<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygzaki
Wydawca M. Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Przez dni parę pan Aleksander pozostał w domu, ciągle się bijąc z myślami i uczuciami, gdy jednego rana odebrał kartkę od Wilskiego, zapraszającą go do siebie. Pojechał natychmiast.
W domu okrytym żałobą, cicho było i smutno, dzieci powierzone ochmistrzyni nie pokazywały się; Wilski był w swoich pokojach, z których nie wychodził. Oleś znalazł go mocno czemś zaprzątniętym, niespokojnym, roztargnionym, ale kuzyn mu się nie wyspowiadał z tego co go trapiło, ani po co go wezwał. Wilski nie był otwartym z zasady... dyplomatyzował życie całe, choć mu to na dobre nie wychodziło. Było w naturze jego unikać szczerych wywnętrzeń i spowiadać się z prawdziwych do czynu pobudek. Oleś, znając go, wiedział, że dopiero „w przypisku“ dowie się po co go zawołano.
Wilski tłómaczył się naprzód tęsknotą jakiej doznawał, potrzebą rozrywki, towarzystwa.
— Nie uwierzysz, jak mi w domu teraz pusto i tęskno.
Prawda to wielka, choć spowszedniała, że się nie ceni dobra, aż się je utraci. Moja nieboszczka, tak cicho siedziała w swoim kąciku, tak mało ją słychać było w domu — a przecież — tak jej tu teraz brak!
Oleś zmilczał, pocieszanie zupełnie mu było wstrętliwem — nie umiał tego... Wiedział, że to na nic się nie zdało... a zmuszało, najczęściej do kłamstwa.
— Ponieważ, kochany mój Oleszku — kończył Wilski — sam się powinieneś był tego domyśleć, żeś ty mi potrzebny i sercu najbliższy... powinieneś był u mnie siąść i siedzieć — przez miłosierdzie.
— Ale ja ci się, do licha na nic nie zdałem — odparł Oleś, — najprzód żem sam w humorze piekielnym, nie wiem czy z gorąca, czy z golizny, po wtóre — ty wiesz — ja nie mam ducha kondolencyjnego, a język mam niepoczciwy.
— I to właśnie by mnie od tych dum moich oderwało!
To mówiąc uściskał go.
— Powinieneś mnie żałować — bom doprawdy — bardzo biedny — dodał.
— Wierz-że mi, że ja szczerze boleję nad twoim stanem — odezwał się Aleksander... ale gdzie ratunku niema... trzeba mieć męztwo... Na tem kończę...
W istocie rozmowa się zerwała i przeszła, na inne powszedniejsze przedmioty... Dano do stołu... jedli osobno w pokoju Wilskiego, mogli mówić swobodnie, nie było nikogo więcej.
— Byłeś u hrabiny? — zapytał Oleś. — Wilski zakłopotany zmilczał — ręką postukiwał o stół i patrzał przed siebie bezmyślnie...
— Otóż nie byłem — odezwał się. Wiem że to źle... ale — nie mogłem...
Milczeli jakiś czas...
— Powinienem był być u niej — dodał — a przyznaję ci się — odkładam, zwłóczę... tak mi to ciężko...
Wstał od stołu Wilski, i zbierając się widać na szczersze wyznania, długo ociągał z niemi. Coś go od nich wstrzymywało, choć dusznie potrzebował się wyspowiadać.
Stanął potem przed Olesiem i popatrzywszy nań, rękę mu podał do uścisku.
— Ja cię kocham i ufam ci — odezwał się. Między nami mówiąc... to stosunki moje z hrabiną, dziś, więcej niż kiedy, wymagają oględności...
En tout bien, tout honneur (tu się mocno zakrztusił) — byłem zawsze grzecznym i czułym dla pięknej hrabiny, za życia kochanego mojego hrabiego, i po jego śmierci, ale — nie myślałem o żadnej konkiecie...
Oleś uśmiechnął się, począł bębnić palcami po stoliku i wtrącił.
— Przedmowa mi nie potrzebna — mów odrazu... o co idzie.
— Boję się czy hrabina nie wyobraża sobie że ja... jestem w niej zakochany...
Oleś kiwał głową — Wilski zmilczał trochę.
