<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Żebrak murzyn
Podtytuł Powieść
Wydawca Ruben Rafałowicz
Data wyd. 1852
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Warszawa, Wilno
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le mendiant noir
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ODKRYCIE.

Nazajutrz z rana, Neptun wsparty na kiju przeszedł pięć piąter prowadzących do swojej izdebki, i czynność swoją rozpoczął. Przebiegł był już w przeciągu lat 20 wiele razy wzdłuż i wszerz Paryż. Śledził wszystkie domy, pilnie się wpatrywał w każdą kobietę, co przez wiek i postać podobną mu się zdawała do matki Ksawerego, którą w wyobraźni swojej utworzył. Dotąd wszakże starania jego szczęśliwym skutkiem uwieńczone nie zostały; teraz poszukiwania swoje rozpoczynał przy słabej wprawdzie wskazówce, lecz dostatecznej do utrzymania jego egzaltowanej odwagi; pełen zatem nadziei w drogę się puścił, co chwila się przekonywając, iż posiada ową sławną batystową chustkę ze znakiem F. A.
Najsamprzód bez najmniejszego wahania udał się na przedmieście Saint-Germain, które jest stacyą ekwipaży herbowych. Znał panią i jej powóz. Damy wstają późno, ale ich karety czyszczą z rana, rachował więcej na ekwipaż niż na panią.
Nadzieja ta zawiedzioną nie została. Błąkając się przez kilka godzin napróżno z hotelu do hotelu, przybył nakoniec przed pałac położony w środku ulicy de Grenelle, którego pyszna architektura odznaczała się między wszystkiemi innemi. Brama była przymkniętą tylko, żebrak wlepił w nią spojrzenie swoje.
Naprzód spostrzegł powóz pocztowy, zaprzężony w cztery piękne konie, przy którym stał w podróżnym ubiorze młodzieniec, do Anglika podobny. Nie był to więc ekwipaż jemu potrzebny. Miał właśnie w dalszą iść drogę, kiedy wysmukły kawaler, chcąc się pobawić z jednym koniem, stał się powodem, że tenże raptownie skoczył, tak iż powóz pocztowy cofnął się ku drugiej stronie. Tym sposobem odsłonięty został prześliczny powozik, z dyszlem do góry podniesionym, który oczekiwał zapewne na gąbkę i szczotkę. Na ten widok żebrak stanął jak wryty. Z daleka przypatrywał się i zastanawiał nad wszelkiemi szczegółami tego powozu.
— To ten sam! poszepnął nakoniec drżącym od radości głosem.
I wszedł śmiało na podwórze, zbliżył się ku wysmukłemu młodzieńcowi, który nie był nikim innym, tylko panem Lefebvre des Vallées, przybranym w strój angielski, ale w tym kostiumie, tak jak i w salonowym, na głupca wyglądał.
— Słowo honoru, rzekł wpatrując się w Neptuna przez lornetkę, otóż murzyn z białą brodą. Niech mnie djabli porwą, jeśli to nie wygląda szczególnie.... Nigdym nic podobnego nie widział....
Murzyn zbliżał się ciągle, stanął nareszcie wprost pana Lefebvre, który spuścił lornetkę.
— John, zawołał.
Był to mały Normandczyk, któremu dano nazwisko i kamizelkę angielską. John niezwłocznie ukazał się we, drzwiach stajni.
— Weź bicz, mówił dalej młody Alfred z zimną krwią Anglika. Myśli swojej dokończył wskazując na żebraka.
Neptun zrozumiał zapewne, bo konwulsyjnie ścisnął kij, który nie był bynajmniej bronią pogardy godną. Na szczęście nie potrzebował go użyć, bo Alfred był w gruncie serca wcale dobrym młodzieńcem. Chciał więc tylko zażartować sobie.
— Murzynie, rzekł uśmiechając się, gdyby John miał dwa lata więcej, kazałbym mu boksować się z tobą... Czego żądasz?... Tak się nie wchodzi do hotelu Rumbrye.
— Rumbrye! powtórzył żebrak, nie mogąc się wstrzymać od okazania swego zadziwienia.
