całował ją w ręce — wiedział, że go nie zdradzi i, gdy do salonu wracali, on wyglądał jak lalka, ona jak trusia biedna, nie umiejąca przemówić słowa...
Właśnie wszyscy w domu zajęci byli szyciem i przygotowywaniem żałoby na pogrzeb pani Wilskiej — gdy Emil, pod wrażeniem tego co matka o siostrze powiedziała, poraz pierwszy się z nią spotkał w ogrodzie przed gankiem. Julka szła z książką w ręku — brat właśnie wracał z przejażdżki... i pochwycił ją nim doszła do salonu.
— Czekajże — mam ci coś powiedzieć — zawołał.
A to pięknie! co to ja słyszę? Coś ty się taiła przedemną? Ja ci mówię wszystko a wszystko... a ty...
— Cóżem ja utaiła przed tobą?
— Wszak ty, słyszę, chcesz iść do klasztoru? Julia rozśmiała się gorzko, i ruszyła ramionami.
— Któż ci to mówił? Emil nie chciał wyznać, że wiedział o tem od matki.
— No — co tam — kto mówił, dość że wiem pewnie...
Rozśmiał się.
— Czy ty się w kim zakochałaś i z desperacyi? Wymawiając te słowa zakazane, bo o kochaniu dzieciom nie wolno było wiedzieć jeszcze... Emil się obejrzał.
— Co ci się śni Milku? co ci się śni.
— Ale bo ja wiem, słuchaj — rzekł Emil — że z desperacyi idą do klasztoru... Choć ja? ja — to nie!
Ja takiego kochania nie rozumiem...
Tu nachylił się do ucha Julii.
— A! a! żebyś ty wiedziała, jaka u leśniczego śliczna córka! A! jak Boga kocham... jeszczem takiej dziewczyny nie widział. Tylko sroga... razem ją pocałował, narobiła krzyku takiego.
— Co pleciesz? surowo odezwała się siostra — wstydź-że się.
— Czego ja się będę wstydził? albo to ja smarkacz? mnie przecie wąsy rosną? wszyscy się kochają...
Zbliżył się do ucha siostry znowu.
— Ty myślisz że ja taki głupi, i że ja nie widzę nic? Otóż zobaczysz, opiekun Wilski, jak mu ta jego żona umarła, z mamcią się ożeni, bo ją dawno kocha...
— Emil! co pleciesz! — oburzyła się siostra...
— No — to ja ci powiem, że widziałem z klombu, jak mamę w szyję całował.
Julia zaczerwieniła się okrutnie i chciała odejść, ale Emil ją zatrzymał prawie gwałtem.
— Nawet ks. Maryan się mizdrzy do St. Flour...
Wszyscy się kochają, i ja się muszę kochać — ale nie mam w kim jeszcze... Co robić! Leśniczego córka... na początek... Ale to tak... tak robić — bo juści się z nią nie ożenię.
— Milku — dajże ty mi pokój z temi paskudnemi i niedorzecznemi zwierzeniami, lepiej mi powiedz, kto ci o tym klasztorze mówił.
— E — o tem już wszyscy w domu mówią — zaczął naiwny Emil — ale, czy to prawda?
— Nigdym o tem nie pomyślała! — bądź pewien!
— To lepiej — odezwał się Emil — jak Boga kocham... Pójdziesz za mąż... będą u ciebie ładne pokojówki... to się do nich będę umizgał...
Począł się śmiać. Julia patrzała groźno na niego.
— Mama taka ostra... że u niej wszystko w garderobie poczwary... a najmłodsza z nich czterdzieści lat.
— Milciu! zlituj się nie pleć...
Emilowi z zaawansowanemi pojęciami potrzeba się było pochwalić. Wyznał jeszcze przed siostrą, że raz wyjechawszy na przejażdżkę do Parzygłowów, i u Kurzejpiętki wypił butelkę szampańskiego.
Mówiąc to miał postać tryumfatora. Siostra nań poglądała z politowaniem jakiemś.
W salonie trzech nie umiał zliczyć, i oczy spuszczał jak dwunastoletnia dzieweczka...
