Świat nie przedstawiony/Polska zdziecinniała
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | „Polska zdziecinniała”, „Życie ułatwione”, nowy świat kultury |
Pochodzenie | Świat nie przedstawiony |
Wydawca | Wydawnictwo Literackie |
Data wyd. | 1974 |
Druk | Krakowskie Zakłady Graficzne |
Miejsce wyd. | Kraków |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„ŻYCIE UŁATWIONE”,
NOWY ŚWIAT KULTURY
Każdy, kto pisze o literaturze, o przemianach form świadomości artystycznej, o awangardzie, o wartościach, nie może zapominać, że na co dzień kultura żyje innymi sprawami, że cień, jaki rzuca wysoka kultura, jest większy niż ona sama. To, co dzieje się z literaturą popularną, z kulturą masową, kulturą zdegradowaną, jest równie ważne jak losy ezoterycznej poezji. Kultura jest jednością, gdy ponosi klęskę na powierzchni, przegrywa też jako całość. Porażka wiejskiej bibliotekarki jest równocześnie klęską stołecznego poety.
Łatwo wymienić największe sukcesy kulturalne ostatnich lat. Operetka Miłość szejka cieszyła się niesłabnącym powodzeniem w Warszawie. Operetka Najpiękniejsza cieszy się niesłabnącym powodzeniem w Krakowie. Wojewódzkie Estrady przygotowują coraz to nowe składanki artystyczne. „Zgaduj-zgadula” po raz dwusetny triumfalnie objeżdża kraj. Telewizja występuje z programem „Z wizytą u was”, aby robotnikom wielkich zakładów przemysłowych przedstawić arie operetkowe. Irena Dziedzic rozmawia z Haliną Kunicką, Jerzy Połomski śpiewa. Oto bohaterowie kultury. Istnieje coś, co trudno nazwać i trudno wychwycić, coś, co łączy wszystkie te sukcesy kulturalne i ich bohaterów. Jest jakiś wspólny fałszywy ton, prowincjonalna pompatyczność, fałszywa grzeczność, która każe postawić obok siebie Lucjana Kydryńskiego, małżeństwo Framerów i powiatowych konferansjerów, Irenę Dziedzic i wokalistów dancingu w Świeradowie. Oto oni, w błyszczących, dżetami ozdobionych strojach, z włosami ani zbyt krótkimi, ani zbyt długimi, w czarnych smokingach lekko przysypanych łupieżem, nieprawdziwi jak dekoracje kiepskiego teatru. Zawsze z powiedzonkiem, które przeżyje miesiąc lub dwa, w ten sposób kontaktują się z teraźniejszością. Wędrują po całej Polsce, czasem spotykają się w Opolu czy w Sopocie, w programie telewizyjnym. Są aktorami wielkiej, koszmarnej operetki. Są znani, mieszkają w każdym domu, przez ścianę telewizora sąsiadują z każdą rodziną.
Dlaczego fascynują, dlaczego są potrzebni, czym przyciągają tę wielką, anonimową publiczność? Na czym to polega, że umieli wyprzedzić Ewę Demarczyk i Grotowskiego, Bułhakowa i Szymborską, Beatlesów i Borowskiego? Co znajduje w nich ta ogromna publiczność, czym górują nad Herbertem i Harrisonem? Wydaje się, że spotkanie tych bohaterów z publicznością jest spotkaniem dwóch obozów „Polski zdziecinniałej”, która przeżyła złe czasy i rozsiadła się wygodnie przed telewizorami. Ludzie pogrążeni w życiowym fałszu, dobrze zabezpieczeni konformiści, mali kłamcy zadowoleni z siebie, znajdują tu swoją sztukę. Tu wszystko jest dla nich. Kraina pozoru życiowego odnajduje się w pozorze sztuki, rozleniwione życie trafia na rozleniwioną sztukę i zagłusza wyrzuty sumienia. Sztuka tej wielkiej operetki, fałszywa, pełna tolerancji dla własnych niedostatków, połowiczna, zakłamana, minoderyjna, doskonale porozumiewa się z tchórzliwymi karierowiczami, ostrożnymi defraudantami finansowymi i moralnymi, którzy po powrocie z pracy wkładają ciepłe pantofle. Po obu stronach rampy panują te same prawa. Sztukę uprawia się tak jak życie, niczego nie domyślając do końca, miękko, unikając wszelkiej krańcowości, konsekwencji. Bądźmy dla siebie dobrzy, nie oceniajmy się pochopnie, szanujmy nasze wady, jeżeli ty skrytykujesz mnie, ja mogę skrytykować ciebie — mówią aktorzy operetki i ich widzowie. Tu i tam panuje taki sam klimat. Z tymi artystami można się identyfikować, bo są tak samo zdziecinniali i skorumpowani, tak samo fałszywi, a równocześnie reprezentują wyższy, połyskujący dżetami świat, w tych czarnych smokingach unoszą się nad przyziemnością, tacy sami, a inni, dość podobni, żeby poczuć wewnętrzne porozumienie, dość inni na to, żeby ich podziwiać i uznać ich za ambasadorów tego szarego, codziennego życia. Oto przyczyny powodzenia. Tak wiele marzeń tej publiczności bohaterowie operetki wyrażają, że całą potrafili podbić swoim wymuszonym wdziękiem. Ale ten sam klimat pociąga także reprezentantów „wyższej kultury”. Zaraziła się nim poezja Brylla i w swoim czasie niemal że dzieliła powodzenie gigantycznej operetki. Życie ułatwione znalazło swoją sztukę, ułatwioną sztukę — takie jest wyjaśnienie sukcesu operetki i jej bohaterów.
