Nowelle (Mendès, 1907)/całość

>>> Dane tekstu >>>
Autor Catulle Mendès
Tytuł Nowelle
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1907
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów — Złoczów
Tłumacz Zygmunt Niedźwiecki
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


CATULLE MENDÈS.
separator poziomy
NOWELLE.
PRZEŁOŻYŁ
Z. NIEDŹWIECKI.
separator poziomy
LWÓW — ZŁOCZÓW.
Nakładem i drukiem księgarni Wilhelma Zukerkandla.

Źwierciadło.
I.

Działo się to w królestwie, w którem nie było ani jednego źwierciadła. Wszystkie lustra i lusterka, i takie, któremi się ozdabia ściany, i te, które się trzyma w ręku i owe wreszcie, co bywają noszone u paska, — potłuczono, strzaskano na drobne kawałeczki z rozkazu królowej; w razie odkrycia zaś najmniejszego choćby źwierciadełka w czyimkolwiek domu, mieszkańców tegoż czekała śmierć niechybna wśród najstraszniejszych w świecie mąk. — Co się tyczy motywów tego dziwacznego kaprysu, nie myślę z niego przed wami czynić tajemnicy. Ponieważ królowa była tak brzydka, że najszkaradniejszy potwór wydałby się przy niej prześlicznym, nie chciała więc za nic w świecie być każdej chwili narażoną na to, aby przechodząc przez miasto, ujrzeć naraz brzydotę swoją w odbiciu, a z drugiej strony szukała w tem dla siebie satysfakcyi, by inne kobiety, piękne, nie mogły rozkoszować się w lustrach swoją pięknością.
Pojmiecie łatwo, że młode dziewczęta i kobiety tego kraju nie były z takiego rozporządzenia wcale zadowolone. Cóż komuś z tego, że ma najcudniejsze w świecie oczy, usta świeże jak pączek róży, włosy ślicznie ustrojone kwieciem, jeśli nie może oglądać swoich oczu, ust swych, swej fryzury? A o przeglądaniu się w jeziorach i strumykach nie mogło być nawet mowy, gdyż wszystkie rzeki i stawy w kraju pokryto szczelnie deskami, wodę zaś dobywano z studni tak głębokich, że niepodobna było dosięgnąć okiem ich płynnej powierzchni, i to nie w konwiach szerokich, gdzieby było dość miejsca na odbicie ładnego buziaka, ale w naczyniach o ciasnym wylocie, nie wystarczającym na pomieszczenie najdrobniejszej choćby twarzyczki. To też rozpacz płci pięknej przechodziła wszelkie granice, szczególniej u osóbek zalotnych, których liczba w tym kraju nie była wcale mniejszą niż gdzieindziej. Ale królowa pozostała niewzruszoną, ciesząc się z tego nieopisanie, że jej poddankom tę samą prawie przykrość czyni niemożność oglądania samych siebie, jaką jej by sprawiło, gdyby siebie ujrzała.

II.

Tymczasem na jednem z przedmieść stolicy żyło młode dziewczę imieniem Hiacynta, nieco mniej tem wszystkiem od innych zmartwione, ponieważ kochał się w niej młody chłopiec. A ktoś, co nas znajduje piękną i niestrudzenie nam to powtarza. — może nam do pewnego stopnia zastąpić źwierciadło.
— Naprawdę? — pytała go raz po raz uszczęśliwiona. — Kolor mych oczu nie razi cię niczem?
— Oczy twoje podobne są do bławatków, na których zawisły dwie jasne krople ambry.
— I nie mam skóry zbyt czarnej?
— Dowiedz się, że twoje czoło czystsze jest niżeli płatek śniegu, dowiedz się, że twoje lica są jak róże, blade a przecież płonące!
— A co też mam myśleć o moich ustach?
— Że są podobne rozciętej jagódce maliny.
— A o mych zębach, jeźli łaska?
— Że ziarnka ryżu, równie im delikatne, nie są przecież tak białe.
— Czy nie powinnam się jednak niepokoić o kształt moich uszu?...
— O tak! niepokojąca to rzecz, ukrywać w leciuchnym puchu swych włosów dwie takie muszelki przecudne, na których widok przypomina się świeżo rozwity gwoździk.
Tak rozmawiali z sobą, ona oczarowana, on w jeszcze większym zachwycie, nie wyrzekł bowiem ani jednego słowa, któreby nie było prawda najczystszą, gdyż wszystko to, czego pochwały upajały ją, jego upajało swym widokiem. I oto miłość ich stawała się coraz gorętszą. W dniu wprawdzie, w którym ją zapytał, czy zechce go za męża, dziewczę zarumieniło się, zaiste jednak zarumieniło się nie ze strachu — a człowiek, który, dostrzegłszy w owej chwili jej uśmiech, przypuściłby, że uśmiechała się jej myśl powiedzenia: „nie“ — również omyliłby się bardzo. Nieszczęściem wieść o tem małżeństwie dotarła aż do uszu niedobrej królowej, której jedyną rozkoszą było zakłócać cudze szczęście, Hiacynta zaś większą niżeli ktokolwiek wzbudzała w niej zawiść — będąc ze wszystkich najpiękniejszą.

III.

Kiedy się przechadzała razu pewnego, na krótko przed swemi zaślubinami, po sadzie, zbliża się ku niej starucha jakaś, prosząc o jałmużnę — wtem odskakuje z krzykiem, jak człowiek, coby węża nadeptał.
— Nieba! co widzę!...
— A wam co?! dobra kobiecino... Cóż to takiego ujrzeliście?...
— Coś najbrzydszego na całym świecie!
— To chyba nie mnie z pewnością! — odrzekła Hiacynta, śmiejąc się.
— Niestety, tak, biedne dziecię... Ciebie właśnie... Długo już żyję na tej ziemi, ale nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się spotkać osoby tak brzydkiej jak ty.
— Ja jestem brzydka?... ja?...
— Stokroć brzydsza, niżeli to wyrazić można.
— Jakto!... A moje oczy?...
— Szare jak pył uliczny! Lecz toby jeszcze było pół biedy, gdybyś nie zezowała najokropniej.
— Toż moja cera...
— Czarnaś jak smoluch jaki.
— Ale usta...
— Blade jak zwiędły kwiat jesieni.
— A zęby...
— Jeżeli zęby tem są piękniejsze im szersze, im bardziej żółte, w takim razie nikt chyba nie ma piękniejszych niż twoje...
— Ach!... więc chociaż uszy przynajmniej...
— Masz uszy tak duże, takie czerwone i obrośnięte pośród tych twoich rozczochranych włosisków, że trudno na nie spojrzeć bez wstrętu. Ja przecież nie jestem wcale ładna, a przecież zdaje mi się, że umarłabym ze wstydu, gdyby moje były takie same.
To rzekłszy, stara — musiała to być jakaś czarownica, zaprzyjaźniona z niedobrą królową — uciekła, parskając złośliwym śmiechem, podczas kiedy Hiacynta padła na ławkę, pomiędzy dwoma jabłoniami, cała w łzach.

IV.

Nic nie było w stanie biednej pocieszyć w jej strapieniu.
— Jestem brzydka! — jestem brzydka! — powtarzała bez przestanku.
Daremnie narzeczony zapewniał ją, że się myli, i przysiąg nie szczędził największych.
— Daj pokój!... kłamiesz przez litość — odpowiadała. — Teraz dopiero pojęłam wszystko. Uczucie twoje dla mnie nie płynie z miłości, lecz jest litością! żebraczka nie miała najmniejszego powodu powiedzieć mi nieprawdę; i po cóż miałaby mnie oszukiwać?... Tak, tak, jestem brzydką!... Nie pojmuję tylko, jak mogłeś znosić mój widok tak długo?...
Aby ukochaną wywieźć z błędu, sprosił do jej domu dużo ludzi; wszyscy mężczyźni oświadczyli, że Hiacynta jest jakby stworzona na to, aby się oczy z rozkoszą poiły jej widokiem; powiedziało toż samo nawet wiele kobiet, jakkolwiek naturalnie z przekonaniem znacznie mniejszem. Lecz wszystko nadaremnie, biedna dziewczyna upierała się przy swem przeświadczeniu, że wzbudza postrach.
— Zmówiliście się, żeby przedemną zataić prawdę.
A kiedy kochanek począł nalegać o przyspieszenie dnia godów, odrzekła:
— Ja?... twoją żoną? Przenigdy!... Zanadto szczerze cię kocham, aby ci robić prezent z takiej brzyduli jak ja.
Możecie sobie wyobrazić rozpacz młodego człowieka, zakochanego tak szczerze. Rzucił się na kolana, prosił ją, błagał... Odpowiadała jednak niezmiennie, że jest „za brzydka, aby iść za mąż.“
Co tu robić?... Jedynym sposobem, jakim możnaby zadać kłam starej wiedźmie a udowodnić prawdę Hiacyncie, byłoby: stawić jej przed oczy źwierciadło. Ale źwierciadeł nie było w całem państwie a strach, jaki królowa wzbudzała, był tak wielki, że żaden rzemieślnik nie podjąłby się go sporządzić.
— Ha! Pójdę na królewski dwór! — powiedział sobie w końcu narzeczony. — Pomimo całej swojej srogości władczyni nasza da się przecież wzruszyć mym łzom i piękności Hiacynty i cofnie, choćby na godzin kilka, okrutny zakaz, będący źródłem całego nieszczęścia.
Wiele kosztowało trudu nakłonienie młodej dziewczyny, aby się dała do pałacu zaprowadzić; nie chciała i nie chciała się ludziom pokazywać, taka brzydka; a potem na cóż się więcej źwierciadło przydać może, jak nie na tem wyrazistsze przekonanie jej o jej nieszczęściu, na które nie ma lekarstwa! Dopiero kiedy narzeczony wybuchnął płaczem — przystała.

