<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Łańcuchy
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.

Na szerokich kamiennych schodach tomskiego więzienia stał Dobronrawow i gorąco przemawiał do opasłego starszego nadzorcy, oraz paru kluczników, służbiście wyciągniętych opodal. Gorący letni dzień zalewał swem złotem postacie rozmawiających; wielki biały budynek więzienia, wznoszący się poza niemi, z którego otwartych podwoi leciał głuchy szmer jak z olbrzymiego ula, zajmował środek obszernego pustego podwórza okolonego wysokim murem, wzdłuż którego chodziły pojedyńcze straże wojskowe. Zamkniętej bramy strzegła również warta żołnierzy i dyżurny klucznik.
— Tego ja sam panu pozwolić nie mogę!... Już to panu mówiłem!... — mruknął głucho starszy nadzorca.
— Ależ zmiłujcie się, ludzie!... Droga była długa, a mgła jeszcze ją przedłużyła; wydano nam strawne na osiem dni, a byliśmy w drodze dwa tygodnie. Cóż to za porządek?... Kto nam te pieniądze zwróci... Musi przecież ktoś zwrócić!... Przejedliśmy własne grosze, zadłużyliśmy się u intendenta parowca. Zapasy wyczerpały się, nie mamy ani cukru, ani herbaty, ani tytoniu...
— Nie mogę wiedzieć!... — odpowiadał nadzorca.
— Więc właśnie mówię! Musicie puścić mię na miasto. Muszę długi popłacić, porobić zakupy, postarać się zaopatrzyć partję w żywność. Sam osobiście muszę to zrobić, żeby było tanio, bo pieniędzy mamy mało, wydaliśmy je. Więc niech mi pan da konwój i puści...
— Tego ja sam nie mogę... To tylko jego wysoka szlachetność sam pan naczelnik...
— Dobrze. A mówiliście mu?...
— Mówiłem.
— I cóż on na to?
— Powiedział, że „dobrze“!...
— Dlaczegóż więc mię nie wzywa?
Nadzorca patrzał na niego spokojnie i nic nie odpowiadał.
— No, a więc!... Jakże będzie... ze strawnemi pieniędzmi?...
— Nie mogę wiedzieć!...
Szeroka, mięsista twarz Dobronrawowa stała się nagle czerwona jak burak; pohamował się jednak.
— Powiedz pan, proszę, raz jeszcze naczelnikowi więzienia, iż żądam, aby mię do siebie wezwał.
— Słuchami... — odrzekł były feldfebel, nie zmieniając wyrazu twarzy i postaci.
— No, ale jakże mi pan radzisz, co mam robić? Przecież cukier i herbatę kupić muszę, na majdanie więziennym strasznie drogo!... — zwrócił się do niego Dobronrawow łagodnie, prawie poufnie.
— To prawda, na majdanie drogo!... — odszepnął ten niepewnym głosem. — Bo ja wiem!... Możeby pan do mnie przyszedł, to jabym jakiego kupca zaprosił, onby próbki przyniósł...
— To pan mieszka w obrębie więzienia?...
— Tak, o tu, w tym domku!...
Wskazał na parterowy dworek, wmurowany w prawy róg dziedzińca, a frontem wychodzący nazewnątrz.
— Acha, przyjdę! Niech mię pan uwiadomi kiedy!... — odrzekł Dobronrawow, kiwnął nadzorcy głową i odszedł w głąb więzienia korytarzem nawprost drzwi.
Gdy wszedł do wielkiej sali, gdzie w niezmiernej ciasnocie i zaduchu mieściła się na pryczach i podłodze cała partja, więźniowie obskoczyli go. Pierwszy podbiegł Wojnart.
— Więc jak? Co?
— Nie puszczają! Przynajmniej narazie! Jest nadzieja jednak, że zczasem to się da zrobić!
— Prędko?
— Nie wiem. Uważają nas za „niespokojnych“ — zwrócił się do otaczających. — Musiał ktoś nagadać, może opowiedziano o zajściu na barce... Wątpię, żeby to zrobił oficer, gdyż jemu samemu groziłaby w razie śledztwa odpowiedzialność. Prawdopodobnie ktoś z konwoju albo z pasażerów... Zresztą rzecz naogół niejasna. Głównie myślę, że chodzi o łapówkę i będziemy musieli ją dać. Opłaci się. Druga rzecz dla nas niepomyślna, że przed paru dniami w Maryinskiem więzieniu wykryto fabrykę fałszywych banknotów i że kryminaliści zabili tam przez zemstę pomocnika naczelnika więzienia, który od nich za milczenie pieniądze brał, a mimo to ich zdradził. To już wiem od kryminalistów... Z tego powodu obostrzenia na całej linji... Spodziewają się inspekcji... Wam też panowie radzę swoje woreczki przetrząść i kajdany, kto je zdjął, nałożyć, bo może przyjść nagła rewizja.