— Mów dalej — rzekł — a bądź szczerszym... słowo ci daję, że ślepy nie jestem, a no gdzie trzeba udawać ślepego — umiem... Mów, jakbyś z sobą mówił, nie ze mną.
Wilski się zarumienił.
— Vous êtes méchant — rzekł... tegom się po tobie nie spodziewał.
— A ja po tobie, takich kołowań, gdy sami z sobą mówimy na osobności... ale — kończ... Czy chciałbyś uniknąć spotykania z hrabiną? trochę ostudzić dawne stosunki?
— Coś nakształt tego — przebąknął nareszcie Wilski — ale mnie dobrze nie zrozumiałeś. Hrabina jest ładna, jest na swój wiek, bardzo nawet piękna, miła, ujmująca, niebezpieczna... Łatwo teraz, owdowiawszy, mógłbym się dać wziąść za serce i...
— I ożenić? — dodał Oleś, patrząc mu w oczy.
— A, między nami mówiąc — kończył kuzyn — mam dzieci, obowiązki... i nie chciałbym, ratując ją zgubić siebie. Jej interesa są wstanie opłakanym, — wiele już dla utrzymania ich od ruiny zrobiłem, tak wiele, że więcej mi nie podobna. Rozumiesz mnie?
— Chciałbyś się wycofać — mruknął Oleś.
— Jeżeli nie wycofać — to przynajmniej nie iść dalej.
— Więc cóż zamierzasz? — pytał Aleksander...
— Przynajmniej trochę unikać zbytecznego zbliżania.
Tu westchnął.
— Widzisz, mój Olesiu, mój drogi Olesiu, dawniej bywałem często, nadto może, nie zwracałem uwagi na to, byłem żonaty, dziś, rzeczy się zmieniły — muszę baczyć na każdy krok mój.
Oleś, który jeszcze siedział u stołu, nalał sobie kieliszek wina, wypił go, dobył cygaro, począł około niego gospodarzyć, dłubać, obcinać — głową kręcić, i zwlekał z odpowiedzią. Wilski czekał na nią milczący.
— Cóż ty na to?
Nie było jeszcze odpowiedzi.
— Cóż ja mogę powiedzieć — wyrwało się nareszcie spytanemu — na to co jest ze wszech miar rozsądnie i politycznie obmyślane? Czyń jak uważasz lepiej...
— Znajdujesz że moje uwagi...
— Zupełnie są — correctes — dodał Oleś, — mówi przez ciebie zdrowy rozum i bardzo piękna kalkulacya — której ci zazdroszczę. A że serce jest osądzone jako najniedołężniejszy z rachmistrzów, i że ludzie poważni do czynienia z tym dudkiem mieć nie powinni — pochwalam, że się go w tym wypadku wyrzekasz i zarzucić...
— Serce — mój drogi, ustąpić musi, gdzie są obowiązki — sentencyonalnie — rzekł Wilski.
— Ale — ani słowa... Jeżeli o tem niema nic w Mejdingerze, to chyba się zapomniał — rzekł Oleś, — stara prawda.
— Nie żartuj, proszę cię! — niecierpliwie zawołał Wilski, którego spoważniałe nadmiarę oblicze Olesia, zaczynało drażnić, — mów seryo i otwarcie.
— Ale kochany mój — odparł Oleś — nie mogę otwarciej być z tobą jak ty ze mną. Mierzę ci miarką, jaką mi ty odmierzyłeś.
Wilski potarł włosy i począł chodzić milczący ręce włożywszy w kieszenie...
— Jeżeli ci o to szło — odezwał się w końcu Aleksander — ażebym ja twoje postępowanie aprobował, przyciskam na niem pieczęć mojego uznania... Masz słuszność! Stój z dala od hrabiny, znając swą słabość — to najbezpieczniej.
Wilski nie był konkluzyą zadowolony.
— Gdybyśmy na pierwszy raz pojechali do hrabiny? bąknął cicho, stojąc u stołu, o który Oleś oparty oburącz, palił cygaro...
Roześmiał się dobrodusznie pan Aleksander i głową potrząsł.
