<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygzaki
Wydawca M. Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

O małą milę od Parzygłowów, w dębowym lesie, rosnącym na wzgórzu gliniastym, które się spuszczało ku zielonej łące, nadrzecznej, na skraju malowniczej dąbrowy, podszytej miejscami gęstą leszczyną i kaliną — stał wśród ogrodzenia porządnego stary domek, otoczony prostemi gospodarskiemi zabudowaniami... i patrzał ztąd na piękny krajobraz żyznej okolicy. Przedzieloną tylko łąką, płynęła u stóp jego rzeczka spora. która się dalej z Wieprzem łączyła... Drugi brzeg, mniej od pierwszego wzniesiony, lecz niezbyt jednostajnie płaski, zamykał horyzont widokiem na wsie, ogrody i dwory.. Z pośrodku starych lip widać było starszy jeszcze od nich kościółek...
Patrząc na ten domek zdala, nie jeden pomyślał, że nie wiele pragnącemu człowiekowi otulonemu lasem w téj zagrodzie, żyć mogło być bardzo miło, cicho... spokojnie, szczęśliwie.
Zdala obok dworku z gankiem o dwóch białych słupkach. widać było stodółkę, stajnie, i ku słońcu obróconą, a ocienioną od północy pasieczkę... Wrota stały zaparte, a od nich żółta dróżyna po nad łąką biegła biegiem kiedyś do wielkiego gościńca.
W Parzygłowach wiedzieli wszyscy, że na tej ustroni mieszkał dziwak, rodzaj dobrowolnego pustelnika, stary łowczy Okoszko... Mało go kto widywał, chyba na wielkie uroczystości w kościele albo zdala, z książką wygrzewającego się na słońcu, przed swoją chatą, której broniły dwa, lepiej od Okoszki znane okolicy, ogromne psy, złe i napastujące ludzi, do wilków sierścią podobne. Były to stróże tej ustronnej chaty, w której, z jednym parobkiem i jedną starą sługą zamieszkiwał pan łowczy.
Nikt tak od życia ogólnego okolicy, od wszystkich klass społeczeństwa nie był oddzielonym, tak obcym światu, jak ten człowiek.
Zdawał się zupełnie ludzi nie potrzebować i nie wiele ich cenić, co tem było dziwniejszem, iż z tradycyi wiedziano, że w stolicy dawniej mieszkał, czynnym był w wielu sprawach publicznych, ocierał się o ludzi wysoko stojących, a potem nagle, jakby do rozpaczy jakiejś milczącej przywiedzony, kupił sobie kawał gruntu i na nim się zamknął, dając światu za waletę...
Świat też, który łatwo zapomina o tych co mu służyć przestają — obszedłszy się bez pana łowczego Okoszki, nie wdzierał się do pustelni jego. Od kilkudziesięciu lat trwała ta rekluzya z psami, starą gospodynią, rodzajem automatu, i parobkiem, którego głupota, ociężałość i ślepe posłuszeństwo, nigdzieby tak jak tu cenione nie zostały. Nie wiele było roboty... dopatrzeć parę koni, zajrzeć do pasieki, trawy ukosić, na jednym z podjazdków tłustych oklep pojechać do Parzygłowów po sprawunki, wody przynieść i wykłócić się z głuchą gospodynią...
To były zatrudnienia Bartka...
Łowczy Okoszko, prowadził życie bardzo regularne... Wstawał rano, odbywał ablucye staropolskie, jadł śniadanie, jednę ze starych swych ksiąg czytał... wychodził na przechadzkę w las z jednym z psów, lub do pasieki... jadł obiad uwarzony dla ich trojga przez starą Kachnę... przechadzał się jeszcze, czytał znowu, patrzał z ławy na okolicę... a wieczorem w milczeniu przesiedziawszy jakie parę godzin, szedł na spoczynek.
