Łańcuchy/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Łańcuchy |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gawar miewał na nowem miejscu lekki sen.
To też zbudził się odrazu, skoro tylko poruszył się jego sąsiad z prawej strony.
— Co się stało? To pan, panie Wojnart?
— Nic, nic! Śpij chłopcze! Jeszcze wcześnie!
— A pan?
— Ja co innego: muszę obudzić dyżurnych kucharzy, przyjąć od piekarzy chleb i wydać śniadanie!
— Pójdę z panem. Deszcz zdaje się ustał, może będzie ładnie!
Obaj spojrzeli na rzędy brudnych luminatorów, przez które skąpo sączyła się różowa poświata poranku.
— Owszem, chodź! Tylko śpiesz się, bo nie mam czasu! — odpowiedział półgłosem Wojnart, podtrzymując ostrożnie kajdany, by nie brzękły przy schodzeniu z pryczy.
Gawar szybko się ubrał, poczem wziął mydło, ręcznik i udał się do umywalni, która była pod schodami. Wojnarta już tam nie zastał; nie znalazł go również na pokładzie, na który wyszedł niezwłocznie po skończeniu swej niezmiernie prostej toalety.
Pokryty dachem środek statku, był zamknięty z boków mocną drucianą siatką; takąż siatką był przedzielony wzdłuż na dwie części. Głuche, drewniane przepierzenie odcinało część przednią barki, gdzie mieścili się aresztanci kryminalni od tylnej przeznaczonej dla politycznych. Wyjścia były zaryglowane z zewnątrz. Barka stała tuż u przystani, przymocowana doń grubemi cumami. Nic z tamtej strony nie było widać prócz niezmiennie brudnego, wydeptanego pokładu przystani, dwóch szerokich, szczeblastych schodnie łączących ją z bulwarem oraz zaśmieconego i porosłego zielskiem stoku wybrzeża.
Zwrócił się Gawar ku drugiej stronie i oparłszy ręce oraz czoło na siatce drucianej, patrzał przez podwójną jej mgłę na szerokie lustro zlewu Wołgi z Oką, szybko błękitniejące w porannym blasku. Ciemne dżdżyste chmury jeszcze kłębiły się na widnokręgu, gdzie mglił się płaski brzeg, ale środek nieba był już czysty i białe płynące po nim obłoczki nasiąkały zwolna perłowym połyskiem i ciepłem wschodzącego w pogodzie słońca. Za chwilkę a oślepiająca powódź złota załuszczyła się na drobnych falach cichnącej po wczorajszym wietrze rzeki. Szare kresy dalekich przylądków zapłonęły fioletem zarośli, szmaragdami łąk oraz żółtością płaszczystych mielizn.
Gawar nie widział jeszcze nigdy w życiu takiego obszaru wody, takich cudnie niknących w dali brzegów. Stał zapatrzony, kontent, że go nikt nie niepokoi, że jest nareszcie choć przez chwilkę sam, gdy wtem niskie drzwi górnej kajuty, wychodzące na bliższy wody przedział klatki drucianej, otwarły się i, chyląc cokolwiek wysoką postać, wyszła stamtąd młoda kobieta. Spostrzegłszy Gawara zawahała się, poczem naciągnęła na głowę wiszący na ramionach ciemny szal i odszedłszy w sam koniec przedziału przywarła do zewnętrznej siatki całą postacią z widocznym zamiarem odetchnięcia świeżem powietrzem. Stała tak, że Gawar mógł widzieć jedynie jej wysmukłą figurę, obleczoną w twarde składki szarego aresztanckiego płaszcza, pukiel ciemno-blonid włosów, wysuwających się nieostrożnie z pod szala oraz piękną, podłużną rękę opartą na siatce drucianej. Ale przez krótkie mgnienie oka, kiedy wychodziła za drzwi, chłopak zdążył zauważyć, że miała ściągłą bladą twarz o drobnych, regularnych rysach, małe blade, boleśnie zamknięte usta i niezmiernie smutne spojrzenie wielkich ciemnych oczu.
Poczuł, że zainteresowanie z jakiem dotychczas śledził za przeobrażeniami pięknego krajobrazu w promieniach wzbijającego się słońca, nagle osłabło. Patrzał wprawdzie dalej na budzący się na rzece ruch, na przepływające mimo barki i łodzie żaglowe, na białe parowce, lecące z jękiem syren ku połyskującym skrętom rzeki, na długie sznury „burłaków“, wlokących holownikiem przeciwnego brzegu, ciężkie galary, lecz czujniej pilnował, czy nie zwróci się przypadkiem ku niemu blada twarz i czy źrenice jego nie spotkają się znowu z tym wzrokiem powłóczystym, urokliwym, pełnym jakby niemego dla wszystkich wyrzutu?