— Myśl jest w zasadzie dobra — rzekł — ale w wykonaniu znać nowicyusza... Nie. — Trzeba to inaczej ułożyć, chceszli aby przezroczystem nie było. Ty jedź do hrabiny... umówmy się o godzinę — a ja daję ci słowo, że nadjadę nie dalej jak w kwadrans, nic o tobie nie wiedząc. Będziesz niewinny, nic ci to u niej nie zaszkodzi, na barki natręta zrzucić wszystko... a ja — choćby mi nosem krzywiono najwyraziściej, dosiedzę do twego odjazdu...
Nie chciało się zrazu Wilskiemu przyjąć wniosku, w którym czuć było, że został odgadnięty aż nadto, ale był mu bardzo dogodny...
Pomyślał niby chwilę i rzekł.
A no — kiedy chcesz — to dobrze.
— Jutro?
— Zgoda, o której?
— Czekam byś naznaczył, zastosuję się.
Umówiono się na godzinę poobiednią... Oleś odjechał, rozstali się serdecznie. Wilskiemu już może nie szło o to, że był zrozumianym, byle nie potrzebował się przyznawać.
Nazajutrz hrabina siedziała w tym samym fotelu w salonie, sama jedna z książką, podparta na ręku, stokroć smutniejsza niż wprzódy, gdy stary kamerdyner, wiedząc jaką jej tam uczyni przyjemność, po cichu wszedł oznajmując, iż — zdawało mu się, że powóz pana Wilskiego i jego konie poznał w alei.
Hrabina się zarumieniła nieco, zerwała z krzesła, i pobiegła do swego pokoju, zobaczyć w zwierciadle, przygotować na przyjęcie tak długo oczekiwanego gościa.
— A! nareszcie! — mówiła do siebie poruszona. Nareszcie!... Włosy przyczesała gładko, przybrała fizyognomię smutną, poważną... wróciła raz i drugi do zwierciadła, jak do doradzcy, i ściągnęła nieco wyjście do salonu, choć Wilski już w nim czekał na nią.
Naostatek wysunęła się z bijącem sercem, ale krokiem powolnym, z półuśmiechem melancholicznym, i otworzywszy drzwi, ujrzawszy stojącego Wilskiego, na którego twarzy malowało się pomięszanie, żywo wyciągnęła mu rączki obie, patrząc natarczywie w oczy.
— Mój drogi... przyjacielu! mój biedny przyjacielu... W milczeniu przeszli tak trzymając się za ręce do krzesła. Hrabina siadła pochylona ku niemu... rozczulona... On — milczał... Położenie było tak draźliwe, iż bodaj w tej chwili nie liczył minut, które pozostawały do przebycia, nimby się Oleś obiecany zjawił.
Lecz — cicho było dokoła. Hrabianka Julia... z St. Flour — znajdowały się na górze. Ks. Maryan spał w krześle w pokoju w oficynach, a hrabia Emil prowadził w stajni zajmującą rozmowę z fornalem o wiejskich pięknościach, których przymioty były Maćkowi doskonale znane.
Hrabiance Julii dostarczała teraz matka, także mnóstwo ascetycznych książek, dogadzając jej mniemanemu usposobieniu, iż całe stoliki zarzucone niemi były. Odprawiała ją ciągle do tej upodobanej lektury...
— Ale — proszęż cię — ja wiem że ci to robi przyjemność... możesz się niekryć przedemną. Hrabianka Julia żadnej z tych książek nie otwierała nawet, lecz na górze z niemi znaczniejszą część dnia trawić musiała.
Bez obawy więc, aby im ktoś rychło przerwał to, upragnione „w cztery oczy,“ hrabina mogła rozłożyć zawczasu rozmyślaną akcyę swą, na ofiarę, której się doczekała, według pewnego stopniowego systemu. Milczenie poprzedzić miało pierwsze wylanie serc... Wzdychała patrząc na Wilskiego, który się zmięszał widocznie, przysłuchując czy Oleś nie jedzie. Obrachował że roztargniony, mógł się o godzinę omylić, mogły go ponosić konie, złamać się bryczka.
Ja tak dawno, dawno, czekałam na ciebie — wyglądałam stęskniona. Wiedziałam że serce twe potrzebuje pociechy... chciałam z nią pośpieszyć... Po całych dniach wyglądałam... liczyłam godziny...