Było to życie kontemplacyjne, w ciągu którego mógł Okoszko zapomnieć mowy, bo się rzadko do Bartka odzywał, nigdy do gospodyni, z tą mówiąc na migi, najwięcej rozmawiał ze psami swemi — Żmiją i Zbójem... Zwykle ci dwaj wierni jego towarzysze, siedzieli przy nim w ganku, chodzili z nim na przemiany w las... i zdawali się go doskonale rozumieć. Gdy do nich mówił, patrzały mu w oczy, niekiedy pomrukując, jakby dawały poznać że go rozumiały.
Jeżeli zrana wziął z sobą do lasu Żmiję, Zbój wiedział, że kolej jego po obiedzie nastąpi. Mieniali się nie potrzebując oznajmienia — a nocą oba byli na czatach...
Nie wybiegały one poza ogrodzenie nigdy, lecz ktoby się bez pozwolenia miejscowej zwierzchności, chciał wedrzeć w ich dominium, nie wygodną by z niemi musiał mieć rozprawę. Jak tylko podróżny zbliżał się do płotu, były już na czatach, i warcząc zęby pokazywały.
Poza domem, na przechadzce, Żmija i Zbój były łagodne, nie zaczepiały nikogo, ale do pana zbliżyć się nie dawały, chybaby na to dał wyraźne pozwolenie. Z jednym z nich mógł bezpiecznie Okoszko wędrować po lesie, lepiej jak ze strzelbą.
W domu było czysto — ale niezbyt zapaśno... Sprzęty chłopskie, wśród nich para tylko wytworniejszych z dawnych czasów, kilkadziesiąt ksiąg starych... trochę powszednich rupieci, para sepetów i szaf... Ściany wybielone, podłogi myte, piece proste — i całego państwa dwie izby z alkierzem do spania, a naprzeciwko kuchnia, czeladnia i spiżarnia.
Nie będąc bezbożnym, bo do kościoła jeździł w święta, łowczy nabożeństwem się samem w swej pustelni nie zabawiał. — Krótką z rana i wieczorem odprawiwszy modlitwę, czytał w swych księgach albo medytował. Rzadko kiedy na parę dni udawał się do Lublina.
Oprócz ksiąg w sypialni, były stosy papierów powiązanych sznurkami, które czasem wertował pilnie.
Człowiek tak oryginalny, nie mógł ujść ciekawych oczu ludzkich. — Mówiono o nim i jego przeszłości wiele, lecz podania były sprzeczne. Jedni utrzymywali, że coś zbroił i pokutował, drudzy, że ludzie mu tak za skórę zaleźli, iż ich znienawidził; inni kiwali głowami i dawali poznać, że w tem była jakaś tajemnica, o której albo nikt lub oni tylko sami, jedni w świecie wiedzieli.
W tych czasach, gdy ojciec hrabiny Maryi mieszkał jeszcze w okolicy — bardzo często bywał on u Okoszki, gdyż rodzoną siostrę jego miał za sobą. Jedynym wyjątkiem nawet był ten szwagier — mający pozwolenie mu się naprzykrzeć, a Okoszko siostrę i nim tak się zajmował, że w pewnych wielkich jakichś potrzebach, dla narady — sam u nich bywał... Od czasu jednak jak z muzykiem stała się historya — a potem pannę Maryę cudem za hrabiego wydano... Stosunki się zerwały zupełnie.
Hrabina nie tylko że nie bywała u wuja, ale nie wspominała o nim, jakby się go zupełnie wyparła. On też nie znał jej wcale. Trwało to już bardzo długo.
Ludzie od niepamiętnych czasów mieli pustelnika za bogatego i skąpego człowieka. Najprzód psy w tem przekonaniu utwierdzały, które tylko dla obrony skarbów mogły być utrzymywane, powtóre Okoszko za wszystko płacił gotówką, i nigdy nic od nikogo nie potrzebował. Sprzedaż miodu, jakkolwiek pszczoły się wiodły, wiele czynić nie mogła, innych zaś dochodów nie miał z gruntu.
Życie było ubogie, proste, ale wygodne. Żyd powiadał, że wino nawet sobie stary kupował. Dla ludzi było zawsze mięso, a dla psów nogi baranie u rzeźnika w Parzygłowach, raz na zawsze zamówione. Konie spasłe ledwie chodziły... zwłaszcza że ich nie bardzo używano.
