Światło, które zagasło/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Światło, które zagasło
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. The Light That Failed
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.

— Któż tam posuwa się wciąż za mym tropem?
— To wróg! uderzyć musisz weń, mój panie!
— Wżdyć mnie dogoni, choć pomknę galopem!
— Patrz, oto czarnej nocy cień, mój panie!
— Więc hajże! konia na wroga zawróćmy!
— On padł i został wtyle już, mój panie.
— Prędko gęstnieją mroków czarne oćmy!
— Ty zmagasz się z ostatkiem zórz, mój panie!
(Bitwa u Brodu Heriota.)

Niema co mówić, rozkoszne życie! — mówił Dick w kilka dni później. — Torp wyjechał; Bessie mnie nienawidzi; pomysł Melancholji nie chce mi przyjść do głowy; listy Maisie krótkie i urywkowe; przy tem zdaje się mi, że czuję się źle... Binkie, czemu to przypisać u człowieka tak częste bóle głowy i miganie ciemnych płatków przed oczyma? Czy powinniśmy zażyć pigułek na uśmierzenie wątroby?
Dick dopiero przed chwilą miał gwałtowne zajście z Bessie. Dziewczyna już chyba po raz pięćdziesiąty czyniła mu wymówki za to, że wyprawił Torpenhowa. Wyrażała w słowach całą swą nienawiść do Dicka i dawała mu odczuć, że przesiaduje tu jedynie dla pobieranych odeń pieniędzy.
— ... A pan Torpenhow jest dziesięć razy lepszy od pana — zakończyła swe wywody.
— To prawda. Dlatego też stąd odjechał. Ja byłbym został i zalecał się do ciebie.
Dziewczyna podparła dłonią podbródek i siedziała tak, patrząc z podełba na malarza.
— Do mnie!... Chciałabym pana dostać w swe ręce! Gdybym się nie bała, że mnie powieszą, dawnobym pana. zabiła. Tak, zrobiłabym to! Czy pan mi nie wierzy?
Dick uśmiechnął się posępnie. Niezbyt to miło obcować z pomysłem, który ani razu nie może się ukształtować, z foxterierem, który nie umie mówić, i z kobietą, która mówi za wiele. Byłby jej odpowiedział, ale w tej chwili kędyś z kąta pracowni podniosła się jakaś zasłona, jak gdyby z najzwiewniejszego muślinu. Przetarł oczy, ale siwa mgła nie ustępowała.
— Musi to być przykra jakaś dokuczliwa niedyspozycja... Binkie, pójdziemy do lekarza. Nie możemy pozwalać, by coś brzydkiego padło na nasze oczy, bo przecież niemi zarabiamy na chleb codzienny... a także i na kostki z ochłapem baraniny dla małych piesków!
Udał się więc do doktora, praktykującego zdawna w tych stronach; był to staruszek siwy jak gołąb, a miły w obejściu. Nie przerywał zwierzeń Dicka, póki ten nie zaczął mu opisywać szarej błonki, jaka przesłoniła mu oczy w pracowni.
— Każdy z nas, mój drogi panie, od czasu do czasu potrzebuje nadłatania i naprawy — zaświergotał. — Jak okręt, mój drogi panie... zupełnie jak okręt. Czasami w nieporządku jest kadłub, a wtedy idziemy do chirurga; czasem liny, a wtedy ja udzielam porady; czasami zepsuje się maszyneria, a wtedy idziemy do specjalisty od chorób umysłowych; niekiedy zaś czatownik na pomoście bywa już utrudzony, a wtedy zasięgamy zdania okulisty. Wszystkim nam od czasu do czasu potrzeba drobnego załatania lub naprawy. W każdym razie niech się pan zwróci do okulisty.
Dick wyszukał okulistę — najlepszego, jakiego znaleźć można było w Londynie. Był pewny, że lekarz przedmiejski nie zna się wcale na rzeczy, a pewniejszy był jeszcze, że Maisie wyśmiałaby go, gdyby mu kazano nosić okulary.