— Ach, to wy aż tutaj schowaliście się, towarzyszu? A gdzie Wojnart?... Widziałem, żeście razem wyszli. Nie wiecie, kiedy dostaniemy śniadanie? — zagadał nagle, stając kolo niego Wątorek.
— Nie wiem. Pewnie niedługo!... — odpowiedział niechętnie.
— Acha! To przed nami ma być babski przedział? Zupełnie oddzielony? Zawracanie głowy, wiem, że będą z nami... Też kurnik!... Widziałeś, Wojtek? Popłyniemy jak gęsi w kojcu!... — zwrócił się do podchodzącego Wickiewicza.
— A to kto? — spytał ten, kiwając głową w stronę nieznajomej.
Na schodach prowadzących z kajuty dały się słyszeć ciężkie i liczne stąpania. Kobieta poprawiła szal na głowie i spokojnie odeszła ku drzwiom, przez które wyszła, nie oglądając się na nikogo. Gawar poczuł głęboką niechęć do przybyłych.
— Nie wiecie kto to?
— Nie wiem.
— Pocoście tu od świtu słońca wystawali? Nie mogliście się choć tego dowiedzieć? Trzeba się było jej spytać!
— Co mi z tego?
— Poczekajcie, zaraz przyjdą inne, to się dowiemy...
— Skądże wiesz, że przyjdą?
— Przyjdą, zobaczysz. One tam, my tu. Jak w dawnych klasztorach. Za kratami. Hu, — ha! Oremus! „Barbara Ubryk“!...
Coraz to więcej więźniów wyrajało się na pokład. Gwar zmieszanych głosów, brzęk kadan, szczękanie blaszanych kubków wciąż rosły.
— Śniadanie, kiedyż dadzą śniadanie?!
— Gdzie starosta?...
— Co on z nami robi?... W taką pogodę trzymać ludzi naczczo! Toć to można dostać dziury w brzuchu!
— A co mówiłem wam: będzie ładnie!... Ocho, Wołga-kochanka, nie zdradzi!...
— Co za szczęście, że popłyniemy statkiem a nie powiozą nas obrzydliwym pociągiem...
— Ale pociągiem bylibyśmy o całe dwa miesiące wcześniej na miejscu.
— Więc, co?
— Jakto co? Stamtąd zaraz nura!...
— Ta podróż barką, to dla nas osiedleńców przedłużenie więzienia...
— Ach, znowu!... Sprzeciwieństwo interesów, już i tu gotowiście wprowadzić „antynomje klasowe“!
— Bo istotnie są wszędzie...
— Wstydźcie się!...
— Czego się mamy wstydzić!? Możemy poniechać naszych grupowych, klasowych interesów, ale dlaczego nie mamy o nich wiedzieć i rozumieć ich?
— No tak, sprzeczajcie się o wartość skorupy z wyjedzonego jajka!...
— Tu chodzi o prawdę objektywną... Zdawanie sobie sprawę z warunków objektywnych każdego zjawiska...
— Dość, dość!... Uciszcie się!
— Dajcie choć tu spokój absolutowi i innym wysokim materjom. Co za nuda!
— Oto idą kobiety!... Dzień dobry paniom! — zawołał Wujcio, zbliżając się do poprzecznej siatki i uchylając elegancko czapki.
Z małych drzwiczek górnej kajuty wysypał się rój zsyłanych kobiet. Większość ubrana była w szare aresztanckie spódnice, ale bluzki miały własne, przeważnie jasne, kolorowe. Zroś biło się zaraz weselej. Z obu stron siatki utworzył się zbity tłum. Zamieniano zapytania, szukano starych przyjaciół, zawierano znajomości. Słowa, spojrzenia, uśmiechy młode, wesołe, niekiedy zalotne...
Mężczyźni wstrząsali drutami, wołając:
— Co za idjotyzm?... Czy całą drogę będą nas tak dzielić zimne i niezłomne przegrody?!
— Trzeba robić starania.
— Poco starania: złamać i koniec!
— Nie pytacie nas, panowie, czy aby my się zgadzamy na takie rozwiązanie trudności? — rzuciła filuternie drobna, śniada jak cyganka brunetka.
— Skądże tak nagle, wzięła się u ciebie, „Marusiu“, miłość i szacunek do... kojca!?... — roześmiała się stojąca obok niej ruda, piegowata, ale bardzo okazała dziewczyna.
— Zaraz szacunek?... Dlaczego szacunek!... — oburzyła się Marusia.
— Śniadanie, śniadanie! Dają śniadanie! — rozległy się głosy i cały tłum, skupiony przed siatką, zawrócił się, odpłynął i zakotłował dookoła aresztantów, niosących kotły z wodą gorącą i mlekiem.
— Oto jest istota mężczyzny. Materjalizm!... — zauważył z galanterją Wujcio, wskazując na pustki przed siatką.