— Więc to wierutna bajka — odezwał się głupkowaty Emil, mimowolnie wydając z sekretu — a któż o tem mamie powiedział?
— Czy ci to ona powtórzyła?
Emil się zmieszał i uderzał po ustach...
— Ale, nie, nie — zawołał — nie mama... tylko...
Mając już dosyć tej rozmowy, i lękając zwierzeń nowych, Julia zwróciła się ku domowi.
— Pamiętaj, Milciu — rzekła cicho — gdybyś znowu kiedy był spytany przez mamę, i miał zręczność jej o tem powiedzieć — pamiętaj, zaręcz — że ja nigdy podobnej myśli nie miałam, nie mam i mieć nie będę.
— Bądź spokojna — szepnął Emil — a ty o leśnika córce — sza... ma imię Kasia! ale oczy... niech ją...
Weszli do salonu — Emila owiała jego atmosfera, wyprostował się, zesznurował usta, zasępił, zesztywnił, stał się innym człowiekiem...
Była to godzina studyów fortepianowych, siedli na cztery ręce grać. Na pulpicie, znać hrabina, postawiła — siedm słów Haydna.
Od dni kilku tak same oratoria i muzyka kościelna, się im nastręczała — a wiedzieli że matka, sama muzykalna bardzo, zwykle wybór do grania, zrana przygotowywała.
Wilski, czy tak pogrzebem zajęty, strapiony czy chory — dosyć że się nie pokazał wcale u hrabiny.
Spodziewała się go troszkę, zdziwiło ją może, iż z nią nie przybył bólem się swoim podzielić, napisała do niego śliczny list kondolencyjny... i — czekano pogrzebu...
Ten się miał odbyć w parafialnym kościele, gdzie były Wilskich groby familijne... Czyniono doń ogromne przygotowania, które potrzebniejsze są żyjącym, niż umarłym.
Im mniej z sobą małżeństwo czułem było za życia, tem Wilski potrzebował wystąpić wspanialej z objawem żalu i boleści po tej stracie.
Spraszano rodzinę oddaloną, sprowadzono duchowieństwo aż z Lublina, zakupiono świec ilość nadzwyczajną; dwie mowy, z których jedna przez sławnego z elokwencyi dominikana, miały być wygłoszone w kościele i przy spuszczeniu trumny do grobu.
Program cały, z dziwną umysłu przytomnością ułożony przez strapionego małżonka, wypełniony został jak najściślej. Dla duchowieństwa chleb żałobny urządzono na probostwie.
Hrabina z całą rodziną i drużyną, w grubej żałobie, ukazała się za karawanem. Tu przybywszy, poraz pierwszy zobaczyła Wilskiego od śmierci żony. Smutny był, milczący, przejęty... Ścisnęła jego rękę, mówić nic nie było można. Po odbytych ceremoniach, hrabina odjechała do domu natychmiast... Naturalnie w pierwszych dniach, Wilski jeszcze nadto miał na głowie, aby mógł przybyć do hrabiny! Upłynęło ich kilka bez wieści. Choć się to tłómaczyło jeszcze, niepokoiło trochę hrabinę; czuła się niemal obrażoną i zazdrosną o nieboszczkę, choć za życia nie obudziła w niej tego uczucia.
W parę dni posłała Emila z ks. Maryanem, dowiedzieć się o zdrowie opiekuna... Było to niejako wyzwaniem do odwiedzin... Ksiądz Maryan miał polecenie powiedzieć, iż hrabina niemal odchorowała śmierć najlepszej swej przyjaciółki, że była jeszcze przybitą i mocno cierpiącą.
Oczekiwano prawie na pewno Wilskiego, gdy — dowiedziano się że interesa familijne powołały go na dni kilka do Warszawy. Zamiast niego, przybył nieznośny dla hrabiny Oleś, z jego poleceniem wytłómaczenia, iż dotąd podziękować nie mógł.
Poczciwy ów Oleś, uczuł sam mocno śmierć kuzynki...
Przybył smutny i ziewający, w usposobieniu niezwyczajnem.
