Święta jałmużna
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Humor sowiecki |
Pochodzenie | Bibljoteka Humoru |
Redaktor | Julian Tuwim |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edmund Krüger |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Długi korowód sani podskakiwał na wybojach. Jechały do miasta, na targ. Na jadących na przedzie saniach siedziała baba, zawinięta w wielką puchową chustkę. Była w nią tak opatulona, że siedziała, jak kukła, i nie mogła nawet obejrzeć się, gdy wołano na nią z jadących w tyle sani.
— Hej, ciotka, ciotka, zatrzymaj się na chwilę — wołała z tyłu druga, jadąca z chłopcem, który klęcząc w saniach, szarpał lejce i popędzał batem szkapinę, kręcącą się na wszystkie strony, i obawiającą się wejść w głęboki śnieg, ażeby wyminąć przednie sanie.
Baba w chustce puchowej, nie oglądając, zatrzymała się. Tylne sanie poczęły ją mijać.
— O — o, matko moja, Stiepanowna, to ty, znaczy się? — spytała baba z tylnych sani, która prócz wielkiej chusty miała czoło zawiązane przed wiatrem białą chusteczką, złożoną parokrotnie.
— Ja matuszka...
— Fied’ka, jedź, a ja do Stiepanowny się przesiądę, — rzekła baba z tylnych sani. Porwała z sani jakiś węzełek, dopędziła biegiem sanie i wwaliwszy
się na nie, podgięła pod siebie kożuszek i usiadła na piętach...
— Wieziesz na sprzedaż? — spytała ta, co przysiadła się, macając ręką leżący w saniach woreczek.
— Nie, dziedziczce wiozę kawałeczek razowca w gościńcu...
— Co, tak źle żyje?
— Oj — oj, nie daj Boże, jak źle. Pani delikatna, jak ździebełko słomy; przedtem roboty żadnej nie znała, a teraz w piecu sama pali, garnki sama dźwiga. Przyjechałam do niej na Zwiastowanie, jak spojrzałam na nią, serdeczną, tak łzy w oczach stanęły. Chcę jej powiedzieć — słowa wymówić nie mogę...
— A wy co, gromiliście, czy co, swoją.
— Gromiliśmy — matuszko. Do szczętu, można powiedzieć, ją roznieśli. Jakie tam dobro połamali, jakie zabrali. Ja tę chustkę zdołałam tylko porwać. Tylko tyle wszystkiego dobra jej, gołąbki, mam u siebie. A i to wzięłam, ażeby się złym ludziom nie dostało. No, jeszcze przedtem, gdy sama dawała...
— Nie odmawiała?...
— Oh, jaka była, królowa nasza — przychodź i proś, co chcesz. Niczego nie odmawiała — rzekła baba w chustce puchowej i nawet zwróciła się w stronę towarzyszki.
— Ot’ i ja również wiozę swojej. Także rabowali. Lecz my, trzeba przyznać, mimo to skorzystaliśmy dobrze.
— Nogi młodsze. A gdzie ja tam na moich? — rzekła baba w puchowej chustce.
— Tak, chociaż rwałam, nie patrząc, co w ręce wpadło, a mimo to dobre rzeczy mi się dostały. Ot pod sukmaną mam jej lisie futro. Też dobry człowiek. W innych miejscowościach — zwierzęta, nie podejdziesz. A tu, nieraz przyjdziesz, a ona zaraz: „Napij się herbatki, Iwanowna”. Wciąż herbatą mnie poiła. Zaczęłam się teraz wybierać do miasta i tak serce moje za nią zatęskniło, za paniusią moją,
że mocy brak...
— I nie mów nawet, sama z początku przez trzy noce oczu nie zamknęłam...
— Tak... zatęskniło serce, wezmę, myślę, podarunek dla niej. A ona, jak zobaczyła ten węzełek, aż zapłakała. A ja też. Potem długo, długo, patrzała na nas ze starym, i mówi — zupełnie jakby sama do siebie: „Coście wy, mówi, w końcu, za ludzie?” A sama ręką za głowę się trzyma.
— A wasi, sonińscy — mówię: matuszka, cóż, nie poznałaś?... — i nawet przestraszyłam się: myślę, czy czasem nie zwarjowała.
Sanie wjechały w miasto. Poczęły mijać płoty, zabite deskami sklepy, latarnie, zakątki.
— Gołąbko, potrzymaj lejce — rzekła baba w chustce puchowej. Spiesznie rozwiązała chustkę i wsunęła ją pod siedzenie. Porwała potem węzełek i kłusem pobiegła przez furtkę.
W dziesięć minut potem wróciła. Oczy miała zapłakane.
— No, co ? — spytała baba w bielutkiej chusteczce, oddając jej lejce i z niepokojem patrząc na nią.
— Poprostu sił brak patrzeć na takie życie — odpowiedziała wracająca, płacząc i wycierając nos w rożek chustki, którą była obwiązana: drwa sama rąbie. Pytam na dworze, gdzie jest pani, Aleksiejewna. A to ona sama jest. Niepoznałam: marną, podartą chuściną okryta, w chłopskich buciarach... Jakiem też zobaczyła ją, zaraz się rozpłakałam.
A kiedy odjechały na pewną odległość od domu, wyciągnęła z pod siedzenia chustkę i otuliła się w nią.
— Poszłyśmy potem do niej, do komórki, dzieciakom, jak zobaczyły razowiec, zaraz ślepki rozgorzały. I rzuciły się do mnie, zupełnie jakby druga matka przyszła. Ukrajała im po kawałku, a sama usiadła naprzeciwko mnie, oparła na ramieniu mojem i rozpłakała się...
— Widzisz? — mówi.
— Widzę — mówię, śliczności ty moje biedne, moja złocista. No, ot do czego... Panie...
Opowiadająca zamilkła, łykając łzy i odwróciwszy się. — Jaki grzech, jaki grzech... I skąd taka kara, Panie...
— Bóg ją wie.
— A cóż to, dom jej również rozgrabili?...
— Wszystko, na czysto — odpowiedziała baba w puchowej chustce, nachylając się i z płaczu wycierając nos przez drabki sanek.
— Gołąbko, zatrzymaj się koło tego bielutkiego domku — rzekła towarzyszka podróży, i zaczęła spiesznie ściągać z siebie kaftan, a potem futro lisie. Pozostała w podartym kożuszku i, schwytawszy węzełek, również pobiegła do furtki.
Baba w chustce puchowej pozostała, oczekując na nią, i przyglądała się lisiemu futru. Po pięciu minutach ta wróciła, obcierając rękawem resztę łez.
— No, jak tam?...
Baba w białej chusteczce w milczeniu tylko machnęła ręką.
— I ona płacze, i ja płaczę! No, poprostu, jakby siostrę zobaczyła. Tylko powiedziałam jej: Mateczko!... Cierpiętnico moja... — A tu łzami oczy zaszły i słowa wymówić nie mogę...
— O Panie, Ojcze, Mikoło miłosierny — rzekła, wzdychając głęboko, baba w chustce puchowej: i skąd taka kara?...
Obie zamyśliły się i długo milczały...