Śmierć w wyobraźni i ustach gminu
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Śmierć w wyobraźni i ustach gminu |
Podtytuł | Przyczynek do studjum etnograficznego |
Pochodzenie | Wisła, T. 8, z. 1, str. 98-114 |
Redaktor | Michał Arct |
Wydawca | Michał Arct |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Józef Jeżyński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Jak wszyscy wogóle, tak i gmin zwykł ją sobie wyobrażać w postaci kościotrupa, owiniętego płachtą, z której tylko widać nagie piszczele, puste oczodoły, wystające zęby i dłonie kościste, trzymające kosę. Śmierć to kościotrup baby chudej, wysokiej.
Chłopi w Zabrzeży (parafja Łącko, pow. Nowotarski) tak ją opisują:
„Śmierć podobná jest do baby, ubraná jest biáło i má kosę i młotek. Kosą ściná a młotkiem zabijá.“
Dawniej pono widywano śmierć częściej; niejeden mógł ją zobaczyć i przypatrzyć się jej dobrze. Płynęła zwykle powietrzem lub biegła ziemią, ledwie jej dotykając, a towarzyszył jej wiatr, huczący ponuro. Niejeden widział, jak przebiegła mimo niego, nie popatrzawszy nań nawet, i dopiero gdy go minęła, odetchnął:
— Boże! dziękujęści, że mnie nie wzieła!
Ale też poufalszą i grzeczniejszą była dawniej, niż dziś. Dziś nie zna żadnych romansów, a dawniej wdawała się z ludźmi w jakieś rozhowory, a jak przyszła po kogo, to gdy ją bardzo prosił, a widziała, że jest słuszny powód, dawała się ubłagać i odraczała swe przyjście na czas jakiś. Zwykle zdarzało się to ludziom, którzy za grzechy swoje chcieli tu jeszcze odpokutować, lub obowiązki, które na siebie wzięli, wypełnić.
„Był jeden chłop bardzo bogaty, kawaler, stary już był, więc przyszła po niego śmierć. Była otulona brudną płachtą, a w ręce miała kose wyostrzoną, taką, że aż sie świéciła. Przyszła do niego w dzień i zapukała do drzwi chałupy. A on sie pyta:
— Kto tam?
— Ja, Kostusia[1]. Pan Bóg mie przysłał po ciebie, żebyś szedł ze mną, bo już na ciebie czas.
A on nie puścił jéj, tylko jéj odpowiada przez drzwi:
— Moja Kostusiu! przyjdźże jak sie bedzie miało ku jesieni, jak już wszystko pozbiérám, porozrządzám, żeby późniéj nie było przy moim majątku obrazy Boskiéj!
I Kostusia zmiłowała sie nad nim i poszła.
On tymczasem miał bardzo piękną gruszke w ogrodzie, bał sie, żeby mu kto z niéj gruszek nie ukradł, kazał ją tak naprawić, żeby się dzień i noc prędziutko obracała dookoła. Ano jak już miał te gruszke, co sie tak obracała, i już sie miało ku jesieni, i już wszystko zbiérał z pola, tak raz stał przed domem, patrzy sie i widzi zdaleka Kostusie, jak idzie ku jego chałupie. Przeląkł sie, ale nie stracił przytomności i prędko wylazł na gruszke. A ona już tu była i mówi:
— No! Marcinie! dzisiaj czas!
I zaczęła kosą wywijać koło gruszki, a gruszka sie tak prędko obracała, że za każdą razą wytrąciła jéj z ręki wyostrzoną kosę, i nie mogła w żaden sposób Marcina dostać. I Marcin tak sie do niéj odzywa:
— Kostusiu, słuchaj! W niedziele ide na wesele, przyjdźże i ty! to sie zabawisz. A po weselu to już mie weźmiesz...
Kostusia przystała na to, zabrała sie i poszła.
Marcin zlazł z gruszki i uśmiéchnął sie sam do siebie.
— Jaka ta śmierć głupia! tak sie mi zwodzić daje!
Ano i prędko zapłacił murarzy, kazał budować kaplice i piec kazał w niéj postawić, że jak bedzie tam siedział, żeby mu ciepło było, bo to już była jesień zimna. Przyszła niedziela, poszedł na wesele do sąsiada. I tam sie wszyscy bawili i jeszcze kogoś wyglądali, ale sami nie wiedzieli kogo. Wtem przed dom zajeżdża bardzo bogaty powóz i wysiada z niego pani czarno ubrana, wysoka, strasznie chuda, — nie miała nosa, ani oczów. Zdaleka zdawała sie jeszcze jaka taka, ale zblizka jak sie jéj kto przypatrzył, to gotów był zaraz zemdleć. Marcin ponamawiał wszystkich, żeby jéj dawali próżne talérze. Ona niby téż to okropnie jadła, a nic na talérzu nie było. A jak sie kto w nią wpatrywał, to sie tak okropnie złościła, żeby go była może hukła talérzem w łeb. Więc sie nikt prawie nie patrzył na nią, bo sie jéj każdy bał.
