Zygzaki/Tom I/VIII

< Zygzaki‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygzaki
Wydawca M. Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Tak zwany Micio — ów obywatel osiadły na kraju Parzygłowów, i czatujący w swym dworku na przejeżdżających, aby dzionek zabić jakkolwiek — stał właśnie w ganku, podparłszy się w boki, i podśpiewując starego, bardzo starego mazurka, rozglądał się po wesołej okolicy. Zdaleka można było pana Mieczysława Abdanka wziąć za młodego jeszcze człowieka. Trzymał się bardzo prosto, nosił bardzo starannie, włosy farbował regularnie na barwę ciemno-kasztanowatą, z połyskiem rudawym, wąs mu zakrywał dosyć zręcznie niedostatek zębów, i niedostateczność wprawionych za tanie pieniądze surrogatów, twarz miał rumianą, oko wesołe, humor dobry, okrągły, piękny brzuszek dodawał mu powagi, nie ujmując rzeźwości i nie psując bardzo talii, którą zachować się starał...
Miał przytem pan Mieczysław Abdank ten przymiot, konserwujący znakomicie, że z siebie był zawsze ostatecznie rad, choćby największe popełnił głupstwo. Po zaledwie chwilowem namaszczeniu, do którego czoło nawet nie było nawykłe, rozchmurzał się wnet, podśpiewywał... i puszczał w niepamięć przyczynę niepotrzebnej zgryzoty.
Jakeśmy mówili, żył Micio na ostatkach straconej fortuny, ale wesoło i pańsko — kobiety go jeszcze animowały — nie mógł, ani myślał się żenić, lecz gdyby go która była zechciała pochwycić, gdyby się nastręczała okoliczność, ręczyć nawet za to nie było można. Tymczasem, miło mu było popatrzeć w oczy, piękną rączkę ucałować, i choć udawać młodego...
Tego dnia Micio spodziewał się na wieczornego wiseczka, księdza kanonika Hamerskiego, obiecał mu się Oleś wesoły... myślał a nuż kto się trafi niespodziany? Zawsze wist we trzech, z dziadkiem, był już zapewniony...
W kredensie nastawiono samowar — lada chwilę, kanonik powinien był nadejść... W niedostatku innego zajęcia, Micio śpiewając mazurka, ołowianym grzebykiem, który miał własność włosy czernić, pracował około pozostałości wegetacyi na głowie i wąsach... Myśl jego błąkała się po „niwach “ przeszłości!...
Gdy zdaleka pokazał się oczekiwany Oleś, Micio mu ręce wyciągnął i zawołał.
— A bywajże — bywaj — miły gospodynie!
Ale ów Oleś wlókł się jakby nie swój, szedł z głową spuszczoną, kwaśny.
— Co ci to jest? złoty chłopcze, co ci jest? czy nagniotki?
— Gdzie tam — życie mnie nudzi — począł witając się gość i siadł rozparłszy się na lawie w ganku... życie mnie okrutnie nudzi... Czegoś mi brak, jakiegoś żywiołu do egzystencyi?
— Naprzykład?... czyżby pieniędzy? — spytał gospodarz — to głupia rzecz w sobie, ale bez nich...
— To podrzędna rzecz — rzekł Oleś — pieniądze, kto ma rozum, zawsze mieć będzie. Ja ich mam mało, ale mi starczy... Długi nie drapieżne... a wierzycielom się zdaje, że ja dla nich powinienem się ożenić bogato... Wszystko to znośne, ale sam proces życia jest smutny.
— Bo — moja duszo — odezwał się przekwitły Micio, — bez kobiet życia nie ma, a ty skazany jesteś patrzeć na starą ochmistrzynię, i na wiejskie dziewczęta, które tylko Fryderykowi II mogły się znośne wydawać.
Oleś ziewnął i popatrzał na mówiącego.
— Wiesz, że może masz słuszność — pismo święte powiedziało. Vae soli! to prawda.
Micio westchnął mocno.
— Gdybym był w twoim wieku! — rzekł krótko. Ta przegrywka do rozmowy, nie doprowadziła jednak do rozwinięcia tematu w ten sposób, jak się obiecywał.
Od kobiet w ogólności, względem których każdy z nich miał teoryę oddzielną, przeszli do pojedyńczych indywidualności. Micio, który był starszy niż się przyznawał, wspomniał o zmarłej pani Wilskiej, dobrej, cichej kobiecie, która miała być z mężem bardzo szczęśliwą, a była tylko spokojną.
— Szanuję waszego kuzyna, kochanego Adzia, ale to był bałamut całe życie. Szczęściem żona tego nie przypuszczała...
Zniżył się do ucha Olesiowi.
— Ty tam częściej bywasz i stosunki te znasz lepiej — rzekł mu na ucho, ale, wszak to stary romans jego z hrabiną?... Cóż teraz będzie? jak ci się zdaje?
— Mnie się zdaje, że teraz, gdy romans powinienby się skończyć Sakramentem... właśnie się rezerwie — rzekł Oleś; — Adzio ma słabości ludzkie... zechce się ożenić z osobą młodą i puści na nowe szczęścia experymenta, zamiast staremi zadowolić. Zresztą i hrabina...
— Nieodgadniona to istota — rzekł Micio — tak świętobliwa, skromna, dla drugich surowa, tak w salonie pilnująca, aby dwuznacznego przy niej nie wymówiono słowa... a... dużo by o jej przeszłości powiedzieć można... ho! ho!
— Ale — ale — przerwał Oleś — zdaje mi się, że oprócz słabości dla Wilskiego... która, zresztą, mogła być w gruncie najniewinniejszym stosunkiem przyjacielskim.
Micio począł się śmiać w głos, ale tak, że się wziął za boki... i Oleś popatrzywszy nań zamilkł...
— Ja pamiętam jeszcze te czasy — począł, gdy się śmiech uśmierzył, kiedy panna Marya była w domu rodziców... a nikomu się ani śniło, by córka ubogiego szlachcica, który z biedy rzucił się do służby — mogła wyjść za hrabiego. Była cudownie piękną, bo i do dziś dnia jeszcze, można powiedzieć, że u nas piękności gasi wszystkie... Naówczas, naówczas... aleście pewnie o tem słyszeli.