Na Wielkanoc ksiądz kanonik, u którego bywało święcone dla szlachty okolicznej, bo ciasto siostra mu piekła, a mięsiwa i zwierzyny dostarczali parafianie, zwykle zapraszał na jajko i pana Okoszkę... Łowczy się nie wymawiał, spędzał tam pół godziny, rozmowę prowadził tak jak inni ludzie, można go było wziąć za cale pospolitego człeka — nie dziczył się, nie spierał o nic, od ludzi nie odwracał, ale — byle kto tknął jego sposobu życia... i t. p., wynosił się milczący.
Ci co go u proboszcza widywali, opisywali starca jako krzepkiego, więcej niż średniego wzrostu mężczyznę, osiwiałego, z twarzą kościstą i pomarszczoną, ze spływającym wąsem... z oczyma siwemi, wpadłemi pod kości... poważnego obyczaju, wcale nie uniżającego się i trzymającego zdala o ile możności. Na święconem, ledwie kanonik z nim coś więcej mógł pomówić, zwykle go dopytując o pasiekę... inni nie wiedzieli jak go zaczepiać.
Przez bardzo długie lata zerwane stosunki z hrabiną Maryą, siostrzenicą rodzoną — ludziom tak z pamięci wygluzowały pokrewieństwo, iż nikt go się nie zdawał ani domyślać... Bardzo już dawno, ktoś niezręcznie raz o tem był napomknął hrabinie, która się mocno zarumieniła i zaparła wszelkiego powinowactwa. W jej własnym domu, dzieci nie wiedziały o tem. Można się z tego było domyśleć, że pochodzenie owego łowczego, zbyt skromne, domowi hrabiów zaszczytu by nie przyniosło.
W czasie swoich wycieczek do Lublina, ci co śledzili przez ciekawość Okoszkę, nie mogli się dobadać, co się tam z nim działo. Zostawił konie w gospodzie, sam wychodził na miasto i ginął w niem, włócząc się gdzieś po kątach; wycieczki te prawie regularnie raz co miesiąc się odbywały. Bryczkę zaprzęgano do dnia, psy już wiedziały o co idzie i nie napierały się towarzyszyć panu... przeprowadzały go tylko do bramy. Nazajutrz siedziały przeciwko wiatru pociągając nosami, i wiedziały na pewno, o której wróci godzinie.
Stara Kachna i Żmija z Zbójem starczyły na dopilnowanie dworku.
Po powrocie Zellera młodego — właśnie wypadła jedna z tych wycieczek panu Okoszce, który z niej wrócił chmurniejszy niż zazwyczaj i przez cały dzień następny chodził niespokojny, dopóki się nie ukołysał, wracając dopiero drugiego dnia do swoich książek i rozmowy z psami, oglądania pszczół i przechadzki w lesie.
Szło tu życie trybem zwyczajnym, gdy jednego wieczora, powóz małą drożyną nadciągnął przed sam dworek i tu się zatrzymał, w pewnem od niego oddaleniu... nie zwracając do wrótek. Psy, które w ganku leżały, natychmiast się porwały i ujadać zaczęły okrutnie. Z powozu wysiadła zakwefiona kobieta i, zawahawszy się nieco, powolnym krokiem zaczęła się zbliżać ku dworkowi. Tu się tak żadnych odwiedzin nie spodziewano, że Bartek się nie ruszył z drewutni, aby psy pohamować i o gościu się dowiedzieć.
Szczęściem w ganku siedział sam Okoszko, i dojrzawszy że ktoś idzie drożyną, zszedł powoli ku wrotom, — oparł się na nich, a psom nakazał milczenie. Siadły po obu jego bokach, oczekując i mrucząc.
Kobieta zbliżyła się aż pod wrota same — spojrzała i odezwała głosem nieśmiałym.
— Pan łowczy?
— Ja nim jestem... do usług — rzekł sucho Okoszko.
