Łańcuchy/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Łańcuchy |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zapadł zmrok, mżył deszcz i wiał zimny, porywczy wiatr, gdy pociąg zatrzymał się na wielkiej towarowej stacji. Długie szeregi wagonów, ciemnych opuszczonych, podobnych do trumien, wyczekujących swojej kolei, zaciemniały doreszty widok, zamazany mgłą szarugi i zmierzchu. Jedynie blade, migające na rozmaitych wysokościach światełka oraz głuchy monotonny gwar mówiły, że gdzieś wpobliżu jest wielkie miasto.
— Czy to Niżnij Nowogród? — spytał się nieśmiało Gawar przechodzącego pod oknem z latarnią w ręku kolejarza.
— Tak Niżnij!... — odpowiedział ten.
Jednocześnie z ciemności z pod wagonu wyłoniła się sylwetka żołnierza z karabinem na ramieniu.
— Nie rozmawiać tam!...
— Niżnij, Niżnij!... Panowie szykujcie się, zaraz idziemy! — biegło tymczasem w głębi wagonów, budząc ruch wśród drzemiących na ławkach.
— A dokąd? Do więzienia, czy wprost na barkę!?
— Zdaje się, że do więzienia... Właśnie czekamy na odpowiedź! — odpowiedział Wojnart, przechodzący w tym czasie przez wagon.
— Spakuję pana rzeczy i będę ich pilnował. Czy pan tu wróci?... — pytał Gawar.
— Bądź tak dobry. Dziękuję ci. Rozumie się, że wrócę.
— To i my się będziem pakować. Pewnie już razem będziemy się trzymać? Co? — zwrócił się do niego Wątorek.
— To się wie, że razem. Mówił ci starosta. Ile razy trza ci powtarzać — wtrącił gburowato Wickiewicz.
— A co to za barka?
— A taka:
Ej-że, bratcy, płachi diela
Nasza barka na miel sieła!
zanucił wesoło po rusku rumiany, kędzierzawy robotnik, sąsiad najbliższy Gawara.
— Ach, daj pokój, Cydzik! — Ty tak mówisz po rusku jak krowa po hiszpańsku. Oni gotowi pomyśleć, że się z nich wyśmiewasz! — wtrącił Finkelbaum.
— Niech myślą... A bo to niema z czego się śmiać? Wszystko u nich „nawyworot“, nie po ludzku. Mówią wciąż: „pożałujsta i pożałujstwa“, jak dziady, żeby ich żałować... Nigdy się tego nie nauczę!...
— Wychodzić, wychodzić!... — rozległy się wołania z zewnątrz.
Gawar nie wiedział co robić, Wojnarta wciąż nie było widać. Został więc w wagonie sam z dwoma tobołkami. Wkrótce jednak zajrzał do wagonu żołnierz i kazał mu się wynosić; daremnie chłopak przekładał, że czeka na starostę, że ten powinien przyjść zaraz.
— Co mi tam twój starosta! Powiedziano: wyłaź, więc wyłaź bez gadania!
Gawar zabrał oba węzły i ciężko obładowany wyskoczył na zimną, brudną pluchotę.
We mgle, ledwie rozświetlonej żółtawym blaskiem tu ówdzie płonących latarni, majaczył niewyraźnie tłum postaci, a porywy wiatru niosły stamtąd stłumiony brzęk łańcuchów; poszczególne postacie, obładowane workami przelatywały mimo Gawara, głośno chlupając stopami w kałużach wody. Chłopak pobiegł za niemi i znalazł się w ciżbie kryminalistów.
— Gdzie tu polityczni?...
— Nie wiemy! — odpowiadali chmurnie.
— Zdaje się, że już poszli!...
— Gdzie zaś!... Mają zostać w tutejszym „turemnym zamku“, więc ich na drugą stronę dworca przeprowadzono!...
— Nieprawda! Wszyscy idziemy zaraz nad Wołgę... Czy nie tak, panie służba? — zwrócił się oponent do wyłaniających się nagle z ciemności żołnierzy.
— Czego?... Nu, nu. Nie zatrzymuj się tam, hej!
Potrącony kolbą Gawar wmieszał się pospiesznie w ciżbę i spróbował przecisnąć naprzód; nie było to rzeczą łatwą, gdyż boki pochodu ściskał mocno łańcuch żołnierzy i aresztanci tłoczyli się jeden na drugiego jak owce.
— Znowu nie dostanę miejsca! Albo gorzej jeszcze zamkną mię na noc z kryminalistami!... niepokoił się Gawar, dźwigając z trudem swój podwójny ciężar. Wtem uszu jego dobiegły dźwięki polskiej mowy; szarpnął się w tamtą stronę i tłum cokolwiek przed nim się rozstąpił.
— Doktorze, doktorze! Czy to pan?... Ja tu jestem: Gawar! — zawołał głośno.
— To ja — Wojnart! Szukam was właśnie! Gdzieżeście się zapodzieli?
— Czekałem na pana.
— Zatrzymano mię. Obecnie nie wiem, czy uda się panu przedrzeć. Dopiero na przystani...