— Wie hrabina — rzekł z otwartością swą gburowatą czasem — mnie tej kobiety bardzo żal. Była w istocie poczciwą, dobrą, kochała męża serdecznie, najlepszą była matką dla dzieci — a nigdy w życiu nie była szczęśliwą.
Hrabina spuściła oczy.
— Kocham bardzo Wilskiego, dałbym się za niego posiekać, ale — co prawda to prawda... trochę bałamut! Ile się on razy w życiu kochał! mój Boże... nieboszczka ładną nie była.
— Ale cóż bo mówisz, panie Aleksandrze — ruszając ramionami i ukazując mu Julkę i Emila oczyma — rzekła hrabina... Czy to się godzi.
Oleś brwi podniósł, usta wydął, popatrzał na Emila, który mu się z pewnym rodzajem porozumienia uśmiechnął. Z drugiej strony panna Julia spojrzała z za pleców matki na pana Aleksandra... także z wyrazem ironii jakiejś.
St. Flour robiła miny straszne.
Nastąpiło milczenie. Ks. Maryan skorzystał z niego, i skreślił z namaszczeniem wielkiem obraz cnót nieboszczki i prawdziwego żalu, jaki po jej zgonie okazał małżonek.
Oleś słuchając patrzał w sufit... Odwiedziny jego przeciągnęły się jakoś, bo mu się do domu wracać nie chciało, lecz posępniejszy był, bardziej milczący, więcej zamyślony niż zwyczajnie. Spoglądał z ukosa na pannę Julię, a że umieszczenie się jej i jego tak było szczęśliwe, iż wejrzeń po drodze łapać nikomu nie dozwalało, latały one nieustannie. Julia śmielszą nawet była niż zwyczajnie i oczy jej mówiły daleko więcej, wyraziściej niż dawniej.
Oleś też może trochę więcej niemi podrażniony niż kiedy, dowiadywał próbując czy mu się jak do niej zbliżyć nie uda. To było wielce trudnem i chyba przypadek mógł zbliżenie ułatwić. Nawet gdyby hrabina wyszła chwilowo, ks. Maryan, Emil i pani St. Flour zostawali i utrudniliby przemówienie poufne. Oleś siedział uparcie... ale na pozbycie się świadków nie było sposobu. Hrabina zdawała się czekać z utęsknieniem na pozbycie gościa i była małomówną i chłodną.
Ściągnęło się tak do herbaty, na którą Oleś sam się zaprosił.
W pochodzie do niej znowu kilka zagadkowych wejrzeń zostało zamienionych. Julia zdawała się mówić niemi — zostań pan... Stary, znudzony młodzieniec (starym był na sercu) czuł się jakoś dziwnie pociągnionym ku tej istocie milczącej, obleczonej taką powierzchownością nierozbudzoną, a mówiącej oczyma różne rzeczy... które wyżyłego nawet — poruszały...
Przed samą herbatą, hrabina się zaczęła skarżyć na ból głowy, przy niej już dostała migreny, przeprosiła gościa i wyszła... Oleś miał odjechać zaraz potem... Po odejściu gospodyni domu następowała zawsze pewnego rodzaju emancypacya.
Wszystko się jakoś raźniej, swobodniej poruszało. St. Flour nie wahała się wdać w ożywioną rozmowę z ks. Maryanem. Emil skorzystał z gości i wyrwał się, gdzieś ku folwarkowi... Oleś więc, niespodziewanie wcale, doczekał się chwili, gdy rozmowę z Julią mógł począć... Nikt ich o nic nie posądzał i nie myślał podsłuchiwać...
— Jakże idzie owa... robota kanwowa — odezwał się, nie wiedząc czem zagaić.
Julia odpowiedziała mu wzrokiem tak śmiałym i inteligentnym, że Oleś osłupiał i zawstydził się.
— Przepraszam panią — rzekł poprawiając się. — Nieprawdaż że to barbarzyństwo z mojej strony, dręczyć panią wspomnieniem tego narzuconego jej utrapienia? Uczyniłem to, Bóg widzi, przez współczucie... Ubolewam nad losem istot, które pewien system wychowania skazuje na takie egzercycye, dla wypróbowania ich cierpliwości...
