Światło, które zagasło/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Światło, które zagasło |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | The Light That Failed |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Skowronek będzie wydzwaniał pieśń Bogu,
Wabić swe młode będzie kuropatwa;
Jam brodził wśród niw tych, po tym rozłogu —
Dziś pamięć o nich w głowie mi się gmatwa.
Rzecz straszna — nie znać, czy to noc czy dzień,
Ale straszniejsza jeszcze — nadsłuchiwać
Wesołych rogu myśliwskiego brzmień,
Na którym... niegdyś jam zwykł był wygrywać...
(Jedynak)
Upływał już trzeci dzień od powrotu Torpenhowa; serce wygi-dziennikarza zalegał ciężki smutek.
— Zatem chcesz mnie przekonać, że ze względu na stan wzroku nie możesz pracować, dopóki się nie napijesz wódki? Zazwyczaj bywa wprost przeciwnie.
— Czy pijak może zaklinać się na swój honor? — odpowiedział Dick.
— Owszem, o ile kiedyś był, jak ty, uczciwym człowiekiem.
— Wobec tego daję ci słowo honoru — mówił Dick gorączkowo, poprzez spieczone wargi. — Wiesz, stary, w tej chwili ledwo mogę dostrzec rysy twej twarzy. Przez dwa dni trzymałeś mnie na trzeźwo... o ile upijałem się kiedykolwiek to też robota moja wcale się nie posunęła. Nie odmawiaj mi! Każdej chwili spotkać mnie może utrata wzroku. Plamy i centki w oczach, bóle głowy i inne objawy ociemnienia coraz o częściej dają mi się we znaki. Przysięgam, że widzę doskonale, gdy jestem... zlekka urżnięty, jak ty się wyrażasz. Pozwól mi jeszcze na trzy seanse z Bessie i daj mi wszystkie... przybory, jakich zażądam, a obraz będzie gotów. Przecież trzy dni — to jeszcze nie śmierć dla mnie... w najgorszym razie czeka mnie tylko delirium tremens.
— Jeżeli dam ci trzy dni, to czy obiecujesz mi, że zaprzestaniesz roboty... i tego drugiego... bez względu na to, czy obraz będzie skończony, czy też nie?
— Nie mogę przyrzekać. Ty nie wiesz, czem dla mnie jest ten obraz. W każdym razie możesz wezwać Nilghaiego do pomocy, możesz powalić mnie na ziemię i związać. Nie walczyłbym o wódkę, ale będę walczył o swoje dzieło.
— A więc pracuj dalej. Daję ci trzy dni... choć serce mi się kraj e...
Dick powrócił do pracy — i harował, jak opętany; żółty trunek djabelski stał na podorędziu i odpędzał płatki z przed oczu malarza. Melancholja była już na ukończeniu i ziściła w zupełności, lub przynajmniej niemal w zupełności, wszystkie jego nadzieje. Dick pokpiwał sobie z Bessie, która wzamian nazywała go „pijanym bydlakiem“; atoli mało go wzruszało to łajanie.
— Ty tego nie rozumiesz, Bess. Teraz już mamy ląd przed sobą... wkrótce będziemy odpoczywać i wspominać dokonane dzieło. Gdy obraz będzie skończony, wypłacę ci trzymiesięczną pensję, a na przyszły raz, gdybym wziął się do roboty... ale mniejsza o to. Czy pensja trzymiesięczna nie złagodzi twej nienawiści ku mnie?
— Nie, nie złagodzi! Nienawidzę pana i zawsze go będę nienawidzić. Pan Torpenhow to ani nie raczy do mnie się odezwać, tylko wciąż przegląda mapy i jakieś książki w czerwonej oprawie.
Bessie nie przyznała się, że przypuściła powtórny szturm do Torpenhowa — i że ów, wysłuchawszy jej namiętnych zaklęć, podniósł ją z klęczek, obdarzył całusem i wypchnął za drzwi, radząc, aby nie była głupia. Przebywał teraz najwięcej w towarzystwie Nilghai’ego, rozmawiając o nadciągającej wojnie, o zamówieniach i dostawach, o tajnych przygotowaniach w stoczni. Do Dicka nie chciał zaglądać, dopóki obraz nie był skończony.