— Więc idziemy na przystań?
— Tak! Ma pan moje rzeczy?
— Mam!
Przekrzykiwali się w ciemnościach dość głośno, aż huknięto na nich z konwoju.
— Cicho tam!... Milczeć, polskie mordy!
Długo szli między wagonami, mimo ciemnych niskich i długich składów stacyjnych, potykając się o niezliczone żyły szyn, brodząc w kałużach wody, ślizgając się po zabłoconych deskach, wąskich chodników. Nareszcie rozdniała cokolwiek mroczna mgła, tu i tam zabłysły czerwone, zielone i niebieskie miarowo kołyszące się ogniki, a długie wężowe smugi ich odbić w dole wskazywały, że zawieszone są nisko nad jakąś wodą. Szmer fal i silniejsze podmuchy wiatru potwierdziły bliskość wielkiej rzeki. Pochód zatrzymał się przed szerokiemi, opuszczającemi się zlekka ku dołowi „schodniami“, słabo oświetlonemi naftową latarnią, uczepioną pod daszkiem drewnianej przystani.
Tu stali jakiś czas i Gawarowi udało się przecisnąć do rodaków. Poczciwy Wątorek odebrał od niego część rzeczy. Wojnarta znowu nie było, poszedł na barkę obejrzeć pomieszczeń nie i omówić z nowym oficerem konwoju szczegóły dalszej podróży.
Pozwolono im nareszcie wejść na kołyszącą się przystań, gdzie tarcicowe boki i dach chroniły ich cokolwiek od deszczu i wiatru, a stamtąd niedługo potem przeszli przez szeroko otwarty bok drucianej klatki na pokład barki. Posuwając się wolniuśko, krok za krokiem za innymi Gawar rychło znalazł się na brzegu czworokątnej czeluści słabo oświetlonej od wnętrza, w której głębi jak w katakumbach nikła zstępująca po schodach ławica bladych twarzy, szarych czapek, białych worków, ciemnych karków. Gdy stanął, idąc za innymi, na dnie dostrzegł przed sobą wielką, niską kajutę z obszernemi podwójnemi pryczami pośrodku jak w zwykłych więziennych kamerach. Na pryczach już roiło się mrowie ludzkie, a Cydzik z Wątorkiem wołali na nich zdala:
— Chodźcie tu, a prędzej!... My tutaj zajęliśmy dla wszystkich miejsca, bo tam przy drzwiach to wieje, będzie przeciąg!
— Tu więc będzie polska kolonja!
Położywszy w głowach węzełki i rozesławszy swój i Wojnarta płaszcze na znak objęcia miejsca w posiadanie, Gawar rozejrzał się ciekawie po kołyszącej się ledwie dostrzegalnym ruchem kajucie.
Miała niski, cokolwiek wygięty strop i wygięte ściany, wsparte potężnemi żelaznemi żebrami. Wszystko, nie wyłączając prycz, pomalowane było na obrzydliwy piernikowy kolor. Po obu bokach szereg małych okrągłych jak żabie oczy okien niemile połyskiwał w skąpem świetle dwóch naftowych lamp, wiszących w przeciwnych końcach sali.
— Jakże ciemno! — utyskiwały głosy.
— A jeść czy dadzą, co? Przecież cały dzień nic ciepłego nie mieliśmy w ustach!...
— Gdzie starosta?...
— Rozmawia z władzami!...
— Dopiero rozmawiał... Tak późno!... Nic z tego nie będzie!...
— Jest! Już idzie!
— Wojnart!... Starosto!...
— Władysławie Kazimierowiczu, zlituj się, umieramy z głodu!
— Cóż ja zrobię! Prosiłem, żeby mię z kucharzami puszczono przodem. Nie zgodzili się. Taki nieużyty, nieprzyjemny ten nasz oficer.
— To nas nic a nic nie obchodzi! Jesteś przez nas na to wybrany, żeby łagodzić serca kamienne i zamieniać je w chleb i wino... żartował Wujcio.
— W pszenne bułki!... — rzucił ktoś ze śmiechem.
— Bez żartów. Czyż dziś nic nie dostaniemy?
— Owszem, dostaniecie herbaty z mlekiem i... pszennych bułek po sztuce na duszę.
— Doprawdy!... Cudotwórco!...
— To nie ja, to piekarz z naprzeciwka! Już zamówiłem sto bułek. Co do mleka — było gorzej, ale jeden z piekarczyków zobowiązał się sprowadzić mleczarza. Obiecałem mu suty napiwek. Skoczył jak strzała. Źle tylko, że będziecie musieli pić je na surowo, gdyż kotły, jak było do przewidzenia, znalazłem zanieczyszczone, zanimby je wymyto, zanimby rozpalono pod niemi ogień, zeszłoby do północy. Już wybaczcie, że odłożyłem wszystko do jutra — jutro będzie wszystko lepiej. A teraz idę do miasta zrobić zakupy na drogę. Co kto potrzebuje osobiście, proszę prędko spisać na kartce, dodać imię i nazwisko oraz ilość dołączonych pieniędzy... Gawar, miły przyjacielu, odbierzesz kartki i pieniądze, przyniesiesz mi na pokład. Muszę wpaść jeszcze do niewiast i zapytać, czego im trzeba oraz pogadać z podoficerem, który ma mi towarzyszyć do miasta. Spróbuję namówić go, żeby mi dał do pomocy którego z was. Kto więc w takim razie zgodziłby się pójść ze mną do miasta?