— Żebrze się przed bramą, ale nigdy na podwórzu.... Idź precz!
Neptun nic nie odpowiedział, ale wyjął z zanadrza chustkę starannie w papier zawiniętą, i oddał ją Alfredowi.
— Cóż to jest? zawołał tenże, kładąc rękawiczkę, aby się gołą ręką zawinięcia nie dotknąć; słowo honoru to jest jedna z chustek do nosa Margrabiny.
Włożył pięć franków w rękę Neptuna, mówiąc:
— Czyż dzień ten nie jest szczęśliwym dla ciebie murzynie?... Dobranoc!
Neptun wyszedł natychmiast, ale zamiast się oddalić, zatrzymał się za bramą, nasunąwszy na oczy wielki słomiany kapelusz. Od czasu do czasu spoglądał po-za uchylone drzwi.
Teraz wiedział już, gdzie znaleźć kobietę tyle do Ksawerego podobną, i której imię zaczynało się od tychże samych liter co imię matki młodzieńca.
Ale więcej się jeszcze dowiedział. Hotel ten zwano Rumbrye, tak jak i zamek, do którego miał jechać Ksawery Powóz pocztowy oczekiwał. Czyż hotel i zamek są własnością jednego pana? Czy właściciele zajmą miejsce w owym podróżnym ekwipażu?
Podczas gdy sobie to zapytanie zadawał, bicie zegara, coraz to słabsze, doszło aż do jego uszu. Druga wybiła na kościele Saint Thomas d’Aquin. Żebrak nagle powstał.
Spóźnił się. Obawiał się, czy Ksawery nie puścił się ju żw drogę, a nie będąc obeznanym z geografią kraju, pamiętał tylko nazwisko Rumbrye. Przez noc zapomniał, jak się wieś zwała, i w którym departamencie była położoną.
Biegł z całej siły na plac Saint Germain des Près, i spojrzawszy raz ostatni na hotel, spostrzegł jak pani Rumbrye schodziła z ganku wsparta na ręku mężczyzny. Najsamprzód widział tylko Margrabinę, a uniesiony radością, iż się nie pomylił, poszepnął:
— To ona!
Potem zwróciwszy oko na towarzyszącego jej kawalera, zawołał z zadziwieniem brwi marszcząc:
— To on!
Poznał tajemniczego nieprzyjaciela Ksawerego, a tym samym swego; był to człowiek co pisał ów list zdradziecki do Komisarza policyi. Był to Carral!
— Nie myślał już odejść; osłupiał, gubił się w domniemaniach swoich i zmianach nagle po sobie następujących. Cóż czynić? Obecność Carrala przy Margrabinie była zatrważającą. Człowiek ten towarzyszył jej, zapewne dla tego tylko, aby zgubić Ksawerego, a jeżeli ten ostatni odjechał już przypadkiem, jakże dojść śladów jego? Jakim sposobem znaleźć zamek Rumbrye, który ukazywał się strwożonej wyobraźni Neptuna, wśród zasadzek i krwawych tajemnic.
Spojrzał nakoniec w około siebie, i ujrzawszy na drugiej stronie ulicy powóz dwu konny do najęcia, lżej odetchnął.
— Pojadę za niemi, rzekł do siebie.
W tej chwili pani Rumbrye, lekka i powabna jak młoda dziewica, wsiadła do podróżnego powozu, mówiąc poprzednio do Carrala:
— Będziemy mogli z sobą pomówić, gdy pozostaniemy sam na sam.
Pani Rumbrye, nie spodziewając się znaleźć w powozie młodego pana Alfreda, który z wszelką wygodą w nim się usadowił, nie mogła wstrzymać się od okazania swego niezadowolenia.
— Nie rachowałaś pani na mnie, rzekł wysmukły młodzieniec parschając od śmiechu; pojadę z nią wszakże.... niech mnie diabli porwą!...
— Rozumiałam, iż jedziesz z Heleną i z panem Rumbrye, przerwała obojętnie Margrabina.
Pan Alfred wyjął z kieszeni małe lusterko, w którem przyglądać się zaczął.
