<<< Dane tekstu >>>
Autor Catulle Mendès
Tytuł Źwierciadło
Pochodzenie Nowelle
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1907
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów — Złoczów
Tłumacz Zygmunt Niedźwiecki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Źwierciadło.
I.

Działo się to w królestwie, w którem nie było ani jednego źwierciadła. Wszystkie lustra i lusterka, i takie, któremi się ozdabia ściany, i te, które się trzyma w ręku i owe wreszcie, co bywają noszone u paska, — potłuczono, strzaskano na drobne kawałeczki z rozkazu królowej; w razie odkrycia zaś najmniejszego choćby źwierciadełka w czyimkolwiek domu, mieszkańców tegoż czekała śmierć niechybna wśród najstraszniejszych w świecie mąk. — Co się tyczy motywów tego dziwacznego kaprysu, nie myślę z niego przed wami czynić tajemnicy. Ponieważ królowa była tak brzydka, że najszkaradniejszy potwór wydałby się przy niej prześlicznym, nie chciała więc za nic w świecie być każdej chwili narażoną na to, aby przechodząc przez miasto, ujrzeć naraz brzydotę swoją w odbiciu, a z drugiej strony szukała w tem dla siebie satysfakcyi, by inne kobiety, piękne, nie mogły rozkoszować się w lustrach swoją pięknością.
Pojmiecie łatwo, że młode dziewczęta i kobiety tego kraju nie były z takiego rozporządzenia wcale zadowolone. Cóż komuś z tego, że ma najcudniejsze w świecie oczy, usta świeże jak pączek róży, włosy ślicznie ustrojone kwieciem, jeśli nie może oglądać swoich oczu, ust swych, swej fryzury? A o przeglądaniu się w jeziorach i strumykach nie mogło być nawet mowy, gdyż wszystkie rzeki i stawy w kraju pokryto szczelnie deskami, wodę zaś dobywano z studni tak głębokich, że niepodobna było dosięgnąć okiem ich płynnej powierzchni, i to nie w konwiach szerokich, gdzieby było dość miejsca na odbicie ładnego buziaka, ale w naczyniach o ciasnym wylocie, nie wystarczającym na pomieszczenie najdrobniejszej choćby twarzyczki. To też rozpacz płci pięknej przechodziła wszelkie granice, szczególniej u osóbek zalotnych, których liczba w tym kraju nie była wcale mniejszą niż gdzieindziej. Ale królowa pozostała niewzruszoną, ciesząc się z tego nieopisanie, że jej poddankom tę samą prawie przykrość czyni niemożność oglądania samych siebie, jaką jej by sprawiło, gdyby siebie ujrzała.

II.

Tymczasem na jednem z przedmieść stolicy żyło młode dziewczę imieniem Hiacynta, nieco mniej tem wszystkiem od innych zmartwione, ponieważ kochał się w niej młody chłopiec. A ktoś, co nas znajduje piękną i niestrudzenie nam to powtarza. — może nam do pewnego stopnia zastąpić źwierciadło.
— Naprawdę? — pytała go raz po raz uszczęśliwiona. — Kolor mych oczu nie razi cię niczem?
— Oczy twoje podobne są do bławatków, na których zawisły dwie jasne krople ambry.
— I nie mam skóry zbyt czarnej?
— Dowiedz się, że twoje czoło czystsze jest niżeli płatek śniegu, dowiedz się, że twoje lica są jak róże, blade a przecież płonące!
— A co też mam myśleć o moich ustach?
— Że są podobne rozciętej jagódce maliny.
— A o mych zębach, jeźli łaska?
— Że ziarnka ryżu, równie im delikatne, nie są przecież tak białe.
— Czy nie powinnam się jednak niepokoić o kształt moich uszu?...
— O tak! niepokojąca to rzecz, ukrywać w leciuchnym puchu swych włosów dwie takie muszelki przecudne, na których widok przypomina się świeżo rozwity gwoździk.
Tak rozmawiali z sobą, ona oczarowana, on w jeszcze większym zachwycie, nie wyrzekł bowiem ani jednego słowa, któreby nie było prawda najczystszą, gdyż wszystko to, czego pochwały upajały ją, jego upajało swym widokiem. I oto miłość ich stawała się coraz gorętszą. W dniu wprawdzie, w którym ją zapytał, czy zechce go za męża, dziewczę zarumieniło się, zaiste jednak zarumieniło się nie ze strachu — a człowiek, który, dostrzegłszy w owej chwili jej uśmiech, przypuściłby, że uśmiechała się jej myśl powiedzenia: „nie“ — również omyliłby się bardzo. Nieszczęściem wieść o tem małżeństwie dotarła aż do uszu niedobrej królowej, której jedyną rozkoszą było zakłócać cudze szczęście, Hiacynta zaś większą niżeli ktokolwiek wzbudzała w niej zawiść — będąc ze wszystkich najpiękniejszą.