— Byłem tak zajęty, związany...
— A! ja to pojmuję... ja tego za złe nie mam, żeś się nie uciekał do mnie... ale byłam tak niespokojną... Wilski też zaczynał być niezmiernie niespokojnym, Olesia ani było słychać, rozmowa przybierała zwrot niebezpieczny.
Szczęściem, pan Aleksander był słowny, oprócz tego własny interes pędził go tutaj, i lekki tentent zdaleka... poczynał rosnąć. Na twarzy hrabiny odmalowywał się coraz większy niepokój, brwi się marszczyły, łagodny wyraz zmienił się na usposobienie gniewliwe.
— A! mój Boże! — zawołała — otóż w takiej chwili dla mnie drogiej, jakiś natręt...
Ścisnęła ręce Wilskiego naprędce. Oleś już był we drzwiach.
Hrabina nie lubiła go nigdy, ale w tej chwili, byłaby... rzuciła się nań, gdyby mogła. Oleś wchodził z tą fizyognomią flegmatycznie znudzoną, obojętną, jak zawsze; przyszedł powitać hrabinę, zdziwił się niezmiernie, zastawszy tu Wilskiego, i siadł, przysuwając się blizko, z wielką troskliwością wypytując o zdrowie pani.
Tymczasem z okna pokoju St. Flour dostrzegła ona i poznała konie Olesia, i pędem wbiegła do Julii, która siedziała zadumana w kątku.
— Oleś przyjechał! — szepnęła.
Dosyć było tych słów, aby w uśpioną istotę wlać życie. I ona pobiegła do zwierciadła.
— St. Flour, dobra droga moja! Idziemy na dół do salonu! W tej chwili!
— A cóż powie mama?
— Niech mówi co chce. Zaklinam cię, schodziemy natychmiast. Na dole już jest Wilski... oto jego konie stoją...
— Ale mama...
— St. Flour, życie moje — ja muszę zejść? bądź co bądź! — powtórzyła Julia, nie słucham nic. Idziemy.
Francuzka opierać się nie mogła, nie miała serca. Wyjście to trochę zawczesne, nie zupełnie było prawidłowem... mogło być nieprzyjemnem hrabinie, ale ta biedna Julia! musiała ją ratować!
Spuściły się więc ze wschodów, i hrabianka przededrzwiami przybrała swą powszednię, skromną, sztywną, prawie zakonną postawę. St. Flour nie wiedziała, że na ten raz, ona i Julia były hrabinie pożądanemi, bo mogły zabawić nieznośnego Olesia, a dozwolić jej na osobności naradzać się z opiekunem. Wzrok więc, którym matka powitała córkę i guwernantkę, nie był gniewnym, i owszem... Zdało jej się, że nadchodziło ocalenie.
Oleś wstał zaraz na powitanie panny Julii i St. Flour zwrócił się ku nim.
Obrót ten rzeczy, dozwolił hrabinie szepnąć Wilskiemu, że radaby z nim pomówić choć chwilę na osobności. Nie było sposobu odrzucenia. Był opiekunem.
Obok salonu znajdował się pokój jadalny, od którego drzwi hrabina otworzyła pod pozorem gorąca. Wilskiemu dała znak oczyma i poszła z nim przechadzać się.
Olesiowi było to jak najpomyślniejszem. St Flour nie mogła mu przeszkadzać. Szło tylko o to, aby rozmowa z Julią nie zwróciła oczów matki, ale guwernantka ustawiła tak jakoś grupę, której składała straż przednią, że z sali jadalnej wcale być widzianą nie mogła. Oleś się zbliżył do hrabianki, której twarzyczka, przed chwilą martwa, ożywiła się i do nie poznania zmieniła.
— Bardzo pana dawno u nas nie było — szepnęła pierwsza Julia.
— Obawiam się być natrętnym — odpowiedział Oleś. — Pani aż nadto jesteś łaskawą dla mnie, za co nieskończoną jej mam wdzięczność, ale hrabina... nie bardzo mnie lubi.
— To się panu tak zdaje.
— Instynkt nigdy nie zawodzi, nie pani, czujemy komu jesteśmy znośni, a komu wstrętliwi.