— Niech mię licho weźmie, jeżeli chcę kiedy z panem Rumbrye podróżować! pomruknął. Jest to kawaler z czasów Ludwika XV, który chciał, aby jeszcze noszono pudrowane peruki i arcabik z tyłu głowy! Słowo honoru pani daję, iż do tego wszystkiego przyzwyczaić się nie mogę.
Margrabina niby z dobrą minką dała znak Carralowi, aby wsiadł.
— Wierz mi, jeżeli chcesz, rzekł pan Alfred do tego ostatniego, ale dziś jesteś o połowę mniej brzydkim niż wczoraj.... Wyglądałeś jak śmierć angielska... słowo honoru!...
Jak powóz pocztowy z bramy ruszył, pani Rumbrye i Carral spostrzegli czarnego żebraka, który w nich wlepił swój wzrok przenikliwy.
— W uporze tego głupca jest coś szczególnego, czego pojąć nie mogę, pomyślał sobie Carral.
Pan Alfred poszepnął, uśmiechając się;
— Niech mnie diabli porwą! jeżelibym nie kazał boksować się małemu John z tym murzynem, gdyby miał tylko dwa lata więcej...
Neptun zbliżył się do fiakra, powiedział parę słów stangretowi, włożył mu luidora w rękę i ciężki powóz za podróżnym toczyć się zaczął. Od rana już żebrak przewidywał, iż dzień ten burzliwym dla niego będzie, dla tego też zaopatrzył się w różną monetę, stanowiącą resztę jego mienia.
Póki nie wyjechano z Paryża, fiakr bez trudności postępował za pocztowym powmzem, tak dalece nawet, iż go prawie wyprzedził na moście Ludwika XV. Żebrak rozkazał mu cofnąć się natychmiast; rozkaz ten zbytecznym był wszakże, bo zaledwie wyjechano na równinę pól Elizejskich, znaczny przedział powozy rozdzielił.
— Trzymaj się, zawołał żebrak przez drzwiczki.
— Nie obawiaj się mieszczaninie, odrzekł woźnica z przyciskiem, dogonimy ich zawsze.
I rzeczywiście przy rogatce Etoile, połączył się z podróżnym powozem fiakr, ciągniony przez stare, lecz nadzwyczaj silne konie.
Milę za rogatkami, stangret odwracając się z kozła, zapytał:
— Dokądże jedziemy mieszczaninie?
Neptun palcami wskazał na powóz pocztowy.
— Mam jechać za nim, a w którąże stronę zdążają ci podróżni?....
— Jedź zawsze! krzyknął z niecierpliwością Neptun, będziesz dobrze zapłaconym.
Stangret zaciął konie, i dalej rozmowę prowadził:
— No, rzekł, mówisz pięknie; aleja mam dobre konie, które utracić mogę... a wybacz mi.... ale nie wyglądasz.... jak się to mówi.... na takiego co by był w stanie wynagrodzić.
Neptun wyjął 12 Napoleonów i pokazał je stangretowi który natychmiast z radością biczem trzasnął.
— Wielki Boże! pomruknął jakże to dobrze być murzynem! W Saint-Germain en Laye, powóz się zatrzymał dla zmiany koni. Fiakr go wyprzedził, konie zaledwo już dyszały, pot się z nich lał..
— Czy dwie takie stacye jeszcze odbędą? powiedział z niespokojnością Neptun.
— Dwie stacye! odrzekł stangret, dwie stacye! Nie podejmuję się w takim razie dowieść cię, choćbyś mi dał i wszystko złoto, któreś mi pokazywał.
— Jedź tylko! powiedział murzyn, ukrywając niespokojność swoją.
W tej chwili powóz pocztowy przeleciał lotem błyskawicy obok biednego fiakra.
— Nie trać odwagi! zawołał Neptun.
Stangret znowu zaciął konie, które galopem się puściły, ale co raz to bardziej na siłach upadając placu dotrzymać nie mogły. Żebrak drżał z obawy. Chciał różnemi sposobami ożywić biedne zwierzęta i dodać odwagi woźnicy.
— Bądź tylko wytrwałym, wołał co chwila, na życie twoje zaklinam cię, abyś ich z oka nie spuścił.
