<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Łańcuchy
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Biały, długi, lśniący szkłami niezliczonych okien parowiec lekko sunął środkiem rzeki, ciągnąc za sobą ciemną, pękatą barkę więzienną.
Dzień był słoneczny, prawie upalny, łagodzony świeżym powiewem, lecącym od srebrzystych obszarów wód, od zielonych brzegów, obmytych wczorajszym deszczem.
Pasażerowie pierwszej i drugiej klasy, panie w jasnych sukniach, panowie w słomkowych kapeluszach albo w miękkich czapkach podróżnych, w letnich kostjumach spacerowali po wślednim pokładzie nad rudlem, przyglądając się ruchowi krążących wokoło statków lub pięknym widokom, otwierającym się na zakrętach rzeki.
Stale oczy wszystkich z wyrazem zaciekawienia i odrazy zatrzymywały się na brzydkim kadłubie wleczonej na długiej linie barki.
— O wiele prędzejbyśmy posuwali się naprzód, gdyby nie to! — rzekł kupiec w długiej czamarze do towarzysza w żółtym „czesunczowem“ ubraniu.
— O tak! — odpowiedział ten. — Z wodą to nic, ale da się czuć mocno na Kamie, kiedy popłyniemy pod wodę. Szczególniej, nie daj Boże, przy przeciwnym wietrze. Spóźnimy się co najmniej o dzień, albo i dwa...
— Nie poszczęściło się! Nie wiem, doprawdy, czy nie lepiej było zaczekać na następny parowiec.
— Ale gdzie zaś. Wprost do Permu rzadko chodzą parowce. W Kazaniu znowu przesiadać się, znowu szukać i czekać. Nigdy niewiadomo z temi statkami, kiedy przyjdą... Jest niby rozkład jazdy, ale tylko w przybliżeniu... Wodni ludzie tacy. Morze im po kolana!... Na wszystko patrzą zgóry... A tak, bądź co bądź, płyniemy, posuwamy się naprzód, ku celowi... I źle nam się nie dzieje: pogoda ładna, bufet dobrze zaopatrzony, na obiad obiecują zupę ze sterletów...
— To prawda. W dodatku niewiadomo, czy i następny statek nie zostałby opatrzony w taką barkę... Dużo ich teraz wywożą...
— Tak, rozmnożyła się zbrodnia na świecie. Rząd wiele ma teraz z tem trosk i kłopotu!
— I wydatków. A wszystko z lenistwa, z odrazy do pracy, z chciwości na cudzą własność!... W miastach mrowi się od bezrobotnych... Dziennie mu rubla za mało, woli cudze w mgnieniu oka ukraść!
— Socjaliści też ku temu prowadzą!... Jakie to mowy w Dumie Państwowej głoszą... Czytał pan?..
— Czytałem.
Machnął ręką.
— Chodźmy lepiej do bufetu!
Już zawrócili ku wiodącym na dolny pokład schodkom, gdy nagle nad szemrzącą wstęgą rzeki rozbrzmiała cudna pieśń, rozbita umiejętnie na głosy męskie i żeńskie, zlewające się w potężny muzykalny splot:

O nie odchodź, nie odchodź, cudowna!
Pozwól przyjrzeć się sobie dowoli...
Wołga prądy ma często burzliwe,
Pod Samarą hulają zbójnicy,
A w Samarze są piękne dziewczęta...

Kupcy wrócili i oparłszy się łokciami o burtę, pochyliwszy naprzód głowy, słuchali z przymkniętemi oczyma. Wkrótce przyłączyli się do nich wszyscy obecni na pokładzie, a i dużo innych podążyło z rozmaitych kątów.
— Śpiewają, śpiewają!...
— Znakomicie! Cudnie!
— Na pewno polityczni!... Nikt inny!...
— Na pewno... Ślicznie śpiewają...
— Teraz zmiana, słuchajcie!...

Zadręczony w niewoli okrutnej,
Ty spocząłeś śmiercią chwalebną,
W walce mężnej za sprawę ludową
Dałeś głowę swą bujną, ofiarną...
Aby wróg się nad tobą nie znęcał
Kiedyś konał, stanęliśmy wkoło.
I to myśmy rękami własnemi
Zamknęli ci oczy orlęce...

Umierając, Tyś wiedział, kochany,
Że niedługo z tych naszych popiołów
Narodzi się mściciel surowy
I będzie on od nas silniejszy...