— To by była okropna rzecz, gdyby nas tak zdradzała mimowolnie powierzchowność nasza.
— Tak dalece — mówił Oleś wesoło, — że gdyby kto zmarszczywszy się chciał udawać natrętnego, nie potrafiłby.
Julia się mocno zarumieniła.
— Można się w tłomaczeniu tych hieroglyfów omylić — zamknęła po cichu.
St. Flour wmieszała się wesoło do rozmowy.
— Pan jesteś bardzo blizkim sąsiadem naszym a zapominasz o nas — rzekła.
— Wbijasz mnie pani w pychę! doprawdy — śmiał się Oleś — ja jestem taki nudny i znudzony, że boję się jechać, aby zaraźliwej tej choroby nie przynosić z sobą.
— Jeżeli homeopatya jest rzeczywistym systemem. a nie fantazyą — szepnęła St. Flour, to właśnie możesz pan nas swoją nudą z naszych nudów uleczyć.
— Nie wiedziałem, że się panie nudzić możecie — śmiał się Oleś, oczyma prowadząc z Julią rozmowę, choć się niby ku francuzce zwracał. — Jakto? mając muzykę, malarstwo, książki.
— Ale pan masz toż samo — odezwała się Julia.
— Tak pani, tylko nie młodości pani, i świętego ognia do sztuki. Niesłychanie lubię piękne obrazy, dobrą muzykę, zajmującą książkę, ale samemu malować, grać i pisać. O! okropności!
— My się możemy tem pochwalić — dodała francuzka — my, to jest hrabianka Julia, że pracujemy ogromnie, a nie możemy jednak nudów rozpędzić. Panna Julia ślicznie maluje z natury.
— I nigdy nie pokazuje nic co zrobi! — z wymówką rzekł Oleś.
— Ja mogę ją zdradzić — zniżając trochę głos, dodała St. Flour, gdy tymczasem Julia, dyplomatycznie zdając się nie słuchać, patrzała w drugą stronę. — Mogę ją zdradzić... tuż za parkiem, jest bardzo ładny widok na okolicę, około którego pracujemy z natury...
Oleś się zarumienił mocno.
— Z rana, czy wieczorem?
— Z rana! — szepnęła francuzka. Tamtędy niedaleko przechodzi droga, może nią ktoś przejeżdżać — przypadkiem. Pan Aleksander ścisnął tłustą rączkę francuzki, która się śmiała uradowana; panna Julia o tem wszystkiem nie wiedziała nic a nic.
Zaczęto mówić o muzyce; od muzyki do sentymentu krok jest tylko, wmieszały się do tego różne uczucia, które muzyka wyrażać ma pretensyę, choć — naprawdę wyraża ona to, czego słowem powiedzieć niepodobna, cały szereg idei niedostępnych tej formie, której posługuje słowo. Zadraśnięto o uczucia, a że one wszystkie płyną z tego jednego głównego... którem jest miłość... są jego parafrazą, rozgałęzieniem lub przeciwieństwem, mimowolnie jakaś miłość się znalazła na ustach... St. Flour przyznała po cichu, że, choć hrabina żadnych książek, oprócz pobożnych córce nie dozwala, panna Julia czytała wiele i czytać lubiła. Hrabianka się słabo wypierała. Na ostatek St. Flour swoją interwencyą ośmieliwszy oboje, odegrawszy preludia, które się zdawały potrzebne, odstąpiła nieco i dozwoliła im śpiewać samym, un duo d’amore! Oleś, w którego spopielałem sercu ogień się rozniecał coraz gorętszy, dostrzegał co chwila nowego wdzięku w młodziuchnej twarzyczce, która dla niego umiała się rozpromieniać, aż do piękności.
— Całe życie obawiałem się — szeptał Oleś — zakochać, aby nie stracić mocy nad sobą, i nie zdać się na łaskę i nie łaskę, ale nigdym się tak nie lękał tej katastrofy, jak teraz, gdym zestarzał, i jeszcze słabszym się czuję niż dawniej. Straciłbym głowę...
— Mnie się zdaje — odparła Julia — że panu to niebezpieczeństwo nie grozi.
— Dla czego się pani tak zdaje?
— Nie wiem — zmieszana mówiła Julia... Jesteś pan złośliwy, dowcipny... ale czułym...