Marcin jak widział, że sie już wszyscy roztańczyli, i Kostusia sie ładnie bawi — bo on ją zaraz poznał — wysunął się zaraz z wesela po cichutku. I poszedł do swojéj kapliczki, zamknął sie w niéj na sześć kłód. Kostusia jak zobaczyła, że Marcina na weselu niema, tak dalej w pogoń za nim. Nic nie pomogło sześć kłód w kapliczce, bo Kostusia kominem wlazła. I tak okropnie Marcina zbiła za to, że ją zwodził, uciena mu głowe i poleciała.
Za to na tamtym świecie, jak śmiercie miały swoje wesele, swoją zabawe, tak zaprosiły na nią Marcina i téż mu dawały próżne talérze, a one same miały na talérzach jaszczurki, węże, żmije i żaby. Więc on sie pyta:
— Czegoż wy mi dajecie próżne talérze?
A Kostusia, ta, co go wzieła, odzywa sie na to:
— Boś ty mnie kazał na weselu dawać próżne talérze, więc ja tobie daje téż próżne; tak jak są niedobre nasze potrawy dla ciebie, tak wasze potrawy były niedobre dla mnie!“[2]
W dawnych czasach trzymała nawet ludziom do chrztu dzieci, wskutek czego weszła raz w kolizję z djabłem. Pamiętny to wypadek, bo od tego czasu ma początek Ancychryst, uwiązany w piekle na ogromnym łańcuchu. Rzecz miała się tak:
„Kiedyś bardzo dawno jednemu chłopu urodziło się dziecko, a że był okropnie biédny, nikt mu nie chciał iść za kumotrów. Wszystkich prosił, nawet dziadów z pod kościoła, ale i dziady nie chciały iść. Tak on se myśli:
— Kiedy mi już nikt nie chce iść za kumotrów, póde na cmętarz i Kostusie poprosze, to ona pódzie.
Jak se pomyślał, tak zrobił. Poszedł na cmętarz, idzie, idzie ścieżką, spotkał djabła. Ale djabeł prędko leciał, nie miał czasu z nim gadać. Idzie daléj — spotkał śmierć i mówi:
— Moja strasná biáłá pani! moze mi téz nie odmówis i pódzies mi za kumoske...
A Kostusia odpowiada:
— A póde! A wkiedyż bedą te chrzciny?
A chłop odpowiada:
— W Matke Boską Zielną.
— O to póde, bo mam czas. Ale nie chodźcie do kościoła, aż ja przyjade!
Chłop, okropnie uradowany, podziękował jéj i idzie. Idzie i spotyka djabła. A djabeł sie go pyta:
— Pocóżeś ty tu (na cmętarzu) był?
A przyszedłem twoją panią matke za kumoske prosić.
(Bo djabły nazywają panią matką śmierć).
— A któż bedzie za kumotra?
— A no já ta i nie wiem. Mozebyś ty, Jasiu[3], posedł.
— A wkiedyż bedą chrzciny?
— A w Matke Boską Zielną.
— E! w Matke Boską Zielną, to jakoś nijako... No, ale kiedy już chcesz koniecznie, to ci już póde.
Chłop podziękował djabłu i poszedł.
Ano w Matke Boską Zielną czekają na te kumoszke, czekają i czekają — nie mogą sie doczekać. Nareszcie patrzą sie przez okno: a tu jedzie bogaty powóz. Pyta sie jeden drugiego:
— Gdzie téż ten powóz pojedzie?
Z każdéj chałupy powychodzili patrzéć, skąd sie wziął na wsi taki powóz i do kogo pojedzie. Nareszcie patrzą sie: a tu ten powóz zajeżdża przed chałupe i wysiada z niego pani, bogato ubrana, w czarnéj sukni jedwabnéj, szumiącéj. Wlazła do izby — wszyscy sie jéj poprzelękali, bo zaraz poznali, że to śmierć, bo nie miała oczów, ani nosa i zęby miała na wiérzchu. Nikt nie śmiał sie nawet na nią popatrzeć, ani sie odezwać. Jak weszła, pyta sie:
— Jest kumoter?
Oni mówią, że jeszcze niema. Za chwilke przyleciał kumoter we fraku, w cylindrze, a z butów wyłaziły mu pazury. Z pod fraka wisiał mu ogonek. A twarz miał kogucią. Ano wzieni to dziecko i poszli do chrztu. Djabeł nie mógł do kościoła wléźć, tylko został przed kościołem. Jak sie ksiądz pytał dziecka: Wypiérasz sie czarta złego? — to djabeł przed kościołem odpowiedział:
— Kukkuryku!
A śmierć zrozumiała i powiedziała księdzu, że kumoter powiedział, że sie nie wypiéra czarta złego.
Jak przyszli do domu, tak śmierć dała dziecku worek dukatów na wiązanie i mówi do djabła:
— A ty nic nie dasz?
— A cóżbym ja dawał! Przecież ono moje jest, to ja mu nie potrzebuje nic dawać.
— Jak to twoje?! kiedy moje!
A on mówi:
— Nieprawda, bo moje!
A śmierć znów krzyknęła i tupnęła nogą:
— Nieprawda, bo moje! bo jak ja trzymałam, toś ty przed kościołem stał i piał.