— On teraz tworzy wspaniałe dzieło — mówił do Nilghai’ego, — zupełnie nie przypominające zwykłych jego sposobów malowania. Ale też z tego powodu pije, jak wszyscy djabli.
— Mniejsza o to. Daj mu spokój! Gdy znów wytrzeźwieje, wywieziemy go stąd, aby się nałykał świeżego powietrza. Biedny Dick! Nie zazdroszczę ci przyjemności, Torp, gdy on zaniewidzi.
— Tak, wtedy można będzie powtórzyć: „Boże, bądź miłościw grzesznikowi, którego skuto z djabłem!“ Najgorsza, że nie wiemy, kiedy to nastąpi; zdaje mi się że ta niepewność i wyczekiwanie, w większej mierze niż co innego, popchnęły Dicka do kieliszka.
— O, jakżeby się śmiał Arab, co mu rozpłatał głowę, gdyby wiedział, jakie pociągnęło to skutki!
— A niechże się bestyja śmieje do rozpuku, jeśli potrafi — bo już odwalił kitę. Ale słaba to teraz pociecha.
Trzeciego dnia popołudniu. Torpenhow posłyszał, że Dick go przywołuje.
— Skończone! — krzyczał, — Jam tego dokonał! Chodź-no do mnie! Czy to nie cudo? Czy nie cacana kobieta? Zstąpiłem do piekieł, aby ją zdobyć... lecz czyż ona nie była tego godna?
Torpenhow spojrzał na głowę roześmianej kobiety... kobiety o wydatnych wargach i zapadniętych oczach, która śmiała się z płótna, tak jak to Dick był sobie zamierzył.
— Któż cię nauczył malować takie rzeczy? — zagadnął Torpenbow. — Ani pomysł, ani sposób malowania nie mają nic wspólnego z twoją powszednią robotą. Co za twarz! Co za oczy! jaki w nich wyraz zuchwały!
Mimowoli zadarł głowę i roześmiał się wraz z tą kobietą.
— Oho! przekonała się, że sprawa przegrana... podobno niebardzo jej się dobrze wiodło... ale teraz już przebolała, już się o nic nie troszczy. Czy nie taka jest myśl twego obrazu?
— Utrafiłeś doskonale.
— Skąd wziąłeś te usta i podbródek? Przecież nie od Bessie.
— Wziąłem je... od kogo innego. Ale czy obraz nie tęgi? nie morowy? Czy nie opłaciło się pić wódkę? Ja to wymalowałem. Sam wymalowałem... i nic lepszego wymalować już nie potrafię.
Odetchnął gwałtownie i wyszeptał:
— Boże sprawiedliwy! czegóżbym nie dokonał przed laty dziesięciu, jeżeli dziś potrafię stworzyć rzecz taką?... Ale, żem sobie przypomniał, powiedz-no mi, Bess, co ty o tem sądzisz?
Dziewczyna gryzła wargi, bocząc się na Torpenhowa, że nie zwracał na nią uwagi.
— Ja myślę, że to gęba obrzydliwa i bydlęca... w życiu nie widziałam takiego paskudztwa! — odrzekła i odwróciła się plecami.
— Nietylko ty jedna będzie podobnego zdania, moja dzieweczko. Dicku, w tem przechyleniu głowy jest jakiś wyraz zabójczy, żmijowy, którego nie mogę zrozumieć. rzekł. Torpenhow.
— To sztuczka — ozwał się Dick, zanosząc się śmiechem z radości, że tak trafnie podchwycono myśl jego. — Nie mogłem oprzeć się chętce i pozwoliłem sobie na ten figiel. Jest to francuska sztuczka, której nie potrafiłbyś zrozumieć; niech ci więc wystarczy, że polega ona na lekkiem przekręceniu głowy i leciuchnym skrócie jednej połowy twarzy od załomu podbródka aż do koniuszka lewego ucha... tak, i na pogłębieniu cienia pod płatkiem małżowiny usznej. Jest to oczywista sztuczka, ale skorom już utrwalił pomysł, miałem prawo z nim sobie poigrać. O, cacanie! o, moja piękna!