III.

Kiedy się przechadzała razu pewnego, na krótko przed swemi zaślubinami, po sadzie, zbliża się ku niej starucha jakaś, prosząc o jałmużnę — wtem odskakuje z krzykiem, jak człowiek, coby węża nadeptał.
— Nieba! co widzę!...
— A wam co?! dobra kobiecino... Cóż to takiego ujrzeliście?...
— Coś najbrzydszego na całym świecie!
— To chyba nie mnie z pewnością! — odrzekła Hiacynta, śmiejąc się.
— Niestety, tak, biedne dziecię... Ciebie właśnie... Długo już żyję na tej ziemi, ale nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się spotkać osoby tak brzydkiej jak ty.
— Ja jestem brzydka?... ja?...
— Stokroć brzydsza, niżeli to wyrazić można.
— Jakto!... A moje oczy?...
— Szare jak pył uliczny! Lecz toby jeszcze było pół biedy, gdybyś nie zezowała najokropniej.
— Toż moja cera...
— Czarnaś jak smoluch jaki.
— Ale usta...
— Blade jak zwiędły kwiat jesieni.
— A zęby...
— Jeżeli zęby tem są piękniejsze im szersze, im bardziej żółte, w takim razie nikt chyba nie ma piękniejszych niż twoje...
— Ach!... więc chociaż uszy przynajmniej...
— Masz uszy tak duże, takie czerwone i obrośnięte pośród tych twoich rozczochranych włosisków, że trudno na nie spojrzeć bez wstrętu. Ja przecież nie jestem wcale ładna, a przecież zdaje mi się, że umarłabym ze wstydu, gdyby moje były takie same.
To rzekłszy, stara — musiała to być jakaś czarownica, zaprzyjaźniona z niedobrą królową — uciekła, parskając złośliwym śmiechem, podczas kiedy Hiacynta padła na ławkę, pomiędzy dwoma jabłoniami, cała w łzach.

IV.

Nic nie było w stanie biednej pocieszyć w jej strapieniu.
— Jestem brzydka! — jestem brzydka! — powtarzała bez przestanku.
Daremnie narzeczony zapewniał ją, że się myli, i przysiąg nie szczędził największych.
— Daj pokój!... kłamiesz przez litość — odpowiadała. — Teraz dopiero pojęłam wszystko. Uczucie twoje dla mnie nie płynie z miłości, lecz jest litością! żebraczka nie miała najmniejszego powodu powiedzieć mi nieprawdę; i po cóż miałaby mnie oszukiwać?... Tak, tak, jestem brzydką!... Nie pojmuję tylko, jak mogłeś znosić mój widok tak długo?...
Aby ukochaną wywieźć z błędu, sprosił do jej domu dużo ludzi; wszyscy mężczyźni oświadczyli, że Hiacynta jest jakby stworzona na to, aby się oczy z rozkoszą poiły jej widokiem; powiedziało toż samo nawet wiele kobiet, jakkolwiek naturalnie z przekonaniem znacznie mniejszem. Lecz wszystko nadaremnie, biedna dziewczyna upierała się przy swem przeświadczeniu, że wzbudza postrach.
— Zmówiliście się, żeby przedemną zataić prawdę.
A kiedy kochanek począł nalegać o przyspieszenie dnia godów, odrzekła:
— Ja?... twoją żoną? Przenigdy!... Zanadto szczerze cię kocham, aby ci robić prezent z takiej brzyduli jak ja.
Możecie sobie wyobrazić rozpacz młodego człowieka, zakochanego tak szczerze. Rzucił się na kolana, prosił ją, błagał... Odpowiadała jednak niezmiennie, że jest „za brzydka, aby iść za mąż.“
Co tu robić?... Jedynym sposobem, jakim możnaby zadać kłam starej wiedźmie a udowodnić prawdę Hiacyncie, byłoby: stawić jej przed oczy źwierciadło. Ale źwierciadeł nie było w całem państwie a strach, jaki królowa wzbudzała, był tak wielki, że żaden rzemieślnik nie podjąłby się go sporządzić.
— Ha! Pójdę na królewski dwór! — powiedział sobie w końcu narzeczony. — Pomimo całej swojej srogości władczyni nasza da się przecież wzruszyć mym łzom i piękności Hiacynty i cofnie, choćby na godzin kilka, okrutny zakaz, będący źródłem całego nieszczęścia.
Wiele kosztowało trudu nakłonienie młodej dziewczyny, aby się dała do pałacu zaprowadzić; nie chciała i nie chciała się ludziom pokazywać, taka brzydka; a potem na cóż się więcej źwierciadło przydać może, jak nie na tem wyrazistsze przekonanie jej o jej nieszczęściu, na które nie ma lekarstwa! Dopiero kiedy narzeczony wybuchnął płaczem — przystała.