Kultura masowa nie kończy się jednak na sztuce ułatwionej. Kulturą masową jest u nas, tak jak wszędzie, telewizja i kino, środki masowego przekazu. To jednak jeszcze nie wszystko. Jak bowiem, jeśli nie kulturą masową, nazwać system prelekcji, odczytów, zebrań, konferencji, kursokonferencji i sprzężony z nim antagonistycznie system dowcipu i humoru politycznego. Przemówienia, uroczystości, pogadanki, akademie, narady, powitania — oto drugie skrzydło kultury masowej. Kultura ta składa się więc z elementów tradycyjnie w niej obecnych — środki masowego przekazu itd. — uzupełnianych przez swoisty folklor, przez powiatową ideologię.
Kultura ta jest dwudzielna. Pozycja jej uczestnika przypomina sytuację kibica piłkarskiego z małego miasteczka, który z jednej strony jest zwolennikiem miejscowej drużyny grającej nieudolnie w klasie A i raz na dwa lata spadającej do klasy B, lecz, z drugiej strony, dzięki temu, że ma telewizor, jest zarazem kibicem Górnika Zabrze spotykającego się z Dynamem Kijów. Kibic ten jest przedziwnie rozdwojony. Jego pasja wymaga konkretu, znajomości twarzy zawodników, wymaga ekspresji, krzyku, gwizdów, zaczepek pod adresem sędziego, a to wobec szklanej twarzy telewizora jest żałosną namiastką. Dlatego chodzi także na mecze miejscowej drużyny i przeżywa jej sukcesy i upadki, mimo że patrzy na tę grę ironicznie, razi go nieporadność graczy. Kpi ze swoich ulubieńców, śmieje się szyderczo, bo wie, jak grają najlepsi, ale nie może zrezygnować z chodzenia na mecze. Zdradza swoją drużynę, gdy ta przegrywa, gwiżdże wtedy, wycofuje swoją aprobatę, jest kimś obcym, przypomina sobie, że przecież naprawdę jest kibicem Górnika Zabrze grającego z Dynamem Kijów. Gdy losy meczu odwracają się, wtedy znowu zaczyna się emocjonować, krzyczy, dopinguje swoich zawodników, mówi do nich po imieniu, choć żadnego nie zna osobiście, wcale nie skruszony wraca do swoich, znów jest kibicem tej oto konkretnej drużyny, nie abstrakcyjnego w tej chwili Górnika Zabrze.
W umyśle tego niewiernego i pochopnego kibica nakładają się na siebie dwa obrazy, obraz tego, co nieporadne, ale bliskie, i tego, co doskonałe, lecz odległe. Obie płaszczyzny sentymentów kulturalnych relatywizują się nawzajem. Podobnie dzieje się w sferze kultury. W telewizji ogląda pantomimę Tomaszewskiego, w domu kultury występ wojewódzkiej grupy estradowej. W telewizji śledzi Trybunę Obywatelską, „u siebie” chodzi na rocznicowe akademie w zakładzie pracy.