— A długo tu będziemy siedzieć?... Nie wie pan? — pytali go osiedleńcy.
— Ciemno, zaduch, wilgoć, jedzenie podłe! A wszystko przez wymysły i zbytki inteligenczji! — szumiał na tyłach Gorainow.
— Nie pleć głupstw!... — mitygował go Cydzik.
— Co?... głupstw?... Zaprzańcy!... Drobnomieszczanie! Zaprzedaliście się im i cały zaprzedaliście proletarjat! — krzyczał szewc.
Robotnik machnął ręką i odszedł do towarzyszy.
— Cóżeś wziął?... — pytał go, śmiejąc się Wątorek. — Tylko koło mnie nie siadaj, burżuju, bo się strefię i Piegas rzuci na mnie „chajrem“. Twoje miejsce, bracie, tam między „Rochem Kowalskim“ i „Mojsie Puritzem“...
— Tam w sam raz, tam ze ściany kapie i pluskwy są!
— „Mojsie Puritz“ zadeklamuje ci na pocieszenie „Grób Agamemnona“ albo co z „Beniowskiego“ — wołał Cydzik.
— Nie mam nastroju!... Tak mnie zgryzły w nocy pluskwy, niech djabli wezmą!
— Tu one są jakieś nielitościwe!... — uskarżał się Puritz.
— Ha, ha, ha!... Nielitościwe!... To ci powiedział! — śmieli się robotnicy.
— Tak!... Okropne pluskwy!... — godził się Dżumbadze, kiwając głową.
Wojnart leżał wśród nich, wyciągnięty na swojem miejscu i nie mieszał się do rozmowy. Gawar dostrzegł znowu na jego zapadłych policzkach głębokie podłużne zmarszczki koło nosa, co nadawało całej suchej i twardej twarzy wyraz niezmiernego, zamkniętego w sobie cierpienia.
— Może pan weźmie mój worek pod głowę. Będzie panu lepiej, on większy; pana taki malutki!... A mnie on niepotrzebny... Będę siedział!... — zwrócił się cicho do skazańca, lecz ten wstrząsnął przecząco głową i zamknął otwarte dotychczas oczy.
Wieczorem wrócił Dobronrawow od starszego nadzorcy zły i trzeźwy; upewniał, że się nic nie da tu zrobić i że starać się jedynie należy o najszybsze wysianie „partji“ dalej na wschód.
— Jak najdalej od biedy!... Nic jeszcze wyraźnego niema, ale nie podoba mi się zachowanie tych małych piesków, a oni zawsze czują skąd wiatr wieje! Wierzcie mi: mam nos na te rzeczy! Miałem go już w duchownem seminarjum; jak pedle nos zadzierają, napewno ojciec archimandryta pasztet wielkanocny gotuje! Nawet łapówki dranie wziąć nie chcieli, takiej małej łapóweczki, bo dużej dać im nie mogłem... Ale zawsze: słyszana rzecz, aby rosyjski człek rządowy nie przyjął kubana! Źle! Stan wysoce chorobliwy!... Baczność panowie!...
— Ba, i nie poczęstowali cię nawet niczem? — dorzucił Wujcio.
— Nietylko nie poczęstowali, ale odmówili dostarczyć „wesela Rosji“ za moje własne pieniądze!
— Co ty mówisz!... — oburzył się Orłow. — Nie ludzie, widzę, a jakaś „czudź“!
Wojnart nie słuchał więcej; odszedł na swoje miejsce wraz z nim i ci z „Sinhedrjonu“.
Lecz po skończeniu ogólnej rozmowy Dobronrawow przyszedł do niego i, odprowadziwszy na stronę, długo się z nim poufnie naradzał, aż zauważył to Odesskij i szepnął do spokojnie czytającego Butterbrota.
— Widzisz, znowu się naradzają!
— Niech się naradzają, ja swoje zrobiłem i już mnie to nic nie obchodzi! Co ja mogę?!...
— Jakto ciebie nic nie obchodzi? Jakto może być?! Jak ciebie żołnierz po głowie kolbą palnie, albo jak tobie wszystko odbiorą, to cię zaraz obejdzie! Ja to wiem i dlatego ci mówię!...
— Co ty wiesz?... Co może wiedzieć twoja drobno-burżuazyjna głowa!? — odrzekł z pogardą Butterbrot i znowu zagłębił się w czytaniu.
