<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Łańcuchy
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.

W Wielkiem siole Samarowskiem, niedaleko ujścia Irtysza do Obi, Dobronrawow obiecywał sobie znacznie powiększyć zapasy bardzo ograniczone wskutek nieopatrznej gospodarki Butterbrota.
Ale w tem siole nie dostał nic za wyjątkiem kilku worów żytniej mąki, trochę cukru i herbaty i to za dobrą cenę, gdyż towary te przywożono tu zdaleka z południa. Ani warzyw, ani ziemniaków, ani kapusty, na co liczył, ani jaj, ani mleka, ani nawet mięsa nie znalazł, gdyż ludność trudniła się wyłącznie rybołówstwem i handlowała wódką z Ostjakami. Nawet ryb dostał bardzo niedużo, gdyż rybacy rozpełzli się już po połowach, gdzie zdobycz solili i wędzili na zapas, posyłając do sioła tyle tylko, ile potrzeba było na przeżycie pozostałym tam członkom ich rodzin.
— Co mi z tego, że mamy pieniądze?... Co mi z tego, kiedy kupić za nie nic nie mogę, bo nawet wódka tu droga i zła!... Niech djabli wezmą taką gospodarkę i ludzi, co wyobrazić sobie nie mogą, że jest kraj, gdzie niema sklepików i towarów! — wykrzykiwał zrozpaczony starosta.
Wypłynęli na tak obszerne wody, że wydały się olbrzymiem jeziorem. Brzegi ledwie się zaznaczały na widnokręgu mglistemi rysami, a od północy otwierała się dal bezkreślna. Ocean wód zimnych i siwych lał się w tamtą stronę ze spokojnym impetem i chłonął w siebie z posępnem szemraniem nefrytowy nurt Irtysza.
Na pełnem wirów zlewisku parowiec zatoczył wielkie półkole i, wlokąc barkę, dysząc ciężko i wyrzucając gęste kłęby czarnego dymu, ruszył przeciw prądowi. Zdawało się, że potężny pęd wspaniałej rzeki porwie go i poniesie precz jak łupinę orzecha, lecz stateczek, choć sapał bardzo, posuwał się jednak naprzód.
Zebrani na pokładzie wygnańcy w milczeniu przyglądali się niewidzianemu dotąd rozlewowi wody i nisko nad nim stojącemu blademu jak księżyc słońcu. Nad toniami tu i tam polatywały czajki podobne zdala do komarów. A nad wszystkiem słała się pustynia nieba słabo zaludniona grzędami szarych obłoków.
— Stąd i koło biegunowe widać!
— A może i sam biegun zobaczymy?... Co?!
— Dokąd ci „taszkiency“ nas wiozą!... — mruczał kwaśno Somow.
— Widzisz przecie, że zawracamy i myślę, że z tej reakcji nawet Wolski zadowolony! — odpowiadał wesoło Awdiejenko.
— Strzeż się zacofańcze!... Reakcja zawsze szkodzi!... Zobaczysz, że dostaniesz kataru! — żartowała Marusia.
— Tak kataru, słusznie mówisz, ale najprędzej kataru żołądka!... Codzień kluski i to ze stęchłej mąki!
— Mówią, że wkrótce i tego zabraknie!... — wmieszał się Kotow.
— Oho! Wtedy powiesimy za żebro Dobronrawowa!
— Od tego zapasów nie przybędzie!..
— Co się martwić zawczasu!... Lepiej zaśpiewajmy chór rybaków z „Mogiły Askolda“... Tu podobno ma być dużo ryb!... — radził Orłow. — Hej, Wujciu, przestań na chwilę udawać zmartwioną Martę i zadyryguj nam:

„Oj ty, Dnieprze nasz, szeroki!“

Wujcio zbliżył się ku nim, rozczesując palcami piękną brodę i kiwnął przytakująco głową:
— Stęskniłem się do was, łobuzy moje!... Skrzyknijcie śpiewaków!...
— Hej, Łyzoń, Ostapenko, Bondarenko i inne hajdamaki!... Będziemy ryby wabić!...

Oj, ty, Dnieprze nasz szeroki,
Na błękitnych twoich toniach
Dnieprze wielki i głęboki
My spędzamy życie całe...

wywodził cudnie tenor Leskowa, a chór rybaków odpowiadał mu:

Hejże, bracia!...
Dalej rybacy!...
Zarzucajcie chyżo niewody!
My dla księcia wraz nałowimy
Złotołuskich ryb
Jesiotrowych!...