— To cóż z tego, ale ja téż trzymał!
A śmierć mówi tak:
— No, ciekawam — spytamy sie!
— To sie spytaj, sucha, nigdy nie podléwana!
I okropnie sie zaczeni obydwoje kłócić, tak, że aż jéj djabeł powiedział, że choćby świętego z tego świata zabrała, to jéj go wydrze. Śmierć okropnie rozzłoszczona i rozżalona na djabła, poleciała skarżyć Panu Bogu, że djabeł sie sprzeciwia woli Boskiéj, że Pan Bóg dziecko przeznaczył dla siebie, a on sie sprzécza, że to bedzie jego. Pan Bóg sie okropnie zgniéwał na djabła, kazał świętemu Michałowi Archaniołowi uwiązać tego djabła na grubym łańcuchu w samem środku piekła — i od tego czasu jest Ancychryst.“[4]
Także o kumotrostwie śmierci opowiadają sobie chłopi w Zabrzeży, ale w tej powiastce kryje się tylko piękna przenośnia.
„Jednemu biydnemu chłopu urodziuło sie dziecko, ale niwto nie kciáł mu go do krztu trzymać. Tak zaprosiuł on na kumotrów gróbarza i śmierć. Śmierć obiecała go bez posłów za to uwiadomić o swoim przyściu. Pierwsy posoł będzie, ze zacnies słabówać; drugi, ze ci zęby wylecą; a trzeci, ze ci włosy zesiwieją. Potym sama przydę po ciebie. A gróbarz obiecał go pochować.
Ch(ł)op juz sie zestarzáł, ale zál mu buło umiyrać. Ráz uźrała jego baba, jak śmierć mignąła sie popod okna. Powiedziała chłopu, zeby sie skruł (skrył) zaráz za piecek i przykryła go pierzynąm. Po kwili wchodzi śmierć do izdebki i pytá sie, cy jes kumotr w domu. Baba powiedziała, ze go niema. Wtedy ona zaźrała za piecek i posła. Skoro śmierć juz wysła, odkrywa baba chłopa, a on juz niezywy.“
Dzisiejsza śmierć więcej tajemnicza, o wiele groźniejsza. Dziś, by człowieka niespodzianie zaskoczyć, w byle co się przemienić może: „W co tylko chce, w to się przemienić może.“ Widziano ją w postaci gęsi, białej wrony, księdza w komeżce i w birecie, Kameduły, Żyda, doktora, znajomej panny, światełka, mglistego słupa... nawet w postaci kamiennej figury Matki Boskiej.
Leopoldowa N. pod Ciężkowicami widziała ją w postaci gęsi. Było to w lecie; miała właśnie wtedy dziecko przy piersi. W nocy księżyc świecił i wyszła przed dom na pole. Przed domem był ogródek, z którego prowadziła furtka na gościniec. Księżyc świecił jasno, patrzy: a tu idzie gościńcem od karczmy, w pobliżu stojącej, gęś. Idzie wprost ku furtce, przechodzi przez nią, chociaż była gęsto obalaskowana, kroczy wprost ku Leopoldowej. To ją przeraziło — uciekła, wpadła do stancji i zamknęła drzwi za sobą. Położyła się na łóżku, a wtym przebudziło się dziecko i poczęło kwilić, i ona przelękniona ssać mu dała. A gdy dziecko ssało, otworzyły się drzwi i w tej chwili zamknęły, jak gdyby ktoś wszedł lub wyszedł. Więc Leopoldowa się pyta:
— Czyś to ty, Leopoldzie, był na polu?
Nic się na to nie odezwało. Dopiero za drugim zapytaniem obudził się Leopold i począł się przeciągać na łóżku.
— Eee! cóż ty chcesz?
— Tyś był na polu teraz?
— Nie — a co?
— Bo sie drzwi otworzyły i zamkły, tak, jakby kto wszedł.
Leopold wstał z łóżka i popatrzał: drzwi były zamknięte tak, jak zawsze, na zasuwkę i na klucz.
— E! zdawało ci sie, tobie sie zawsze cosi zwiduje.
A wtenczas dziecko dostało konwulsji i w przeciągu dziesięciu minut umarło. Ta gęś to była śmierć.
Zjawia się też śmierć w postaci białej wrony. Opowiadała jedna dziewucha:
„Moja babcia jak umiérała, to sie posuwała ciągle, posuwała, posuwała na kraj łóżka ku pokojowi, a wujaszek sie jéj pyta:
— Czemuż sie mama tak posuwa? Mama jeszcze spadnie z łóżka.
— E! bo sie boje...
— A czegóż sie mama boi?
— Bo tam ojciec[5] za piecem stoi; przyszedł po mnie...
Za chwilkę znowu posuwa sie, posuwa, a wujaszek sie jéj znowu pyta:
— Czegóż sie mama tak posuwa?
— Widzisz! widzisz te białą wrone, co siedzi na przygłowniku i drze sie na mnie!
— E! co sie téż mamie zdaje! nikogo niema na przygłowniku.
Wziena jaśka i zaczena bić w przygłownik, żeby ta wrona odleciała. A czeladnicy okropnie sie zaczeni śmiać, a dzieci wołały:
— Oj, babciu! babciu!