— Nic a nic! możem zresztą i słyszał, a tak mnie to obchodzi mało, żem zapomniał — rzekł Oleś.
— Ojciec wziął do domu ubogiego chłopaka dla lekcyi muzyki, niejakiego Zellera. Rodzice jego tu mieszkają, i... ale o tem później powiem. Chłopak zawiązał romans z panienką, a musiało tam zajść coś groźnego, bo go z domu wypędzono; mało kto wiedział o awanturze. Najzabawniejsza rzecz, że rodzice Zellera zaparli się go, muzyk w świat powędrował, nie było go lat dwadzieścia i wrócił teraz (ale o tem już wiesz) kupuje tu klucz Owsiański.
Oleś słuchał na pozór obojętnie.
— Coś mi o tem mówiono, ale o jego romansie z hrabiną, nie słyszałem. Sądzę, że to ktoś dokomponował, aby powieść zaokrąglić.
— Zmiłuj się — wtrącił gospodarz, ale ja przypominam sobie, gdy się to stało... pamiętam jak na ucho szeptano... jak panna długi czas nawet się w kościele nie ukazywała...
Mówiąc usiadł Micio na ławce obok gościa i zapalili cygara.
— Gdy się tu wieść rozeszła po miasteczku, o cudownem zmartwychwstaniu Zellęra i jego milionach, okrutnie byłem zaciekawiony. Żyję tu oddawna, jak wiesz w tej dziurze, w Parzygłowach, o kilkaset kroków od starych Zellerów, ale ich widywałem tylko w kościele i zdaleka, nie szukałem znajomości wcale. Nie można przewidzieć wszystkiego? któż się mógł spodziéwać tego powrotu syna marnotrawnego z portfelem pod pachą? Dziś wszyscy, co sobie Zellerów lekceważyli, nie mogą się odżałować..
— To zabawne dosyć — rzekł Oleś.
— No ja — jak ja — nie są to ludzie mojego świata — ciągnął Micio, — ale kanonik, poczthalter i tutti quanti zawsze w obawie, aby ci ubodzy ludzie nie potrzebowali jakiej pomocy, stronili od nich — dziś — gdy przyszło dworować im, strasznie nie zręcznie zmieniać ton i sposób życia. Z Zellerem radbym się poznał, bo juściż gdy się takiej fortuny dorobił, musi być przyzwoity człowiek... ale — nie idzie mi... Brata jego professora trochę znam... z tym co wrócił jeszczem się nie zetknął...
Ciekawaby jednak rzecz była przypatrzeć się szczęśliwcowi.
Oleś popatrzał na gospodarza, i — ziewnął po raz trzeci czy czwarty.
Kanonik obiecany nie nadchodził: gospodarz, chcąc gościa zabawić, ciągle prawił o Zellerach i zakończył śpiewką zwykłą.
— Otóż to tak, mości dobrodzieju — takie czasy; szlachta i panowie z panów, my, cośmy byli tego kraju jedynymi właścicielami, schodzimy na dworki... jak o to — ja, a mieszczanie i plemię izraela kupuje dobra i rozsiada się szeroko!!
Oleś był w humorze kontradykcyi.
— Mój drogi panie — odezwał się — zastanów się proszę, kto temu winien, czy nie my co się dajemy depossedować przez lekkomyślność i nieumiejętność gospodarowania? Cóż tamci winni, że mają więcej rozumu, więcej pieniędzy i statku?
— Ja także jestem na skraju — dodał — i lada chwila mogę się wyprzedać z musu. Być może, iż mój dawny arendarz kupi ojcowiznę moją, ale nie będę go o to obwiniał. Za stary już jestem, żebym zmienił obyczaj, widzę na czem się to kończy — ananke! nie ma na to ratunku.
— Et, co to mówić! — odezwał się Micio posępnie gniewny — dla tego żeśmy nadto byli — poczciwi!!
Oleś się śmiać począł.
— I flejtuchy! — dodał.
Kanonik właśnie nadchodził.
Była to postać imponująca, na którą spojrzawszy poznał każdy łatwo, że wysoko się nosił i strzegł pilno, abym takim się okazał, jakim chciał być dla ludzi.
Wyprostowany, ubrany wytwornie prawie, z głową podniesioną do góry, z twarzą poważną i miłościwie uśmiechniętą, ks. Hamerski szedł zwolna, podpierając się piękną laską z główką złoconą. Na nogach miał trzewiki świecące i pończochy fioletowe, u sutanny guziczki karmazynowe, na szyi, nigdy go nie opuszczającego distinctorium. Twarz dosyć piękna, mało mówiąca, z oczyma nieco przymrużonemi, miała przybrany i nigdy z niej nie zchodzący wyraz tajemniczej wyższości... W ruchach widać było rozmysł i długoletnie nawyknienie do występowania.
Człowiek był cały kunsztownie wyrzeźbiony z materyału, który już widzieć się nie dawał. Rodzice ks. Hamerskiego musieli być ludzie ubodzy, ojciec rzemieślnikiem, syn właśnie nadawał sobie ton i pozory innego pochodzenia, aby zatrzeć to nieprzyjemne, choć zaszczytne wspomnienie.
Ksiądz Hamerski szedł bardzo powoli, jakby czuł i pamiętał że nań ludzie patrzają; zbliżywszy się do ganku, ujął z lekka ręką kapelusz i z uśmiechem pozdrowił siedzących w ganku. Dobył złoty zegarek z za sukni i pokazując go Miciowi odezwał się:
— Wszak nie spóźniłem się?
Abdank wyszedł na powitanie, szyderski Oleś, który nie lubił ludzi zadających sobie pracę wiekuistego wstępowania; skłonił się zdala, niezbyt okazując radości ze spotkania. Kanonik tymczasem wchodził na ganek, otrzepując chustką pył z trzewików i sukni.
Samowar już był podany, udali się więc wszyscy do jadalnego saloniku, zawieszonego ocalonemi z rozbicia autenatami gospodarza. Cały też sprzęt tak tego pokoju jak domu, był widocznie z dawnych czasów i ze wsi przywieziony. Nadawało to dworkowi fizyognomię poważniejszą i bardziej zajmującą, niż by po jego powierzchowności spodziewać się można.