V.

— Cóż tam znowu takiego? — ozwała się opryskliwie niedobra królowa. — Co to za ludzie i czego chcą odemnie?
— Wasza królewska mość ma przed sobą najbardziej pożałowania godnego z narzeczonych na całej kuli ziemskiej.
— To mi dopiero powód, aby mnie niepokoić.
— Miej litość najjaśniejsza pani!
— Ech! cóż ja wam mogę poradzić w waszych strapieniach miłosnych?
— Gdybyś najjaśniejsza pani zezwolić raczyła, aby jedno tylko źwierciadło...
Królowa podniosła się z tronowego stolca, drżąc gniewem.
— Kto śmie tu wspominać o źwierciadle?! — wyrzekła, zgrzytając zębami.
— O, niech się wasza królewska mość nie unosi!... Łaski!... Proszę mnie tylko wysłuchać. Ta młoda dziewczyna, którą wasza królewska mość ma przed sobą, taka świeża i piękna, popadła w błąd najosobliwszy; zdaje się jej, że jest brzydką...
— Alboż co! — wykrzyknie królowa z dzikim śmiechem. — Ma racyę! Nie widziałam jak żyję brzydszej niż ona dziewczyny!...
Hiacynta, posłyszawszy te słowa, myślała, że trupem padnie z rozżalenia. Trudno było wątpić dłużej, skoro w oczach królowej była równie brzydką jak w oczach żebraczki. Opuściwszy zwolna powieki, padła na stopnie tronu omdlała, z trupio bladem licem. Lecz narzeczony jej, usłyszawszy okrutne słowa władczyni, nie poddał się wcale rezygnacyi, tylko zawołał, że jej królewska mość dostała chyba bzika, — jeżeli nie ma przypadkiem innych powodów, by kłamać tak bezczelnie.
Nie miał czasu dorzucić jednego słowa! bo już pochwyciły go straże i przytrzymały mocno; na znak zaś, dany przez królowę, wystąpił kat; stał on zawsze obok tronu, mógł bowiem być potrzebnym każdej chwili.
— Czyń twoją powinność! — rzekła królowa, wskazując katowi tego, co śmiał ją znieważyć.
Kat dźwignął spokojnie swój miecz błyszczący, szeroki, w tej samej chwili kiedy Hiacynta, nie wiedząc, gdzie się znajduje, podniosła wzrok omdlały... I oto dały się słyszeć dwa krzyki kobiece, zupełnie odmienne swem brzmieniem: radosny okrzyk Hiacynty, która w zwierciadle obnażonej stali ujrzała się tak rozkosznie piękną! — i śmiertelny charkot rozpaczy i bólu, z jakim na ustach zła i brzydka królowa oddała ducha ze wstydu i gniewu, ujrzawszy się również znagła w nieprzeczuwanem źwierciedle.





Cudzoziemki.
I.

— Drogi panie! — prawił uprzejmy gaduła — wiem ja sporo rzeczy, ponieważ mam lat pięćdziesiąt, dosyć bystrości, znakomitą pamięć i nie upijam się nigdy. Dla człowieka, który jada od lat dwudziestu we wszystkich sferach towarzyskich, który potrafi wychylać noc w noc bezkarnie trzy butelki szampana, nie może mieć tajemnic (chybaby miał dyabelnie tępy słuch) to, co się działo i to co się dzieje w towarzystwie współczesnem. Pokręć pan zatem korbką! Jestem gramofonową kroniką wszystkich nowin jednej piątej części stulecia; przerzuć moje kartki; gestem skorowidzem wszystkich sekretnych adresów wszystkich dzielnic Paryża, almanachem gotajskim wszystkich cudzołóstw i rodowodów bękarcich. Potrafię panu wymienić — z nieomylnością pilnego ucznia, recytującego zadany wierszyk — imię, nazwisko, pochodzenie, majątek, męża, kochanka czy kochanków stu kobiet, uczestniczących w balu niniejszym; wiem, dokąd baronowa de Cantelos każe się wieźć dwa razy na tydzień, osłoniwszy twarz potrójną woalką — o! ani do przyjaciela ani do przyjaciółki; i jeźli tylko ciekaw jesteś usłyszeć, powiem panu, dla kogo pani de Villabianca sprzedała, z zastrzeżeniem odkupna, u jednego z jubilerów w Palais-Royal, jeden z swych przecudownych kolczyków; obecnie tylko lewy zawiera brylanty prawdziwe. Ale przez litość dla mej miłości własnej paryskiego cicerone nie zadawaj mi pytań na temat tej ponętnej osóbki, która padła, po skończeniu walca, w głąb tego tam fotelu i ziewa w tej chwili zlekka, aby pokazać swoje różowe dziąsła młodej wilczycy, w chwili kiedy w nią wlepisz wzrok baranka, gotowego na jej widok zabeczeć z roztkliwienia. Albowiem być może, iż jest gdzieś pomiędzy niebem a ziemią tajemniczy mędrzec, który przewertowawszy starożytne rękopisy, potęgą ścisłego wnioskowania doszedł, w której z podziemnych bud ojczyzny Samojedów kryje się zaginiona biblia, ale żadna z istot żyjących — nawet ja sam — nie mogę się pochlubić przeniknięciem tajemnicy, jaka otacza osobę markizy de Poleastro.
— Dobrze — odparł Walentyn — znane jest w każdym razie przynajmniej jej nazwisko i ojczyzna, ponieważ nazywa się z włoska.
— Znanem jest nazwisko! przypuszcza się ojczyznę! — Ludzie, którzy lubią podróżować — co się mnie tyczy, zaniedbałem trochę zanadto tę stronę szkoły światowego życia — opowiadają sobie na ucho, że we Włoszech, gdzie zwiedzała muzea jeszcze w postaci podlotka, w towarzystwie dekorowanego starca, nosiła nazwisko panny de Valclos, — w Anglii, gdzie ją uważano za mężatkę, zwali ją księżną Saratoff, — w Rosyi zaś, po której podróżowała w charakterze wdowy, kazała się anonsować na balach ambasady pod nazwiskiem lady Helmsford. Prawdę mówiąc, ludzie nie są tego całkowicie pewni; zdaje im się, że sobie przypominają, mogą się jednak mylić, bo to już temu tyle lat... Co się tyczy markizy samej, jeżeli ktoś ciekawy a niedostatecznie poinformowany odważy się w jej obecności zrobić aluzyę do tej przeszłości urozmaiconej i mglistej, nie wydaje się tem wcale zażenowaną, och! bynajmniej, i odpowiada wśród lekkich poruszeń wachlarza: — „Ach, tak jest, niegdyś, to możliwe... w podróży...“ — z akcentem trochę hiszpańskim, wiedeńskim trochę, a być też może i włoskim, w którym znachodzą się nierzadko intonacye, przedmiejskie prawie, nowoczesnej kabotynki, i z lekkim, różowym uśmieszkiem, któremu nie ma nic do zarzucenia.
— Do diaska, awanturnica?...
— Romantyk z pana!... Wierzysz pan w awanturnice, dopuszczone do świata, w którym my żyjemy, dające shakehands’y ambasadorom wszystkich państw świata, które, sądząc po ich naszyjnikach z najczystszych pereł, spiętych rubinami, z ich sukni, nie oglądających blasku żyrandoli po dwakroć, z ich czterech ekwipaży, wyróżniających się między wszystkiemi, jakie się pojawiają w lasku, wydają około trzechkroć stu tysięcy franków rocznie?... Nie, pani de Poleastro, czy była czy nie panną de Valclos, księżną Saratoff, lady Helmsford — nie jest jedną z pospolitych ladacznic, goniących za przygodami po wszystkich krańcach świata, które pierwszego lepszego dnia, skoro ich ofiarom otworzą się oczy, zjawiają się, wmięszane w jakiś brudny skandal, przed kratkami lub wynoszą się za granicę, posłuszne uprzejmej radzie sędzi śledczego. Stoimy w obliczu tajemnicy o odmiennej komplikacyi i nowej zupełnie! Markiza, prawdopodobnie milionerka, choć pochodzenie jej milionów nikomu nie jest znanem, szlachetnego rodu, to pewna, choć rodowodu jej ściśle wskazać niepodobna, władająca zadziwiającą liczbą języków i wytwornie wykształcona, mimo że nikt nie wie, w którym z klasztorów którego kraju kształcono ją w dzieciństwie, markiza, Włoszka być może, prawdopodobnie Słowianka, czemu by nie Niemka? nie zdaje mi się jednak, aby Angielka — jest jedną z tych zachwycających i niezwykłych istot, znajomych wszystkim, chociaż nikomu nieznanych, budzących uwielbienie, mimo że podejrzanych, których mężowie są niewidzialni a kochankowie nieudowodnieni, młodych, pięknych, ekstrawaganckich trochę, które, zjawiwszy się ni stąd ni zowąd, by wkrótce zniknąć, doprowadzają do szału przez jednę zimę Paryż, same za nim szalejąc, a które skutkiem niedokładnej dyagnozy — jak powiada lekarz — na los trafu nieledwie, dźwięku imienia lub innego równie błahego pozoru — zowiemy: „cudzoziemkami!“
Ale Walentyn przestał tymczasem słuchać uprzejmego gaduły, podziękował pod nosem i odszedł, rozglądając się po balu za kimś, ktoby go mógł przedstawić markizie de Poleastro, a kiedy mimo niej przechodził, uczuł rozkosz bezbrzeżną, spojrzawszy w jej oczy ciemne, płowe nieco oczy Wenecyanki, z których uśmiechała się smętnie jak kwiat uperlony rosą, melancholia Ofelii.