— Prosiłabym o chwilę rozmowy?
— Jeśli wolno wiedzieć w jakim przedmiocie? — spytał pustelnik — bo ja interesów nie mam, a w cudze się nie wdaję.
— Jestem Marya, hrabina Turska.
Łowczy zdjął z głowy kapelusz słomiany.
— Cóż tu panią hrabinę sprowadza? po latach dwudziestu i kilku... zupełnej indyferencyi...
— Nie z mej winy... pan łowczy pragnie samotności...
— A tak! alem jej i w tej chwili nie przestał pragnąć.
— Przyjęcie nie zachęcające — odezwała się hrabina nieco szydersko — byłam go pewna...
— Po cóż było jechać? — spytał Okoszko.
— Bo pan łowczy jeden poradzić mi możesz?
— Przepraszam, ja radzić nie myślę... i — nescio vos! waszego hrabstwa, waszych interesów... wszystkiego co wasze jest — nie znam i znać nie chcę, tak jak wyście mnie nie znali i nie słuchali.
Psy słysząc głos podniesiony gospodarza, mruczeć zaczęły, nakazał im groźne milczenie.
Nie zmięszana przyjęciem tem hrabina... pomilczała chwilę...
— Człowiek — rzekła — który był przyczyną nieszczęścia w domu moich rodziców, powrócił po latach dwudziestu w te strony... Pan wiesz o kim mówię.
— Domyślam się — spokojnie odparł Okoszko.
— Ośmielił się być u mnie... dwa razy... prawie z groźbami — dodała hrabina, w której głowie gniew znać było. Ja się go boję.
— A — i ja — i ja! — rzekł łowczy.
— Ale pan, lubiłeś go dawniej — wstawiałeś się za nim, masz u niego zaufanie... mógłbyś.
— Daj mi pani hrabina pokój — przerwał łowczy. Dla czego ja miałbym sobie spokój truć, aby wam interesa naprawiać? Między mną a wami nie ma oddawna żadnego stosunku. Jam się za nim nie upędzał, a wyście go zerwali. Ja należę do świata pospolitych ludzi, jakich pan Bóg stworzył, wy do tych, których wyrobiła wasza cywilizacya, co się sądzą czemś lepszem, wyższem, doskonalszem.
Dawajcież sobie rady bez nas, moja pani...
Hrabina słuchała stojąc, widocznie oburzona na gbura, który najmniejszej do tego nie przywiązywał wagi. Mówił dalej tak, jakby sam do siebie, albo do Żmii i Zbója.
— Wy macie swoje osobne prawa exystencyi, swój obyczaj, serca osobne, — wy nie chcecie być ludźmi, tylko arystokracyą, kwiatem... a my jesteśmy według was, łodygą podłą... choć ta łodyga was wydała. Nie uciekajcież się do niej ani po soki żywotne, ani podporę. Ja jestem prosty człek, dla którego nie istnieją tylko ludzie jednakowi... Uchowaj Boże stosunku, nie uszanowałbym ani waszego hrabstwa, ani tych sentymentów, z jakiemi chama byście bili w skórę, a wisielca tytułowanego bronili. Dajcie mi pokój.
— Pan łowczy jesteś na nas — na mnie zagniewany — odezwała się hrabina — ale ja, wszedłszy w dom i towarzystwo, wymagające pewnych ofiar, musiałam je uczynić... Czyż to wina? ja...
— Ja się na asanię, moja pani hrabino — odparł łowczy — nie gniewam. Mylisz się... bo ja się gniewu w samotności oduczyłem, gniew jest zawsze głupi...
Ja się lituję nad wami... A tak jak, z pozwoleniem, w smrodzie nie mogę siedzieć, tak z wami życia unikam... i po wszystkiem.
— Przyjemne rzeczy przyjechałam tu słyszeć — szepnęła powoli hrabina, czyniąc ruch jakby odchodzić chciała.