— Amen! istotnie jest piękna. Potrafię to wyczuć!
— Wyczuje to każdy człowiek, który sam doznał bólu — rzekł Dick, klepiąc się po łydce. — Zobaczy tutaj uosobienie swej zgryzoty i nawet gdyby tęgo mu doskwierało strapienie, to dalibóg odrzuci w tył głowę i śmiać się zacznie... jak ona się śmieje w tej chwili. Wlałem w nią całą żywotność mego serca i światło mych oczu... i nie dbam o to, co mię czeka... Jestem znużony... okropnie znużony. Chyba się położę spać. Zabierz stąd wódkę, już odsłużyła swą powinność; wypłać Bessie trzydzieści sześć suwerenów, a trzy w dodatku, na szczęście. Zasłoń obraz.
Prawie nie domówiwszy tego zdania, zwalił Ssię na szezlong i zasnął; twarz miał bladą, steraną.
Bessie pokusiła się ująć Torpenhowa za rękę.
— Czy pan już do mnie nigdy nie myśli zagadać? spytała, ale Torpenhow wpatrywał się wciąż w Dicka.
— Ileż to próżności mieści się w tym człowieku!... Jutro wezmę go w swe ręce i oporządzę, jak się należy. Wart tego... No, cóż tam jeszcze, Bessie?
— Nic. Trochę tu ino posprzątam, a potem se pójdę. A nie mógłby mi pan dać tej trzymiesięcznej pensji? co? On mówił, że to pan ma wybulić mi tę forsę.
Torpenhow dał jej czek i udał się do swego mieszkania. Bessie sumiennie uporządkowała pracownię, zostawiła drzwi lekko uchylone, aby mieć zapewnioną ucieczkę, poczem wylała pół butelki terpentyny na ścierkę i z całą złością poczęła zamazywać twarz Melancholji. Farby nie rozpuszczały się nazbyt prędko, przeto dziewka porwała szpachtlę i jęła zeskrobywać malowidło, nacierając mokrą szmatą każde zdrapane miejsce. Po upływie pięciu minut obraz był już bezładną, pokiereszowaną babraniną.
Zapaćkaną ścierkę cisnęła do pieca i pokazała język śpiącemu.
— Będziesz się miał z pyszna! — szepnęła, odwracając się, i w te pędy zbiegła ze schodów.
Nie miała już nigdy zobaczyć Torpenhowa, ale przynajmniej dokuczyła człowiekowi, który stanął na przeszkodzie jej marzeniom i tyle razy z niej sobie pokpiwał. Spieniężenie czeku było dla Bessie uwieńczeniem całego psikusa, poczem młoda korsarka przeprawiła się na drugi brzeg Tamizy, gdzie zniknęła w szarym ostępie dzielnicy południowej.
Dick spał aż do późnego wieczora, póki nie ściągnął go Torpenhow, każąc mu się położyć do łóżka. Oczy miał jasne, lecz głos ochrypły.
— Popatrzmy jeszcze na obraz — napierał się jak dziecko.
— Masz—iść—do—łóżka, — rzekł Torpenhow dobitnie. — Ze zdrowiem twojem jest jeszcze dość kiepsko, choć może sobie z tego nie zdajesz sprawy. Rzucasz się wciąż jak kocur.
— Od jutra się poprawię. Dobranoc.
Przechodząc zpowrotem przez pracownię, Torpenhow podniósł zasłonę z obrazu i omal się nie zdradził wykrzyknikami:
— Zamazany! wydrapany i zatarty! Jeżeli Dick dowie się o tem dziś w nocy, to oszaleje. I tak już delirium tremens trząść nim zaczyna. To zrobiła Bess... ta mała djablica! Tylko kobieta mogła się zdobyć na coś podobnego!... i to wtedy, gdy jeszcze nie wysechł atrament na czeku! Dick jutro się wścieknie. Wszystko to moja wina, żem starał się przychodzić z pomocą ulicznicom. Ach, biedny Dicku, ciężki cios zesłał Bóg na ciebie!
Dick nie mógł spać tej nocy — potrosze z niepomiernej radości, a poczęści i dlatego, że zwykłe młynki ogniste pod źrenicami ustąpiły teraz miejsca istnym wulkanom, tryskającym różnobarwnemi snopami iskier.