— Za długo lekceważyłem sobie przestrogi mości pana żołądka; stąd to poszły owe płatki przed oczyma, Binkie! Widzę przecie tak doskonale, jak zawsze.
Gdy wszedł w ciemną sień, wiodącą do mieszkania doktora, hrymnął w niego całem swem ciałem jakiś człowiek i wypadł na ulicę. Dick przyjrzał się jego twarzy.
— To typ publicysty. Ten sam układ czoła, co u Torpa. Wygląda na bardzo przygnębionego. Zapewne usłyszał coś co nie w smak mu poszło.
Na tę myśl zjawiła się w sercu Dicka niezwykła trwoga, tak iż ledwo śmiał oddychać, wchodząc do poczekalni doktora, ozdobionej ciemno-zielonemi tapetami, szeregiem ciężko rzeźbionych foteli i garścią barwnych oleodruków, rozwieszonych na ścianie. Wśród nich poznał reprodukcję jednego ze swych szkiców.
Czekało tu już wielu ludzi, więc na Dicka nierychło miała przyjść kolej. Oko jego spoczęło na książce, malowanej jaskrawo na kolor czerwony i złoty — był to zbiorek kolend. Do tego okulisty zachodziły nieraz i małe dzieci, którym potrzeba było nieco okazalszej rozrywki.
— Co za bohomazy! — mówił Dick, przyciągając książkę do siebie. — Z anatomji aniołów wnoszę, że to wytwór niemiecki.
Otworzył odruchowo książkę — i oto przed oczyma zemknął mu się wierszyk, wybity czerwonemi czcionkami:

Wkrótce wieść inna niezmierną radość
W sercu Maryi odnawia,
Gdy Syn jej miły, Pan Jezus Chrystus,
Ślepego człeka uzdrawia.

Uzdrawiał ślepych Pan nasz łaskawy:
Prośmy-ż u Niego opieki!
Niech będzie chwała Ojcu, Synowi
Oraz Duchowi na wieki!

Czytał i odczytywał ten wiersz, póki jego kolej nie nadeszła. Doktór kazał mu usiąść w fotelu i pochylił się nad nim. Na blask światełka, wpuszczonego przez mikroskop w źrenicę, Dick aż się wzdrygnął. Ręka doktora natknęła się na bliznę, jaka pozostała Dickowi od cięcia szablą w głowę... Dick wyjaśnił pokrótce przyczynę jej powstania. Gdy lekarz odjął światełko, Dick obaczył jego twarz i znów ogarnęła go trwoga. Doktór osnuł się w mgłę dziwnych słów. Dickowi udało się pochwycić wzmianki o „bliźnie, “ „kości czołowej,“ „nerwie wzrokowym,“ „nadzwyczajnej ostrożności“ i „unikaniu wszelkich niepokojów duchowych“.
— Jakaż djagnoza? — ozwał się napół przytomnie. — Z zawodu jestem malarzem i nie mam czasu do stracenia. Co pan sądzi o mnie?
Znów posypała się zamieć słów, ale tym razem łatwiej było dojść ich znaczenia.
— Czy może mi pan dać jakiego napoju?
Niejeden wyrok już ogłoszono w tym ciemnym pokoju, więc więźniowie często potrzebowali pocieszenia. Dick poczuł w ręce szklankę wódki.
— O ile potrafię zrozumieć — przemówił, odchrząkując po tym napitku, — pan to nazywasz uszkodzeniem nerwu wzrokowego, czy też czemś w tym rodzaju... a więc rzeczą beznadziejną. Jakiż jest termin ostateczny... o ile będę unikał wszelkiego przemęczenia i zgryzoty?
— Może rok jeden...
— Mocny Boże! A jeżeli nie będę się szanował?