II.

W dwa miesiące potem — od sześciu tygodni był kochankiem markizy — Walentyn wszedł do buduaru, w którym oczekiwała nań z szczerem utęsknieniem co popołudnia, przed godziną wizyt banalnych; i uchwyciwszy jej ręce, bez całowania ich, z oczyma, utkwionemi w jej twarz, rzekł tonem niezłomnej stanowczości:
— Posłuchaj mnie... Ja szaleję!... Nie ma szczęśliwszego człowieka nademnie a jednak nie ma bardziej, niżeli ja, nieszczęśliwego. Na pierwszą moją prośbę oddałaś mi się z pełnym ufności wdziękiem dziecka. Ogarnęło mnie rozkoszne zdumienie nabożnego, gotowego poddać się mękom, w nadziei dostąpienia nieba, a który uzyskał raj natychmiast, zaledwie ukląkł, aby oń prosić. Jaki raj!... Najcudniejsze marzenia zcałowywałem z twoich ust!... Jesteś jak kwiat cała od stóp aż do głowy, — kiedy mi pozwalasz czoło złożyć w twe dłonie, na twoją pierś, zdaje mi się, że myśl moja zanurza się w wiośnie, w wiośnie nieznanej, dalekiej, utkanej z chimerycznych rozkwitów i z woni, jakiemi nikt nie oddychał nigdy. Jesteś jednak nietylko rozkoszną, jesteś także dobrą. Kochasz mnie, jak ja cię kocham; czuję to, wiem. Prawda, że my się kochamy?... Prawda, że serce twe drży, gdy krok mój doleci cię ze schodów, drży jak moje, i że omdlewasz, wieczorem, w mych objęciach, jak ja umieram w twoich, i że jesteśmy zjednoczeni na wieki w dreszczu tej samej rozkoszy?
Caro mio! — odparła akcentem rosyjskiej śpiewaczki, śpiewającej po włosku.
On mówił dalej:
— I cóż! pomimo naszego niezmiernego szczęścia ja cierpię straszliwie a cierpień tych nie potrafię dłużej milcząc znosić. Musze przemówić — i ty musisz przemówić także. Wątpliwości rozdzierają mi duszę. Och! ty mi powiesz, prawda?... nie ukryjesz przedemną niczego?... Słuchaj uważnie i odpowiadaj... U ciebie tutaj: gdzie jestem?... Ta służba, ten pałac, cały ten przepych zbytkowny i taki czarujący, ponieważ ty wkładasz w niego swój wdzięk — skąd ty to wszystko masz? Skąd pochodzisz ty sama?... Kto ty jesteś?... W pamięci swej przechowujesz wiele dni i krajów, wśród rzeczy, o których wspominasz bez namysłu, od niechcenia, brzmią echa podróży i przygód. A przecież jesteś tak młodą!... Dlaczego akcent twój zmienia się chwilami, jak gdybyś ty sama zmieniała wśród tego rasę; wydaje się, jakbyś pomiędzy jednem słowem a drugiem inną przybierała ojczyznę. Gdzie się właściwie urodziłaś? Czy masz jeszcze rodziców? Jesteś-li zamężną?... Ach! błagam cię! opowiedz mi twe życie minione, twoje wczoraj!... Czyliż nie winnaś należeć cała z wszystkiemi twojemi tajemnicami, jak z wszystkiemi wdziękami, do tego, co należy do ciebie również bez podziału raz na zawsze?...
Cofnęła z jego rąk dłonie i spojrzała nań wzrokiem zimnym, niezmięszanym, w którym błyszczał gniew.
Natenczas on, prawie szorstko:
— Odezwijże się!... Powinnaś mi powiedzieć to, co wiedzieć mam prawo. Czy nie domyślasz się najdziwniejszych podejrzeń, jakie mnie nękać muszą? Czy nie odczuwasz, jakie mnie nawiedzają myśli? Dalej — i schwycił ją po raz wtóry, wyżej kostek, za ręce — mów prawdę, ja tak chcę!...
— Boli mnie! — rzekła lodowato akcentem prawdziwym, niemieckim.
— Prawdę!
— Niech i tak będzie! Tem gorzej dla pana!
I patrząc mu prosto w twarz, bez najmniejszego zmięszania, rzekła:
— Urodziłam się w małem pomorskiem miasteczku. Biedna, bez rodziców, tyle tylko, że ładna, zjeździłam z cyrkowcami wszystkie kraje z jarmarku na jarmark. Śpiewałam potem w café-chantant’ach. W Wiedniu wyszłam za mąż za urzędnika w ministeryum spraw zewnętrznych. Umarł już. Od lat siedmiu jestem na usługach austryackiego rządu.

III.

Kobieta-szpieg!... Ona!... taka piękna, z tym uśmiechem różanym, z temi zamglonemi oczyma marzycielki, ona oddawała się ohydnemu rzemiosłu szpiegostwa i sprzedawania dusz! Więc do takiego celu używała swoich powabów, swej gracyi, na to może spożytkowywała swe miłostki?... Pełen zgrozy, omal nie krzyknął:
— To nieprawda, ty kłamiesz!
Niestety! wszelka wątpliwość była wykluczoną. Była szpiegiem w istocie, skoro przyznawała się sama do tego. Ten ohydny wyraz zresztą, objaśniał wszystko: zbytek, zmiany nazwiska, podróże, przyznawanie się do coraz to innej narodowości. Uciekł z giestem obrzydzenia i nie wychodził z swego mieszkania przez dwa tygodnie, aby nie widzieć jej więcej, wyjechał wreszcie i nie spotkali się już.
Bywają jednak wspomnienia uporczywe. Ileż razy obraz czarującej nędznicy zjawiał się w jego myślach, na ustach zaś równocześnie imię wzgardzone a drogie: pewnego wieczora w Wiedniu, pod drzewami Prateru, zwierzył się z swej przygody młodemu arystokracie, dla którego czuł żywą przyjaźń a który był jak raz poufnym sekretarzem austryackiego ministra spraw zewnętrznych.
— To szczególne — odparł młody człowiek.
I oto nazajutrz Walentyn otrzymał list, w którym przyjaciel zapewniał go, na podstawie szczegółowych informacyj, jaknajuroczyściej, że nigdy a nigdy ani pani de Poleastro, ani panna de Valclos, księżna Saratoff i lady Helmsford, ani żadna w ogóle osoba o jakiemkolwiek podobieństwie sytuacyi czy wyglądu nie pozostawała oficjalnie czy w sekrecie na usługach ministerstwa. Tak, że się po prostu tylko chwaliła — chwaliła szpiegowskiem rzemiosłem! — być może w celu tem lepszego ukrycia innej, może jeszcze wstrętniejszej tajemnicy...





Tchórz.