Ledwie to skończyły mówić, babcia sie obróciła do ściany i mówi tak:
— Cicho bądźcie, bo bede spać.
No, i wszystko ucichło, żeby jéj nie przeszkadzać; za chwilke wujaszek idzie patrzéć, czy babcia śpi, nachyla sie, podsłuchuje — a tu już babcia nieżywa!
Ta biała wrona, co siedziała na przygłowniku, to była śmierć.“[6]
Często zjawia się śmierć w postaci księdza w komeżce i w birecie. Przychodzi on do tego mieszkania, gdzie ma przeznaczone, i puka. Gdy go puszczą, pyta się:
— Czy tu jest kto chory w tej stancji? bo przysłali po mnie, że tu trzeba księdza.
A gdy gospodarz, lub gospodyni powie:
— A tu wszyscy zdrowi w całym domu! — to się odezwie:
— A, to pewnie gdzieindziéj — a jak nie, to mie zwiedli.
I oddali się. A gdy wyjrzą zaraz za nim, to już śladu księdza niema: w tej chwili zniknie.
Śmierć ma tak przykazane, żeby odpowiedzieć, bo jakby nie odpowiedziała, toby się mógł ktoś dorozumieć i z przelęknięcia umrzeć, a ona wtedy miałaby karę za to, — nie mogłaby „chodzić zbiérać.“
„Raz przyszła śmierć w postaci księdza po Gąsiorka, bogatego kmiecia w Rzepienniku Biskupim pod Ciężkowicami. Gąsiorek, znużony i utrudzony po robocie w polu — bo to właśnie w czasie żniw było — położył się wieczorem na łóżku i zaczął się przed babą skarżyć, że go w boku kolki kolą. Baba kręciła się po kuchni, krzątała się koło nalepy, a wtym coś puka. Myślała, że któryś z parobków z figlów puka, więc mówi:
— No! któz tam? prose...
Nie weszło jeszcze — bo to ksiądz był, więc chciał szacunku i czekał, żeby mu drzwi otwarli. Gospodyni otwiera: a tu ksiądz wchodzi w białej komeżce i birecie, jak do chorego, i pyta się:
— Czy w tej stancji jest kto chory? bo przysłali po mnie, że tutaj jest ktoś chory.
A gospodyni powiada:
— Nie! tu nikt nie jest chory: wszyscyśmy zdrowi.
A ksiądz mówi:
— A, to pewnie gdzieindziéj, abo nie, to mnie zwiedli.
I wyszedł.
Gospodyni wyszła, żeby mu poświecić, a nim wzięła lampę i wyszła, to jego już nigdzie nie było. Przepadł kamień woda — i niema! A ksiądz był wysoki, chudy i całkiem nieznanej twarzy.
Następnego dnia rano obudził się Gąsiorek chory i zażądał księdza. Wyspowiadał się, a o 11-ej w nocy umarł.
I w Kamedułę przedzierzgnie się śmierć, gdy potrzeba.
„Jednemu chłopu z Przegorzał[7] chorowała żona i wołała, żeby jéj przyprowadził księdza. Chłop zafrasowany szedł po księdza, ale se myśli, że gdzieindziéj jest to daleko, że pójdzie na Bielany po Kamedułe. Idzie, idzie, patrzy sie: a tu nagle skądś sie namanił[8] przed nim Kameduła biało ubrany, w szerokim kapeluchu téż białym, z długą czarną brodą i bardzo wysoki. A był jeszcze dość duży kawałek do klasztoru.
Ksiądz szedł dosyć prędkim krokiem, on przyskoczył do niego, pocałował go w rękę i zaczął prosić, żeby szedł do jego żony, bo bardzo chora. A on mówi tak:
— Kiedy nie mam wijatyku przy sobie!
— To niech ją téż ksiądz wysłucha, a jak jutra doczeka, to ja sprowadze księdza z Panem Jezusem.
A ksiądz sie odzywa:
— Dużo tam psów jest we wsi?
— O! gdzieby ta nie było, jegomościcku! gdzie! kie sie tam złodzieje kręcą straśliwie.
— E! to nie póde, bo ja sie psów boje bardzo.
Ano i chłop, zaledwie się obejrzał, patrzy sie, a już księdza niema koło niego. Tak sie okropnie przeląkł, że już daléj nie poszedł, tylko pędem przyleciał do domu. I na drugi dzień tak sie okropnie z przestrachu rozchorował, że nie żył tylko 3 dni. I zamiast, żeby żona umarła, co tak okropnie chorowała, to on umarł, a żona wyzdrowiała.