— Doprawdy, nie umiem powiedzieć. Niepodobna dokładnie oznaczyć, jak ciężkie jest uszkodzenie, wywołane ciosem pałasza. Blizna jest już zastarzała, a przytem... pan powiadasz, że byłeś wystawiony na silne działanie słońca w pustyni?.. i wysilał pan oczy w delikatnym rysunku? Doprawdy, nie umiem odpowiedzieć na pańskie zapytanie.
— Proszę mi wybaczyć, ale spadło to na mnie tak nieoczekiwanie. Jeżeli pan pozwoli, posiedzę tu jeszcze przez chwilę... potem sobie pójdę. Bardzo wielką łaskę pan mi wyświadczył, mówiąc całą prawdę. Tak nieoczekiwanie, tak nieoczekiwanie! Dziękuję panu.
Dick wyszedł na ulicę, gdzie z całem uniesieniem radości przywitał go Binkie...
— Bardzo źle z nami, piesku! Tak źle, jak tylko może być najgorzej. Pójdziemy do parku, ażeby się nad tem zastanowić.
Zdążali w stronę drzewa, tak dobrze znanego Dickowi; doszedłszy tam, usiedli w zadumie, gdyż nogi malarza dygotały febrycznie, a zimny lęk aż cisnął go w dołku.
— Jakże to mogło przyjść bez ostrzeżeń? Spadło tak nagle, jak śmierć od kuli. To istna śmierć za życia, Binkie. Najdalej za rok, i to jeszcze w razie największej ostrożności, zostaniemy zamknięci w mrokach, bezdennych... i nie będziemy widzieli nikogo, ani nie doczekamy ziszczenia się żadnego z naszych pragnień, nawet choćbyśmy lat stu dożyli...
Binkie wesoło merdał ogonkiem.
— Binkie, musimy to rozważyć! Zobaczmy, jakie to uczucie być ślepym.
Dick zamknął oczy; pod powiekami jęły mu latać płomienne przecinki i młyńce ogniste. Atoli, gdy znów spojrzał w głąb parku, wzrok jego posiadał nadal dawną siłę. Widział wszystko doskonale i rozpoznawał każdy przedmiot, dopóki w ośrodkach gałek ocznych nie poczęły mu się przesuwać szeregi zwolna wirujących młyńców ognistych.
— Niedobrze z nami, mała psino! Chodźmy do domu. Gdybyż Torp już powrócił!
Ale Torpenhow bawił w Anglji południowej, zwiedzając doki okrętowe w towarzystwie Nilghai’ego. Listy jego były krótkie i pełne tajemniczości.
Dick nigdy od nikogo nie żądał, aby podzielał jego radości lub strapienia. W osamotnieniu pracowni, coraz to częściej przystrajanej błoną szarej gazy w jednym z kątów, tłumaczył sobie, że jeżeli jego przeznaczeniem była ślepota, tedy nawet wszyscy Torpenhow’owie z całego świata nie zdołają go uratować.
— Nie mogę przecie odwoływać go z przejażdżki, na to ażeby tkwił tutaj i rozczulał się nade mną. Muszę sam przebijać się przez te przypadłości! — mówił do siebie.
Leżał na sofie, zagryzając wąsa i usiłując wyobrazić sobie czarność nocnej ciemności. Naraz przypomniało mu się pewne osobliwsze zdarzenie z czasów pobytu w Sudanie.
Było to tak. Jakiś żołnierz został niemal wpół rozpłatany szeroką włócznią Araba. Przez chwilę nie czuł wcale bólu; dopiero rzuciwszy okiem na ziemię, obaczył, że uchodzi zeń krew żywotna. Ogłupiałe zdumienie na jego twarzy było tak niezmiernie pocieszne, że Dick i Torpenhow, jeszcze niestrudzeni i nienadszarpnięci walką o życie, wybuchnęli gromkim śmiechem; żołnierz chciał jakby im zawtórować, ale gdy wargi mu się rozchyliły baranim grymasem, nagłe schwyciła go katusza konania i biedak, rzężąc, zwalił się im pod stopy. Dick roześmiał się znowu, przypomniawszy sobie tę okropną scenę. Tak mu się wydała podobną do jego własnego losu!