Z ks. kanonikiem rozmowa łatwą nie była — nie dawał przy sobie mówić o wielu rzeczach, a sam odzywał się z dyplomatyczną oględnością, nigdy żywszym wyrazem nie zdradzając swojego zdania. Oleś zaś, niedobrana para miał naprzód ducha przekory, potem wstrzymywać się nie dał od tego co mu, jak powiadają ślina do ust przyniosła. Na gospodarza więc przypadało posłannictwo nader ciężkie harmonizowania tych dwu dyssonansów. Czuł on to, lecz największą nadzieję pokładał w wiseczku, bo przy kartach milczenie jest naturalnem, a rozmowa ograniczoną atutami i renonsami...
Tymczasem herbatę zapijano. Nie było przedmiotu do rozmowy, oprócz Zellera, o którym kanonik nie chciał wcale się rozgadywać.
— Rodzice starzy — rzekł — ludzie godni, inaczej powiedzieć nie można. Myśmy ich widywali zawsze... Żyli oni dobrowolnie osamotnieni, i tego rodzaju życia zapewne nie zmienią. Rodzina uczciwa, pracowita... Najmłodsza córka guwernantką u baronostwa Z...
— O tę, widywałem tu — odezwał się Micio, — panna bardzo ładna i rezolutna. Znać energię w niej.
— Tak, jak w nich wszystkich — dodał kanonik, inaczej powiedzieć nie można, professor... bardzo, bardzo godny człek... druga siostra za radzcą... też, mości dobrodzieju — też...
Kiwał głową poważnie.
— Że teraz cała rodzina się wydawać będzie wzorem cnoty i że w niej dziwnych się przymiotów ludzie dopatrzą — wtrącił Oleś, o tem na chwilę nie wątpiłem.
Kanonik się zarumienił.
— Ja nigdy, nigdy inaczej nie utrzymywałem — dodał. — Ludzie bogobojni — staruszka, choć chora na nogi, w święta się kazała wozić do kościoła, to też Bóg jej to nagrodził.
Od Zellerów przeszła rozmowa na Wilskich, kanonik począł wynosić cnoty nieboszczki; a że się wyczerpywał przedmiot, schylił się nieco ku gospodarzowi i z namaszczeniem odezwał się głos zniżając.
— Wielką to jest pociechą w tych czasach niewiary i zepsucia, gdy widzimy w niektórych rodzinach przykłady krzewiącego się religijnego ducha. Niech to zostanie między nami... serce się moje rozradowało niewymownie, gdy mi ksiądz Maryan się zwierzył, że jedyna córka hrabiny Maryi... hrabianka Julia ma dziwne, nadzwyczajne powołanie do zakonu, i matka się jej nie sprzeciwia.
Oleś, który właśnie herbatę dopijał, zachłysnął się, zdumione oczy zwrócił na kanonika z natężeniem i ramionami ruszył. Postrzegł to ks. Hamerski.
— Czy waćpan dobrodziej, co w tym domu bywasz, nie uważałeś tego?
— Ja? — rzekł Oleś — nietylko żem tego nie widział, ale jestem prawie pewny, że to się chyba ks. Maryanowi przyśniło.
Kanonik z politowaniem pewnem uśmiechnął się.
— Z tego co mi szanowny kapelan hrabiny mówił, wnoszę — dodał — że rzecz jest pewną i opartą na faktach.
— Przed faktami — rzekł Oleś szydersko trochę — nie pozostaje mi jak skłonić głowę i milczeć.
W istocie skłonił ją, podniósł, zaczął patrzeć w sufit, i poprosiwszy o pozwolenie zapalenia cygara, wstał przechadzać się po pokojach.
Kanonik pozostawszy z Miciem, począł obszerniej rozpowiadać, o wyszpiegowanych nowych modlitwach hrabianki, o jej mortyfikacyach, o klęczeniu w kaplicy, postach i t. p. Gospodarz słuchał milczący. Tym czasem Oleś kwaśny, szukając roztargnienia ze swobodą sobie właściwą, puścił się z cygarem od dworku ulicą, która wiodła do szosy, tuż przechodzącej.
Wieczór już był — w oddaleniu turkotał i dźwięczał powóz; przechadzającemu zachciało się zobaczyć, kto też jechał. Zdala już poznał powóz i konie Wilskiego i stanął na przesmyku. Gdy się zbliżył kocz, krzyknął — Stój! i podszedł do kuzyna.
W istocie on to był, w grubej żałobie i zamyśleniu powracający do domu. Zobaczywszy Olesia wychylił się pytając.
— Co ty i u robisz?
— Piję herbatę tu u Abdanka i za nią się wypłacając, będę musiał z nim i z kanonikiem grać w wista z dziadkiem. Herbata na stole — wstąp.
Wilski się zamyślił.
— Na prawdę — rzekł — winienem Miciowi nawet odwiedziny i podziękowanie, że zjechał na ten smutny obrzęd.
— Wstąp-że na chwilę!
Kazano koniom pozostać na szosie, a Wilski dał się namówić i poszedł do dworku. Radość była wielka, gospodarz ściskał niezmiernie gościa tak miłego, posadzono go do herbaty.
— Wiesz, że i ja ci bardzo dziś tu rad jestem — odezwał się Oleś po pierwszych kilku obojętnych frazesach. — Proszę cię, wszak to nagle jak ospa, okazało się u hrabianki Julii (tak utrzymuje ks. Maryan i ks. kanonik tu przytomny), powołanie gwałtowne do stanu zakonnego. Ty, jako opiekun długoletni, coś byś przecie o tem wiedzieć powinien.
Wszyscy mieli oczy zwrócone na Wilskiego, który, przypominając sobie zwierzenie hrabiny, zmieszał się nieco i potrzebował namyśleć z odpowiedzią.
— Coś — o tem słyszałem już — rzekł nieśmiało, ale uważam to za — zbytnią może matki obawę. Zresztą, nie wiem jeszcze... Od śmierci żony mojej, z którą bywałem u hrabiny — co mi bolesne przywodzi wspomnienia — nie byłem teraz jeszcze u niej. Nic nie wiem.
Oleś coś zanucił.
— Słyszałeś jednak...