Odległość między Górnikiem Zabrze a miejscową drużyną, jeśli ją przenieść na płaszczyznę kultury, jeśli potraktować ją jako analogię procesów szerszych i ważniejszych, odpowiada odległości między hasłem a jego realizacją, między obietnicą a jej dotrzymaniem, między językiem a rzeczywistością. Konsument kultury nie umie pogodzić ze sobą tych dwu substancji. Język obiecuje więcej, niż rzeczywistość dotrzymuje. Pobłażliwy dla rzeczywistości jak dla rodzimej drużyny piłkarskiej patrzy jednak na nią — ten sam konsument kultury — chwilami ironicznie. Nie może się bez niej obejść, tak jak nie można się obejść bez oddychania, ale i nie umie jej zrozumieć. Jest na przemian żarliwy i sarkastyczny, wzniosły i szyderczy. Wzrusza się, gdy słyszy hymn państwowy, jest bezradny, gdy dowiaduje się, że znowu w tym roku nie dostanie mieszkania. Wszystkie te emocje i myśli nie są ujednolicone, nie składają się na całość, nie tworzą pryzmatu przeżywania.
Kultura nie doprowadza do takiego nałożenia się na siebie różnych płaszczyzn i obrazów, aby żyjący nimi człowiek mógł być zakorzeniony w rzeczywistości. Aby być zakorzenionym, trzeba oglądać siebie samego i swój świat w zwierciadle kultury i przez to odnaleźć więź łączącą dawnych i nowych bohaterów, poczuć się dzisiejszym bohaterem, kimś ważnym, kimś zwielokrotnionym w sferze kultury. Życie człowieka lekceważonego przez kulturę i lekceważącego kulturę jest labilne, narażone na wszelkie wstrząsy cywilizacyjne.
Życie ludzi, którzy przenieśli się ze wsi do miasta, jest podzielone między różne wzory, tak samo amorficzne i czekające dopiero na nasycenie przez kulturę jest życie mieszkańców nowych, jeszcze nie otynkowanych bloków mieszkaniowych.
Życie jednostki nieustannie kontaktuje się z folklorem politycznym. Graniczy z kulturą masową, z każdym jej fragmentem, jest rozproszone i dwuznaczne jak sama ta kultura. Jest to kosmos, który ciągle czeka na rządzące nim prawa, etyczne i intelektualne, kosmos ciągle podatny na kształtujący wpływ kultury. To życie czeka na opracowanie w kulturze, na takie ujęcie, które podniesie je wyżej i nada mu wymiar humanistyczny. Stare wzory straciły znaczenie, nowe jeszcze się nie ukształtowały.
Kultura nasza zbudowana jest według dziewiętnastowiecznego wzoru. Jest to mianowicie kultura dwudzielna, która swobodne rozkoszowanie się szmirą operetki opłaca dostojeństwem pustych sal filharmonii. Każda z form przekazu tej kultury wytwarza swój zdegradowany odpowiednik w kulturze masowej, odpowiednik, który popularnością przerasta oryginał. Opera wytwarza operetkę, powieść inspiruje romans kryminalny, obraz oleodruki. Akceptacja mitu śródziemnomorskiego jest równocześnie zgodą na pozostawienie kultury „masowej” operetce, oleodrukowi i powieściom Fleszarowej-Muskat. Ten dylemat odziedziczyliśmy w spadku po pełnej hipokryzji dziewiętnastowiecznej kulturze mieszczańskiej, która swymi wielkimi osiągnięciami usprawiedliwiała nie tylko istnienie kapitału (dla nas to już historia), ale i drugą, gorszą, stronę kultury. Ślad tej ceny za Baudelaire’a i Brahmsa zawiera do dziś każdy egzystencjalny wybór artysty. Jeśli zajmie się tylko „wnętrzem” sztuki, okaże tym samym brak zainteresowania odbiorcą spoza elity, zgodzi się na swobodne buszowanie w opróżnionych rejonach kultury artystów trzeciorzędnych.
Opera wytwarza operetkę, ale operetka wkrada się do opery. Słabość kultury zdegradowanej jest odbiciem słabości pierwowzoru sztuki, literatury i myśli.
Nasze myśli nie butwieją w ciągu jednej nocy, gdyż na szczęście nie wytwarzamy zbyt wielu myśli, a te, które mamy, są raz na zawsze ubezpieczone. Nie my je odkryliśmy, nie nam przepadną.