— Wże!... Zrobleno!... — krzyknął nagle Bondarenko, wskazując kosmatym palcem na rzekę.
Wszyscy zwrócili się w tę stronę i podeszli ku kracie; nawet chór przestał śpiewać: ze srebrzystej przepaści stopionego w jedną całość nieba i wody mknęła ku nim maluchna łódeczka. Była nie większa od muchy, lecącej w przestworzu i błyskała z obu stron skrzydełkami wilgotnych wioseł. Prąd niósł ją naukos; szybko więc zwiększała się, rosła w oczach. Rychło dostrzegli głowę człowieka w futrzanej, uszastej czapie i parę nagich bronzowych ramion przebierających wiosłem. Jeszcze chwilkę, a znalazł się tuż pod bokiem barki i płynął z nią razem, ciężko wiosłując.
— Brat... brat!... Daj!... Spirt!... — wołał, rzucał na chwilę wiosło i, przyłożywszy pięść do ust, udawał, że pije; poczem kiwnięciem głowy i wzrokiem wskazywał na wielką złocistą rybę, jeszcze żywą i drgającą na dnie łodzi.
— Ostjak!... Chce wódki!...
— Co za nędzarz!...
Patrzyli z ciekawością i odrazą na twarz dzikusa, stoczoną straszną chorobą, na wstrętną dziurę zamiast nosa, na zaropiałe krwawe oczy i sine spękane usta...
— Ale ryba wspaniała!... — zauważył Awdiejenko...
— Nie tknę jej, za nic jej nie tknę!... — krzyknęła Marusia.
— Nie bierzcie jej!... — wołały kobiety.
— Zastanówcie się panie!... Nie mamy co jeść, a ryba przecież nie jest chora! Zedrze się z niej łuskę i będzie czysta jak kryształ... Ugotuje się ją przecie!... — tłumaczył Dobronrawow, kiwając na Ostjaka, aby podał rybę i pokazując mu butelkę.
— Chcesz mu dać wódki!... Nie, ależ nie!...
— Owszem, jedyna „łaska“, jaką dać możemy temu łazarzowi!... Niech ma choć chwilę zapomnienia!... Można mu zresztą dodać trochę sucharów!...
— Okropne, okropne!... Nędzarz!... Dajcie mu moją porcję!... Dajcie mu, ile tylko można!... — nastawał Dżumbadze.
Ostjak oddał rybę, zabrał butelkę, a gdy wygnańcy zaczęli rzucać mu do łódeczki suchary, uśmiech szczęścia i wdzięczności wykrzywił straszną jego maskę.
Kobiety stały oparte o kratę pobladłe i wzruszone.
— Tu było niegdyś ich państwo!... — pouczał otaczających Somow.
— Kapitalizm wyzuł ich ze wszystkiego a obdarzył chorobą i pijaństwem! — dowodził Lwow.
— Kapitalizm?... za Jermaka?... — spytał szyderczo Kotow.
— Owszem. Zdobywając rynki, on położył jego podwaliny... — podchwycił Aronson.
— Posłuchajte — budę prja!... — wstrzymywał Łyzoń odchodzących towarzyszy. Część została, aby posłuchać dyskusji, część przeszła na drugą stronę pokładu, skąd widać było zbliżający się brzeg płaski, błotnisty, porosły rzadkim cherlawym lasem.
— Tak będzie do samego Surgutu... — twierdził Leskow.
— Powiedz do Narymu!... — poprawił go ktoś z obecnych.
— Niech będzie do Narymu! — zgodził się. — Obie dziury wyższe, wprost wystawowe, pierwsza klasa! Siedzi tam naszych spora gromada... Surgut znam, bom uciekł stamtąd w przeszłym roku...
— Cóż tam robią?
— A nic nie robią. Głodują!... Tam nic innego robić nie wolno!... Władza surowo za tem śledzi!...
— Nas też tu coś w tym rodzaju czeka!...
— Ostrzegałem, ale ten Butterbrot więcej wierzy swym sylogizmom, niż świadkom naocznym!...
— Myślisz?... A ja mniemam, że mu wszystko „ganz Wurst“, byle zrobić na złość es-erom!
W grupie Polaków również rozmawiano o wyczerpaniu, grożącem śpiżarni więziennej.
— Musimy się w Tomsku koniecznie oddzielić... Niech ich licho z ich komuną!... Raz niema, bo piją, drugi raz niema, bo się kłócą!... — dowodził Cydzik.
— Pewnie; wybierzemy sobie Wojnarta i będziem opływali jak pączki w maśle!
— Albo to było wtedy źle? — śmiał się Wątorek.
— Jeszcze niewiadomo, co będzie w Tomsku!... Czy nas tam nie rozdzielą? — zauważył doktór Frączak.
— Z próżnego i mądry nie naleje!... Chyba że nam dadzą pieniędzy; są w Tomsku podobno bogaci Polacy... — mruknął Wickiewicz.
— Tak, właśnie!... Możeby do nich napisać list zbiorowy!? — podtrzymał go Finkelbaum.
— Nic z tego! Ci, co chcą i mają co dawać, dobrze już pewnie obstawieni... A wszystko przez ten ich Czerwony Krzyż!... — gniewał się Barański.
— Bez pomocy towarzyszy Rosjan dawnobyśmy zginęli. Podział będzie zgubny pod wszelkiemi względami!... — zauważył spokojnie Potocki.
— Źle to i tak będzie!... Tu bezludzie, powiadają, zupełne!... Głód z braku sensu i rozporządzenia!... Trzeba było kupić na zapas, jak radził Wojnart — żywo odpowiedział Cydzik.
Gdy wieczorem znowu ogłoszono, że nie będzie kolacji i rozdano jedynie po małej porcji sucharów, powszechne rozgoryczenie wzrosło.
Tymczasem w nocy gęsta mgła znowu zatrzymała parowiec.
Dobronrawow przez oficera konwojnego zwrócił się do kapitana statku, aby sprzedał politycznym trochę żywności; ten odesłał go do intendenta i kucharza, ci zaś zgodnie odpowiedzieli, że zapasów na zbycie nie mają, że lękają się nawet, czy im samym wystarczy dla własnych pasażerów oraz załogi.
Wieczorem urządził Dobronrawow zebranie i przedstawił stan rzeczy; z obliczenia resztek prowizji, oraz przybliżonego czasu trwania podroży wynikło, że trzeba, by porcje wszystkich wydawanych produktów zmniejszyć o połowę.
Propozycja przyjęta była posępnem milczęniem.
— Ja się nie zgadzam!... I za co?... Co ja winien jestem, żeście głupie wydali rozporządzęnie!... Niech inteligenczja, która wszystko robi według swego widzimisię, nie je! Co mię to obchodzi. Jom to nic nie kosztuje! Brzuchy od próżniactwa i rozmaitych pieczeniów mają małe. Ale ja robotnik, pracujący w pocie czoła muszę mieć, co mi się należy!... I będę miał, a wy choć sobie zdychajcie!... Nie proletarjusze rządzą światem, a wy, więc za to odpowiadacie, co jest!... Głodujcie sobie, jeśli wam się podoba, a ja nie chcę i koniec!... — krzyczał Gorainow.
Nawet Wickiewicz i Finkelbaum nie przyłączyli się tym razem do niego.