— Coś, głucho...
— A mnie mówił o tem ze szczegółami ks. Maryan, który słyszał o tem od matki, zatem z najlepszego źródła — rzekł pośpiesznie ksiądz Hamerski.
Nikt się nie sprzeciwiał, Wilski pił herbatę.
— Dla czegóż by to albo dziwić miało, lub wydawać się nie właściwem? nalegał kanonik.
— Nikt z nas nie utrzymuje — z lekką ironią odpowiedział Oleś, ażeby to niewłaściwem było, jeżeli jest istotne powołanie. Klasztor ma swe przyczyny bytu, rodzą się doń ludzie w pewnych danych stosunkach społecznych... i ci go potrzebują. Lecz, przyznasz księże kanoniku, że gdyby kogo chciano przymuszać aby wstąpił do zakonu, ani on by z niego nie miał pociechy, ani skazanemu nie wyszłoby to na dobre...
— A któżby przymuszał? przecież nie matka córkę! — zawołał kanonik.
— Ja też o to nikogo nie posądzam — mówił Oleś — myślę że to chyba chwilowa fantazya, kaprys lub nieporozumienie, które się wyjaśni. W każdym razie, możemy być spokojni, mając oto opiekuna przed sobą, który nad tem czuwać będzie.
Oleś spojrzał na Wilskiego, ale ten unikał dalszej rozmowy, kanonik tylko ujmował się w ogóle za klasztorami, bo mu się zdawało, że je atakowano; po chwili jednak widząc, że o tem nikt nie myśli — zamilkł, otrzymawszy łatwe zwycięztwo. Wtem Micio począł nalegać, aby złożyć choć jeden tur wista we czterech. Słabo się temu opierał gość, konie mogły postać na szosie, przeniesiono się więc do drugiego pokoju, gdzie już stolik, świece, karty i kredka leżała nagotowana. Służący gospodarza pilno zawsze czuwał nad tem i nad nową talią do gry, od której podatek pobierał.
Zaczęto przy grze o czem innem. Wilskioświadczył, że się spotkał wypadkiem w austeryi z Zellerem, który wracał z nowo nabytego majątku — i sam szukał znajomości z tak interesującym ze wszech miar człowiekiem. Ciekawość odmalowała się w oczach wszystkich, i poczęty wist o mało na tem nie szwankował.
— Zmiłuj się, toś szczęśliwszy od nas wszystkich! jakżeś go znalazł? jak wygląda?
— Powierzchowność bardzo prosta — rzekł Wilski — twarz podstarzała i zmęczona, nieco z cudzoziemska wygląda i znać w nim kogoś, co za biurkiem spędził życia część znaczną...
Zresztą... bardzo miły, bardzo przyzwoity, bardzo słuszny człowiek!
— A byłem tego pewny — skonkludował Micio stary — kto się majątku takiego dorobił, musi w sobie mieć coś niepospolitego.
Oleś wybuchnął śmiechem i przepuścił renons.
— Kochany gospodarzu — zawołał — hołdujesz przesądom, ja utrzymuję, że kto majątek traci, ten coś niepospolitego ma w sobie, choćby odwagę pójść z torbami i umrzeć pod płotem.
Kanonik ze swojego stanowiska, zapatrując się na kwestyę, wszystko odniósł do Boga i Opatrzności.
Jakoś i gra i rozmowa i humory osób dnia tego, nie mogły się rozwinąć swobodniej i weselej. Oleś, zwykle wesół, coraz był kwaśniejszy i bardziej podrażniony, bił swoje własne lewy i skarżył się na ból głowy. Ziewał spazmatycznie, co kanonika nabawiało także ziewaniem nieprzyjemnem. Gdy Wilski się ruszył do odjazdu, Oleś posunął się za nim i oświadczył, iż musi spocząć, bo czuje nadchodzącą migrenę. Kanonikowi z gospodarzem radził staropolskiego maryasza do puli. Napróżno starano się go powstrzymać, nie dał się, wyszli razem z Wilskim, a zaledwie kilkanaście kroków odeszli, Oleś zagadnął kuzyna.
— Nagłe powołanie panny Julii jest zagadką, którą zły stan interesów hrabiny i jej miłość dla tego poczciwego dudka Emila, przyszłego dziedzica imienia hrabiowskiego — tłomaczą — ale ty jesteś opiekunem, i — spodziewam się, że zapobiegniesz, aby się nie stała ofiarą.
— Wszystko to jeszcze... niepewne, niejasne — odparł Wilski zmięszany.
— Jedź do hrabiny — nalegał Oleś — nie byłeś u niej oddawna — rozpatrz się...
— Zbieram się jechać ciągle, mówił opiekun spiesząc do powozu... ale nie wiesz (tu westchnął) jak mi ciężko teraz... tam bywać, gdzie niedawno z moją biedną zmarłą uczęszczałem...
Westchnął, Oleś nic nie odpowiedział... długo.
— Masz obowiązki — dodał — przemożesz się. Dobranoc.
To mówiąc pożegnał go, ręce włożył w kieszenie i wolnym krokiem pociągnął ku miasteczku. Towarzystwo Micia i wist wcale go nie rozbawiły, podrażnionym się czuł i złym prawie... myślał o Julii i sam się gniewał na siebie.
— Dałem bo się wziąć takiemu podlotkowi! — mówił w duszy.
Lecz wnet to usposobienie ustępowało innemu, czulszemu, i pan Aleksander, jak gdyby dziesięć lat miał mniej, rozmarzał się, rozpamiętywając wdzięk młodej dzieweczki, z całą naiwnością dziecięcą, pierwszą miłością serca zaledwie rozkwitającego, rzucającą się ku niemu... — Wyżyty, znudzony, nie jestem godzien — myślał.
Kłócił się tak z sobą wracając do miasteczka, gdzie u Kurzej-piętki stały jego konie, gdy niespodziane:
— Dobry wieczór!