— Chodźmy do bufetu!... Słuchając tych pieśni ani się spostrzeżesz, jak znajdziesz się sam na tej tam barce!... — zauważył kupiec w czesunczowem ubraniu.
— Bo i pewnie! Mogą taką zaśpiewać, że za samo słuchanie a nawet obecność już grozi odpowiedzialność!...
— Wiadomo — carobójcy — co ich to kosztuje!
— Psst!... Tutaj też jeden taki jest; jedzie w drugiej klasie z żandarmami... Idą, widzisz ich!...
Kiwnął głową w głąb statku, skąd wolno szedł ku nim, opierając się na ręku młodej jeszcze kobiety, wspaniały, siwowłosy starzec, semickiego typu; o pół kroku za nim kroczył żandarmski podoficer w niebieskim mundurze. Gdy stanęli przy burcie, wszystkich spojrzenia ciekawie skierowały się ku nim. Ale nie zatrzymywały się długo, płoszone podejrzliwym wzrokiem żandarma.

A caryciu — w patyłyciu
A carewu doczku
W samu hołowoczku...

leciało tymczasem z barki w tanecznem tempie. Publiczność rozpraszała się zwolna, rozmieszczała opodal na fotelach i ławkach, nie przestając słuchać, lecz widocznie uciekając od niemiłego sąsiedztwa i unikając zbyt pilnej obserwacji „fiołka“. Przy burcie niedaleko strzeżonej pary została jedynie młoda panienka w ciemnym żakieciku, w czarnym kapelusiku z białym skrzydełkiem oraz jakiś jegomość nieokreślonego wieku w kratkowanem ubraniu tabaczkowego koloru...
— Że też im pozwalają takie rzeczy śpiewać?... — zwrócił się jegomość do panienki.
Ta nie odpowiedziała, zdawała się nie słyszeć pytania, utkwiła wielkie fiołkowe oczy w barkę i chłonęła z niesłychanem napięciem każdy płynący stamtąd dźwięk:

Na siewiere dikom
Stait adinoko
Sasna...
I śniegom sypuczym
Kak rizoj adieta
Ana...
I wieter kaczajct...

Znowu po krótkiej przerwie płynęła nad wodami melodja rozdzierającej tęsknoty, głusząc monotonny łoskot kół parostatku.
Dokoła szemrała rzeka, łuszcząc się tysiącem modrych fal, każda z drżącem, złotem okiem pośrodku. Falisty brzeg miejscami wspinał się wysoko stromemi urwiskami szaremi lub brunatnemi, oplątanemi na zrębach wieńcami pnączy dzikiego chmielu, jeżyny i głogu, uwieńczonych na szczytach kędzierzawemi gajami lub szczeciną ciemnych borów. Miejscami brzeg opadał na poziom szafiru wody i wrzynał się weń żółtemi ostrzami piaszczystych ławic. Ówdzie uchodził w obłoczną dal przestworami ukwieconych łąk, nad których falującemi trawami unosiły się roje gędźbiących ptaków.
Tu i tam bielały na wysokościach miasteczka, szarzały wioski a ponad niemi wznosiły się ku grzędom puszystych chmur baniaste kopuły cerkwi, złote, niebieskie, zielone...
Stada gołębi polatywały nad sadybami ludzkiemi, migocąc w słońcu białem podszyciem skrzydeł; różańce dzikich kaczek w milczącem skupieniu przeciągały od czasu do czasu z brzegu na brzeg, szukając żerowisk; ostrolote jaskółki przejmującym świegotem kreśliły w powietrzu liczne łuki i koła, jak rzucone z procy czarne kamyki; czajki, kwiląc żałośnie, wiły się nisko nad jasną wodą, po której płynęły gęsto płowe tratwy z budami flisaków i dymkami ich ognisk na końcach, ciemne, głęboko ponurzone galary, pstre łodzie, przebierające wiosłami niby żuki wodne nogami lub sunące cicho jak łabędzie żaglowce z wzdętemi płótniskami; wreszcie przelatały, burzące wodę i ryczące przeraźliwie, białe parowce...
Szły wolno podbrzeżami, holowane pod wodę barki. Gromady „burłaków“ to w szarych łachmanach, to w koszulach niebieskich jak farbka lub czerwonych jak krew, kroczyły miarowo, wprzężone w cienkie zwisające z masztów linki i coraz pohukiwały sobie w głos, jękliwie, smętnie dla utrzymania jedności ruchów...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.