W cichej alkowie, ledwie cokolwiek rozjaśnionej płomieniem przyćmionych lamp, kochanka pana d’Argelès, śpiącego wśród gąszczu jej rozpuszczonych włosów słodkim snem lekkiego wyczerpania, wpatrywała się weń wzrokiem istoty szczęśliwej. Ona, kobieta uczciwa, otoczona szacunkiem wszystkich, poślubiona człowiekowi, którego była jedyną rozkoszą i dumą najwyższą, opuściła dom małżeński za nadejściem nocy ukradkiem, rzucając służbie za cały pretekst, że idzie odwiedzić swą matkę. Wysiadła z fiakra przed murem, otaczającym ogród. Drżąca z obawy, odwracając głowę z trwogą złodzieja, dobierającego się witrychem do nieznanych drzwi, otwarła żelazną furtkę małym kluczykiem, jaki jej pan d’Argelès dał wczoraj w operze, w czasie ostatniego antraktu; poczem przebywszy trawnik, wbiegła na schody i znalazła się w nieznanym pokoju, gdzie po raz pierwszy w życiu, wylękła i zachwycona, zakosztowała występnej rozkoszy cudzołożnego uścisku. Smutna historya!... Traciła bowiem za jednym zamachem nietylko całą swą nieskalaną dotąd cześć i szacunek dla samej siebie oraz cieniem nawet jakiejkolwiek obawy niezakłócony sen, lecz wszystko to nie mogło się obejść w dodatku bez katastrofy. Mąż jej, człowiek gwałtownego charakteru i pewnej ręki, nie był z tych, co uginają głowy przed niesławą; zabije ją więc w napadzie rozpaczy albo zabije siebie. Zginie sama lub będzie opłakiwała nieboszczyka. Ech! co tam... Nie miała najmniejszej ochoty wzruszać się obrazami ponurej przyszłości. Odpędza precz czarną troskę. Oddaje się cała upojeniu doświadczania i wzbudzania miłości. Szczęście, jakiego doznała już, jakie pozna jeszcze, nie będzie zbyt drogo opłaconem nawet ceną życia. O! boska chwilo złączenia ust, dwu oddechów, zmięszanych w jeden. Jak on ją mocno do siebie przyciskał pośród przyrzeczeń miłości wiecznej!... Dochowa mu wiary umarła nawet!... Jak dotąd — wie ona o tem dobrze — serce pana d’Argelès aż nazbyt było płochem. Przypisywano mu chętnie, chichocząc poza wachlarzem, niejednę awanturkę miłosną. Jakim był wszakże — dziś już nie jest. On kocha! kocha!... przysiągł jej to i udowodnił w czasie sześciomiesięcznego wytrwałego oczekiwania na jej łaskę. Należy do niej, jak ona do niego: całkowicie, do szału! a wszystko, co w ich miłości jest występnem, okupione zostanie przez to, co będzie ona zawierać wzniosłego!... Rehabilitacyą ich będzie ich niebywałe szczęście.
W chwili kiedy podniecała w ten sposób swoją dumę rozpamiętywaniem swego występnego szczęścia, zegar uderzył dwunastą a pan d’Argelès, przebudziwszy się, ziewnął i rzekł do niej szeptem, pieszcząc jej włosy pachnące:
— Jakże te piękne godziny szybko mijają!... Niestety, najdroższa, otóż i zbliża się chwila, w której mnie opuścisz.
Drgnąwszy zlekka, odwróciła się i spojrzała nań, zdziwiona, jakby nie zrozumiała usłyszanych słów.
— Ja ciebie opuszczać? — rzekła.
— Oczywiście moja ukochana... Aby nie wzbudzać podejrzeń w twojej służbie... Aby się znaleźć w domu przed powrotem męża z klubu...
Wydawszy z piersi ostry krzyk, opuściła alkowę, okryła się naprędce suknią, poczem zdaleka, wybladła, z oczyma rozwartemi szeroko, poczęła wyrzucać urwane wyrazy:
— Czy oszalałeś?... opuszczać cię? iść stąd? aby nie wzbudzać podejrzeń w służbie? w mężu?... Co za służbie? Jakim mężu?... Czyż ja obecnie mam jeszcze tę służbę?... Czy pamiętam, że byłam kiedyś zamężną?... Powiedziałeś mi: „Przyjdź“ — przyszłam; jestże możliwym powrót po takiem odejściu? Nie mogę już stąd wyjść, jak tylko aby się udać, dokąd ty pójdziesz, i z tobą. Jeden mam dom obecnie: twój dom — i jedno posłanie: twoje. Jeżeli nie będziesz miał gdzie zanocować, zostanę razem z tobą włóczęgą bezdomną. Ale opuścić cię?... Och! chyba, żem się przesłyszała?... Ty nie wyrzekłeś tego słowa, lub ja je musiałam zrozumieć fałszywie... Cóż to?... nie odpowiadasz?... Odwracasz głowę?... Więc to prawda?... ty chcesz, abym poszła i abym zapewne jutro znów wróciła i znowu sobie poszła, jak dziś?... Chcesz, abym mężowi powiedziała, wracając: — „Mamie daleko lepiej... Mała niedyspozycya, nic więcej...“ — i abym, zasypiając przy jego boku obmyślała nowy pozór do następnej wycieczki?... Och! nędzny, a ja, jakżem nieszczęsna!... Myślałeś, że zechcę być twoją kochanką, nie przestając być żoną innego... Że się będziemy spotykać, ile razy uda mi się wymknąć tamtemu?... Raz będę należeć do niego a drugi raz do ciebie?... Chwilom sytości jego żądz zawdzięczać będziemy chwile mojego z tobą szczęścia?... Twój pocałunek napotka twarz mą, ciepłą jeszcze, po jego pocałunku a ja, jego ustom, zaniosę ślad ust twoich... Tak, tak!... teraz dopiero widzę rzeczy jasno... Żądasz odemnie miłości roztropnej, trwożliwej, skrytej, przezornej, gotowej do kłamstw i zdrad, wobec niego dla ciebie a wobec ciebie dla niego spełnianych z uśmiechem!... Wiem, że istnieją kobiety, zdolne poniżyć się do tego stopnia: wiem, że są takie, co nie troszcząc się wcale o szacunek własny, byle im się udało wyłudzić zdawkowy respekt świata, nurzają się w takiej hipokryzyi, najwyższej wzgardy godnej!... Można sobie pozwalać na wszystko, byle się nie skompromitować!... Pod pokrywką mszy lub kąpieli jedzie się zamkniętą dorożką na schadzkę w zapuszczonej woalce, nie zapominając wziąć pudełeczka z pudrem, aby w drodze z powrotem było czem pokryć czerwone ślady pocałunków, uważa się bacznie na każde swoje słowo, spojrzenie, giest, udaje się, że zaledwie się zna tego, który jest naszym kochankiem, nie pisze się nigdy, nie zachowuje się żadnych listów — oto z czego składa się ich cnota!... Dowiedz się jednak, że nie należę do tych kobiet... Oddałam ci się cała i na zawsze. Nie dałam ci godziny — lecz życie. Zerwałam z całą moją przeszłością, nic ze mnie nie pozostaje po za mną. Zgodziłam się na występek, lecz nie na hańbę!... Nie chcę się sobą dzielić, nie myślę kłamać! Przyjmuję, pragnę nawet szyderstw, lekceważenia, oburzeń. Mogę być winną, lecz nie potrafiłabym stać się złą. Jedynem usprawiedliwieniem mej miłości, jakie mi pozostaje, jest dumne jej wyznanie! Przypuszczam, że będziesz mieć tę samą odwagę, co i ja. Serce moje, ja cała, upojenie, jakie mi zawdzięczasz, warte są tego, abyś się uczuł dumnym z ich posiadania i abyś głośno wyznał swoje szczęście. Pozbaw mnie czci, skoro mnie uwielbiasz! W przeciwnym razie — czy jesteś tchórzem, czy mnie nie kochasz?... mów!
Mówi, mówi jeszcze, stanąwszy przed nim, cała drżąca. Giesta, jakie wśród tego czyni, robią wrażenie rzucania na wiatr, niby nędznych łachmanów: pustego honoru nazwiska, fałszywego wstydu przed światem i wszystkich, pełnych obłudy przesądów, tyczących się miłości.
W końcu jednak umilkła. Pan d’Argelès zachowywał się wśród tego jak bardzo biegły mężczyzna. Nie przerywał kochance ni jednym wyrazem. Teraz jednak, kiedy przestała mówić, zbliżył się do niej, ukląkł i ujął łagodnie jej ręce. Wie przecież, że jest przez niego ubóstwianą, że na jedno jej skinienie umarłby dla niej z rozkoszą! Otóż sama ta właśnie miłość każe mu chronić ukochaną od wszelkich zmartwień i niebezpieczeństw. Onby przecie niczego więcej nie chciał, jak tylko przy niej być nieustannie. Nie rozstawać się więcej — co za czarowny sen!... Żadne niebezpieczeństwo, żadna odpowiedzialność nie byłyby w stanie wzbudzić w nim wahania, gdyby tu szło o niego samego tylko. Czyż nie domyśla się ona, jaka zazdrość nim miota, jaka okrutna żądza wyłącznego jej posiadania?... Za cenę wszakże najsroższych nawet cierpień należy mu dbać o jej honor przedewszystkiem, o to, aby zachowała szacunek całego świata. Nie ma on prawa wprowadzać ją na stromą i kamienistą ścieżkę nieuregulowanego życia, uczynić z niej kobietę, którą wszyscy wskazują palcem. Świat jest straszny, mści się z niemiłosiernem okrucieństwem na tych, co śmią mu cisnąć rękawicę. Są przymusy okropne, od których wyswobodzić się niepodobna.
Wylicza zaś to wszystko przed nią i wiele innych jeszcze rzeczy z tak zręcznym naciskiem, roztacza przed oczyma swej przyjaciółki taki przerażający obraz przykrości, połączonych z tego rodzaju wykolejeniami egzystencyj, przeplata te wywody nużące tak czułą pieszczotą, że młoda kobieta, skłoniwszy swą piękną głowę, oblokła twarz w rezygnacyę, przekonana. Powiedziała tylko, że nie opuści go jeszcze tak wcześnie, tym razem, mogąc pozostać dłużej bez obawy o reputacyę. Napisze tylko parę słów do męża, że spędzi część nocy przy cierpiącej matce a pan d’Argelès rozkaże swemu słudze oddać list komisyonerowi, aby go zaniósł do klubu.
— Wyborna myśl — odrzekł — jakaś ty dobra!
Usiadła, nakreśliła słów parę i zapieczętowawszy kopertę, dała ją własnoręcznie przez lekko uchylone drzwi służącemu, z kilkoma wyrazami pospiesznej instrukcyi. Poczem, uśmiechnięta, zapomniawszy goryczy i gniewu, objęła kochanka za szyję, szepcąc mu w ucho ciche słowa miłości i nachylając się, aby na jego włosach namiętny pocałunek wycisnąć.
Jest teraz w rzeczy samej zupełnie inna niż przed chwilą. Po miłości dzikiej, która się egzaltuje, ogarnęła ją miłość swywolna trochę, która igra. Chichocze, stroi pieszczotliwe minki. Nie pyta go już pałającym głosem:
— Będziesz mnie kochał zawsze, nieprawdaż? — lecz odzywa się doń zalotnie:
— Podobam ci się?...
Przyznaje nawet, że była nazbyt romansowo nastrojoną przed chwilą. Dla wielkich uczuć daleko stosowniejszem miejscem książka niżeli życie. Jakie to szczęście, że on jest tak rozsądny i że nie dał jej popełnić szaleństwa. Dziękowała mu za to. Nie wracać do domu, porzucać męża, afiszować się z swym stosunkiem — jak ona mogła nawet pomyśleć o rzeczach tak niesłychanych!... Będzie odtąd czynić bez oporu wszystko, co on jej każe. Jakież to będzie urocze!... Szczęścia ich żadna obawa nie zmąci. Potrafią się z niem kryć tak doskonale! Zobaczy, jak będzie pomysłową w wynajdywaniu okazyi widywania się w sekrecie.
— Mąż mój nie domyśli się niczego, tak będę sprytna. Nawet, aby zapobiedz gruntownie wszelkim podejrzeniom, będę mu jeszcze więcej uwagi okazywać, jeszcze więcej czułości niż przedtem. Przepyszne oszukaństwo!... Ile razy powiedzie mi się nowym fortelem wywieźć go w pole, będziemy się potem oboje śmiać do rozpuku. Prawda, jakie to będzie zabawne?... Co?!...
Pan d’Argelès słuchał, potakując głową z uśmiechem. Był zupełnie zadowolony, widząc jej nawrócenie na tory myśli praktycznych, gdyż kobiety wkładające zbyt wiele dumy i wielkodusznych ambicyj w swe namiętności nie były w jego guście. Pogodny jego humor nie znosił owych gwałtownych wstrząśnień, jakie za sobą pociągają wybuchy żądz furyackich. Kochanka jego podobała mu się zupełnie w obecnej swojej postaci. Uczuł się nawet skłonnym przeciągnąć nieco trwanie tej niekompromitującej intrygi, która nie groziła mu żadną odpowiedzialnością. I myśląc w ten sposób, całował z ogniem, prawie szczerym, śnieżne ramiona, z których opadły koronki i poił się z całą satysfakcyą ciepłym zapachem sandałowego drzewa, jakim tchnęły ramiona jej wzniesione.
Naraz rozlega się łoskot kroków za ścianą, na schodach, prowadzących z ogrodu.
— Kto tam? — zapytuje pan d’Argelès.
Ona zaś, zerwawszy się, z płomieniami w oczach woła:
— To mój mąż!... Posłałam mu kluczyk od ogrodowej furtki, wyznając wszystko.
Poczem, w tej samej chwili, kiedy drzwi rozwierały się z trzaskiem od wściekłego pchnięcia, dodała — straszna w zadowoleniu swej pomszczonej miłości:
— Mój mąż, co nas oboje zabije: mnie, cudzołożnicę, i ciebie — tchórzu!