— Dobry wieczór! — dwoma głosami wyrzeczone, prawie go przestraszyło. Stanął jak ze snu przebudzony. Znajdował się właśnie naprzeciw poczty, i na ławce zobaczył siedzących, używających wieczora i pyłu z gościńca, państwa Paździerskich oboje... Poczthalter jak zawsze strojony był i zamaszysto wyglądał, a pani, choć nieubrana i w wieczornym mroku, świeciła prześlicznemi czarnemi oczyma. Były to oczy, jakich Oleś nigdy nie widział w życiu, godne studyum psychologa, oczy ogromne, błyszczące, jasne, osadzone w powiekach rzeźbionych cudnie, z rzęsami tak długiemi, że cień rzucały na nie; oczy hurysy, oryentalne jakieś — wyjątkowe... przepyszne, a nieme... Ile razy się z niemi spotykał pan Aleksander, zawsze sobie zadawał pytanie, czy one nie były szklane, kamienne... lub z jakiegoś kruszcu nadziemskiego...
Paździerscy oboje, o ile wysoko się nosili względem passażerów pocztowych i obchodzili z niemi ostro, a nielitościwie, o tyle znowu z obywatelstwem sąsiedzkiem starali się być grzeczni, aby stanąć na stopie przyjacielskiej. Paździerski zapraszał chętnie na cygaro i herbatę, a ona sama, choć najczęściej nieubrana i zmuszona chować rączki, których umywać bardzo nie lubiła, wychodziła też do gości, szczególniej skłonnych do uwielbiania jej wdzięków.
Była to osoba, mimo swych oczu czarnych, charakteru flegmatycznego, małomówna, wejrzeniami zastępująca rozmowę — i nie lubiąca żadnego zajęcia, którego, jak utrzymywała, niepotrzebowała też, bo do tego miała przecie sługi. Oboje starali się zawsze okazać zamożność swą, i blizkie przejście do stanu obywateli wiejskich, do którego wzdychali.
— Już choćby z listem na dzierżawę — mówiła mężowi poczthalterowa — a to na tej poczcie, z tem tałałajstwem... w tym niepokoju... to choć umierać...
Życzeniem dobrego wieczoru pochwycony pan Aleksander — stanął.
— Pan dobrodziej pewnie od sędziego?
— A tak — rzekł Oleś — głowa mi się u wista rozbolała.
— Możeby herbaty z cytryną — odezwała się słodkim głosem pani Paździerska... jest bo gotowa...
Oleś się zawahał.
— Niech pan sprobuje — dodał poczthalter — szelma jestem, że moja żona robi tak herbatę jak nikt... A już... jak ono jest tak jest, popatrzeć też na moją żonkę — rzekł figlarnie — i to coś warto...
Żona mu dała klapsa...
— Dajże bo głupstwom pokój.
— Od wpatrzenia się w oczy pani — rzekł rozdobruchany jakoś Oleś — głowa się jeszcze gorzej może rozboleć...
Pani Paździerska poprawiła się na ławce, mąż rozśmiał serdecznie... Oleś dał się wciągnąć na herbatę, z cytryną i z czarnemi oczami.
Starał się o to poczthalter, żeby salon jego i dom, na obywatelski wyglądał, żona też lubiła elegancyę, oboje nieszczęściem mieli gust bardzo osobliwy... i niewybredny...
Na licytacyi kupione meble okryte aksamitem, trochę spłowiałym, zawsze w miasteczku równych sobie nie miały. Na ścianach były rozmaite obrazy, wizerunki i fotografie, a zwierciadło nad kanapą rozmiarami swemi obudzało w pocztylionach zdumienie. Dla upięknienia go u góry była muślinowa draperya, której piękne fałdy, pył postarał się uwydatnić. Nie mówię nic o firankach, na złocistych kijach i złotem świecących rączkach, stoliki, etażerki, konsola, — tak były zastawione porcelaną, iż zdawały się uginać pod ciężarem jej. Była tam owa słynna osóbka płci pięknej, w chwili, gdy zabierając się do snu, zabezpiecza się od napaści zdradliwej stworzeń natrętnych i — pod kloszem — piesek szklanny, i maseczka w kształcie ananasa, i baranek, który na Wielkanoc przenosił się do święconego, i różne artystyczne motywa, najrozmaiciej wykonane...
Pani Paździerska słusznie chlubiła się przyozdobieniem tego pokoju — miała bowiem w urządzeniu go udział największy. Ona z Warszawy przywiozła dwa bukiety kwiatów robionych, stojące na kominie pod kloszami, jej gustem był wybrany zegar bronzowy, na którego szczycie pasterz i pasterka, odegrywali scenę z jakiejś sielanki.
Dywan leżał na podłodze. Zwykle zakładano go, aby się nie pylił, i aby nogi profanów nie ścierały barw jego świeżych. Paździerski jednak wszedłszy, natychmiast go powyciągał, bez względu na stan butów gościa, którego przyjmował...
Sama pani siadła na kanapie, przy haftowanej poduszce, koniecznie wymagając od Olesia, aby zajął przy niej miejsce... Poczthalter huknął przezedrzwi o herbatę, gdyż żony z młodym jeszcze człowiekiem zostawiać sam na sam, nie uważał za właściwe. Był tego przekonania, że jej piękność mogła najstateczniejszego z ludzi obałamucić.
Gdy dwie świece stearynowe, poubierane w kołnierzyki zielone, stanęły na stoliku, Paździerska oczy melancholiczne zwróciła na pana Aleksandra, założyła ręce tak, aby część ich najbielsza tylko oczom była dostępna, zwróciła nań wejrzenie zabójcze i — pozostała milczącą.
Poczthalter siadł w fotelu, okazując iż umie się w nim rozłożyć po pańsku... i zabrał się do rozmowy za dwoje.
— No, co, panowie obywatele — mówicie na tych Zellerów...
— Ale prawda, Zellerów! — powtórzyła żona.
— My, nie mówimy nic, bo nie wiemy tak jak nic — rzekł Oleś.
— To prawda — ciągnął Paździerski — bo my, co tu mieszkamy niemal przez ulicę od nich — a żeby powiedzieć że ich znaliśmy, albo że nam się kiedy zamarzyło, iż to tak wyrośnie! — jak Boga kocham, szelma jestem... nigdy!...
— Słowo honoru, nigdy — dodała pani z czarnemi oczyma — nigdy.
— Jednakże państwu oni trochę bliżej być musieli znajomi — rzekł gość.
— Toć, zapewne — mówił poczthalter, czuprynę roztargując.
