Nieśmiały chłopiec
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Humor sowiecki |
Pochodzenie | Bibljoteka Humoru |
Redaktor | Julian Tuwim |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edmund Krüger |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
PANTELEJMON ROMANOW
Przy sklepie z oknami rozbitemi i zabitemi deskami, panował ścisk.
Oczekujący na ulicy ludzie, w sukiennych, własnego wyrobu trzewikach, z płóciennymi workami na plecach, dreptali z zimna na miejscu i za każdym razem zwracali głowy w stronę drzwi wejściowych, gdy ktokolwiek wychodził stamtąd z zawiniątkiem. Niektórzy uchylali drzwi i zaglądali do sklepu. Lecz stojący przy drzwiach osobnik w fartuchu naciskał natychmiast drzwiami wsuwającą się głowę i wypierał ją z powrotem.
— Co, wydali? — dopytywano się wychodzących ze sklepu.
— Nie wiem, matuszka, nic nie rozumiem — rzekła staruszka lat około siedemdziesięciu i zaczęła rozwijać papier.
— A czego ci było potrzeba?...
— Koszulę dla starego i czapkę, a oni, widzisz, pieluchy na coś mi dali i haczyki...
— Z pieluchami to się troszkę spóźnili — rzekł jakiś robotnik: ile masz lat?...
— Od samego świtu stałam...
— I ludzie są niezadowoleni — rzekł znów robotnik: czegóż ty jeszcze chcesz, co nie potrzeba, to i dają, i wciąż ci mało... Przytem jeszcze z pierwszych rąk dostajesz.
— Tak, byle tylko językiem trzepać...
— A ile wszystkiego było — zauważyła starsza kobieta: ubrań gotowych, futer wszelakich, dla całego świata by wystarczyło.
— A tu w pierwszym roku wszystko przehandlowali, tak że prócz haczyków i pieluszek nic więcej niema.
— A gdzie się to wszystko podziało — przemówiła druga staruszka, z przyczepioną do palta kartką na towar.
— Gdzie, wiadomo gdzie... Żeby to ludzie uczciwi byli...
— Kontrolera by postawili, kiedy tacy złodzieje...
— A ktoby pilnował kontrolera?...
— Żeby to ludzie uczciwi byli, rozdzielili by wszystko po bożemu, starczyło by na dziesięć lat — siedź sobie na piecu i jedz pierogi...
— Drew dużo wyjdzie — rzekł robotnik: nie napalisz...
— Jakie to sumienie jednak mieć trzeba, ażeby kraść w takich czasach...
— Teraz tylko kraść — rzekł jakiś młodzieniec.
— Ot, oni wszyscy tacy.
— Nie, na mnie Bóg łaskaw — rzekła staruszka: syneczka mam, to, można powiedzieć, nic do rąki jego się nie przykleiło...
— Tacy to rzadkość...
— Choć ciężko żyć, lecz cóż robić, za to sumienie czyste...
— A ot mamy obok sąsiadów — rzekła tęga kobieta: mąż w składzie służy, to poprostu do wierzchu kufry naładowali...
— Dobrze żyją?...
— Dobrze. Wszystko mają: i mąkę białą, i cukier...
— Tak... ma się rozumieć, jeżeli trafił na dobre miejsce, to i grabi...
— Teraz inaczej nawet nie można — rzekła tęga kobieta: jak ty nie weźmiesz, to inni ukradną...
— Prawda, prawda — odezwało się kilka głosów: dlatego i kradniesz, że wokoło są złodzieje, uczciwego człowieka z latarnią nie znajdziesz...
— Nie, ot mój, dzięki Bogu — rzekła staruszka.
— Wchodzić! pięć osób! — zawołał osobnik, otwierając drzwi: gdzie leziesz, powiedziano pięć.
— Ja tak z brzeżka tylko, bo mi nogi bardzo
zmarzły...
— W domu rozgrzejesz.
— Patrzcie, komenderuje. Dobrze mu w cieple. A ty po najmniejsze głupstwo stój na mrozie.
— Dostał się na dobre miejsce i więcej mu już nie potrzeba...
— Widzisz, i wojłokowe buty ma, i kożuch...
— Ot, żeby się tak na takie miejsce dostać — westchnął młodzieniec.
— To też zależy jaki człowiek — zauważyła staruszka: ot, mój synek służy w urzędzie... wymówić tylko jakoś nie mogę. To tam na składzie i odzież wszelaka, i lekarstwa...
— A pocóż ty tu stoisz?...
— A już on jest bardzo sumienny... Wokoło niego, można powiedzieć, stosy różnego dobra i inni, nie bój się, ale obydwiema rękami ciągną, a on wciąż się krępuje...
— Komunista, czy co?...
— Nie, Bóg łaskaw, a taki nieśmiały bardzo...
— Tylko miejsce napróźno zajmuje — rzekł, spluwając, młodzieniec.