Woźnica co mógł to robił, ale konie coraz bardziej ustawały, i tak już było, iż przy zjeździe z drogi, Neptun stracił powóz z oczu.
— Nie obawiaj się, rzekł woźnica, dogonimy go jeszcze.
— Dam ci dziesięć luidorów! jeżeli się z nim połączysz, powiedział Neptun.
— Dwieście franków, powtórzył woźnica i znowńupo trzy razy zaciął biedne koniska.
Z bólu podskoczyły naprzód, ale znowTu się zatrzymały, woźnica co raz niemiłosierniej się z niemi obchodził. Konie, jakby rozpaczą uniesione, puściły się w cwał. Neptun przy drzwiczkach uwieszony, jak jaki Jockey, wołał bez ustanku:
— Nie trać odwagi, nie trać!
I struchlał cały, gdy bieg powozu zwalniał się cokolwiek, a radosny okrzyk wydawał, kiedy takowy się przyśpieszał.
Noc już zapadać zaczynała. Spostrzeżono nakoniec cień pocztowego powozu, który odbił się na niebieskim firmamencie. Jednocześnie ukazało się światło w domach Meulan. Żebrak wydał okrzyk radosny, i padł strudzony w głąb powozu.
W kilka chwil później, ustały konie; ale już znajdował się w Meulan. O 10 kroków ztamtąd powóz pocztowy zatrzymał się.
Neptun wyskoczył z fiakra, rzucił 10 luidorów woźnicy i pobiegł ku powozowi, a w chwili, kiedy tenże w dalszą puścił się drogę, umieścił się z tyłu i ruszył z nim razem.
Właściciel poczty chciał wołać na pocztyliona, aby się zatrzymał, ale już było późno; po chwili srogiej niespokojności, żebrak z wszelką pewnością na miejscu swojem się usadowił.
Przez ten czas konie od fiakra leżały jakby już na zawsze ducha były pozbawione, podniosły się wszakże, i mamy wszelką nadzieję, iż nazajutrz równie szybko jak zwykle biegały.
Powóz zawsze równym pędem postępował. Po upływie godziny wjechał w aleę, otoczoną z obu stron stuletniemi dębami. Naprzeciw tej alei ukazał się zamek Rumbrye, którego oświecony korpus, przygotowanym był na wielką ucztę, i zasłaniał piękną architekturę dwóch pawilonów, przypominającą czasy Ludwika XIII-go. Żebrak siedział zawsze z tyłu powozu; ani utrudzenie, ani strzęsienie, jakiego doznał, poruszyć go z miejsca nie zdołały.
Wysokie żelazne złocone kraty zamykały wjazd do parku. Za głosem trąbki pocztyliona, żelazne podwoje otworzyły się.
Powóz poleciał lotem błyskawicy; stróż nie spostrzegł Neptuna, który zeskoczył o 200 kroków przed zamkiem i ukrył się poza drzewami.
Była godz. 8 w wieczór. Lokaje naprzód wysłani przygotowali wszystko na przyjęcie rodziny Rumbrye i zacnych gości. Zaledwo przybyła Margrabina, a już inne podróżne powozy do alei zajeżdżały. Salony się napełniły, a kiedy wszedł Margrabia w towarzystwie córki, natychmiast udano się do sali jadalnej, w której pyszny objad na podróżnych oczekiwał. Wszyscy z upragnieniem go powitali, bo podróż apetyt zaostrzyła. Wypada nam także dodać, iż pan Alfred dotrzymał placu współbiesiadującym. Dwa nawet guziki pękły mu przed końcem objadu u angielskiej kamizelki, i sąsiadka, prześliczna osoba, na wielomówstwo jego uskarżać się nie mogła.
— Słowo honoru pani, powiedział do niej po pieczystem, nigdy w życiu nie jadłem lepszej pulardy... Niech mię diabli porwą, jeżeli prawdy nie mówię.