Nie można powiedzieć, żeby nie byli ludzie uczciwi, owszem, długów żadnych, zawsze kupowali za gotowy grosz, ale ubogo... Mięso tam rzadko widywało się na stole. W sklepie jak cukru funt wzięli to starczył bodaj miesiąc...
Nikogo nie przyjmowali, nikogo...
— Nikogo! — powtórzyła cicho z czarnemi oczyma — nikogo.
— Ale — choć to tu nikt ich lepiej nie znał z przeszłości — ciągnął Paździerski — ale nikt, nie wyjmując ks. kanonika i jego siostry... to ja, naturalnie z mojego położenia i stosunków — wiedziałem wszystko.
— Wszyściuteńko! — potwierdziła żona. O już to Karolek... to taki sprytny...
— Nie chwaląc się, proszę pana dobrodzieja, bo cóż to? głupstwo, szelma jestem, chwalić się tam nie byłoby znowu czem — mówił poczthalter — ale tu nikt i nie domyślał się ich historyi.
— Więc — jest historya? — zapytał Oleś.
— A jakże... jakże — i ciekawa — uśmiechając się mówił poczthalter... O tem już ludzie zapomnieli dziś, że Zeller służył u hrabiów Z... Miał doskonałe miejsce... Tymczasem, że to był, słyszę, człek do rzeczy i przystojny mężczyzna — tak się zakochał w kuzynce hrabiny, a ona w nim...
W tem miejscu pani Paździerska, ponieważ o kochaniu była mowa, uznała stosownem się uśmiechnąć ku Olesiowi... oczów z niego nie spuszczając. Poczthalter zaś widząc jak żona bombarduje nieszczęśliwego obywatela, mówił sobie w duchu: — Gotów oszaleć!
Oleś wszakże bynajmniej wzruszonym się nie czuł.
— Słowem — kończył Paździerski — że do tego przyszło, iż hrabstwo go odprawili, kuzynka za niego poszła i tak musieli za tę miłość całe życie biedę klepać. Ot tobie miłość! — dodał Paździerski.
— A już też wygadujesz! — szepnęła żona ujmując się za miłość (co było jej obowiązkiem).
— Trzeba znowu im to przyznać, szelma jestem — mówił gospodarz, iż z sobą na dziś dzień żyli przykładnie i święcie... Więc co ludzie nieświadomi plotą: Zellerowie tacy owacy — a przecież młodych rodzi osoba z wysokiego domu... a no, o tem nikt nie wiedział.
Podano herbatę z cytryną. Przyniosła ją służąca, nie zalecająca się elegancyą ubioru, ani staraniem o zbytnią czystość około siebie. Poczthalterowa widząc fartuch zakasany, łokcie obnażone, bose nogi w przydeptanych trzewikach (do których sama słabość miała) dała jej znak, aby się wyniosła, co najprędzej... Nastąpiło też to z ogromnem rzuceniem drzwiami.
— Klempa! — odezwała się cicho pocztmajstrowa — ale pozostała spokojną.
Poczthalter, pełen wiadomości, ciągnął dalej nauczające opowiadanie.
— Dzieci, panie dobrodzieju — nie ma co powiedzieć że im się, okrom jednego, udały... ale, właśnie ten wisus ostatni, po którym się nikt nigdy nie spodziewał, aby co z tego było — ten pan Alfred wyszedł na milionera!! Ale się to poczęło okropnie, rodzice mało z desperacyi nie pomarli — ona sama odchorowała i po dziś dzień kawęczy... Chłopiec był zdatny do muzyki aż strach... Myśleli że z niego wirtuoz wyrośnie. Młody jeszcze był gdy lekcye począł dawać... Ojciec hrabiny Maryi — pan wie... chcąc córce dać edukacyę osobliwą; wziął go do domu... Co się tam stało — różnie mówiono — tego już nikt nie dojdzie, czy może co skradł, czy coś popełnił takiego, że go wypędzili... Rodzice go na oczy, szczególniej ojciec, widzieć nie chcieli...
— Nie słyszałeś pan co zbroił? spytał Oleś ciekawie. W tem pocztmajstrowa chrzęknęła, on sam, ruszył ramionami.
— Co to tam mówić, kiedy nikt nie wie... Znać było że się wstrzymywano — a pan Aleksander nie nalegał.
— Jak poszedł — mówił dalej Paździerski — gdyby w wodę wpadł, ani listu, ani wiadomości. Myśleli że umarł... Dwadzieścia lat czy coś.
— A pewnie? — wtrąciła pani.
— A tu nagle... wynika jak z pod ziemi... i — bogaczem całą gębą. Co pan na to mówi?
— Dziwuję się — wtrącił Oleś, którego paplanie to bawiło.
— I jest czemu — kończył poczthalter — bo, szelma jestem — na stu jeden ma takie szelmowskie szczęście.
A no — mówią, że na hamburskiej loteryi wygrał — co najprędzej być może... Pan myśli że bardzo koło niego paradnie? jak Boga kocham, nie. No, powóz, co się zowie... takiego tu niema...
Osie nalewane oliwą, pakowny... tylko ciężki — ale, sługa jeden, ubranie niepozorne, a on sam... jakby powiedzieć? przypomina zakrystyana od ks. dominikanów w Lublinie. Blady, mizerny. Teraz ciekawość, jak się urządzą. Starzy, słyszę, o ruszeniu się ze dworku i mówić sobie nie dają. Brat profesor powiada, że obowiązku swego nie rzuci. Jest na mieście pogłoska, jakoby siostra najmłodsza, co guwernantkuje, ma jechać do milionera na gospodarstwo... a no i to — niepewno.
Dziewczyna roztropna i piękna...
— Jaka ona tam piękna — oburzyła się poczthalterowa — cóż za piękna?
— Ależ przystojna i hoża...
— Gdzie zaś... wcale nie ma nic... tyle że młoda!
Ruszyła ramionami pani Paździerska.
— Pewnie jej do ciebie, żonko kochana porównywać nie będę — odezwał się poczthalter... ale brzydka nie jest.