— Kryję się właśnie z tem, co moją słabą stronę stanowi.
Tu oczy kilku frazami dopełniły rozmowy.
— Pan byś mógł chcieć się rozerwać, zabawić — ale zakochać...
— Pani sądzisz mnie nie zdolnym?
Znowu spojrzenia mówiły...
— Sprobuj pani tylko mnie trochę ośmielić?
— W jaki sposób?
— Trochę dobroci...
Tu rozmowa poczęła być coraz cichszą... Julia wysunęła rękę drżącą, Oleś ją uścisnął...
— Miłość czasem potrzebuje ofiar i odwagi — szeptała hrabianka.
— Nie czasem ale zawsze — przerwał Oleś; — kto się puszcza na to morze, powinien od razu życie dać...
— A na cóż życie?
— Choćby życie...
Plotła się w ten sposób, ta znana przegrywka miłości, co się kończy... wyznaniami... i chwilą szczęścia...
St. Flour ani nikt nie mógł odgadnąć, jak daleko zaszli dnia tego. Wilski z hrabiną chodzili ciągle po salonie, guwernantka, spoglądając w tamtą stronę, widziała tylko wypalone rumieńce hrabiny, i niezmierne zakłopotanie na twarzy Wilskiego.
Gdy w salonach dwu odegrywały się te dwa duety, w oficynie obudził się ks. Maryan, zobaczył konie w dziedzińcu, poznał ekwipaż opiekuna i miał sobie za obowiązek przyprowadzić swojego elewa. Poszedł go szukać w sąsiednim pokoju nad książką. Znalazł książkę rozłożoną, ale Emila nie było. Pobiegł więc za nim do ogrodu, i aż wracając dopiero znalazł go w stajni siedzącego na starym żłobie, i zabawiającego się z Maćkiem. Zszedł go tak niespodzianie, iż uszu jego doleciało imię — Marysi! Przestraszył się i wyrwał co najprędzej Emila z niebezpiecznego towarzystwa. Imię to w ustach hrabiego było całą rewelacyą! Ks. Maryan wrócił przelękniony i posępny.
Obiecywał sobie teraz pilniej daleko czuwać nad Emilem, w którego niedojrzałości zbytnie pokładał zaufanie.
Nic mu nie mówiąc, porwał go z sobą do salonu. Weszli, i przerwali rozmowę pannie Julii z Olesiem, bo Emil natychmiast zbliżył się do gościa, ku któremu pociąg czuł szczególny, i korzystając z niebytności mamy, męczyć go począł pytaniami i zwierzeniami.
Gdy nareszcie podano herbatę, i całe towarzystwo usiadło do stołu, pilny badacz, byłby mógł po twarzach czytać niemal wrażenia tylko co ukończonych rozmów.
Hrabina była smutna, roztargniona, ukrywała gniew wymarzoną łagodnością i rezygnacyą. Wilski osłupiałemi oczyma, znużony jak atleta po walce cyrkowej, patrzał w talerz. St. Flour biegała oczyma po wszystkich. Oleś był wesół niby, ale zadumany nad swój zwyczaj. Julia, choć chciała wrócić do uśpienia, strzelała wzrokiem, jakiego u niej domowi nie znali. Na bladych policzkach, różowiał zaledwie dostrzeżony rumieniec. Emil był straszliwie wesół i rad z nauczającej rozmowy z Maćkiem, młodzieńcem doświadczonym w wielu sprawach, w których on był nowicyuszem, nie wiedział on, że ks. Maryan dosłyszał wyraz tak wiele mówiący, mimo pospolitości swej i prostoty.
Na ostatek ks. Maryan siedział pochmurny, zasępiony, nie dając się rozweselić oczom St. Flour, często go wyzywającym; a myśląc ciągle jak ma postępować z Emilem, aby go uchować od zbyt popieranego rozwinięcia i badania tajemnic, zostawionych późniejszemu wiekowi.
Rozmowa ogólna traktowała ten miły przedmiot meteorologii, niewyczerpany, nigdy, wszystkim dostępny, dostarczający tak obfitego materyału każdemu do popisu z erudycyą, z pamięcią i darem postrzegania.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.