— Mnie tylko pozostawiono nieco więcej czasu... — mówił, przechadzając się tam i z powrotem po pokoju, zrazu spokojnie, potem coraz to szybszym krokiem, przyspieszanym trwogą. Wydawało mu się, że jakiś czarny cień nie odstępuje go ani na krok i przynagla do posuwania się wciąż naprzód i naprzód... a przed oczyma wciąż mu się jeno przesuwały wirujące koła i latające centki.
— Trzeba zachować spokój, Binkie; musimy zachować spokój! — mówił głośno, ażeby dodać sobie otuchy. — To rzecz zgoła nieprzyjemna. Cóż teraz poczniemy? i Trzeba się wziąć do czegoś. Czasu pozostało nam niewiele. Dziś rano jeszczebym temu nie uwierzył, ale teraz to inna sprawa. Binkie, gdzie był Mojżesz, gdy świat zaległy ciemności?
Binkie uśmiechnął się od ucha do ucha, jak przystało na dobrze wychowanego foxteriera, ale nie podsunął żadnej myśli.
— „Gdyby mieć wolną drogę i niespieszną, twą skromność, Binkie, nie byłaby grzeszną... Ale za swemi plecami wciąż słyszę“...
Przetarł czoło, zroszone przykrym znojem.
— Cóż na to poradzę? Cóż na to poradzę? Myśli mi się rwą i nie mogę z niemi dojść do ładu, a przecie muszę coś począć, bo inaczej zwarjuję.
Zaczął znów coraz to prędzej przechadzać się po pokoju, zatrzymując się od czasu do czasu dla wydobycia zdawna porzuconych płócien lub starych szkicowników; odruchowo zwracał się do swych dzieł, jako do rzeczy, które nie mogły go zawieść.
— Z ciebie już nic nie będzie... z ciebie nic nie będzie — powtarzał sobie po każdych oględzinach. — Trzeba dać spokój żołnierzom; nie mogę ich malować. Wszak nagła śmierć czyjaś aż nazbyt blisko nas dotyka... to zaś jest dla mnie jednocześnie i walką i morderstwem.
Dzień dogasał, a Dickowi się zdało, że to niepostrzeżenie nawiedził go półmrok ślepoty.
— Boże wszechmocny! — zawołał z rozpaczą, — wspieraj mnie przez czas tego strasznego oczekiwania, a nie będę się skarżył, gdy nadejdzie chwila kary! Cóż mam czynić teraz, nim światło precz odejdzie?
Nie było odpowiedzi. Dick zatrzymał się na chwilę, póki w pewnej mierze nie odzyskał panowania nad sobą. Ręce mu się trzęsły, choć szczycił się ich niewzruszoną pewnością; czuł, iż drżały mu wargi i pot sączył mu się po twarzy.
Niby w potrzasku, przytrzymywała go trwoga, a jednocześnie gnała go żądza, by natychmiast przystąpić do roboty i wykonać zamierzone dzieło; do szaleństwa doprowadzała go uporczywość mózgu, który nie umiał się zdobyć na nic, jak tylko na ustawiczne powtarzanie sobie wiadomości o zbliżającej się ślepocie.
— Co za upokarzające widowisko! — myślał; — dobrze, że Torp wyjechał i tego nie widzi! Doktór powiedział, że winienem unikać wzruszeń duchowych. Chodź-no tu Binkie, niech-no się z tobą popieszczę!
Piesek warknął głośno, bo Dick omal tchu z niego nie wydusił swą pieszczotą. Potem posłyszał w półmroku głos ludzkiej przemowy i wiedziony psim instynktem pojął, iż niebezpieczeństwo już minęło.