— Sypcie się, sypcie! — mówił głośno. — Ukończyłem swoje dzieło, więc możecie sobie teraz czynić, co się wam podoba.
Leżał spokojnie, wpatrując się w sufit; w żyłach przebiegały mu drgawki pijackiego obłędu; mózg gorzał od rozhukanych myśli, których niepodobna było okiełznać i rozważyć; ręce wychudłe zacisnęły się kurczowo. Przywidziało mu się właśnie, że maluje twarz Melancholji na ogromnem, obracającem się sklepieniu, uwieńczonem krociami świateł, a tam kędyś w dole, kilkaset stóp poniżej słabiuchnego, ochwierutanego rusztowania, stoją ucieleśnione wszystkie jego przedziwne pomysły i wykrzykują pospołu, cześć mu głosząc...
Naraz w skroniach coś mu się zerwało i trzasło, jak przeciągnięta cięciwa łuku — zapadło się połyskujące sklepienie — Dick pozostał sam w gęstwie nocnego mroku...
— Pójdę spać. W pokoju tak okropnie ciemno. Zapalmy lampę i przyjrzyjmy się Melancholji... Przecież księżyc powinien świecić...
W tym to czasie Torpenhow posłyszał, iż jakiś głos nieznany, chrapliwie drgający od śmiertelnej trwogi, przywołuje go po imieniu...
— Zobaczył obraz! — było pierwszą jego myślą, gdy wpadł pędem do sypialni i zastał tam Dicka siedzącego na łóżku i bijącego rękoma powietrze.
— Torp! Torp! Gdzieżeś ty? Na miłość Boską, chodź do mnie!
— Cóż się stało?
Dick wpił się palcami w jego ramię.
— Co się stało? Leżałem tu przez tyle czasu w ciemnościach, a tyś mnie nie słyszał. Torp, nie odchodź ode mnie, mój stary! Jestem pogrążony w ciemnościach!.. W ciemnościach, powiadam ci!
Torpenhow podsunął świecę na niewielką odległość ku oczom Dicka — ale w tych oczach już nie było światłości... Zapalił gaz, tak iż do uszu Dicka dojść musiało pyknięcie wybuchającego płomienia. Kleszcze palców zacisnęły się tak silnie w ramię Torpenhowa, że ten aż się wzdrygnął.
— Nie opuszczaj mnie. Prawda, że nie zostawisz mnie teraz w samotności? Ja już nic nie widzę. Czy pojmujesz? Czarno... wszędzie czarno... mam takie uczucie, jak gdybym leciał w bezmiar ciemności.
— No, no! otuchy!
Torpenhow ujął Dicka pod ramię i kołysał go leciuchno.
— Tak mi dobrze. Teraz się nie odzywaj. Jeżeli przez chwilkę będę miał zupełny spokój, to może ciemność ustąpi. O, zdaje mi się nawet, jak gdyby świtało. Pst!
Dick zmarszczył brwi i z rozpaczą wytrzeszczył oczy przed siebie. Nocny chłód zaczął dokuczać bosym stopom Torpenhowa.
— Czy mógłbyś posiedzieć tak przez chwilkę? zapytał. — Wdzieję tylko szlafrok i papucie.
Dick oburącz uchwycił zagłówek łóżka i czekał na rozproszenie się ciemności.
— Ileż to czasu zmitrężyłeś! —. jął labiedzić, gdy usłyszał kroki Torpenhowa. — Tak samo ciemno, jak przedtem. Cóż ty tam tak tarabanisz po przedpokoju?
— Niosę szezlong... derkę... poduszkę. Chcę spać przy tobie. A teraz się połóż; jutro rano będziesz czuł się lepiej.
— O, nie! — tu głos Dicka przeszedł w jęk rozpaczy. — Jestem ślepy! Mój Boże! jestem ślepy... te ciemności nigdy nie ustąpią.
Gotował się wyskoczyć z łóżka, lecz już go opasały ramiona Torpenhowa, zaś podbródek Torpenhowa wgniótł mu się w obojczyk. Dickowi tchu zabrakło; zdołał tylko sapnąć:
— Ślepy!