— A my — odezwała się Julia — cierpliwości, jako kobiety, potrzebujemy bardzo wiele... więc to nie idzie marnie...
Po chwili znów główkę podnosząc, dodała.
— Tylko to wątpliwa: czy kanwa uczy cierpliwości, czy ją wyczerpuje...
— Masz pani słuszność?...
Wejrzenia dopełniały rozmowy, a raczej stanowiły do niej jako akompaniament, który ją nieskończenie czynił wyrazistszą.
— Wie pani — odezwał się pochylając ku niej Oleś — że przez długi czas, patrząc na nią... i słuchając jej milczenia... nigdym nie sądził...
— Żebym mówić umiała? — dodała uśmiechając się smutnie Julia. Ja sama się sobie dziwuję, żem nie zapomniała mówić i myśleć... ale...
I nie dokończyła...
— Pani mnie intrygujesz ogromnie.
— Doprawdy? — a zatem przyznam się że i pan mnie — także...
Oleś się skłonił.
— Czem szczególniej?
— Mnie się zawsze zdaje — dokończyła żywo, jakby się lękała żeby jej kto nie przerwał — mnie się zdaje, że w panu jest dwóch ludzi — jeden zabawny, trzpiotowaty, udający gorszego niż jest, a drugi dobry i cichy... ale schowany za tamtym.
Oleś się zaczerwienił i twarz mu rozpromieniała...
— Czemu pani, co tak pięknie mówić umiesz... nie odzywasz się nigdy... przy mamie. Doprawdy! ja w niej także odkryłem dziś drugą, nie znaną pannę Julię.
Zarumieniło się dziewczę i cicho szepnęło.
— Przy mamie, nam mówić — nie wolno — ale — przyznaj mi się pan, jak mu się druga podobała?
— Bardzo! — zawołał Oleś.
Spojrzeli sobie w oczy, długo jakoś, i Julka w końcu spuścić je musiała. Oleś patrzał aż do głębi jej serca, zdawało się jej że z niej wszystko wyczyta, i zlękła się.
— Dziękuję panu — zaczęła po chwili — ja bo nie mam szczęścia do ludzi. Dobrze to choć na chwilę na kimś lepsze uczynić wrażenie.
— Dla czegóż na chwilę? — przerwał mocno zajęty Oleś...
— Bo — bo — pan jutro myśleć o tem nie możesz...
— Pani mnie nie znasz — przerwał obrażony Aleksander — albo raczej znasz tego gorszego... Ten drugi lepszy jest, stały, i co raz mu się podobało, to zamyka w sercu i nosi.
— Bo proszę pana! w tem sercu tak być musi pełno... i tyle tam spoczywa... nieboszczyków... że mi by tam przebywać było straszno...
Rozśmiał się słysząc to Oleś, ale go rozmowa w istocie tak oczarowała — bo się w tej milczącej i zaspanej Julce, nigdy tyle życia nie spodziewał — że się żywo do niej zbliżył.
— Panie Aleksandrze... zawołała... proszę zdala, bo ja za pana burę dostanę...
I spoważniała.
— Jakto? czyżby St. Flour miała ją zdradzić?...
— O, nie ona! to moja dobra przyjaciółka — szepnęła Julia, i wskazała oczyma na ks. Maryana. St. Flour mnie kocha trochę — wyjątkowo... i zdaje mi się — dodała może nie bez pewnej intencyi, że dla mnie gotową by była... nawet się na burkę narazić... Ja w niej mam zupełną ufność.
Te słowa poparte wejrzeniem, były jakby skazówką drogi, którą można się było udać... gdyby... gdyby ktoś życzył sobie!! Oleś to zrozumiał...
Zawiązywał się w ten sposób jakiś stosunek... który mógł sięgnąć daleko. Julia oddawna milcząc kochała się w Olesiu... byłaby może pozostała ze swą dziewiczą miłością w sercu zamkniętą, gdyby wiadomość o przeznaczeniu ją do klasztoru, nie doprowadziła do rodzaju rozpaczy. Ratowała się ostatnim środkiem, na jaki instynkt i niedoświadczenie naprowadzić ją mogło.