Literatura jako portret warstwy społecznej wtedy jest poszukiwania, gdy przeglądnięcie się w niej modelu daje mu jakieś korzyści, gdy na przykład jest to portret klasy zdobywczej, która w literaturze — tak jak u Balzaka — znajduje potwierdzenie swej siły. (Czasem poszukiwane jest, przeciwnie, szyderstwo). Człowiek wątpiąco-potakujący nie ma co rozpoznawać się w literaturze, byłoby mu wstyd, gdyby siebie zobaczył. Gdyby się naprawdę rozpoznał, jego postawa musiałaby ulec zmianie. Literatura wyrażająca tę postawę jest zatem u podstaw sprzeczna; gdyby ją rzeczywiście trafnie zobrazowała, musiałaby ją zlikwidować, przez co zniszczyłaby samą siebie. Ratunkiem przed tymi konsekwencjami jest niewyciąganie żadnych konsekwencji. W rezultacie literatura ironii ani nie pochwala postawy wątpiąco-potakującej, ani jej nie krytykuje, bohater tej literatury nie jest ani pozytywny, ani negatywny.
Mówienie o literaturze jako całości jest zawsze pewnym nadużyciem, obraża tych nielicznych, którzy mimo złych czasów swą postawą, swoimi ciągle ponawianymi próbami zasłużyli na szacunek. Jest to jednak konieczne, spojrzeć na literaturę nie od strony pojedynczych dzieł, cennych wyjątków, zbadać jej rolę kulturalną, jej moralną siłę, jej obecność w społeczeństwie. Egzamin taki nie wypada dla literatury pomyślnie, stwierdza w niej kryzys, który nie polega na braku talentów czy dobrze, sprawnie napisanych książek. Jest to kryzys pojmowania roli literatury, mniej lub więcej dobrowolna rezygnacja z dyskusji i z partnerstwa na rzecz literatury jako alegorii, aluzji, sarkazmu.
Gdy milczą filozofowie, mówi kultura masowa. W glorii herosów chodzą bohaterowie „Polski zdziecinniałej”, artyści obłudy i złego sumienia. Sztuka jest taka, jaka jest etyka. Takie jest tło, społeczne i kulturalne, wystąpienia nowej generacji, która swoje zadania uświadamiała sobie w latach 1968—1970.
W naszej kulturze odbywa się bezkrwawy przewrót, którego celem nie jest zastąpienie dawnych nazwisk przez nowe, twórców starych przez młodych, znudzonych przez ambitnych, lecz wprowadzenie nowej wizji kultury, nowego widzenia naszego świata, programu, który jest zarazem maksymalistyczny i skromny, gdyż wymaga mówienia prawdy, odwagi wobec świata, zrozumienia samego siebie i swego środowiska, poznania warunków swego istnienia.
Kształtująca się kultura nie wytwarza przeciwieństwa analogicznego do opozycji opera — operetka, a co za tym idzie, nie pogłębia przepaści między elitą a odbiorcą. Nie tworzy swego Mr Hyde’a, nie powołuje do życia systemu zdegradowanych odpowiedników. Zniesienie hipokryzji, zaleczenie rozdarcia między językiem a rzeczywistością, między ciałem a umysłem, jest zadaniem nowej kultury.
Brak hipokryzji, nonkonformizm powstającej kultury, to taki jej wymiar, który określa zarówno jej strukturalną jednolitość, brak cienia w postaci operetki, jak i jej zawartość myślową, rodzaj głoszonych przez nią treści. Ta kultura ma już wiele miejsc zapełnionych. Ma swój teatr, teatr „STU” czy teatr „Ósmego Dnia”, swój kabaret, na przykład „Salon Niezależnych”, swoją satyrę. Kabaret czy satyra nie jest tu wcale czymś „gorszym”, zdegradowanym. Jest jedną z wielu form ekspresji, jednym ze sposobów wypowiedzenia tej samej prawdy. Obecność tej postawy również w kabarecie czy teatrze dowodzi, że program nowej poezji wykracza poza granice poezji, że jest „intersubiektywny”, daje się przełożyć także na inne języki kultury, nie tylko poetycki.