Fatalne życzenie.
I.

Boso, z rozwianym włosem, szedł sobie włóczęga drogą, poprzed królewskim pałacem biegnącą. Młodziutki jeszcze chłopczyna, bardzo był piękny z zwoją złocistą czupryną, z dużemi, czarnemi oczyma, z ustami świeżości róży po deszczu. I jak gdyby słońcu samemu przyjemnie było nań patrzeć, na łachach jego więcej było blasku i więcej radości, niż na atłasie, aksamicie i brokatach szlachty i wysoko urodzonych dam, składających orszak dworzan królewskich.
Naraz przystanął i zawołał:
— Jakaż ona piękna!...
Ujrzał bowiem księżniczkę Rozalindę, napawającą się u okna świeżem powietrzem — a zaprawdę trudno by było znaleźć na ziemi istotę równej piękności jak ta dzieweczka królewska.
Nieporuszony, z ręką wzniesioną z uwielbienia i dziwu w stronę okna z zjawiskiem przecudnem, niby ku bramie niebios, przez którą ukazałby się raj, — stałby tak był pod oknami pałacu do samego wieczora, gdyby go straż nie odpędziła razami halabardy, którym towarzyszyły słowa twarde.
Oddalił się, zwiesiwszy głowę. Zdało mu się obecnie, że wszystko, na co dokoła spojrzy, pociemniało: widnokręg, droga, drzewa, okryte kwieciem; odkąd stracił z oczu królewnę Rozalindę, miał wrażenie, że słońce zagasło. Usiadłszy na skraju lasu pod dębem rozpłakał się.
— I czegóż się to tak trapisz, moje dziecko? — zapytała go stara babina, która wysunęła się właśnie w tej chwili z lasu, dźwigając na plecach zgarbionych wiązkę suchych gałęzi.
— Na cóż się przyda, choćbym wam i powiedział?... Nie potraficie nic dla mnie uczynić, poczciwa babusiu.
— Co do tego to jesteś w błędzie — odrzekła stara łagodnie.
To mówiąc, wyprostowała się i odrzuciła precz swoje brzemię — a w tejże chwili przestała być zbierającą chrust starowiną, przemieniając się w piękną jak dzień jasny wróżkę w srebrzystej szacie, w klejnotach, z girlandą kwiatów we włosach. Co się zaś tyczy suchych gałęzi — wszystkie one uleciały w powietrze, okryły się napowrót wiosenną zielenią i powróciwszy na konary drzew, z których były spadły — rozbrzmiały dookoła wesołym śpiewem ptaszęcym.
— Och! pani wróżko!... — zawołał młody włóczęga, padając na kolana — zechciejcie się zlitować nad mą nieszczęsną dolą!... Odkąd ujrzałem królewską córę w jednem z okien pałacu, serce moje przestało należeć do mnie; czuję, że nie pokocham nigdy innej kobiety prócz niej.
— To i cóż stąd? — odparła wróżka. — Nie jest to wcale takie znów wielkie nieszczęście.
— Możeż być dla mnie większe?... Jeżeli niepoślubię księżniczki — umrę.
— A cóż ci przeszkadza ją zaślubić?... Rozalinda nie ma jeszcze narzeczonego.
— Och! pani!... Toż przecie racz rzucić okiem na moje łachmany, na moje nieobute stopy!... Jestem biedak, tem żyję, co po drodze użebrzę!...
— Wszystko to nic nie znaczy. Kto szczerze kocha, musi obudzić wzajemność. Takie już jest odwieczne i słodkie prawo miłości. Król i królowa odtrącą cię ze wzgardą, dworacy z ciebie będą szydzić, jeżeli jednak uczucie twoje jest prawdziwe, poruszy ono Rozalindę i pewnego wieczora, kiedy wygnany przez służbę i pokąsany przez psy szlochać gdzieś będziesz w jakiejś opuszczonej szopie, ona sama przybędzie do ciebie zapłoniona i szczęśliwa prosić cię, byś jej u swego boku ustąpił połowę twego barłogu ze słomy.
Chłopiec potrząsnął głową; nie wierzył w możliwość takiego cudu.
— Strzeż się! — ozwała się wówczas wróżka, — miłość nie lubi, aby powątpiewano o jej potędze, więc za twój brak wiary spotkaćby cię mogła kara dotkliwa!... Ponieważ jednak cierpisz, gotowa jestem użyczyć ci mojej pomocy. Wyjaw swe pragnienia a ja je urzeczywistnię.
— Chciałbym być najpotężniejszym z książąt na świecie, aby poślubić moją ubóstwianą!...
— Ach! czemuż, zamiast brać sobie na kark taki kłopot, nie pójdziesz lepiej zanucić piosnkę miłosną u jej okien. No ale kiedy ci już przyrzekłam, niechże już będzie, jak sam chcesz. Muszę cię jednak uprzedzić o jednej rzeczy: skoro przestaniesz być, czem jeszcze jesteś, żaden czarodziej, żadna z wróżek — ja sama nawet!... — nie zdołam powrócić cię do twego pierwotnego stanu; skoro raz zostaniesz księciem, będziesz nim musiał pozostać na całe życie.
— Myślicież, o pani! że królewskiego małżonka księżniczki Rozalindy mogłaby kiedykolwiek zebrać ochota puścić się napowrót po drogach na żebraninę za kawałkiem chleba?
— Pragnę twojego szczęścia — odrzekła wróżka z westchnieniem.
Poczem złotą laseczką dotknęła jego ramienia i oto w nagłej przemianie włóczęga przybrał postać wspaniałego pana, lśniącego od jedwabiów i złota, siedział zaś na węgierskim bachmacie na czele orszaku dworzan, powiewających piórami, i rycerzy w złocistych zbroicach, którzy dęli w trąby.

II.