— Allah jest łaskaw, Binkie. Nie tak łaskawy, jakbyśmy sobie życzyć mogli, ale o tem później będziemy rozprawiać. Zdaje mi się, że już znalazłem jakiś sposób wyjścia. Wszystkie te studja głowy Bessie były licha warte, a przytem o mało co nie przyniosły wielkiej biedy twojemu panu. Teraz dopiero jasno zaświtał mi w głowie pomysł Melancholji... tej „Melancholji, której ludzki rozum nie dosięga.“ Ta głowa musi mieć rysy Maisie, bo Maisie jest już dla mnie niedosiężona... ale i rysy Bess bo i ona wie dobrze, co to Melancholja, choć sobie z tego nie zdaje sprawy. Twarz tę przybiorę w odpowiedni wyraz, a wszystko uwieńczę śmiechem... to już dodam od siebie. Czy ma to być przelotny chichot, czy złośliwe skrzywienie ust? Nie, twarz ta powinna wprost z płótna zanosić się śmiechem, a każdy człowiek, czy to mężczyzna, czy kobieta, ktokolwiek tylko w życiu swem zaznał zgryzoty, będzie... jak to powiada ów wiersz:

„Rozumiał tę przemowę i czuł w sobie odruch
Sprzymierzenia we wszelkim nieszczęśliwym boju...“

„We wszelkim nieszczęśliwym boju?’ — Lepiej to, niż malować li w tym celu, aby zrobić na złość Maisie. Teraz mogę obraz ten namalować, bo noszę go w duszy. Binkie, mam ochotę podnieść cię za ogon do góry. To będzie mi wróżbą. Chodź-no tu, piesku.
Binkie zawisnął przez chwilę łbem na dół w powietrzu, ale ani nie zawarczał!
— Wolałbym trzymać świnkę morską... ale dzielny z ciebie piesek, Binkie: nie warczysz, gdy cię wieszają. To dobra wróżba!
Binkie powrócił na swój fotel, a ilekroć zerknął stamtąd okiem, widział, jak pan jego przechadzał się po pokoju, zacierał ręce i parskał śmiechem...
Tej nocy Dick napisał do Maisie list, pełen najczulszej troskliwości o jej zdrowie, zato prawie bez wzmianek o samym sobie, — i roił o mającej się narodzić Melanolji. Do samego rana nie postało mu w pamięci, że w bliskiej przyszłości może mu się cokolwiek przydarzyć.
Wziął się do roboty, zlekka pogwizdując. Ogarnęła go czysta i jasna radość twórcza — która nienazbyt często nawiedza człowieka, żeby nie poczytał się za równego z Bóstwem i przeto nie wzbraniał się umrzeć w oznaczonym czasie. Zapomniał o Maisie, o Torpenhowie, o Binkiem, łaszącym mu się u nóg; nie zapominał tylko o Bessie, którą — i tak już rozjątrzoną — podniecał do szalonej zaciekłości, byle mógł przyglądać się błyskom tlejącym w jej oczach. Bez pohamowania zatapiał się w swem dziele, nie myśląc o klątwie, która nań spaść miała; był opętany swym pomysłem i sprawy tego świata były mu zgoła obojętne.
— Pan dziś zadowolony! — zauważyła Bessie.
Dick, podniósłszy malsztok, zatoczył nim jakieś czarnoksięskie koła i udał się do kredensu, by sobie golnąć kieliszek wódki. Wieczorem, gdy całodzienne podniecenie przeminęło, udał się znów do kredensu, a po kilku takich odwiedzinach doszedł do przekonania, że okulista go okłamał, skoro on, Dick, widzi wszystko doskonale. Przechodziło mu nawet przez głowę, że uściele gniazdko rodzinne dla Maisie i że ona — wolą, czy niewolą — musi zostać jego żoną!