— My również idziemy zaraz na śniadanie, nie zostaniemy dłużne! — odrzekła wesoło Marusia. Chodź Juljo! — zwróciła się do rudej towarzyszki.
Znikły we drzwiach kajuty. A fala mężczyzn już wracała na dawne miejsce z kubkami gorącej herbaty oraz krajankami chleba w ręku i nie zastawszy kobiet, wyrażała głośny z tego powodu żal.
Polacy zajęli kupką miejsce w kąciku przy przepierzeniu, dzielącem połowę polityczną od kryminalnej. Słyszeli, że po tamtej stronie przegrody też wrzały głosy i brzęczały łańcuchy.
— Cóż, znalazłeś swoją? — spytał Wątorek Gawara, kiwając głową w stronę opustoszałego żeńskiego przedziału.
— Jaką moją? — odparł ten, rumieniąc się mocno.
— No tę ranną, z którą tutaj zastaliśmy cię samego?!
— Nic, nie rozumiem!... mruczał chłopak, oblewając się wprost purpurą.
— Nie masz się czego wstydzić: była ładna, doprawdy ładna! Widziałem!...
— Dajcie mu spokój, on sam jeszcze jak dziewucha!
— Nie było jej!... — wtrącił posępnie i krótko Wickiewicz.
— Ładna, ale ja wolę rudą! Swarna dziopa! Jest co w rękę wziąć. Niech będzie moja. Wolę ją! — postanowił Wątorek.
— Gadanie!... Ma ona pewnie lepszych niż ty!... — mruknął Wickiewicz.
— Co to lepszych? Ten lepszy kto umie zdobyć! Dlaczego inteligent ma być lepszy? — wmieszał się Finkelbaum.
— A o czem tybyś z nią gadał, Finkelbaum? — spytał szyderczo Cydzik.
— O czembym gadał? Cobym miał gadać?! Jabym tak zrobił, żeby ona ze mną gadała! a nie ja z nią... Taka ona jak wszystkie inne...
Gawarowi nieprzyjemne były te rozmowy i przesunął się trochę w głąb do Potockiego i doktora Frączaka, którzy rozmawiali z Wujciem.
— Wie pan co, — mówił ten — że jabym nawet nie nastawał bardzo na usunięcie tej zapory!... Zaczęłyby się zaraz flirty, kochania, narzeczeństwa, a zatem kłótnie i intrygi... O, ja znam naszych!... A tak, wszystko to będzie nosiło o wiele romantyczniejszy, poetyczniejszy charakter!
— Będzie kwitła literatura piękna, przeważnie epistolarna, a wspólnym śpiewom chóralnym siatka wcale nie przeszkadza! Nieprawda, panie starosto? — rzekł niespodzianie po polsku do zbliżającego się ku nim Wojnarta.
— To pan mówi po polsku? — spytał żywo Frączak.
— Bardzo mało, nic prawie!... Służyłem na Podolu w cukrowni z Polakami! Zacni koledzy, tylko piją kiepsko.
— O co chodzi? — spytał Wojnart.
— O to, żeby nie usuwać siatki!
— Może i racja! — odrzekł ten po chwili namysłu. — Zobaczymy co powie większość!...
— Większość zawsze powie, żeby usunąć, ale to skomplikuje mocno wiele rzeczy... Zobaczy pan...
— Słuchaj, Gawar, chciałeś mi pomagać, a podziałeś się gdzieś, że nie mogłem się ciebie dowołać!
— Nie znalazłem pana na pokładzie!...
— Trzeba było zastukać w furtkę, zapowiedziałem warcie, żeby cię puściła. A teraz czy mógłbyś przepisać rachunek?
— Owszem.
— Więc chodź do kuchni, bo ja tam muszę przyjąć zakupione wczoraj kartofle i warzywa.
— A co będzie na obiad? — spytał Wujcio.
— Będzie barszcz zabielany z kartoflami!
— No, a... tego?
Złożył dłoń w kształcie kubka i przechylił od ust.
Wojnart potrząsł przecząco głową.
— Ani kieliszeczka nawet? Na cześć odjazdu z ojczyzny! Co?!
— Nie, nie mogę! Uzyskałem rozmaite ulgi przy zakupach produktów. Pozwolono nam przebywać cały dzień na pokładzie, czego zabrania regulamin, zgodzono się na uproszczenie przesyłania korespondencji i pieniędzy. Zezwolono na palenie tytoniu w kajucie. Muszę przestrzegać tem bardziej innych zakazów...
Wujcio skrzywił usta.
— Niktby nie wiedział.
Wojnart roześmiał się:
— Złudzenie. Wszyscyby natychmiast wiedzieli. Nie, nie mogę!
Zabrał z sobą Gawara i odszedł do kuchni okrętowej, mieszczącej się w przedniej części pomostowej kajuty.