Według wyobrażenia gminu, psy śmierci okropnie nie lubią. Jak ją gdzie zobaczą, to okropnie wyją i szczekają. Gonią ją i szarpią; jak ją poszarpią, to ona się na nich zemści i puści na nich zarazę, tak, że wszystkie pozdychają. Dla tego śmierć okropnie sie psów boi i ucieka od nich, jak człowiek od największéj zarazy. To téż sie zawsze pyta: czy dużo psów jest? czy psy szczekają? a jak kto powié, że są, że ich jest dużo, to nie przyjdzie do tego domu. Jeżeli zaś ktoś powié, że ich niema, to zaraz tam idzie i często ten dom odwiédza.“
Opowiadała mi jedna kobieta:
„Mój wuj jak miał umrzéć, a miał okropnego psa, poczciwe było psisko, a taki był przywiązany do wujaszka, żeby był za nim w ogień wpadł. Tak, jak wujaszek miał umrzéć, i śmierć zachodziła po niego, to pies przez całe trzy dni ją odganiał od domu. Przez całe trzy dni go w domu nie było i nic nie jadł, bo nawet na chwilke bał sie nos wtrącić do domu, żeby śmierć z tego nie skorzystała i nie wpadła. Tak przecie te śmierć odganiał, że co sie zbliżyła ku domowi, to ją odegnał, ale już na czwarty dzień nie mógł, bo już osłabł z głodu i ze zmęczenia. Położył sie i już sie nie mógł ruszać. A wtedy śmierć przyszła i wujaszek umarł.“[6]
Jednej akuszerce z Krakowa, która blizko pół roku była czynną w jednym dworku na Prądniku Czerwonym, ukazała się raz w postaci Żyda. Akuszerka zajmowała razem z mężem w oficynach dworskich jedną izdebkę, a właśnie wtedy miała dziecko przy piersi. Jednego razu siedzieli sobie wieczorem w swej izdebce, i ktoś zapukał.
Wszedł Żyd niezmiernie wysoki, tak dalece, że się aż pochylić musiał, boby się był nie zmieścił do stancji, stary z długą, siwą brodą i z pejsami „po ramiona,“ w „bierlitku“ na głowie, z batogiem w ręku — i pyta się:
— Ni! moja pani! cy jábym tyz tu ni móg(ł) konia gdzie schować? bo tyz ciemno, słota, a daleko do karcmy...
Akuszerka mówi:
— To idźcie do dworu do pana, bo ja nie jestem gospodynią.
I Żyd wyszedł, a ona wyszła za nim, chcąc mu pokazać do dworu do państwa, a sąsiadka, która właśnie wtedy była u akuszerki, wzięła lampkę, by im poświecić. Wychodzą na dwór — a tu już nikogo niema: Żyd znikł, ani śladu! Wychodzą na gościniec, a tam ani fury, ani koni niema. Zdziwiło je to bardzo i powróciły do stancji. Za chwilę dziecko, które dotąd było zdrowe i bawiło się, dostało konwulsji i umarło.
Śmierć umie być i doktorem, gdy kogo chce zabrać.
„W Niepołomicach nauczyciel jeden wiejski miał syna garbatego, który mu ciągle chorował i od lat 6-iu w łóżku leżał[9]. Dziecko miało już pono 15 lat, a wyglądało jak dziecko w powiciu, wątłe i biédne.
Jednego wieczoru „prefesór“ siedział przy biurku w jednym pokoju i coś czytał czy pisał, a w drugim matka siedziała zapłakana i strapiona przy łóżku synka, który tego dnia był znacznie słabszy. Wtym wchodzi do pokoju jakiś nieznajomy pan — młody, wysoki, w cylindrze, i przedstawia się jako doktor, że słyszał, że tak długo leży dziecko chore, że przyszedł je odwiedzić. Przywitał się ze wszystkiemi bardzo grzecznie i poszedł do chorego dziecka. Obejrzał je i powiedział matce, że to dziecko już z tej choroby nie wyjdzie. To rzekszy, ani się nic nie pożegnał, jak pierwej, tylko wyszedł. A matka zajęta dzieckiem i strapiona nie zwróciła na to uwagi. Za chwilę zaczęło dziecko coraz bardziej słabnąć i o godzinie 11-ej w nocy skonało.”
Są wypadki, że śmierć się wda w osobę znajomą, i z niespodziewaną przyjdzie do kogoś wizytą.
„Szedł jeden student przez planty w Krakowie w jesieni wieczorem, była może siódma godzina albo wpół do ósmej. Już było ciemno. Gdy przechodził plantami od Wolskiej ulicy, zobaczył na ławeczce pod kasztanami jakąś pannę czarno ubraną i ta zawołała na niego po imieniu:
— Panie Władysławie! jakże się tam ma siostra?
On się wtedy zbliżył i dopiero poznał przyjaciółkę swojej siostry, która właśnie była bardzo chora. I powiada, że siostra jest bardzo chora i że nic jej nie jest lepiej. Ona na to mówi:
— To ja ją pójdę odwiedzić.
I wstała z ławki i poszła z tym studentem. A w drodze się go pyta:
— Macie tam państwo psa?
A on mówi:
— Przecież pani wie, bo pani chodziła do nas, że nie mamy psa.
— A prawda! prawda!
Gdy przyszli do domu, ona przywitała się z matką, ani się o chorą nie spytała, gdzie leży, jak jej jest? — matka się obróciła, a tej już niema. Znikła jak kamfora. Szukali jej w pokoju chorej i wszędzie — nie znaleźli. Pytali sie chorej, czy tu teraz nie była jej przyjaciółka, ale ta powiada, że nie... i zdziwiła się bardzo. Wszystkich to przeraziło, zaczęli się pytać syna, jakim sposobem ona się tu wzięła, gdzie ją spotkał — jak i co?.. On powiedział, jak było, gdzie ją spotkał i jak ona się go pytała, czy niema psa w domu, i że on jej powiedział, że niema. A ona mu na to odpowiedziała:
— Ano to pójdę Marynię odwiedzić.