Tak znacznego księcia nie podejmuje się u dworu byle jak, zgotowano mu więc niebywale serdeczne przyjęcie. Cały tydzień trwały karuzele, bale i wszelkiego rodzaju festy, jakie sobie tylko wyobrazić można — ku dostojnego gościa czci. Wszystkie te rozrywki jednak nie zajmowały go wcale! O każdej godzinie dnia i nocy miał on na myśli jednę tylko Rozalindę; gdy na nią patrzył, serce wzbierało mu rozkoszą; kiedy słuchał jej głosu, zdało mu się, że słyszy muzykę niebiańską a mało co nie zemdlał z radości, kiedy mu raz podała rączkę, by z nim przetańczyć figurę dworskiego tańca. Jedna rzecz tylko martwiła go trochę; ta, którą tak kochał, zdawała się niedość zwracać uwagi na okazywane jej przezeń względy; milczała po większej części z melancholijną minką. Niemniej przeto trwał niezachwianie w zamiarze proszenia o jej rękę a, jak nietrudno się domyśleć, królewskim rodzicom Rozalindy ani w głowie było odrzucać tak niebywałą partyę. W ten sposób ekswłóczęga miał posiąść najpiękniejszą z księżniczek pod słońcem. Szczęście to nadzwyczajne wzruszało go do tego stopnia, że odpowiedział na przyzwolenie króla ekstrawaganckimi giestami, niebardzo licującymi z jego wysoką rangą a nawet niewiele brakło a byłby się puścił w tany, sam jeden, wobec całego towarzystwa. Niestety! wielka ta radość zbyt krótkie miała trwanie. Ledwie się Rozalinda dowiedziała o ojcowskiej woli, padła na pół umarła w ramiona swego fraucymeru, a skoro odzyskała przytomność, oświadczyła łkając i łamiąc ręce, że nie chce iść za mąż, że raczej odbierze sobie życie niżeli odda swą rękę księciu.


III.

Stokroć bardziej zrozpaczony, niżeliby to wyrazić można, rzucił się nieszczęśliwy, na domiar uchybień etykiecie, do komnaty, w której złożono księżniczkę, i padłszy jej do kolan, z wyciągniętemi rękoma zawołał:
— Okrutna!... cofnij te słowa, które są dla mnie wyrokiem śmierci.
Podniosła zwolna powieki i odpowiedziała mu słabym głosem ale pomimo tego z siłą:
— Nic mego postanowienia zmienić nie zdoła, książę, nie będę nigdy waszą małżonką.
— Co słyszę?!... Byłażbyś pani tak nielitościwą, aby rozdzierać serce oddane ci tak całkowicie?!... Jakąż popełniłem zbrodnię, aby sobie na podobną karę zasłużyć?... Czy może pani wątpisz o mej miłości?!... Obawiasz się może, że cię kiedyś uwielbiać przestanę?!... Ach gdybyś mogła czytać w mojem sercu, wątpliwość ta i te obawy nie znalazłyby do ciebie przystępu. Miłość moja tak jest gorąca, że czyni mnie godnym nawet twej nieporównanej piękności. Jeśli się zaś pani nie dasz mym prośbom wzruszyć, wówczas nie pozostanie mi nic innego jak tylko w śmierci szukać przed moją niedolą ucieczki!... Wróć mi nadzieję, księżniczko, lub umrę u twoich nóg!
Nie poprzestał na tych wyrazach. Powiedział jej wszystko, czem najdotkliwszy z bólów natchnąć może serce zakochanego, tak dalece, że Rozalinda nie była w stanie oprzeć się wzruszeniu — nie było to jednakowoż tego rodzaju wzruszenie, jakiego on pragnął.
— Nieszczęsny książę! — rzekła — jeżeli moja litość, miast mej miłości, może wam starczyć za pociechę, przyjmijcie ją, proszę. Jestem tem więcej usposobioną współczuć z wami, że toż samo cierpienie co was i mnie również udręcza.
— Co chcecie przez to powiedzieć księżniczko?
— To, że jeśli odmawiam wam mojej ręki, to czynię tak dlatego, ponieważ kocham miłością beznadziejną włóczęgę, który boso, z rozwianym włosem, przechodząc dnia jednego przed pałacem mojego rodzica, spojrzał na mnie a oddaliwszy się, nie wrócił więcej.





Baronowa de Trèfle.

Słowa niniejsze — to mowa pogrzebowa. Biedna baronowa bowiem wyzionęła ducha po kilku jękach, roztrzaskawszy sobie czaszkę na bruku ulicznym, gdzie krew, mózg i błoto zmięszało się z jej złotemi włosami. Umarła więc podobnie jak owa niepospolita i plugawa zarazem hrabina de Lamotte, co rzuciła się z okna w Londynie, pewnego wieczora, pijaniuteńka. — Baronowa nie była pijaną. Więc skąd to samobójstwo?... Powiedzą: — „W przystępie szału.“ Szał — owszem; w przystępie — nie. Szał to był nieprzerwany — nie napad szału, lecz szał bezprzestanny. Od lat pięciu! Długa to historya! którą należy opowiedzieć bardzo szybko, gdyż jest okropna. Lecz grób baronowej na cmentarzu Père Lachaise jest prześliczny, cały w pękach róż, które uwiędną jutro, i bukietach parmeńskich fiołków, świeżych jeszcze w brylantach rosy, którą wziąć można za łzy.

Postawiła całego luidora na liczbę 14. Było to w Monte Carlo, na samym wstępie całej tej historyi. Odbywała swą podróż poślubną. Baron był mężem bez zarzutu, bogaty, elegancki, ani zbyt piękny, ani zbyt brzydki, nie za stary i nie za młody, na tyle miły, aby być znośnym, nie na tyle jednak, by wzbudzić na miłość innych apetyt. Przychodziłoż kiedy na myśl zresztą kochać kogokolwiek tej małej kobietce, co prawie nie była kobietą, temu gadatliwemu cacku, całemu z pudru i jedwabiów, które miało może skórę pod powłoką sukni i kosmetyków, ale nie miało na pewne serca pod skórą? Gdyby Ewa była podobną do takich jak ta istotek filigranowych i próżnych, Jehową jej byłby Tomasz Holden. Zostałyż w rzeczy samej poczęte i urodzone?... niepodobna. Ślepy traf ostatecznego flirtu w miękkim i mrocznym buduarze, gdzie jeszcze nie zapalono lamp — a nie krzepki i zdrowy uścisk daje chyba takim istotom życie; a potem, w przerwie między dwoma balami, kilka tygodni wypoczynku na szezlongu, w tumanie bladych koronek penioaru. Mało kto je widział, gdy były jeszcze „bobami“ — dzieciarnia bowiem nie opuszcza najodleglejszych ubikacyj apartamentu, a w szesnaście lat potem spotyka się je już jako dorosłe laleczki. Kto ma ochotę zrobić sobie z nich prezent — na gwiazdkę?... Zresztą baron miał wszelkie prawo być zadowolonym z sprawunku. Można się z tem było między ludźmi pokazać, takie to było ładne. Nie potrzebował się nadto niczego lękać dla honoru swego nazwiska; śliczny automacik umiał wygłaszać mnóstwo słówek bardzo uciesznych, ale nie umieszczono w jego korpusie mieszka, który szepce: — „Kocham cię!“ — Tak tedy najprzykładniejsze z małżeństw, z wszelkiemi wskazanemi przez konwenans formami uprzejmości, począwszy od pocałunku w rękę, ile razy małżonek przy- lub wychodził. To dobre dla ciebie, Sganarellu, całować swoją Marcinkę w usta z hukiem pistoletowej salwy i kułakować ją pięścią wcale nie na żart; ale bo też ty nie masz pojęcia o delikatnych manierach światowych związków. I żadna przygoda brutalna nie byłaby zmąciła szczęśliwości nowożeńców, utkanej z omijania mnóstwa drobnych nędz, — gdyby baronowa nie była postawiła całego ludwika na numer 14-sty.
Wygrawszy, postawiła raz jeszcze i znów wygrała.
Natenczas nagle oczy jej wpiły się w banknoty i złoto a palce kurcz zacisnął, aż się różowe, drobne paznokietki w ciało wbiły. Widzieliście kiedy kota, jak jednym susem rzuca się na ptaszę?... W taki to sposób porwała ją gra; w gardle jej dało się słyszeć lekkie charczenie, jakby ją coś dusiło rozkosznie. Od tej chwili grała ciągle, ciągle, ciągle — i wszędzie. W ruletę w Monte Carlo — w bakarata w Paryżu. Opanowała ją nienasycona żądza wsłuchiwania się bez przestanku w świst wirującej kulki kościanej, jej wahań, gdy potrącała o przegródki, aż do suchego stuku, z jakim wpadała wreszcie w jednę z nich — oraz wpatrywania się w kartę będącą w danej sekundzie wyrazem wszechmocy losu. Posag, który pozostał jej osobistą własnością, roztrwoniła w swym szale po zielonych stolikach z uniesieniem kobiety zdradzonej, która drze na kawałki listy miłosne. — „Żądasz ich? — Oto je masz!“ Gra domagała się ich bez końca. Poczęła wydawać objady, aby po nich zastawiać stoliki do kart. A kiedy się posag rozleciał, oświadczyła baronowi:
— Pieniędzy, albo pójdę pożyczyć!
Domyślając się, na jakichby warunkach próbować mogła zaciągania pożyczek, dał pieniędzy — niepokojące widmo ruiny jednak zajrzało mu w oczy. Przyjaciółkami baronowej zostały teraz stare baby, grywające z własnym lokajem, zrana, przed śniadaniem, na stoliku przykrytym białą serwetą. Szła do nich z pełnemi kieszeniami, aby się zgrywać, i przerywała grę dopiero kiedy kieszenie były puste. Tak jest, kieszenie. Porzuciła bowiem oddawna zgrabne kobiece portmonetki z wężowej skóry, pularesiki z ruskiego juchtu, czerpiąc obecnie pieniądze pełną dłonią z kieszeni u sukni. Sprawiało jej to straszliwą rozkosz dotykać i pobrzękiwać w fałdach sukni złotem, które było ucieleśnioną nadzieją rewanżu. Pół miliona — najpiękniejsza część majątku męża — rozeszło się w ciągu lat dwu.
— Sprzedaj nasz pałac.
Sprzedał go, coraz bardziej strwożony. Nakoniec baronowa, doprowadzona do szału furyą swej namiętności, jak pożar burzy podmuchem, przestała nawet dbać o pretekst w celu aranżowania u siebie gry: bez obiadów, bez balów, zasiadano od razu do kart. Skoro tylko dziesięć osób było w salonie, dysponowała:
— Wnieść stoliki.
Jedyną jej myślą obecnie było: odegrać się.
Nazywano ją już od dawna baronową „de Trèfle.“ Flirt? stroje? — wszystko to poszło w zapomnienie. Zauważono, że brzydnie, kiedy nieumalowana, zaczęła się pokazywać w pierwszej lepszej sukni. Ta rozkoszna laleczka była po prawdzie zawsze brzydką — nie ukrywała już tylko tego obecnie. Ach! przestała się zupełnie troszczyć o krawca i fryzyerkę. „Banco“ — mieszka, co wyrzuca to słowo, nie zapomniano umocować w korpusie maryonetki.
Kwota z sprzedaży pałacu rozwiała się oddawna jak dym; nie było już w szufladzie ani tysiąca franków. Baron stracił wreszcie cierpliwość. Nastąpił proces, separacya, czy ja już wiem?... Pan małżonek potrzebował dla samego siebie tego, co mu jeszcze zostało, na biżuterye i kwiaty dla jednej z figurantek z „Fantaisies Parisiennes.“ Skandal nie przeraził baronowej. Separacya?... — Tem lepiej, będzie wolną. Zakwaterowała się, byle jak, na czwartem piętrze, oddawszy na mamki małą swoją córeczkę, którą pozostawiono przy niej — dziecię, urodzone ostatniej zimy w podróży, pomiędzy Marsylią i Niceą. Miała zapłacić meble z pensyi, jaką jej przysądził trybunał, nie zapłaciła za nie jednak; przegrała pensyę. Zapożyczywszy się u krewnych na prowincyi, znów przegrała; nie przestała pomimo to grać, stając się w końcu oszalałą nędznicą, co wywiaduje się na wsze strony o jaskinie gry, zna domy z zakazaną ruletą, dokazuje cudów, zdobywa się na geniusz, kiedy idzie o to, aby zrana wytrzasnąć trochę pieniędzy, które wieczorem zostaną jej zrabowane przez szulerów — i przewraca się w łóżku wśród nocy bezsennych, wytrzeszczając oczy, wyciągając wilgotne palce po fikcyjne wygrane, bez troski o te ostatnie przegrane czterdzieści sous, jakie sobie odłożyła na śniadanie, ani też o to, że bez jednego grosza przy duszy, kazała fiakrowi, co ją odwoził, zgłosić się nazajutrz po zapłatę.