Dzień był prześliczny, jeden z tych ciepłych dni jesiennych, które powietrze ciężkiem czynią. Otworzono wszystkie okna w dolnym salonie, aby biesiadujących świeży wietrzyk ożywiał. Naprzeciw jednego z tych okien stał Neptun ukryty po za krzakami róż, i na wszystko zważał. Nadludzkie usiłowanie biednego murzyna w przybyciu do zamku Rumbrye, dotąd jeszcze żadnego skutku nie osiągnęło, ponieważ wnętrze zamku nie było dla niego przystępnem. Zdaleka więc tylko śledzić mógł Margrabinę i Carrala, których, przeczuciem wiedziony, posądzał o knowanie spisku na zgubę Ksawerego.
Przy stole w oddaleniu od siebie siedzieli, ale oczy ich często się spotykały, i po kilka razy spostrzegł Neptun, jak Margrabina zawistne spojrzenie w Ksawerego wlepiała.
— Gdybym mógł jej powiedzieć, że jest jej synem!... pomyślał, ale nie mam na to ani pewności, ani dowodu. Przeczucie tylko mówi mi, iż tak jest. Wszakże gdyby się wypierać chciała, kłamstwu jej zaprzeczyć nie byłbym w możności?
Neptun pełen loiki i zdrowego rozsądku, nie przypuszczał, aby kobieta, która opuściła dziecię przed 20 laty, po upływie tak długiego czasu dobrowolnie przyznać je chciała.
Wstano od stołu. Margrabina dała znak Carralowi, który natychmiast się do niej zbliżył. Potem drzwi ogrodu się otworzyły i grono gości zeszło z balkonu.
Osoby składające to towarzystwo, były wesołe, śmiały się, rozmawiały. Żebrak wszakże tak był zajęty Margrabiną i Carralem, że uwagi na przechodzących nie zwracał. Oko wlepił w drzwi zamku, nie widział nawet Heleny Rumbrye i Ksawerego, którzy również przesunęli się około niego.
Helena wspierała się na ramieniu Ksawerego. Pierwszy to raz znajdowała się z nim prawdziwie sam na sam, bo dotąd widywali się wpośród obojętnego, licznego i ciekawego zgromadzenia.
Tajemnica ukrywa się nie raz na balu; któż tego nie wie? Ale tajemnica ta jest pełną obawy, sprzeciwia się skromności i ma tylko wdzięk dla dusz, dla których nic już nie jest nowością.
Podczas gdy Helena i Ksawery od zamku się oddalali, grono gości rozpierzchnęło się po wszystkich aleach, samotnych i pobocznych. Wkrótce słychać było głośne odgłosy śmiechu, i dźwięk organu młodego Alfreda, który honorem ręczył, iż upał nie był do zniesienia, i że od ostatniej jego podróży do Rumbrye, dni znacznie się skróciły.
A kiedy kochankowie nasi wchodzili do gęstych alei parku, wszelki odgłos ustał. Ujrzeli się sami.
Helena zostawała pod wpływem nieznanego dotąd wzruszenia, pełnego radości i smutku. W tej chwili dopiero pojęła całą lubość pożycia z Ksawerym, a zarazem gorycz rozłączenia. Było to marzenie, ale nie rozumowanie — i silniej oparła się na ręku Ksawerego, jak gdyby się obawiała, aby ktoś inny nie stanął pomiędzy niemi. Nie mówiła wcale, uśmiechała się tylko melancholicznie i wlepiała w kochanka słodkie niebieskie oczy.
Ksawery rozpływał się w szczęściu i urzeczywistniał wszystkie swoje egzaltowane nadzieje.
— Jakże szczęśliwi będziemy, Heleno! rzekł nakoniec.
Naiwne to wyznanie, które byłoby sprowadziło głośny śmiech na usta zgromadzonych gości, Helena przyjęła jako odpowiedź na myśl swoją i nie zatrwożyła się niem bynajmniej. Ci więc co utrzymują, iż niewinność jest bojaźliwą, twierdzą fałszywie, bo trzeba znać niebezpieczeństwo, aby go się lękać. Zalotność drży lub udaje, lecz skromność ufa. Helena nic nie odpowiedziała, ale odwracając z nienacka rozmowę, w głębi serca powtórzyła.
— Jakże bylibyśmy szczęśliwi!