„No i przyszła ze mną!“
Za chwilę Marynia chora zaczęła życie kończyć. Wszyscy zaczęli narzekać na jej brata, że przyprowadził śmierć po swoją siostrę.
— Żebyś był powiedział, że jest pies w domu, toby była jeszcze Marynia żyła! Coś ty narobił! coś ty narobił!“
Dwie dziewuchy w Czarnej Wsi widziały śmierć w kształcie mglistego słupa.
„Siedziałyśmy przy oknie z Józią na Czarnej Wsi. Patrzymy, a tu przez okopy leci prędziutko taki słup mglisty i okropnie wysoki, tylkośmy nogi widziały bielutkie bose. Wyglądało to tak, jak kobiéta — ręce to miało wyciągnięte przed siebie, takie długie jak kije, i rozszerzone palce, a od rąk na dół ku ziemi szła mgła. Za chwilke patrzymy, a za tym słupem leci pies i okropnie szczeka. I to wpadło do jednego domu na Czarnej Wsi, gdzie leżała chora felfeberka przy małym dziecku. A wtedy sie pies wrócił ze spuszczonym ogonem, ale jeszcze czasem oglądnął sie i zawył.
Józia mówi do mnie:
— Wiész ty co? to bedzie śmierć!
I obydwieśmy sie otrząsły.
Na drugi dzień jużeśmy słyszały, że felfeberka umarła.“
Raz stała się śmierć światełkiem.
„Szedł jeden chłop z Krakowa wieczorem na Prądnik do domu, troche go ciele urzekło[10], i cały gościeniec był jego. Przychodzi za Bożą Męke na Promniku — a tu skądsi wyleciało światełko z pod téj figury, z pod Bożéj Męki. I leci to za nim, to przed nim, to koło niego — to koło nóg, to koło głowy — już se chłop nie mógł rady dać. Przeżegnał sie: „W imie Ojca i Syna i Ducha świętego...” — a to mu dokończyło: „Amen!“ On na to:
— Wszelki duch Pana Boga chwáli! Skądżeś sie wzieno, co mi tak przeszkádzász?
A to mówi:
— Já Go także chwále.
A chłop:
— To chwálmy Go oba!
A ono mu na to:
— A juści! bo tak trzeba.
Chłop przyśpieszył kroku i szedł prędko. A to sie go pyta:
— Czegóż sie tak spieszysz?
— A bo mi żona chorá, musze sie spieszyć do domu.
— A są tam psy?
— A są! gdzieżby sie podziały?
Przychodzi pod dom, ogląda sie — światełka niema! i dostał okropnego bęksa za plecy, za to, że sie obejrzał.
— Nie obziéráj sie! idź prosto!
A nikogo nie było przy nim, ani żywéj duszy.
I chłop okropnie sie przeląkł, wpadł do izby i zemdlał. Tak sie rozchorował, że chorował trzy miesiące i ciągle w gorączce opowiadał o tem światełku. Widział ciągle to światełko i rozmawiał z tem światełkiem. Jak umiérał, tak powiedział:
— Poczekáj! oskarże já cie Panu Jezusowi, żeś mi dała takiego bęksa za plecy!
Bo to była śmierć.“
A więc we wszystko, co chce, śmierć się przemienić potrafi. Opowiadano mi, że raz zjawiła się nawet w postaci figury kamiennej Matki Boskiej.
„Jedni kowale w Ujściu Solném[11] mieli syna w szkołach w Krakowie, okropnie tego syna kochali, bo był jedynak i bardzo dobrze sie uczył, pracowali na niego krwawo i posyłali mu co mu tylko trzeba było. Raz przyjechał ten syn na Wielkanocne święta do rodziców. W Wielki Piątek matka mówi tak do niego:
— Chodź, Wojtusiu, z nami do miasta[12], to ci pokupimy, co ci trzeba.
Ale on okropnie nie miał ochoty iść i zaczął sie wymawiać:
— Ale mamo! ja zostane w domu, pocobym ja sie tam wlókł?
Ale matka zaczeła na niego naciérać:
— Ale chodź! chodź! zajrzymy do krzesnéj matki, może ci ta jeszcze co da... Chodź! chodź!
Ano i on sie nie mógł matce zbyć i poszedł. A to wtedy akurat było w marcu, ciepło było i na Rabie lód puszczał. Okropne kry płynęły z wodą. Dosyć, ojciec wziął łódke na plecy i poszli. Jak przyszli nad Rabe, tak matka szła piérwsza, stanęła se nagle i otrzepła sie, a syn sie pyta:
— Czegóż sie mama tak otrząsła?
— Bom sie tak przelękła téj figury, co tu stoi, bo wiem, że tu nigdy nie było figury, a dziś jest.