Jednego tygodnia powróciła do siebie o białym dniu. Była godzina dziewiąta rano. Och! ta noc okropna!... Spędziła ją u Leokadyi Tripier, która żyje z gry i miłości. Staruszka, urządzająca przyjęcia dla młodzieży. Tak nizko już baronowa upadła. Nigdy zaś szczęście nie prześladowało jej z większa zaciekłością, niżeli tej nocy. Ostatnie pięć ludwików, uzyskane wczoraj przez zastawienie zajętego zegaru, przegrała frank po franku. Grała już bowiem teraz drobnemi stawkami, jak nałogowy pijak, co na widok prawie wypróżnionej butelki pozwala sobie tylko na małe łyczki. Nie wygrała ni razu! Usta jej były całe pąsowe od krwi, tak je pokąsała z wściekłości. Po skończeniu gry zasnęła, wyczerpana, w salonie na kanapie a teraz wróciła do domu. Leokadya Tripier poczęstowała ją filiżanką białej kawy z bułeczką — „To panią pokrzepi.“ Wróciła do domu pieszo przez zimno, wichurę, deszcz.
— Proszę pani — przyjęła ją w samym już progu chuda, kłótliwa pokojówka, której zapłata zalegała od sześciu miesięcy — przyszedł woźny z sądu, będą zabierać graty. Dzisiaj licytacya.
Niech sobie zabierają!... Tylko że w takim razie nie będzie mogła posłać portyer do lombardu a dostałaby za nie z ośmdziesiąt franków... byłoby czem się odegrać... A no, zobaczymy. Ponieważ woźny z asystą znajdował się w salonie, poszła więc prosto do sypialnego pokoju. W sypialni — krzyk dziecka. Mamka, nie otrzymawszy od samego początku ani grosza za powierzone swej opiece dziecię, odniosła maleństwo. W szarym brzasku zimowego ranka, w pokoju pełnym zimna, co za posępny widok to wątłe stworzeńko, ledwie okryte gałgankami, które się wiło na jednym z foteli, przykrytym kuchenną ścierką.
Baronowa de Trèfle obejrzała w lustrze swą postać, podczas gdy dziecię popłakiwało żałośnie a głos woźnego rozlegał się, stłumiony, z po za drzwi:
Item żardynierka...
Dawno już nie przyglądała się uważniej swojej twarzy. Brzydka!... tak jest, była brzydka!... Obrzmiałe torby pod oczyma, na policzkach ceglaste wypieki, zsiniałe wargi... Więc nawet wizyta u Tripierki w biały dzień nie zdałaby się na nic... I ani grosza przy duszy! ani jednego grosza!... Mieszkanie za chwilę stanie pustką, rozlegając się krzykiem dziecka, dopominającego się mleka, i klątwami rozzłoszczonej sługi. Spostrzegła otwarte okno. Chłodne powietrze wpadało niem. Z balkonu gołąb się zerwał i odleciał... Odlecieć tak samo!... Przyszło jej na myśl, że śmierć musi być słodką. W jednem z okien, naprzeciw, za szybami, widać było kwiaty. Pomyślała, że mąż, uradowany z zupełnego pozbycia się jej, sprawi jej pewno piękny pogrzeb, każe przystroić kwiatami grób... Zbliżyła się do otwartego okna. Dziecię płakało, woźny wygłaszał dalej:
Item stół...
Podeszła bliżej jeszcze, wspięła się na palce, przekroczyła balustradę balkonu i opuściła ciało bezwładnie...
Baron, tak jak się spodziewała, zasypał piękny grobowiec kwieciem. Ponieważ jednak jego obecna renta jest skromną, on sam zaś rentierem roztropnym, więc figurantka z „Fantaisies Parisiennes“ nie otrzymała tego wieczora bukietu.





Złote pocałunki.
I.

Śpiewała piosnki, których ją ptaszki nauczyły, śpiewała je wszakże daleko piękniej niż ptaszęta, a on akompaniował jej biciem w baskijski bęben, na podobieństwo cygańskich tancerzy, żaden z nich jednak nie umiałby tak delikatnie wybębniać tempa na mocno napiętej skórze, u której podzwaniają mosiężne brzękadła. Tak przemierzali oboje gościńce z swą muzyką.
Co byli za jedni?
Pytanie takie wprawiłoby ich w duży kłopot. Jedyną rzeczą, co zapisała się trwale w ich pamięci, było, że nigdy w życiu nie spali w łóżku ani przy stole nie jedli; osoby, mieszkające w domach i jadające na obrusie, nie były z ich rodu; nie mieli bo żadnej rodziny w ogóle. Mali, tacy jeszcze maleńcy, że ledwie umieli dopiero mówić, spotkali się na jakiejś drożynie, ona, wybiegłszy z zarośli, on, wygramoliwszy się z jakiegoś rowu — co za niedobre matki zdolne były porzucić ten drobiazg?... — i w tejże chwili, uśmiechnięci, ujęli się za ręce. Padał dnia tego mały deszcz; w oddali jednak, zbocze wzgórza, nad którem rozsunęły się chmury, jaśniało słońcem; poszli ku tej słonecznej stronie; od owej chwili nie mieli nigdy innej marszruty, jak tylko w stronę, w której świeciło słońce.
Byliby z pewnością zginęli z pragnienia i głodu, gdyby w gąszczu nie szemrały strumyki i gdyby im poczciwe kobieciny wiejskie nie rzucały od czasu do czasu jakiejś skórki z chleba, za twardej już dla kur. Smutny to był doprawdy widok — ta wątła i blada para dzieci-włóczęgów.
Pewnego rana jednak — podrósłszy już — zdziwili się oboje wielce, kiedy budząc się pod drzewem, na murawie, spostrzegli, że spali, złączeni ustami; znaleźli, że to rzecz bardzo przyjemna do ust przyciskać usta, przedłużyli więc, z otwartemi oczyma, pocałunek, we śnie poczęty. Odtąd troski przestały doskwierać obojgu w ich niedoli; zobojętniały im nieszczęścia, odkąd poznali szczęście; nie ma bowiem nędzy w tym stopniu dokuczliwej, w jakim słodką jest miłość.
Zaledwie osłonięci łachmanami, przez które prażyło ich słońce i smagał deszcz, nie zazdrościli wcale ludziom, strojącym się latem w lekkie suknie a zimą w płaszcze futrem podbite; łachy, dziurawe nawet, przestają być brzydkiemi, jeśli okryta niemi osoba podoba się nam, ponieważ ją kochamy. A zresztą czyż niejedna wielka dama nie dałaby chętnie najpiękniejszej swej sukni za skórę... urodziwej biedaczki.
Wędrując całemi dniami od wsi do wsi, zatrzymywali się na placach przed domami bogaczy, których okna otwierały się niekiedy wówczas, przed oberżami, gdzie się pokrzepiało wesołe chłopstwo, i ona śpiewała swe piosnki a on pobrzękiwał z ogniem swoim baskijskim bębenkiem, — jeśli im zaś rzucono kilka sousów — co się zdarzało dość często, bo podobali się oboje bardzo swym widzom i słuchaczom — byli wielce kontenci. Nie martwiło ich jednak bynajmniej, kiedy im nic nie dano. Kładli się wtenczas spać na czczo... Ale cóż znaczy próżny żołądek, gdy się ma serce przepełnione miłością; nie trzeba się też do zbytku rozczulać nad głodomorem, przed którym, pod niebem gwiaździstem, w nocy, miłość zostawia boską ucztę pieszczot.