I wił się w słabym oporze.
— Wytrwałości, Dicku, wytrwałości! — wlewał mu się w ucho niski głos, a uścisk coraz to się zwierał. — Zgryź tę pigułkę, mój stary i nie dopuść, żeby ktoś pomyślał, że się boisz.
Uścisk nie mógł się już silniej zacieśnić. Obaj dyszeli ciężko. Dick rzucał głowę to w tę, to w drugą stronę i jęczał.
— Puść mnie! — mówił głosem stłumionym. — Łamiesz mi żebra. Prawda?.. nie pozwolimy, żeby ktoś... choćby same moce ciemności i tem podobna hałastra... żeby ktoś pomyślał sobie, że się boję...?
— Połóż się. Już wszystko przeszło.
— Tak, — rzekł Dick posłusznie. — Ale czy pozwolisz, żebym trzymał cię za rękę? Mam takie uczucie, jak gdyby mi wciąż było potrzeba jakiegoś oparcia. Inaczej zwalę się gdzieś w otchłań czarną.
Torpenhow wyciągnął z szezlonga dużą, włochatą łapę. Dick ujął ją krzepko — i w pół godziny później usnął. Torpenhow wysunął rękę z jego uścisku i schyliwszy się nad Dickiem, pocałował go zlekka w czoło, jak to nieraz towarzysze broni całują ranionego druha-wiarusa w godzinie śmierci, aby ulżyć jego skonaniu.
Gdy na niebie poszarzał brzask, Torpenhow posłyszał, że Dick rozmawia sam z sobą; słowa te sypały się gradem, ponoszone bezbrzeżnym przypływem pijackiej gorączki:
— Szkoda, wielka szkoda... ale cóż na to poradzić... trzeba przełknąć tę gorzką pigułkę. Na dzień dzisiejszy dość tej ślepoty... a następnie, pominąwszy wszystkie Melancholje i złe humory, jest to prawdą oczywistą i powszechnie znaną... jak było i ze mną... że królowa nie może się mylić. Torp o tem nie wie. Powiem mu, gdy zajedziemy nieco dalej w pustynię. Na cóż ci wioślarze tak psują liny okrętowe? Tę czterocalową stalową cumę[1] rozkręcili w ciągu minuty!... Mówiłem ci... okręt rusza! Biała piana na zielonej wodzie... parowiec kołuje! Jak wspaniale to wygląda! Muszę to wyrysować. Nie, nie potrafię... jestem chory na zapalenie oczu. Była to jedna z dziesięciu plag egipskich, a teraz w postaci katarakty rozszerzyła się na górny bieg Nilu. Ha! ha! ha! to-ci kawał, Torp! Śmiej się, bałwanie, ale stań zdala od cumy!.. Jeszcze cię ona strąci do wody... i powalasz sobie sukienkę, moja kochana Maisie.
— Acha! — Rzekł Torpenhow. — To imię już słyszałem... w ową noc ponad rzeką.
— Jeżeli się zabrudzisz, ona pewnie powie, że to z mojej winy... a jesteś tak blisko grobli... Maisie, to nieładnie! Och, wiedziałem, że spudłujesz. Niżej i w lewo, moja droga. Ale ty nie masz talentu... nie masz wcale talentu i zamiłowania... Nie gniewaj się, kochanie. Dałbym sobie rękę uciąć, gdyby ci to mogło przysporzyć choć krzynkę czegoś więcej ponad zawziętość... Oddałbym ci prawą rękę, o ileby ci się na coś przydała.
— Teraz słuchajmy. Oto poprzez morze niezrozumialstwa wydziera się w niebogłosy jakaś wyspa. Ale zdaje mi się, że wołanie to zawiera prawdę.
Majaczenia nie ustawały, a treścią ich wciąż była Maisie. Czasami Dick urządzał dłuższy wykład z zakresu swego fachu, potem przeklinał swą głupotę, która oddała go w jarzmo niewoli. Błagał Maisie o całusa — tylko o jednego całusa — przed odjazdem; wołał, żeby powróciła z Vitry-sur-Marne... ale wśród wszystkich tych bredzeń wzywał wciąż niebo i ziemię na świadki, że królowa nie może się mylić.