W czasie opowiadania dopił herbaty pan Aleksander, kilka słów jeszcze zamieniono, piękna pani uśmiechnęła mu się wdzięcznie na dobranoc, i gość, trochę rozerwawszy się widokiem tego szczęścia domowego, zadumany pociągnął do Kurzejpiętki... Wchodził właśnie do zajazdu, gdy się do niego wtoczył powóz, a gospodarz pospiesznie przyszedł mu na ucho zwiastować, że przyjechał ów będący przedmiotem powszechnej ciekawości, bogaty Zeller. Oleś się zatrzymał i zobaczył go wysiadającego... Brała go chęć wielka zabrania znajomości, ale do tej nie było najmniejszego pozoru nawet, a narzucać się komuś z prostą i niedorzeczną ciekawością — pan Aleksander sobie nie życzył... Pokoje, które zajmowali, przedzielało tylko cieńkie przeforsztowanie. Dawny i dobry znajomy pan Henryk zaszedł do Olesia na gawędkę, powtórzył mu raz jeszcze o Zellerze to, co on już z kilku ust słyszał, a że się pan Aleksander trochę wydał z tem, iż radby zrobić znajomość, żyd zaręczył, iż nie ma nic łatwiejszego. Nazajutrz podpisywać miano u p. Zellera dokumenta jakieś tyczące się nabycia i przedłużenia dzierżawy dwóch folwarków, pan Henryk ofiarował się zalecić Olesia, który zgodził się na to...
Zatrzymał się nawet nazajutrz trochę dłużej w miasteczku, niżeli miał zamiar w początku, i około dziesiątej ujrzał wchodzącego do swojego pokoju, surowego dosyć oblicza mężczyznę, prosząc go czyby nie był łaskaw, podpisać mu się jako świadek.
Oleś prosił go siedzieć — i ze zwykłą otwartością zagaił rozmowę.
— Miło mi jest pana poznać — rzekł. Słyszałem o jego losach, bo, domyśleć się łatwo, iż jesteś tu przedmiotem ciekawości powszechnej. Kto tyle doznał i przeszedł, pracował tak szczęśliwie... obudzą naturalnie zajęcie. Nasze żywoty wiejskie są jednostajne wszystkie... rodzim się, ziewamy, tracim majątki, narzekamy na ludzi i idziemy spać.
Zeller, któremu i głos i mowa były sympatyczne, uśmiechnął się.
— W mojem życiu — rzekł — jakkolwiek ono zdala się wydaje może awanturniczem, nic nie ma w istocie ciekawego. Z domu uciekłem muzykiem, marłem trochę głodem, pracowałem długo i nudnie, wróciłem dorobiwszy się czegoś i — zostawiwszy za sobą wiek, w którym człowiek szczęśliwym być może; tyle mam pociechy, iż tu rodzinę znalazłem.
To mówiąc uśmiechnął się boleśnie. Oleś wlepił w niego oczy badające...
— Uwielbiam w panu tę cnotę, na której nam zbywa wszystkim — wytrwałość. Tyle lat... Potrzeba było jakiegoś uczucia, celu jakiegoś, idei wielkiej, aby jej najlepsze lata życia poświęcić.
Zellerowi błysnęły oczy, jakby chciał wyrozumieć z mówiącego: czy odgadł co, czy słyszał? lecz Olesia twarz nie wydawała tajemnicy...
— Tak się to może zdawać zdaleka — odparł Zeller — takby być mogło zapewne — ale dla czegoż nie przypuszczasz pan że i nałóg, ta druga natura, mogła mnie przykuć bezmyślnego do tej taczki, którą ciągnąłem. Tłómaczyć się trudno. Pieniądz nagromadzony czyni chciwym.
— Tak, ale ta namiętność raz rozbudzona nie ostyga — odezwał się Oleś.
— W końcu stęskniłem — rzekł odwracając rozmowę Zeller — za domem, za rodziną, za młodością i jej wspomnieniami... Przychodzi chwila takiej tęsknicy ludziom, jak ptakom niepokój, gdy w cieplejsze mają lecieć strony... tak ja tu przywlókłem się, i...
— Myślisz pan zamieszkać na wsi? — spytał Oleś przeciągając rozmowę.
— Prawdopodobnie — rzekł Zeller — pieniądze w ziemi są bezpieczniejsze niż na papierze — cóż robić zresztą? Nie mając celu lepszego, trzeba choć rozrywać się tworząc sobie sztuczne... Starzy naturalnie zbierają muchy i motyle... W Hollandyi widziałem kogoś, co z zapałem kolekcjonował stare obuwie... człowiek coś robić musi.
— Ale wiek pana, nie skazuje go jeszcze na szukanie tego rodzaju rozrywek.
— Jestem bardzo stary — westchnął Zeller — a co gorzej, starym być nie umiem.
Prowadząc tę rozmowę, oba nieznajomi badali się wzajemnie i pragnęli poznać. Zellerowi chodziło może o zawiązanie jakiejś znajomości... wśród tej pustyni. Była mu ona potrzebną; chciał się zbliżyć do towarzystwa, wśród którego miał pozostać. Oleś, z całą swą lekkomyślnością był — ciekawym. Dla niego każdy człowiek nowy, przedstawiał się jak zajmujący problemat do rozwiązania. To co słyszał o Zellerze, pociągało go ku niemu, w istocie nie był to człowiek pospolity, miał siłę życie sobie stworzyć wedle jakichś własnych danych. Lecz Oleś lękał się zbliżając nadto do niego, być posądzonym o hołdowanie temu groszowi, którego blask otaczał przybysza.
W ciągu rozmowy, z otwartością rubaszną powiedział mu to.
— Bardzoby mi było przyjemnie zabrać z nim bliższą znajomość — rzekł — ale się lękam, abyś mnie nie wziął za jednego z tych, dla których grosz ma urok, i którzy się złotemu cielcowi kłaniają.
— Bądź pan spokojnym — odezwał się Alfred — życie mnie nauczyło wiele, znam ludzi i nigdybym pana o to nie podejrzywał...
Oleś zaproszony został na śniadanie, przy którem zrazu zawadą nieco był dzierżawca, ale ten napiwszy się, zjadłszy, skończywszy interes szczęśliwie, nie łaknął rozmowy i prędko ich pożegnał.