Nazajutrz fanaberje te wywietrzały mu z głowy, ale na pociechę został jeszcze kredens — i wszystko, co stało na jego półkach. Dick znów wziął się do roboty. W oczach znów mu się jawiły kreski, centki i plamy, póki nie zajrzał do kredensu, poczem już Melancholja zarówno na płótnie, jak i w wyobraźni malarza rysowała się coraz ponętniej. Doznawał rozkosznego uczucia nieodpowiedzialności, jakiego doświadczają ci, którzy, chodząc pośród swych bliźnich, wiedzą, iż pisany im jest śmiertelny wyrok, i wiodą życie hulaszcze, uważając, że lęk jest tylko niepotrzebną stratą pozostawionych im niedługich chwil żywota.
Dnie upływały jednostajnie bez ważniejszych wydarzeń. Bessie przychodziła zawsze punktualnie, a choć głos jej (tak się Dickowi zdawało) rozbrzmiewał z oddali, to twarz jej zawsze była bardzo blisko. Obraz Melancholji ożywiał się na płótnie, coraz to bardziej upodabniając się do kobiety, która zaznała wszelkich utrapień ziemskich — a teraz darzyła je śmiechem. Prawda, że kąty pracowni osnuwały się szarą przędzą i chowały się w pomroczy. Prawda, że plamy w oczach i bóle pod czaszką coraz to częściej dawały się we znaki Dickowi. Prawda, że odczytywanie listów Maisie sprawiało mu niemałą trudność, a jeszcze większą trudnością było pisanie odpowiedzi; nie mógł jej opowiadać o swej niedoli, ani też śmiać się z jej Melancholji, która rzekomo wciąż była na ukończeniu. Atoli dnie pracy zapamiętałej, usilnej i noce pełne snów najdziwaczniejszych były mu sowitem wynagrodzeniem za wszystko, a kredens stał się najserdeczniejszym jego druhem i powiernikiem.
Bessie zachowywała się wprost ordynarnie i głupawo. Miała zwyczaj wrzeszczeć, jak opętana, ilekroć Dick wpijał w nią swe źrenice z pod pół-przymkniętych powiek; to znów posępniała, jak sowa, lub wpatrywała się z obrzydzeniem w malarza, prawie ust nie otwierając.
Torpenhow już od sześciu tygodni bawił poza domem. Zapowiedzią jego powrotu był liścik, niezbyt powiązany w treści.
„Nowina! wielka nowina!“ — donosił. — „Wie o niej Nilghai, a także i Keneu. Wracamy wszyscy w czwartek. Przygotuj śniadanie i każ oczyścić swój ekwipunek i przybory podróżne.
Dick pokazał Bessie ten list, a ona w odpowiedzi zaczęła mu wymyślać za to, że odprawił stąd Torpenhowa i złamał jej życie.
— No, no! — odrzekł Dick gburowato, — lepiej ci tu było siedzieć, niż wdzięczyć się do pierwszego lepszego pijanego bydlaka na ulicy.
Miał poczucie, iż wybawił Torpenhowa od wielkiej pokusy.
— Nie wiem, czy to gorzej, niż siedzieć wobec pijanego bydlaka tu w tej pracowni! Przecie pan od trzech tygodni nie był ani razu trzeźwy; przez cały czas chlał pan, jak świnia... i pan się uważa za lepszego ode mnie!
— O co ci idzie? — rzekł Dick.
— O co idzie! Zobaczy pan, niech-no tylko pan Torpenhow powróci!
Niedługo trzeba było czekać; niebawem Torpenhow spotkał Bessie na schodach. Nie okazał najmniejszego rozczulenia. Niósł wiadomości, które obchodziły go więcej, niż wdzięki dziesięciu takich Bessie, jak ona, a ponadto tuż za nim kroczył Keneu i Nilghai, przybywając z wizytą do Dicka.
— Pije wciąż jak ryba! — szepnęła Bessie. — Już tak się u niego ciągnie prawie od miesiąca.
Wsunęła się ukradkiem za mężczyznami, chcąc posłyszeć sąd ich nad Dickiem.