— Ot, i matka tu stoi na mrozie...
— A tam, patrz, pieluszki jej wydadzą — rzekł
robotnik.
— Ja też i sama tak, wszak nie mówię, ażeby zuchwale, a tak, żeby choć to, co konieczne. Od tego skarb nie zubożeje...
— Wiadoma rzecz, jeżeli jeden człowiek weźmie, czy to tam dużo ubędzie... Inna rzecz, znów, jeżeli już bez miary ciągnąć zacząć — rzekła tęga kobieta: mam siostrzeńca w aptece, to zawsze jakieśkolwiek tam proszki przyniesie... Choć wszystkie te rzeczy są niezbyt odpowiednie, niekiedy to przywlecze jakąś butelkę, że nawet do czego użyć — dalibóg, nie wiesz...
— Teraz się wszystko przyda. — To-to-to, kto śmielszy a bardziej gospodarny, to o domu pamięta — rzekła staruszka: a matce lżej...
— Jakżeż można — miejsce, trzeba przyznać, parszywe, apteka — jednem słowem, a my same proszki za dwa pudy chleba wymieniliśmy.
— Mądry człowiek i na złem miejscu dobry obrót zrobi — rzekł były handlarz.
Staruszka westchnęła, potem, po chwili milczenia, rzekła:
— Tak. Niekiedy leżysz sobie w nocy i myślisz: Królowo Niebieska, Matko nasza, za coś ty ukarała i na stare lata mordować się każesz. Inni Boga proszą, ażeby na takie miejsce się dostać, a tu i miejsce akurat takie, i wciąż nic niema. Inny w biurze przy kartkach się kręci, i to, widzicie tylko jedno wie: jak mąkę do domu staszczyć...
— Są też tacy. Głowy pracują zdrowo — rzekł były handlarz: dlatego, że od maleńkości do interesów przyuczone. Niejeden ledwie z pieluch wyszedł, a już patrzy, jakby skombinować interes, lub też gdziebądź rękę zapuścić...
— Wszak to teraz tylko by żyć, smutków nie znać, a ja od samego rana w ogonku sterczę po palto dla niego...
— Palto, to dobrze.
— Cóż po palcie, kiedy pod paltem nic zupełnie niema.
— Lżej będzie — rzekł robotnik, wycierając nos na stronie.
— Dosyć żartów. Wybieraj lepiej na wacie i na zimę będzie dobre i wiosną nosić można. Bo inaczej — złakomisz się na futro, a na jesień niema co włożyć.
— Sama tak myślę.
— A cóż on tam nie mógł jakoś?...
— Jak to nie mógł... Ale pójść zbrakło odwagi.
— Coście dostali? — zawołano przy nich, gdy ze sklepu wyszła nowa partja.
— Co nie potrzeba, tośmy dostali — rzekł z niezadowoleniem wysoki mężczyzna: na dyspozycji wypisane palto futrzane, a tu dostajesz żakiet włóczkowy i haczyki na dodatek...
— Ot, temi haczykami, przeklęci, dokuczają. Wsuwają wszystkim, masz i wynoś się...
— Wchodzić, jeszcze pięć osób...
Staruszka, spostrzegłszy, że na nią kolej, pospieszyła się i przeżegnawszy się, z przestraszoną twarzą, znikła za drzwiami.
— Na wacie wybieraj! — zawołała za nią kobieta.
— Dlaczego to oni temi haczykami tak do reszty dławią, trzeci raz już je dostaję...
— Kto ich wie. Zdaje się, że zamieniają niemi coś innego.
— Jak przygotują coś do wydawania, to już pędzą z tem bez przerwy, dopóki wszystko nie wyjdzie.
— Ach, gołąbko gorzka. I jakie to haczyki! na miłość Chrystusa, zardzewiałe, żelazne...
— Skąd takie wykopali... I dla takiego skarbu stój pięć godzin. Gdzie się te wszystkie dobre rzeczy podziały?
— A ot, moi sąsiedzi nie będą stać po pięć godzin — rzekła tęga kobieta: w tych dniach przyniósł kawałek sukna, a w nim dwadzieścia pięć arszynów...
— Wszak są takie miejsca, trafiają ludzie...
— Tak, mają szczęście...
— Mądry człowiek zawsze ma szczęście — rzekł były handlarz: a ot taki dureń, jak tej staruszki, co po palto poszła, to takiego gdzie nie postawisz, sensu i pożytku z niego nie będzie...
— Staruszka idzie. Dzięki Bogu, nie zatrzymują. Na wacie wzięłaś?...
— Na wacie... Powłoczki dali i haczyki wzamian... Ot ukarał Pan Bóg dzieckiem. U wszystkich ludzi, są jak ludzie, a ten potwór jakiś przeklęty. Oj, przyjdę, wsunę mu w pysk te haczyki... Przebacz Panie, grzechy moje...