Nazajutrz koło południa ku wielkiemu zaniepokojeniu wszystkich zawołano do kancelarji więziennej Wojnarta.
— Oho, zaczyna się!... — myślał on sam, idąc pod strażą przez mroczne korytarze. Zastanawiał się nad tem co ma powiedzieć, jeśli go spytają o zajścia na barce? Czy przyznać się do udziału w zaburzeniach i opowiedzieć prawdziwy ich powód oraz przebieg? Czy zaprzeczyć wszystkiemu i nie dać żadnych wskazówek?
— A no, zobaczymy, co oni wiedzą? Trzeba będzie działać na zwłokę; odpowiedzieć ni to ni owo, a potem naradzić się z towarzyszami, aby jednakowo zeznawać... Pewnie się oficer upił i rozpaplał!... Ech, wszystko jedno!
Machnął ręką i wszedł do kancelarji, przygotowany na najgorsze rzeczy.
Jakaż była jego radość i zdumienie, gdy zamiast sędziego śledczego dostrzegł naprzeciwko pomocnika naczelnika więzienia... pannę z fiołkowemi oczyma. Powstała i poszła kilka kroków naprzeciwko niemu.
— Jak się masz, kochany! — szepnęła po polsku rwącym się głosem, podczas gdy schylony całował jej rękę, a potem dodała głośno po rusku:
— Z wielkim trudem przy pomocy pana Koziełł-Poklewskiego uzyskałam możność widzenia się z tobą, mój cioteczny bracie! Wiesz pewnie, że za parę dni wywiozą was dalej!
— Prosiłbym nie mówić o tem! — surowo przerwał pomocnik naczelnika.
— Ha trudno, jeżeli nie wolno, choć wypadałoby im przygotować się do drogi! Otóż, jakże się masz, jak zdrowie twoje?... Przyniosłam ci trochę pożywienia...
Wskazała na paczkę, zwierzchu której leżała wiązanka kwiatów.
— Sama niezupełnie jestem zdrowa i dlatego pośpieszę z wyjazdem dziś jeszcze w nocy do Irkucka, aby tam przyszykować mieszkanie... Jest to ostatni punkt, gdzie się możemy zobaczyć.
— Zapewne!... Tak!... Tem bardziej, Stasiu, że ponawiam moje prośby, abyś stamtąd nie jechała już dalej!... — przerwał jej głosem cichym, ale mocnym.
Z niepokojem spojrzała na niego.
— Jeszcze nie mam pozwolenia, ale prośbę już dawno podałam i oczekuję, że odpowiedź już zastanę w Irkucku.
— Nastaję jednak, żebyś nie jechała, nawet otrzymawszy pozwolenie! — powtórzył cicho i smutno.
— Dlaczego?... Co się stało?
— Przyjrzawszy się bliżej życiu, które mię czeka, przyszedłem do przekonania, że nie mam prawa wiązać mego losu z nikim, z nikim... A szczególniej z tobą, kochana... — dodał po polsku.
Milczała przez chwilkę.
— Nie wiem, nie rozumiem! — szepnęła wreszcie, spoglądając na niego pociemniałemi oczyma.
Wytrzymał to jej spojrzenie, choć kąty ust mu zadrgały.
— To życie jest okropne, wciąż narażone na zgubę... w obronie najelementarniejszej godności ludzkiej!
— Więc ty przypuszczasz, że... ja mogłabym stanąć kiedykolwiek... między tobą a obowiązkiem?...
— Nie, nie!... Lecz ja sam... Lękam się... ciężar zbyt wielki dla mnie! — Pomyśleć, że życie, że twoje życie zostanie złamane... na zawsze...
— I tai zostało złamane, jeżeli warto o tem mówić! — szepnęła po polsku.
— Ach, nie!... Młoda jesteś!... I nie masz pojęcia... Sam nie miałem pojęcia, jak trudno, jak ciężko...
— Właśnie dlatego... Zresztą to jest wyjście ostateczne, gdy już nie będzie innych...
Pomocnik naczelnika, który słuchał ich od pewnego czasu z rosnącem zaniepokojeniem, wyjął zegarek.
— Już czas!... Musicie się państwo rozstać.
Dziewczyna podniosła się.
— Dowidzenia. Porzuć niedobre myśli. Bądź mężny za siebie i za mnie, gdyż to już przecie postanowione!
Długo, chciwie tulił do ust jej rękę, a gdy wyprostował się, oparła się zlekka ramieniem o jego pierś i, podnosząc bladą twarz do góry, szepnęła cicho:
— Pocałuj!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.