A syn na to zawołał:
— Tato! tato! co sie téż mamie zwidziało, że tu jakaś figura stoi, kiedy tu przecie niema żadnej figury.
A ojciec mówi:
— E! bo ta matka czasem choruje na głowe, to sie jéj tak zwiduje.
A ona widziała figure kamienną Matki Boskiéj nad samą wodą na brzegu. Na to nadeszła jedna kobiéta ze wsi, miała na szyi wielkie korale, szła także na kupno do miasta. I ta kobiéta mówi do tego kowala:
— Widzicie, kumotrze! skądsi sie tu wziena figura Matki Boskiéj?
Kowal sie obejrzał i to samo ujrzał. Pokazywał synowi, ale syn nic nie widział. Wsiedli na łódke i ruszyli na środek. Jak już byli na środku rzéki, tak nagle nadleciał okropny kruch lodu, gruchnął w łódke, łódka sie przewróciła do góry dnem, i wszyscy potonęli. Tylko kowal był przyciśnięty z jednej i z drugiej strony kruchami lodu. Jak go znaleźli, miał oczy otwarte i usta na ościéż. Widać chciał wołać o pomoc, ale że był bardzo ściśnięty i nie mógł. Powiadają, że ta figura to była śmierć, bo śmierć sie czasem zamieni we figure, albo téż w słup, co droge wskazuje.“
Śmierć mieszka na cmętarzu. Na każdym cmętarzu jest jedna śmierć. Najczęściej ją też tam widują, jak stoi pod starym jakim drzewem lub siedzi pomiędzy grobami. Nieraz widziano ją na dzwonnicy kościelnej.
Jedna kobieta opowiadała:
„Jakem była w Niepołomicach, mieszkaliśmy zaraz przy kościele. Okno z piérwszéj izby wychodziło na dzwonnice kościelną. U góry na téj dzwonnicy były dzwony, a na dole była trupiarnia. Raz siedzieliśmy późno w noc, lampa sie nie świéciła, tylko sie paliły szczypy na kominie. Przyszedł do nas stróż nocny, jak zawsze, na pogawędkę i zaczął opowiadać, że piekarz Bochen jest bardzo chory. — „Kto wié, czy jutro nie umrze!” Miesiąc świécił na niebie, okna były otwarte, bo było ciepło — bo to jakoś w lipcu było — jedna z dziewcząt wychyliła głowe do ogródka, nagle odskoczyła od okna i zawołała:
— Patrzcie ino! patrzcie ino! jak ze dzwonnicy jaká kobiéta złazi po murze!
Wszyscy powychylali głowy oknem do ogródka i patrzyli sie, co to jest. To była kobiéta bardzo wysoka w okropnie długiéj koszuli, tak, że jéj nóg nie było widać, włosy miała jasne, rozpuszczone, bardzo długie, i trzymała w ręce laseczke. Złaziła po murze pomalutku, a trzymała sie muru jedną ręką — ręce miała okropnie długie a białe jak śniég! Twarzy nie można było widzieć, bo miała osłonioną włosami. Zaraześmy poznali, że to jest śmierć. Jeszcze Mikołaj, stróż nocny, chciał na to wołać, jak zeszło z wieży:
— Jaguś! Jaguś! po kogóż ta idziesz?
Ale my mu nie dali, bo my myśleli, że to jest dusza którego z tych umarłych, co w trupiarni leżeli. Jak to zeszło z wieży, tak szło prosto ku plebanji, ale tak prędziutko, jak koléj, i tak równiutko, że sie zdawało, że papiérek leci w powietrzu. Przeszło przez ogród plebański, przeskoczyło przez mur, a Mikołaj prędko wyleciał z domu i poleciał patrzéć, gdzie téż to pódzie. Obszedł naokoło przez rynek koło kościoła i widział, jak to stało u piekarza za oknem (bo piekarz mieszkał zaraz za kościołem). Przyszedł do domu i opowiadał, że to stoi u piekarza za oknem.
Na drugi dzień rano już słychać było, że piekarz (Bochen) umarł.”
Na cmętarzu siedzieć ma śmierć podobno przykazane od Boga. Czuwa tu ona nad śpiącemi w mogiłach, strzeże ciszy cmętarnej. Dlatego bardzo nierada, gdy ludzie, zwłaszcza w niewłaściwą porę, tę ciszę zakłócają. Jednej babie przydarzyło się, że ją spędziła z mogiły i wyrzuciła za mur cmętarny.
„Téj babie umarł syn, rok minął na Wszystkich Świętych. W dzień Zaduszny nakupiła świéczek, żeby mu je na grobie zaświécić, i okropnie sie ze żalu upiła. Wieczór poszła na cmętarz, płakała i śpiéwała temu synowi na grobie. Nareszcie usnęła — i śpi. Przez sen widzi, że cosi przyszło do niéj, okropnie wysokiego, białego, ręce miało naprzód wyciągnięte, i tak się do niéj odezwało:
— Idź stąd! bo tu jest miejsce dla śpiących, nie dla żyjących.
Ona se nic z tego nie robiła, tylko daléj śpi. Nie wyszło pół godziny, to znów do niéj przychodzi, już złe, i woła:
— Idź stąd! tu jest miejsce dla śpiących, nie dla żyjących!