— Nie można się było niczego innego spodziewać od takiego gbura jak ja — odezwał się Okoszko. — Człowiek jestem prosty, bez wykwintnego wychowania, zdziczały, satyra rodzaj, co z lasu wyszedłszy nie umie tylko prawdę obrzydłą w oczy rzucać. Pochlebiać nie mam powodu, kłamać tem mniej. Byłoby grzechem.
— Przecież pan łowczy, widząc się z tym człowiekiem — hrabina widocznie unikała jego nazwiska — możesz mu powiedzieć, że nic nie zyszcze prześladując mnie... możesz go zreflektować.
— Nie mam zwyczaju ludźmi chcieć kierować, nie mam tego zwyczaju — rzekł Okoszko, — każdy idzie jak chce i odpowiada za to co robi, każdemu należy wolną wolę zostawić. Ja gdy idę do lasu, nie lubię żeby mi Żmij lub Zbój pokazywał kędy mam iść. — Ja nikim nie kieruję, i dla tego nie pozwalam aby mną kierowano...
Hrabina wzburzona coraz bardziej, odwróciła się.
— Prawdziwie — zawołała — że podobnego przyjęcia... godną byłam, udając się tu, nie wiedzieć po co, z przekonaniem że obudzę jakieś zajęcie i zyskam współczucie!!!
— Czem, dla czego? — spokojnie rzekł łowczy, ciągle oparty o wrotka i niezmieniający swobodnej postawy.
Dla tego że nosisz tytuł hrabiny? że dwadzieścia lat zostawiłaś mnie w spokoju? że ja jestem kapotowy biedak, a ty pałacowa jaśnie wielmożna? Cóż tu może obudzić współczucie? stary romans, któryby się rado ukryło? czy niewinność wasza, w którą ja nie wierzę?
— Choćby sława moja dobra — i dzieci moich przyszłość — wyrwało się hrabinie, w której głosie czuć było płacz gniewny.
— Na dobrą sławę trzeba pracować — a dzieci za rodziców nie odpowiadają — rzekł nieubłagany łowczy... Co mnie do was? co wam do mnie? Jakeście sobie słali, tak się wyśpijcie.
Na te słowa nie odpowiedziała już oburzona w najwyższym stopniu kobieta, rzuciła się gwałtownie i nie żegnając nawet, śpiesznie zaczęła iść ku powozowi, który czekał na nią opodal na drodze. Siadła do niego i potoczył się szybko.
Łowczy stał jeszcze wsparty na wrotach długo, spoglądając spokojnie na okolicę, nie poruszony bynajmniej, zamyślony tak, jakby go nic nadzwyczajnego nie spotkało. Przynajmniej na jego twarzy nie widać było najmniejszej oznaki wzburzenia, ożywienia większego jak zwykle... Żmij i Zbój patrzały mu w oczy pilno, czekając rychło się ruszy ku gankowi, bo nie nawykły były widzieć go na wrotach stojącego tak długo... Zbój nawet pozwolił sobie parę razy szczeknąć niewinnie, jakby go chciał obudzić z zadumy i przypomnieć, że miejsce jego wieczorem gdzieindziej było. Już powóz znikł i mrok padać zaczynał, gdy Okoszko poruszył się z miejsca wolno i począł iść ku gankowi. Żmij i Zbój w tejże chwili podniosły się znowu, aby go wyprzedzić, skoczyły wesoło, po drodze parę razy chwyciły się za karki swawoląc, i gdy łowczy doszedł pod ganek, czekały nań na górnym wschodku łaszcząc się oba, każdy do innej ręki. Pogładził ich po czołach i psy poszły na legowiska, a on siadł na swej ławie, tam gdzie wyślizgane dobrze miejsce, długoletnich chwil spoczynku było pamiątką.
Bartek milczący ukazał się w sieni z miską — i stanąwszy w progu — dał znak do wieczerzy.
Okoszko, jak gdyby nic wcale nadzwyczajnego w życiu jego nie zaszło, poszedł za przewodnikiem do pierwszej izby, gdzie, na grubej serwetce... leżał chleb razowy i sól — stała woda... Miska jakiejś potrawy i czarny chleb, stanowiły całą wieczerzę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.