— Nie wiesz, mówił dalej Ksawery, iż nie jestem już sam na świecie; mam nazwisko i pamięć ojca godną uwielbienia!...
— Nazwisko szlachetne? żywo przerwała młoda dziewica.
To zapytanie bolesne Ksawerego dotknęło.
— Nie, odpowiedział.
Helena westchnęła.
— Nie dla siebie tego pragnęłam, poszepnęła.... Dla mnie każde dobremby było.
— Dziękuję! zawołał Ksawery. Oh! jakże wiele przez jedną chwilę cierpić można! Myślałem.... ale się myliłem... Dziękuję! Wziął rękę Heleny, której cofnąć nawet nie usiłowała. Potem zaczął opowiadać historyę swoją, ale już nie z tem uniesieniem, jakie go poprzednio ożywiało. Jedno słowo jest dostatecznem, aby oziębić duszę, a to słowo wyrzeczonem zostało. Sen znikł zatem przed rzeczywistością.
— Niestety! pani, rzekł Ksawery, tak gorąco pragnąłem, iż miałem nadzieję!... Helena przez chwilę w zamyśleniu zostawała.
— Nie wiem, powiedziała po długiem milczeniu, jaką przyszłość Bóg nam zachowuje, ale to tylko wiem, iż cię kocham Ksawery i nigdy kochać nie przestanę.
Ksawery ukląkł, Helena słodko się uśmiechając, położyła rękę na ustach młodzieńca.
— Jesteśmy zaręczeni, mówiła dalej, może nie zostanę żoną twoją, ale też nigdy do innego należyć nie będę.
Ksawery przycisnął obie jej ręce do serca. Nie znalazł słów na okazanie wdzięczności i radości swojej. Helena znowu wsparła się na jego ramieniu, i oboje w milczeniu ku pałacowi się udali.
Przez ten czas Neptun pilnował drzwi ogrodowych. Był na czatach.
I doczekał się nareszcie tego na co oczekiwał. Pani Rumbrye, wsparta na ręku Carrala, zeszła z gankowych wschodów.
Neptun widząc ich przechodzących, rzucił się na ziemię, a odzyskując zręczność właściwą dzikim, której niegdyś tak często doświadczał, czołgał się za niemi. Żaden odgłos chodu jego nie zdradzał; postępował zwolna po trawniku, znajdując schronienie pod każdem drzewem owocowem i krzewem kwiatów. Pani Rumbrye nie udała się na przechadzkę w tę stronę co jej goście, tylko w przeciwną, do parku wiodącą, i weszła w towarzystwie Carrala do alei, w pośród której wznosiły się krzewy wysokich georginij.
— Tutaj, rzekła, zdała od natrętnych, będziesz mógł wytłumaczyć mi się, Carralu?
— Niczego bardziej nie pragnę, odrzekł tenże, i dawnobym już był to uczynił, gdyby nie syn twój.... Ale cóż znaczy ten odgłos?
— To nic, powiedziała Margrabina.
Baczniejszy wszakże Carral, odsunął gęste kwiaty, ale nic nie spostrzegł, prócz czarnej nieruchomej massy.
Gdy odszedł, czarna massa nie dostrzeżone uczyniła poruszenie i Neptun wsuwając głowę w krzewy, wlepił w rozmawiających mściwe oczy.
— To nic, rzeczywiście, powiedział Carral powracając do Margrabiny; ale zanim rozpoczniem, pozwól pani uczynić sobie jedno zapytanie: Czy trwasz zawsze w postanowieniu swojem?
— Czyż powątpiewać o tem możesz? zawołała z gniewem Margrabina. Nie widziałżeś, iż pan Rumbrye przyjechał w jednym powozie z tym zuchwałym włóczęgą?
— I owszem, pani, odrzekł obojętnie Carral.
— W swoim powozie!... powtórzyła pani Rumbrye. Zajął miejsce przy Helenie!... Miejsce należące się memu synowi! Czyż nie zważałeś, że w czasie kolacji nim się tylko zajmował.
— I owszem, pani.
— I pytasz mnie, czy chcę z nim skończyć! Czas już działać Carralu. Jeśli nie uwolnisz mnie od niego, syn mój majątku mieć nie będzie....