II.

Raz jednakowoż ogarnął ich straszny smutek. Nastał był właśnie mroźny i wietrzny czas zimy i oboje, nie otrzymawszy od trzech dni ani grosza jałmużny, z nóg lecąc, których im zaledwie na tyle starczyło, by wspierać wzajemnie swe kroki, schronili się do niezamkniętej stodoły, po której wicher hulał na wsze strony. Daremnie jednak obejmowali się i tulili do siebie jak tylko mogli najogniściej, drżeli pomimo to z zimna, że litość by zdjęła, patrzeć; nawet całując się, usta ich pamiętały, jak dawno byli bez jadła. Biedacy!... A do rozpaczy bieżących przyłączył się strach przed jutrem. Co poczną, co się z nimi stanie, jeżeli dobroczynni ludziska i jutro nie wspomogą ich niczem? Niestety! przyjdzież im umrzeć w tak młodym wieku, opuszczonym przez wszystkich, na kupie przydrożnych kamieni, mniej twardych niżeli serca ludzkie?...
— Jakże to? — rzekła — nie będziemyż nigdy mieć tego, co inni mają?... Czyż to tak wielka rzecz pragnąć trochę ognia dla ogrzania się, odrobiny chleba na wieczerzę?... To przecież straszne pomyśleć, że tyle ludzi wysypia się wygodnie w ciepłych domostwach a my tu siedzimy, trzęsąc się z zimna jak ptaszęta, co nie mają ni pierza ni gniazda.
Nie odrzekł nic na to; płakał.
Aż tu naraz wydać im się z łatwością mogło, że wpół już umarli, znaleźli się ni stąd ni zowąd w raju... tak wspaniała, promieniejąca światłość rozlała się dokoła nich, prosto zaś ku nim kroczyła aniołom podobna dama w szacie z pąsowego złotogłowiu, z złocistą różdżką w ręce.
— Biedactwa wy moje — rzekła — niedola wasza mnie wzrusza, pragnę więc przyjść wam z pomocą. A iżeście byli biedniejsi od ostatniego z nędzarzy, bogatsi będziecie od najbogatszych; będziecie wkrótce mieli taką moc skarbów, że na ich przechowanie nie zdołacie na całej ziemi znaleźć dość kufrów.
Słysząc to, myśleli, że śnią.
— Ależ pani!... Jakożby się rzecz taka zdarzyć mogła?
— Dowiedzcie się, że jestem wróżką, dla której nie ma nic niemożebnego. Od dziś dnia ile razy któreś z was otworzy usta, ukaże się z nich dukat, za nim drugi, trzeci, i tak bez końca... Od was więc samych zależeć będzie, byście posiedli największe bogactwa, jakie sobie tylko wystawić można.
To rzekłszy, wróżka zniknęła a ponieważ pod wpływem takiego cudu oboje, oniemiali ze zdumienia, szeroko rozwarli usta — sypały im się z nich tedy dukaty, cekiny, guldeny, dublony i to w takiej obfitości, że można było bez przesady powiedzieć: deszcz pada złoty!


III.

W jakiś czas potem nie mówiono na świecie o niczem innem, jak tylko o pewnym księciu i jego małżonce, zamieszkujących pałac, wielki jak miasto a iskrzący się jak niebo gwiaździste; albowiem mury jego, z marmurów zbudowane najrzadszych, inkrustowane były całe ametystami i chrysoprazami. Lecz przepych pałacu na zewnątrz niczem był wobec kosztowności tego, co można było oglądać w jego wnętrzu. Ktoby zaś chciał wyliczyć wszystkie bezcenne meble, wszystkie posągi ze złota, jakiemi ozdobione były sale, wszystkie świeczniki z drogich kamieni, siejące z pod sufitów snopami iskier — musiałby opowiadać bez końca. Oczy po prostu ślepły na widok tylu cudów. Właściciele pałacu zaś urządzali w nim festyny, które jednomyślnie za niezrównane uznano. Stoły dosyć obszerne, by cały naród znaleźć mógł przy nich miejsce, zastawione tam były najdelikatniejszemi daniami, napojami nazw najsłynniejszych; na złotych misach krajali krajczowie tatarskie bażanty a podczaszowie napełniali winami z Kanaryi kielichy, rznięte z jednej sztuki drogich kamieni. Gdyby jaki biedaczek, co nie miał od wczoraj nic w ustach, wszedł nagle do sali jadalnej, oszalałby chyba z zdumienia i radości. Domyślicie się łatwo, że biesiadnicy nie szczędzili najwyszukańszych wyrazów podziwu i pochwał gospodarstwu, raczącym ich tak po królewsku. Nie mało przyczyniało się do wprawiania zebranych w humor najlepszy, że ile razy książę lub księżna otwarli usta, by wyrzec słowo albo też coś zjeść, leciały im z nich sztuki złota, które służba zbierała w kosze i rozdawała po deserze między wszystkich obecnych.
Rozgłos tak niezmiernego bogactwa i szczodrości rozszedł się tak daleko, że dotarł wreszcie aż do krainy wróżek i jedna z nich — ta sama, co się zjawiła w sukni z pąsowego brokatu w stodole rozwartej na cztery wiatry — powzięła zamiar odwiedzenia swoich protegowanych i przypatrzenia się zblizka szczęściu, jakiem ich obdarzyła, oraz wysłuchania ich podziękowań.
Skoro jednak weszła, pod wieczór, do bogatej komnaty, w której książę i księżna szukali przed zgiełkiem zabaw samotnego schronienia, ogarnął ją dziw wielki, ponieważ w miejsce radości i dzięków, padli oboje do jej nóg, zalewając się z bólu rzewnemi łzami.
— Jestże możliwem to, na co me oczy patrzą? — zdziwiła się wróżka. — Czyż nie jesteście z swego losu zadowoleni?...
— Niestety! pani, — jesteśmy tacy nieszczęśliwi, że pomrzemy chyba nie długo z żałości, jeżeli się nad nami nie zmiłujecie.
— Jakto?... Więc nie czujecie się jeszcze dość bogatymi?
— Jesteśmy aż zanadto bogaci!
— To może wam się nie podoba, że z ust wam ciągle padają same tylko sztuki złota, chcielibyście może, dla odmiany, abym sprawiła, że w miejsce złotych monet sypać się będą dyamenty i szafiry takie jak jajko turkawki.
— Przez litość! nie czyńcie tego!
— Powiedzcież tedy, co wam dolega, bo naprawdę nie potrafię się sama domyśleć.
— Potężna wróżko!... Rozkoszna to rzecz, grzać się, gdy człowiekowi zimno, sypiać w puchowem łożu, i jadać do sytości, jest jednak coś lepszego niż to wszystko: oto — całować usta, które się kocha!... Tymczasem odkąd uczyniliście z nas, o pani, bogaczy, nie zaznaliśmy tego szczęścia ni razu, za każdym bowiem razem, kiedy otworzymy usta, aby je złączyć, sypią się z nich przeklęte cekiny i dukaty przebrzydłe — i całujemy oboje... złoto!...
— Ach! — odpowiedziała wróżka — nie pomyślałam wcale o tej niedogodności. Nie ma jednak sposobu na to i uczynicie najlepiej, moi drodzy, pogodziwszy się z tem.
— Przenigdy!... Dajcie się, pani, wzruszyć!... Nie potraficież cofnąć okropnego podarku, jakiście nam zesłali?
— I owszem. Dowiedzcie się jednak, że postradacie za jednym razem nietylko dar siania złotem, lecz także, wraz z tym darem, wszystkie osiągnięte bogactwa.
— Ech! cóż nam zależy na tem!
— Niech się więc stanie podług woli waszej.
Dotknięci czarodziejską różdżką znaleźli się naraz napowrót w stodole, otwartej na cztery wiatry, w wietrzny, zimowy czas i stali się znów, czem byli niegdyś, parą głodnych, półnagich włóczęgów, drżących z zimna jak ptaszę bez pierza ni gniazda. Ani im jednak w głowie były skargi, szczęściu ich, owszem, nie było granic, gdyż mogli znów w pocałunku złączyć swe kochające usta.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Catulle Mendès i tłumacza: Zygmunt Niedźwiecki.