Płynęła barka dalej wgórę olbrzymiej rzeki, wśród niezmierzonych „drzemiących“ borów, nie spotykając prawie nikogo, nawet łodzi rybaczych, zatrzymując się rzadko przy składach drzewa, aby zabrać paliwo, albo przeczekać na dodniu mgłę.
Głód doskwierał więźniom nie na żarty i na pokładzie rozlegały się dość rzadko pieśni nawet w piękne pogodne wieczory.
Znowu ogólne życzenia więźniów rozbiły się wyraźnie na dwa odłamy; skazani na osiedlenie głośno mówili:
— Kiedyż nareszcie będzie ten Tomsk!
Skazani do ciężkich robót, posępnie milczeli.
Dopiero w Narymie udało się zakupić kilka worków mąki żytniej na chleb, trochę świeżych i solonych ryb, oraz uzyskano zapewnienie, że „dalej będzie lepiej“. Istotnie na brzegach suchszych i wynioślejszych, tak zwanych „krasnych“, częściej trafiały się tu duże wsie, przy których zatrzymywał się parowiec i gdzie można było dostać jarzyn, masła, jaj, mleka, sera. Do Tomska było stąd już niedaleko i przyjemna podróż statkiem, nie ziściwszy wielu nadziei, zbliżała się ku końcowi.
Wojnart przez Dobronrawowa dostał z parowca parę kartek, na które nie udało mu się odpowiedzieć, ale które dały mu wiele do myślenia...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.