Torpenhow bacznie nadsłuchiwał i dowiadywał się najrozmaitszych szczegółów z życia Dicka, które dotychczas były przed nim zatajone. Dick przez trzy dni bredził o swojej przeszłości, potem już zapadł w sen zwykły, spokojny.
— Jakiejże on poddany był udręce... biedaczysko! mówił sobie Torpenhow. — Dick, człek tak niepospolity... warował, służył ulegle niby pies jaki! A ja mu prawiłem kazania o zarozumiałości! Powinienem był lepiej poznać się na ludziach... Jakiż to demon musi być z tej dziewczyny! Dick oddał jej swe życie... bodaj to djabli!... a ona podobno dała mu wzamian tylko jednego całusa!
— Torp — ozwał się z łóżka Dick, — idź się przejść! Za długo tu siedziałeś. Ja już wstanę... Oj, jakże trudno! nie mogę się ubrać! Och, to już całkiem głupio!
Torpenhow pomógł mu się przyodziać i poprowadził go do wielkiego fotelu w pracowni. Dick usiadł spokojnie i z wielkiem naprężeniem nerwów oczekiwał, kiedy rozpierzchną się ciemności. Lecz nie rozpierzchły się ani tego dnia, ani następnego. Odważył się przeto na podróż dokoła ścian, lecz potłukł sobie golenie o piec; to podsunęło mu myśl, że lepiej będzie pełzać na czworakach, trzymając jedną rękę przed sobą. Torpenhow zastał go leżącego na podłodze.
— Staram się obeznać z topografją mych nowych posiadłości — wyjaśnił Dick swe postępowanie. — Czy pamiętasz tego czarnego, któregoś rozcharatał, gdyśmy stali w czworoboku? Szkoda, że nie wybiłeś mu drugiego oka; mogłoby się jeszcze przydać. Czy są do mnie jakie listy? Podaj mi wszystkie, które są w grubych, szarych kopertach... jakby z koroną na wierzchu. W nich niema nic ważnego.
Torpenhow wręczył mu list, na którego zaklejce wypisana była czarna litera M. Dick włożył do kieszeni to pismo; wprawdzie nie było w niem nic takiego, czegoby Torpenhow nie mógł przeczytać, ale treść należała wyłącznie do Dicka... i do Maisie, która nigdy już nie miała należeć do niego.
— Gdy zobaczy, że jej nie odpisuję, sama też zaprzestanie pisać. Tak będzie lepiej. Ja już teraz na nic jej się nie przydam.
Tak dowodził Dick... a pokusa szeptała mu w duszy, że powinien donieść Maisie o swem położeniu. Każdy nerw w nim się buntował.
— Już i tak upadłem nisko. Ani myślę jej błagać o litość. Zresztą byłoby to względem niej okrucieństwem.
Usiłował wygnać Maisie precz ze swych myśli; atoli ślepcy aż nazbyt częstą mają sposobność do rozmyślań... Przeto, gdy w ciągu długich, bezczynnych dni, zalanych martwą ciemnością, nawiedzały go znów przypływy dawnej mocy, to mu się dusza burzyła i mąciła do głębi. Od Maisie przyszedł znów list... jeden... drugi... potem zapanowało milczenie. Dick siedział przy oknie, gdzie w powietrzu tętniło już ożywcze tchnienie lata, i wyobrażał sobie, że pozyskał ją kto inny, silniejszy od niego. Wyobraźnia jego, rozwijając się coraz bardziej na czarnem tle bezdennej ciemności, nie oszczędzała mu ani jednego szczegółu, jaki tylko mógł rozbudzić w nim szaleństwo; pod wrażeniem każdego z tych urojeń ciskał się na wszystkie strony po pokoju i potykał się o piec, który znajdował się jakby w czterech miejscach naraz. Conajgorsza, nawet tytoń nie smakował mu w ciemnościach. Wniwecz rozwiała się dawna pyszałkowatość Dicka; jej miejsce zajęła rozpacz, Torpenhowowi tak dobrze znana, oraz ślepa namiętność, z której Dick nocą zwierzał się poduszce. Przerwy między temi wybuchami wypełniało nieznośne wyczekiwanie i brzemię okropnej ciemności.