— Ja! ja!... Weźcie mnie!... Mnie!... — ozwały się liczne głosy.
— Myślę, że najlepiej, gdyby poszedł Dobronrawow. Jest synem popa, a ci lubią jeść tłusto i dużo. Zna się na wikcie na pewno i będzie umiał wybrać. I o napojach też myślę, że nie zapomni, bo przecież...
Nic bez picia, nic bez picia!
Picie jest radością życia!...
dowodził Wujcio.
— Doskonale! Dawać Dobronrawowa!... Niech wędruje duchowieństwo!
— A więc idziemy, Akakij Agapiejew! — wołał Wojnart, drapiąc się na schody.
— A gdzie są niewiasty?... Jak stukać do nich?! — krzyczeli za nim.
— W górze, w górze, nad wami!
— A co za niewiasty? Nazwisk nie pamiętacie?
— Jest Karolina, Marusia, jest Landowskaja Jula, Roza Isakowna, Rubinsztajn, Sara Bergson. Więcej nie pamiętam. Jutro dostarczę spis nazwisk. Dziś nie mam czasu... Sami zresztą napiszcie do nich kartkę z zapytaniem i poślijcie przez żołnierza. Zaniesie chętnie za papierosa.
— A kiedy ruszamy?
— Jutro rano.
Znikł wreszcie na szczycie schodów.
W sali zaszumiały głosy.
— Wygląda na to, że wcale nam tu źle nie będzie!...
— Ba!... Niema porównania z pociągiem... Na barce inna muzyka!
— A długo podróż potrwa?
— Wołgą i Kamą do Permu. Jak dobrze pójdzie, będą mgły lub wiatry przeciwne, to i tydzień upłynie!...
— Ja bo tam wcale do mojej katorgi się nie śpieszę.
— To się rozumie. Zato ja — administracyjny — jak najprędzejbym chciał z więzienia wyskoczyć i drapnąć...
— Jeszcze zdążysz. Za nami, skoro się raz brama zawrze: „lasciate ogni speranza“.
— To też ja nic nie mówię.
— Hej, kto tam odbiera kartki?
— Funt cukru i trzy cytryny.
— Ćwierć funta sera!
— Tysiąc papierosów...
— Kiełbasy trzy funty!
— Całą szynkę...
— Co tak dużo?...
— To dla całego towarzystwa...
— Kupujcie, kupujcie, każdy co innego, będziemy prowadzić handel zamienny!
— Poco zamienny! Finkelbaum założy sklepik.
— Ja?... Dlaczego ja?... Ja mogę sklepik zabrać, poco mam zakładać?!
— Ach ty niepoprawny anarchu!... U swoich zabierać?... Tego nawet wilki nie robią...
— To wilki, a my jesteśmy ludzie!
— Człowiek istnieje w społeczeństwie, a wy odrzucacie społeczeństwo!... Samotny człowiek jest tylko rozumnem zwierzęciem.
— Jeżeli ma być społeczeństwo takie, jakie jest, to, to lepiej, żeby go nie było!
Gawar obchodził salę z wielką powagą i odbierał kartki.
— Pan nie napisał na kartce, ile pan daje pieniędzy. Niech pan doda, inaczej trudno się będzie wyrachować!
— Racja. Gotowe. Trzy ruble... oto są!
W miarę jak więźniowie rozgrzewali się i osuszali, budził się humor, sypały żarty, rozlegał śmiech.
Bez kobiet, bez kobiet
To ciało jest bez duszy
Roślinność podczas suszy...
śpiewał ktoś sztucznie piskliwym głosem, a ktoś drugi przydzwaniał mu kajdanami.
„Księgojady“ czyli „żuki książkowe“ — tak nazywano miłośników czytania — już wyciągnęli się na pryczach i zapaliwszy u wezgłowi ogarki świec, wodzili oczami po umiłowanych białych kartach. W zacisznym najdalszym od drzwi kącie administracyjny Leskow tulił i okrywał swoim płaszczem chorego Dżumbadze, którego długie wychudłe jak piszczele nogi obciążone łańcuchami, nie mieściły się w żaden sposób pod krótkiemi połami własnego płaszcza.
— A ty jakże bez płaszcza?... Zmarzniesz w nocy? — pytał Gruzin, ciężko dysząc i zwracając na przyjaciela płonące jak pochodnie oczy.
— Już ja sobie dam radę, nie troszcz się!... Tylko sam się nie przeziąb!
Chory głucho zakaszlał i opuścił pokornie swą trupią głowę na parciany worek.
Barka chwilami kołysała się i leciuchno skrzypiała. Fala, nazewnątrz biła w jej wypukłe boki i białe piany łypały za szkłami okrągłych okien jak białka gniewnych oczu.