Poezja bierze się znikąd, nie potrzebuje wiele czasu dla swego ukonstytuowania się, tworzy ją kilku czy kilkunastu młodych ludzi. Jest ona jednak czymś znacznie więcej, niż tylko zbiorem młodzieńczych prób, ekspresją kilku osobowości. Jest zwiniętym organizmem, zawierającym w sobie geny tego wszystkiego, co składa się na kompletną strukturę kultury. Są w niej zawarte zalążki i zapowiedzi organizacji znacznie pojemniejszej, obszerniejszej i lepiej dostrzegalnej społecznie. Jest ukryty charakterystyczny dla niej i tylko dla niej sposób widzenia i myślenia, napięcie przenikające i kształtujące jej wygląd, jest rdzeń pewnej postawy, która może się przenieść do innych dziedzin kultury. Młoda poezja to gabinet cieni, propozycja nowego odczuwania i nowego myślenia, początek ruchu, który swe ujście może znaleźć w kulturze, w ludzkich postawach, w etosie życia.
Artystycznej i moralnej połowiczności kultury dotychczasowej kultura wstępująca przeciwstawia bezwzględność, przede wszystkim pogłębiającą się z każdą książką i z każdym przedstawieniem teatralnym samowiedzę. Amorficzności i chaosowi, galaretowatej substancji „Polski zdziecinniałej” przeciwstawia ostro zarysowane formy, świadome decyzje i wyraźnie sformułowane tezy. Działalność artystyczna nowej generacji zaczęła się od oczyszczenia pola, od krytyki postaw dwuznacznych, kłamstwa i zakłamania, pozornego zaangażowania i pozornego sprzeciwu, w ogóle od krytyki pozoru, aby odróżnić go od wartości rzeczywistych.
Działalność taka wymaga refleksji nad znaczeniem słowa „zaangażowanie”. Słowo to nie uległo dewaluacji, zdewaluowali się ci, którzy wykrętnie i jednostronnie głosili postulat zaangażowania, podczas gdy sami byli konformistami. Zaangażowanie jest decyzją, która oscyluje między niebezpieczeństwem skrajnej akceptacji i skrajnej negacji, między serwilizmem a nihilizmem, między tworzeniem okolicznościowych pieśni a dobrowolną izolacją społeczną. Rozwiązaniem sprzeczności między literaturą opisującą rzeczywistość z optymistyczną obłudą a literaturą schizofrenicznie zrywającą związki ze światem jest stworzenie takiej literatury, która żywiąc się konkretem nie ulegnie mu, nie zaakceptuje w pełni swojego tworzywa, zachowa wobec niego dystans, utrzyma swą godność krytyczną, ale umieści ją w żywym, realnym środowisku.
Wstępujące pokolenie nie proponuje rewolucji kulturalnej, nie nawołuje do odrzucenia tradycji i spalenia bibliotek. Chce kontynuować tę tradycję, która karmiła się zawsze współczesnością, każdorazową, „swoją” rzeczywistością, jest stożkiem wzrostu długiej tradycji kulturalnej. Nie jest to tylko przemijająca moda, szlagier jednego sezonu. Powstaje literatura rzeczywiście współczesna, literatura oddychająca strzępami jedynie realnego świata, tego, w którym żyjemy, tego, którego dotąd nie umieliśmy nazwać i rozpoznać. Zarysowała się formacja kulturalna istotnie różna i świadomie różna od poprzedników. Powodzenie jej dalszego rozwoju zależy przede wszystkim od niej samej, od świadomości pisarzy i artystów, od ich powagi i umiejętności rozumienia także polemistów, od umiejętności rozumienia i przezwyciężania przeszkód zewnętrznych i wewnętrznych. Trudności zewnętrzne są tu nawet mniejsze, bowiem kultura ta uczyniła je przedmiotem swego opisu.
Realizacja tego programu nie jest łatwym zadaniem dla literatury jako części kultury. Chaos nowego, zmieniającego się świata wymyka się skupionemu wysiłkowi pisarza. Sam pisarz zresztą nie tworzy wartości, które miałby potem narzucać rzeczywistości. Jest jednak niebagatelnym pośrednikiem w procesie ich przekazywania i narastania, w procesie „uszlachetniania” już istniejącej materii życia. Literatura musi tu współpracować z humanistą i ze wszystkimi dziedzinami kultury. Uchwycenie i opanowanie rzeczywistości jest zadaniem równie trudnym i równie naglącym dla wszystkich regionów kultury. Jest to akcja pomocy dla człowieka zagubionego w ruchomym uniwersum faktów i wartości, akcja wytwarzania siatki współrzędnych, kultury cywilizującej żywioł świata. Demaskowanie dzisiejszej obłudy i dzisiejszego rozdarcia stwarza warunki dla wolnej od obłudy rzeczywistości kulturalnej i społecznej. Jest programem sztuki socjalistycznej.
1973 r.