V.

— Cóż tam znowu takiego? — ozwała się opryskliwie niedobra królowa. — Co to za ludzie i czego chcą odemnie?
— Wasza królewska mość ma przed sobą najbardziej pożałowania godnego z narzeczonych na całej kuli ziemskiej.
— To mi dopiero powód, aby mnie niepokoić.
— Miej litość najjaśniejsza pani!
— Ech! cóż ja wam mogę poradzić w waszych strapieniach miłosnych?
— Gdybyś najjaśniejsza pani zezwolić raczyła, aby jedno tylko źwierciadło...
Królowa podniosła się z tronowego stolca, drżąc gniewem.
— Kto śmie tu wspominać o źwierciadle?! — wyrzekła, zgrzytając zębami.
— O, niech się wasza królewska mość nie unosi!... Łaski!... Proszę mnie tylko wysłuchać. Ta młoda dziewczyna, którą wasza królewska mość ma przed sobą, taka świeża i piękna, popadła w błąd najosobliwszy; zdaje się jej, że jest brzydką...
— Alboż co! — wykrzyknie królowa z dzikim śmiechem. — Ma racyę! Nie widziałam jak żyję brzydszej niż ona dziewczyny!...
Hiacynta, posłyszawszy te słowa, myślała, że trupem padnie z rozżalenia. Trudno było wątpić dłużej, skoro w oczach królowej była równie brzydką jak w oczach żebraczki. Opuściwszy zwolna powieki, padła na stopnie tronu omdlała, z trupio bladem licem. Lecz narzeczony jej, usłyszawszy okrutne słowa władczyni, nie poddał się wcale rezygnacyi, tylko zawołał, że jej królewska mość dostała chyba bzika, — jeżeli nie ma przypadkiem innych powodów, by kłamać tak bezczelnie.
Nie miał czasu dorzucić jednego słowa! bo już pochwyciły go straże i przytrzymały mocno; na znak zaś, dany przez królowę, wystąpił kat; stał on zawsze obok tronu, mógł bowiem być potrzebnym każdej chwili.
— Czyń twoją powinność! — rzekła królowa, wskazując katowi tego, co śmiał ją znieważyć.
Kat dźwignął spokojnie swój miecz błyszczący, szeroki, w tej samej chwili kiedy Hiacynta, nie wiedząc, gdzie się znajduje, podniosła wzrok omdlały... I oto dały się słyszeć dwa krzyki kobiece, zupełnie odmienne swem brzmieniem: radosny okrzyk Hiacynty, która w zwierciadle obnażonej stali ujrzała się tak rozkosznie piękną! — i śmiertelny charkot rozpaczy i bólu, z jakim na ustach zła i brzydka królowa oddała ducha ze wstydu i gniewu, ujrzawszy się również znagła w nieprzeczuwanem źwierciedle.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Catulle Mendès i tłumacza: Zygmunt Niedźwiecki.