— Chodź-no do parku — rzekł raz Torpenhow. — Nie ruszyłeś się z domu, odkąd zaczęło się to wszystko...
— Cóż mi z tego przyjdzie? W ciemności niema ruchu, a poza tem... — tu zatrzymał się w niepewnosci na pierwszym stopniu schodów — jeszcze mnie co przejedzie...
— Nikt cię nie przejedzie, gdy będę przy tobie. Posuwaj się ostrożnie.
Wrzawa ulicy przejęła Dicka nerwowym lękiem; przycisnął się więc silnie do ramienia Torpenhowa.
— Pomyśleć sobie, że twoją stopą musiałem domacywać się rynsztoka! — ozwał się rubasznie, skręcając w bramę parku. — Zostało mi tylko bluźnić Bogu i umrzeć.
— Strażnikom nie wolno bawić się w nieprzystojne żarty. Na Jowisza, toć to idzie gwardja!
Dick się wyprostował.
— Podejdźmy do nich. Chodźmy im się przyjrzeć. Wydostańmy się na trawę i dalejże biegiem! Czuję zapach drzew.
— Uważaj na niską barjerkę. Doskonale!
Torpenhow wierzgnął nogą i uderzeniem obcasa wyrwał kępkę trawy.
— Powąchaj — rzekł. — Ładnie pachnie?
Dick z całą rozkoszą wciągał w siebie zapach.
— A teraz bierz nogi za pas i biegnij co siły.
Przybliżyli się, ile tylko było możliwe, do maszerującego pułku. Chrzęst bagnetów niezatkniętych na broń sprawił, iż Dickowi rozszerzyły się i zadrgały nozdrza.
— Podejdźmy bliżej. Stoją w kolumnie... prawda?
— Tak. Skąd wiesz?
— Wyczułem. Ach, moi chłopcy... moje śliczne chłopaki!
I ruszył boczkiem przed siebie, jak gdyby mógł ich widzieć.
— Umiałem-ci ja kiedyś rysować tych drapichróstów. Któż ich teraz będzie rysował?
— Oni ruszą za chwilę. Nie wyskakuj, gdy zagra kapela.
— Fiu! nie jestem porucznikowskim koniem świeżo wziętym do wojska. Jeżeli co, to właśnie cisza drażni mnie i rozjątrza. Bliżej, Torp!... bliżej! O, mój Boże! cóżbym ja dał za to, żebym mógł ich zobaczyć choć na minutę!... choć na pół minuty!
Słyszał całą tę zbrojną ruchawkę prawie że tuż przy sobie, słyszał, tambur jak zapinał sobie sprzączki rzemieni, skrzyżowanych na piersiach, podnosząc z ziemi wielki bęben.
— Wzniósł pałeczki nad głową — szepnął Torpenhow.
— Wiem. Ja się na tem znam. Któżby się znał, jak nie ja? Pst!
Pałeczki opadły z łoskotem — i żołnierze ruszyli naprzód wśród rumoru kapeli. Dick czuł, iż w twarz mu bije wiatr, wywołany ruchem zwartych oddziałów, słyszał oszałamiające dudnienie stóporaz chrobotanie ładownic na pasach. Wielki bęben wybijał takt melodji. Była to nuta śpiewki z music-hallu doskonale utrafiająca w rytm kroku wojskowego:
Mężczyzna winien mieć ładny wzrost
I ludzkie poważanie,
W sobotę wracać do domu wprost
W zupełnie trzeźwym stanie;
Powinien umieć kochać fest
I buzi dawać ładnie, —
Jeśli bez żadnych trosk i kwest
Dwoje utrzymać zdolny jest,
Do serca mi przypadnie!
— Cóż ci się stało? — spytał Torpenhow, widząc, iż zaledwie minęły ich ostatnie szeregi pułku, Dickowi głowa opadła na piersi.
— Nic. To bieganie trochę mnie zmęczyło... i kwita. Torp, odprowadź mnie do domu. Czemuś mnie tu wyciągnął?