W wesołym nastroju weszli do pracowni, gdzie z przesadną wylewnością ich powitał zapaćkany, umorusany, pomarszczony i szkaradny drapichróst — zarośnięty od niegolenia, powalany koło nozdrzy farbą białą i błękitną, zgarbiony w ramionach i świdrujący nerwowemi oczyma z pod nawisłych brwi. Trunek pracował tu zawzięcie pospołu z Dickiem.
— Czy to ty? — zapytał Torpenhow.
— Wszystko, co ze mnie zostało. Siadajcież, Binkie doskonale się miewa, a ja tu malowałem coś, co zapowiada się morowo.
Zatoczył się w miejscu.
— Zdaje się, zmalowałeś tu coś najgorszego, na co tylko potrafiłeś się zdobyć! Człowiecze, toż jesteś...
To rzekłszy, Torpenhow zwrócił się wymownie do swoich towarzyszy, na co oni wyszli z pokoju, aby gdzieindziej poszukać sobie śniadania. Wtedy dopiero rozpoczęła się rozmowa w cztery oczy, ale że napomnienia, udzielane przez przyjaciela, są rzeczą nazbyt świętą i poufną, by można je było drukować, i że Torpenhow używał zwrotów i przenośni niezbyt przyzwoitych, a jego pogardy niepodobna przetłumaczyć na żaden język, przeto nikt nigdy się nie dowie, co podówczas mówiono do Dicka, który wciąż tylko mrugał i przewracał oczyma i skubał się po rękach.
Wkrótce jednak winowajca uznał potrzebę zachowania choćby cząstki godności osobistej. Był święcie przekonany, że w niczem nie uchybił cnocie, a ponadto były względy, o których Torpenhow nic nie wiedział, to też Dick chciał mu wszystko wytłumaczyć.
Powstał, starał się rozprostować ramiona i jął przemawiać do człowieka, którego twarz ledwie mu była widoczna.
— Masz słuszność — ozwał się — ale i ja także. Wnet po twoim odjeździe zaczęły mi dokuczać oczy. Poszedłem więc do okulisty. Ten włożył mi do oka maszynę do nabijania gazu... to jest, chciałem powiedzieć, maszynkę gazową... było to już bardzo dawno. Potem powiedział: „Blizna na głowie... cięcie pałaszem... nerw oczny.“ Rozważ to sobie. Więc już zaczynam ślepnąć. Zanim wzrok utracę, mam się uporać z jedną robotą, a jestem zdania, że winienem ją ukończyć. Niewiele już teraz widzę, ale zawsze widzę lepiej, gdy sobie podpiję. Nie wiedziałem, że jestem pijany, póki mi tego nie powiedziano... ale muszę dalej pracować nad swem dziełem. Może chcesz mu się przyjrzeć? patrzaj, oto jest.
Wskazał na Melancholję, której daleko było do wykończenia, — i czekał poklasku.
Torpenhow nic nie mówił. Dick zaczął zcicha popłakiwać, uniesiony radością, że znów obaczył Torpenhowa, — żalem za popełnione zdrożności (ile można je było nazwać zdrożnościami), które oddaliły i znieczuliły serce jego druha, — a wreszcie i obrażeniem dziecinnej próżności, skoro Torp ani słówkiem nie pochwalił jego arcydzieła...
Bessie po jakimś czasie zajrzała przez dziurkę od klucza i zobaczyła obu przyjaciół, przechadzających się po pokoju, jak gdyby pomiędzy nimi nic nie zaszło. Torpenhow trzymał dłoń na ramieniu Dicka. Wówczas dziewczyna wyraziła się na cały głos tak nieprzyzwoicie, że wzdrygnął się nawet Binkie, który cierpliwie iskał się na przedprożu, spodziewając się lada chwila ujrzeć znowu swego pana.

∗             ∗




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Józef Birkenmajer.