Ona se jeszcze nic z tego nie robiła i spała daléj.
Przyszło trzeci raz i zawołało:
— Czy pójdziesz stąd, czy nie?!
I okropnie ją palło (zam. palnęło) za plecy. Ona sie okropnie przelękła, zerwała się na równe nogi — i w tej chwili sie znalazła za murem cmętarnym, bo ją to za mur wyrzuciło. Jak prędko leciała, tak ją to jeszcze prędzéj goniło. Jak przyleciała do domu — jak sie położyła na łóżko, tak żyła jeszcze trzy dni i umarła. A w tém miejscu, gdzie ją to uderzyło, to miała ciągle zimne. Ona sama mówiła, że ten strach, to była śmierć.[6]“
„Jeden Szwab na krakowskim cmętarzu rozmawiał ze śmiercią. W Zaduszny dzień poszedł na grób swojéj żony, ale sie przódy dobrze upił. Usiadł sobie na grobie żony i dumał. Nagle podniósł głowę i pokazując na poblizką mogiłę, na któréj rosła płacząca brzózka, zaczął mówić:
— Kostuś! tyś Polka, ja Szwab, to mie jeszcze nie bierz! bo po mnie przyjdzie Szwabka, a ja chce jeszcze żyć i modlić sie za swoją żoną serdecznie do Boga... O!... o!... widzicie ją! widzicie ją! w jedwabnéj sukni z ogonem... ucieka... tu, tu, tu... o! już tam!..”
Ale nikt z otaczających nic nie widział, śmiano się więc z pijaka, któremu śmierć się „zwidziała.“[6]
Są tacy, co powiadają, że śmierć mieszka u wrót czyśćca. Jak kto umrze, to go śmierć prowadzi do czyśćca. Jeżeli zaś ma umrzeć taki człowiek, który po śmierci ma iść do piekła, to go śmierć tylko zadusi, utnie mu głowę kosą[13], i tak go zostawi, aż djabeł przyjdzie i weźmie go sobie[6].
Choroba, to pierwszy, jak mówi powiastka, a w rzeczywistości często pierwszy i ostatni poseł śmierci. Do łoża złożonego chorobą człowieka zbliża się śmierć powoli, cicho, uroczyście... Chory ją widzi, drży z bojaźni, albo ze spokojem w nią patrzy. Gdzie stanie ta straszna postać? czy u nóg, czy u głowy chorego?...
„Jak śmierć stoi w nogak, to chory wyzdrowieje, a jak w głowak, to umrze,“ powiadają Zabrzeziacy[14].
Inaczej sądzą w Krakowskim. „Jak ktoś kona i nie może skonać, to wtedy obracają łóżko: tu gdzie nogi, dają głowę. Bo śmierć jak stanie w nogach, to człowiek nie może prędko skończyć życia i długo kona, a śmierć nie może przejść do głów, tylko tam musi stać, gdzie jéj Pan Bóg każe. Jak obrócą łóżko w ten sposób, to ten człowiek zaraz skona. On jak kona, a śmierć stoi w nogach, to ją widzi i przez to skonać nie może.”
Kto często śmierć wspomina, tego ona sie boi, nawet się koło niego nie przesunie i nigdy mu się nie pokaże.
„Kto sie śmieje do pęku i nie może sie wstrzymać, niech sobie wspomni na śmierć, w téj chwili go śmiéch opuści”[6].
- ↑ Śmierć rozmaicie nazywają: Kostusia, Prusáczka, Jagusia (Krakowskie), Baśka (Sosnowice pod Kalwarją Zebrzydowską).
- ↑ Czarna Wieś pod Krakowem.
- ↑ Tak nazywają figlarnie djabła.
- ↑ Krakowskie przedmieścia.
- ↑ Nieboszczyk jej mąż.
- ↑ 6,0 6,1 6,2 6,3 6,4 6,5 Czarna Wieś.
- ↑ Wieś między Krakowem a Bielanami.
- ↑ Zjawił się, wziął się.
- ↑ W drugim czy trzecim roku życiu, z powodu nieuwagi służącej, upadł plecami ze stołu na cebrzyk i potłukł się, skutkiem czego wyrósł mu okropny garb z przodu i z tyłu. Nie mówił i zębów nie miał.
- ↑ Upił się.
- ↑ Pod Bochnią.
- ↑ Druga część Ujścia za rzeką Rabą.
- ↑ Dziewuchy w Sosnowicach (pod Kalwarją Zebrzydowską) coś sobie opowiadały: z rozmowy ich dosłyszałem słowa Kasi Chrostkówny:
— Jak nogi zimne, to juz Baśka (śmierć) przychodzi, kosą wywijá...
— Cóż to, śmierć ma kosę? — spytałem umyślnie.
— Przecie ją nawet na obrazach z kosą malują. Jak przydzie po kogo, to mu kosą łeb utnie.
A ja na to:
— A przecież żaden umarły nie ma głowy uciętej.
— Choć on ta ni má, ale mu zawse spádá — odpowiedziała dowcipnie dziewucha. - ↑ Powszechne mniemanie.