Dwaj nowi znajomi pozostali sami. Zeller choć dosyć długo miał do czynienia więcej z interesami niż z ludźmi, właśnie u tego kamienia probierczego nauczył się ich oceniać. Oleś mu się podobał swą otwartością — zrozumiał go od razu, bo w nim nie było kryjówek i tajemnic.
Przeciwnie, chociaż Zeller na oko był otwartym, poza pewną granicę w duszę jego dostać się nie było podobna... Coś mówiło, że po za nią leżał kraj nieznany, a ciekawy.
Oleś po kilku wina kieliszkach, stał się rozmównym, szyderskim, zabawnym, i wygadał się, co najmniej zbytecznie, przed Zellerem ze swych nudów, znużenia i poglądów na świat i życie.
— Znajdziesz mnie pan trywialnym — nieprawdaż? — odezwał się w końcu.. — Typ takich jak ja ludzi, co się przeżyli i nie wiedzą co robić z sobą, zbyt jest pospolity. Na nieszczęście ja innym być nie umiem.
— Pan powiedziałeś mi — rzekł Zeller — że w moim wieku zawcześnie jest zostać kollekcyonistą śmiecia — a ja mu powiem, że w jego latach, możliwą jest jeszcze metamorfoza... Nil desperandum!
— A! ja też, nie rozpaczam bynajmniej — rozśmiał się Oleś, chciałbym tylko jakimś haczykiem przyczepić się na nowo do „nawy żywota“ i nie płynąć tak samopas, rzucany bałwanami.
Bardzo zręcznie wszedł Zeller na przedmiot, który go podobno najwięcej obchodził — na spółeczność, do której i Oleś należał...
— Ja, chociaż los mnie wśród niej postawił — odezwał się Aleksander — nie poślubiłem jej przekonań, anim się zaślepił na błędy. Śmieję się z moich braci i to mi u nich miru nie daje. Dobre ludziska zresztą, ale my we krwi mamy, żeśmy słabi, siedzimy pod pantoflami naszych pań, naszych wad, naszych nałogów i lenistwa... Nic tak bardzo ciekawego...
Sąsiedztwo, bądź pan pewien, przyjmie otwartemi rękoma tego, który miał za co kupić klucz Owsiński.
— Znasz pan pana Wilskiego? — zapytał Zeller.
— Jest to mój kuzyn blizki — odparł Oleś. Świeżo stracił żonę... Człowiek dobry, ale nie mocniejszy od innych... ani od innych gorszy...
Po Wilskim w lekkich zarysach przeszli znaczniejsze osoby, i domy... zgadało się i o hrabinie, o której Oleś zamilczał, aby nie powiedzieć mimowoli zanadto.
W końcu Zeller zapytał otwarcie nowego znajomego, czy mu wypadało oddać wizyty sąsiadom.
— To zupełnie od was zależy — rzekł Oleś. Chcesz żyć z nimi? czy nie?
— Nie myślę się wyłączać — odpowiedział Zeller — ale nie chciałbym się narażać na ukaranie za zbytnią grzeczność.
— Oto możesz pan być zupełnie spokojnym — mówił Oleś, — wszyscy niemal przyjmą go rękoma otwartemi, a ponieważ ja pierwszy miałem przyjemność się z nim zetknąć, jeśli mi pozwolisz sobie służyć, przyjmę chętnie obowiązki introduktora. Nie mam co robić!
— Przyjmuję chętnie jego pomoc — podziękował Zeller, ale gdy, choć cokolwiek dom urządzę...
— Szczęśliwy człowiecze! — rzekł Oleś, — masz dom do urządzania! To tak jakby artysta miał obraz do malowania... Co za wyśmienita rozrywka...
Strona artystyczna, strona utylitarna, strona zwyczajowa, wybryki fantazyi... rachunki kieszeni, wszystko to może zająć, zaprzątnąć, rozgrzać — a czegóż człowiekowi trzeba więcej nad to, by mu życie się stało znośnem....
Zeller był dosyć milczący, choć ta rozmowa jednostronna, podsycana głównie przez Olesia, trwała dosyć długo; rozstali się wreszcie, najlepszymi — znajomymi i z obustronną skłonnością do przedłużenia stosunków... Aleksander musiał wreszcie jechać do domu... miał też więcej do mówienia z samym sobą, niż z Zellerem. Od ostatniej bytności u hrabiny, zbliżenia się do Julii i do francuzki, był jakby w niezgodzie z samym sobą... Stary człowiek walczył w nim z chcącym się odrodzić.
Od lat kilku, po niefortunnym romansie z pewną panią, który się skończył jakimś okropnym zawodem, Oleś życie brał po desperacku, rujnował się zimną krwią, do niczego nie przywiązywał wagi, wałęsał się — nie żył. Julia go rozbudziła z tej odrętwiałości, potrzebował się skupić w sobie, zbadać serce i zapytać samego siebie: czy na nowo życie rozpoczynać będzie zdolnym... Lenistwo jego odciągało — urok miłości młodej dodawał odwagi, ale szala się na żadną jeszcze stronę nie przechyliła. Chciał ratować Julię i ostudzał się tą myślą, że ona aby być uratowaną tylko, rzucała się ku niemu.
Wierzył i wątpił. Tak młoda istota, mogłaż być tak przebiegłą?
Stało się z nim w końcu, co się dzieje zwykle, gdy dla człowieka co się wyrzekł sercowych dramatów, nadzieja przeżycia jeszcze jednego się otworzy... Im więcej myślał, tem się silniej czuł pociągnionym ku Julii.
Trzeba było plan ułożyć, starać się poznać ją bliżej, przedsięwziąć pewne kroki... Potrzebował Wilskiego, i trochę ufał jego pomocy. Nie życzył sobie tłuc okien bez potrzeby, gdyby się drzwiami wejść udało. Postanowił więc poznać Julię, starać się o nią otwarcie, prosić o jej rękę, a gdyby mu ona, wbrew jej skłonności i jego, odmówioną została — naówczas — lecz dopiero naówczas rzucić się, bodaj do najostateczniejszych środków...
W tym stanie całkiem nowym, od którego był odwykł dawno, — Oleś znalazł się w swoim pustym domu, sam jeden, mając czas dobrze określić i obmyśleć program przyszłego postępowania.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.