Gotowa była na wszystko — dla — Olesia — i dla uniknięcia wiekuistego więzienia. Oleś, który pobudek widzieć nie mógł, przypisywał to troszeczkę zalotności, a wreszcie własnym przymiotom...
Od niejakiego czasu dawszy za wygraną miłościom, których wiele przebrnął takich, że tylko niesmak zostawiły mu po sobie, mając się za wystygłego i rozczarowanego, zdziwił się niesłychanie, gdy mu serce zabiło, i w piersi rozbudziła się znowu... ta szczęścia nadzieja, która sama jest już szczęściem... St. Flour zadługo się zagadawszy z księdzem, wróciła właśnie do stolika. Julka poszła patrzeć w okno, — potrzebowała ostygnąć, tak była rozgorączkowaną — powtarzała sobie ciągle. — A! czy też on mnie zrozumie?
Oleś tak dobrze chwycił ostatnią alluzyę, iż natychmiast przystąpił do pani St. Flour, i począł z nią rozmowę bardzo żywą.
— Nie bierz mi pani tego za złe i nie tłomacz fałszywie — odezwał się tajemniczo — ja potrzebuję z nią pomówić na osobności i mam się jej z czegoś zwierzyć.
Żartobliwa francuzka pokręciła główką.
— Zmiłuj się pan! czyżbyś się miał we mnie zakochać? — zawołała wesoło... A! to by mnie niesłychanie uradowało...
— Rzecz jest bardzo seryo... ale...
— Ale czyż pan seryo być umiesz?
— Umiem, gdy seryo coś czuję — dodał Oleś; — daj mi pani jakie rendez-vous... na miłość Bozką...
— Żegnaj się pan — przeprowadzę go do krzyża... śmiejąc się i żartując...
Rozkaz został spełniony. Oleś wyszedł, pożegnawszy szczególniej Julię, którą znalazł jeszcze stojącą w oknie, i ścisnąwszy jej rękę, szepnął śmiało...
— Mogę mówić z St. Flour... o... o pani?...
Julia wzrokiem i skinieniem głowy odpowiedziała...
Zaciekawiona francuzka czekała w ganku.
— Spalę się z ciekawości! — wołała.
— Zapobiegając tej combustion spontannée — rozśmiał się Oleś — zaczynam natychmiast. Powiedz mi pani, proszę, jakiej osobliwej metamorfozie uległa panna Julia? — z tej poczwarki motyl się rozwinął.
— A! pan to znajdujesz!
— Tak jest — i zajęła mnie tak żywo, że — że...
St. Flour w ręce aż uderzyła...
— Ale czyż to być może, czy to być może?
— Przysięgam pani, żem w niej zakochany. Zbierało się na to długo — i miłość jak pożar co tli nim wybuchnie nagle objęła mnie...
— Mówisz pan jak stary romans XVIII-go wieku — odezwała się francuzka — c’est mauvais genre, c‘est usé.
— Słów nie dobieram.
— Zatem jeżeli to jest miłość, a pan mnie zaszczycasz swem zaufaniem... muszę mu smutną zwiastować wiadomość, że... że z tego nic nie będzie!!
Posmutniała St. Flour, i mówiła dalej seryo bardzo.
— Biedną hrabiankę matka przeznacza do klasztoru... Ja, ksiądz Maryan, i wszyscy co ją otaczają, mają polecenie namawiać, skłaniać, a raczej wmawiać w nią, że powinna zostać zakonnicą; ona zaś, wolałaby śmierć niż wieczne więzienie. Dodajmy, nie mając potrzeby taić tego, że pan u hrabiny nie jesteś w szczególnych względach.
— A! to wiem.
— Że pannę Julię chcą wykwitować z posagu szczęśliwością kontemplacyjną, że pan...
— Że ja jestem zrujnowany — wtrącił Oleś.
Coś podobnego musiałaś pani chcieć powiedzieć, obwinąwszy w bawełnę? nieprawdaż, to logicznie tu musiało przyjść.
— Mniejsza o to — kończyła francuzka — ale to najgorzej, że gdybyś pan się szalenie zakochał, a panna Julia była mu wzajemną przypadkiem...
— Tak! przypadkiem! — rozśmiał się Oleś — byłoby to chyba — przypadkiem — ale — kończ pani...
— Musielibyście chyba chwycić się ostatecznych środków, bo inaczej...
Aleksander z głową spuszczoną szedł przez chwilę milczący.
— Kto to może przewidzieć jak się tam sercowe sprawy złożą — rzekł; — ja ufam że pani jesteś dobrą, litościwą, szlachetną... przyjaciółką, i że — au risque et peril narażenia się tej nieznośnej hrabinie (bo ja jej uczucia jakie ma dla mnie z nawiązką oddaję) pani — byś nam dopomogła.
St. Flour głową potrzęsła...
— Zobaczemy — rzekła — ależ najprzód trzeba żebyście się szalenie kochali, tobym przynajmniej miała przyjemność ogrzać się przy ogniu waszym... a Julka... Julka... jest miłą, dobrą... ale chłodną i nie rozbudzoną...
Oleś podał jej rękę, unikając odpowiedzi, właśnie się zbliżyli do krzyża...
— Bądź pani dla nas... dobrą! — rzekł.
— Jakto już — dla nas? — spytała francuzka — dla nas?...
— Przypuśćmy że ja się mylę... no — bądź pani dla mnie — dobrą... i nie odmawiaj mi.
— Zgoda, ale trzeba żebyś się szalenie kochał! ja tak dawno nie widziałam szalonego kochania — a to mnie odmładza! — śmiejąc się rzekła St. Flour.
Oleś cały poruszony siadł do idącego za nim powoziku... Francuzka zdziwiona, roztargniona, powoli do pałacu. Hrabina miała migrenę, ks. Maryan poszedł był szukać Emila, który bodaj czy się nie puścił do pięknej córki leśniczego... Julia sama była w salonie. Widocznie oczekiwała poruszona, niespokojna, na powrót francuzki, która zmierzyła ją wzrokiem ciekawym, niedowierzającym, zdziwionym...
— Zagadałam się z tym zabawnym panem Olesiem — odezwała się francuzka, i anim się spostrzegła jak zawędrowałam z nim do stóp krzyża... Co to za miły człowiek, gdyby miał statek...
— Ja znajduję — szepnęła Julka — że on i bez statku jest miły...
— Podoba ci się?
Hrabianka nie zawahała się chwili, rzuciła się na szyję francuzce, z prawdziwie dziecinną otwartością, szepcząc jej do ucha...
— Ja go kocham!!
St. Flour, która miała się zawsze za nadzwyczaj przenikliwą, dowiadując się o tej miłości, która jej z pod nóg wystrzeliła nagle... uczuła się upokorzoną, zawstydzoną... osłupiałą...
Załamała ręce, podniosła głowę...
— Dzieją się rzeczy! — zawołała — o których człowiek nie marzył... Jakże się to stało? Ależ — ja cię z oka nie spuszczałam na chwilę, ja słyszałam bicie twego serca? Zkąd? kiedy to przyszło? gdzieżeście się spotykali? na Boga! ja drżę.
— W salonie! — odparła Julka — nigdzie więcej — miłość zbudziła się we mnie dawno... ale on! on! trzpiot!
— On się w tobie kocha! sam mi wyznał! — krzyknęła francuzka.
Julka rzuciła się jej powtórnie na szyję — i — osłabła...
Przestraszona St. Flour głowę zupełnie straciła, lecz to pół-omdlenie trwało też pół chwili. Julia obudziła się płacząc i szczęśliwa...
— Chodźmy na górę, moja St. Flour... chodźmy na górę — ja potrzebuję ochłonąć...
I obejrzawszy się ostrożnie, czy ich kto nie podsłuchiwał, wymknęły się do swoich pokojów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Wydaje się, że słowo przerażała jest błędem w druku.