— Zabiję go tej nocy, rzekł Carral obojętnie.
Neptun zadrżał. Jego niepewne przeczucie nie wskazywało mu tak wielkiego i nagłego niebezpieczeństwa.
Margrabina przez kilka chwil nic nie odpowiedziała. Spuściła głowę na pierś, była albo chciała okazać się niezdecydowaną. Ale wkrótce odrzucając niepotrzebne wahanie, powstała żywo i z niespokojną ciekawością zapytała:
— Jakże to zrobisz?
— Przebiję go puginałem, odrzekł Carral.
Neptun położył rękę na sercu i silnie je przycisnął, obawiając się, aby gwałtowne bicie nie odkryło jego obecności....
— Każesz mu posłać, mówił — dalej Carral, w pawilonie po lewej ręce.... tam... I wskazał palcem na ostatnie okno.
Gest ten nie uszedł wzroku żebraka.
— Dobrze, poszepnęła pani Rumbrye.
— Czy w tym pawilonie nikt nie mieszka?
— Nikt.
— To dobrze... Wybiję okno, zabiorę jego zegarek i pieniądze... Jutro opowiadać będą, iż złodzieje zakradli się do zamku....
— Nikczemniku! pomyślał Neptun, najokropniejszą nienawiścią miotany.
— Jesteś wiernym sługą, Cąrralu, rzekła Margrabina, podając mu rękę. Działaj jak mówisz, a sowicie wynagrodzonym zostaniesz.
— Rachuję na to, przerwał Mulat, z tym samym zimnym i obojętnym tonem.
Powietrze było ciężkie, niebo okryte czarnemi, wielkiemi chmurami, i deszcz kroplisty padać zaczynał. Margrabina chciała odejść, ale Carral pochwycił ją bez ceremonii za rękę i rzekł z dwuznacznym uśmiechem:
— Zostań pani, proszę, jeszcze pie skończyłem.
— Cóż mi chcesz powiedzieć? poszepnęła Margrabina, której ręka drżała z obawy.
Carral zostawał przez chwilę w głębokiem zamyśleniu.
— Chcę ci jeszcze powiedzieć, rzekł nakoniec, iż cię nienawidzę z głębi duszy mojej. Przygniotłaś mi pierś nogami, a kiedym litości błagał, gorzkim tylko i złośliwym uśmiechem na prośbę moją odpowiadałaś.... Teraz żądasz, abym zbrodnię popełnił.... Spodziewałem się, pragnąłem nawet tego, bo zbrodnia ta skruszy moje więzy.
— Tak.... tak, Carralu, przerwała Margrabina z udaną słodyczą, potem będziesz wolnym, przysięgam ci....
— Któżby mógł wierzyć twojej przysiędze, pani? Umiesz doskonale kłamać, i nie wierzysz w Boga.... Żądam czegoś więcej, czy słyszysz mnie? chcę zaręczenia....
— I otrzymasz je.
— Jakto! powiedział z szyderstwem, dałabyś mi bilecik z następującym napisem: „Rozkazałam popełnić morderstwo mulatowi Jonquille!....“
— Jonquille! powtórzył Neptun; czytałem to imię w papierach dobrego pana!...
I przekonał się, czy są takowe na jego piersiach.
— Czy podpiszesz, mówił dalej mulat:
„Florentyna Aniela, Margrabina Rumbrye?...“
— Florentyna Aniela! powtórzył znowu Murzyn, co raz to bardziej w domniemaniach swoich się utwierdzając.
Margrabina nagle usuwając rękę, przybrała postawę rozkazującą, którą po tyle już razy upór Carrala zwalczyła.
— Jak widzę chcesz bunt przeciw mnie podnieść? rzekła brwi marszcząc.
Mulat ramionami wzruszył.
— Niepotrzebnie pani przybrałaś rolę Królowej, którą tak dobrze odgrywać umiesz, odrzekł z sarkastycznym przyciskiem. Teraz nie ja ciebie, lecz ty mnie się obawiasz pani, gdyż tajemnicę twoją posiadam.
Margrabina nie była z owych kobiet, które łatwo pokonać się dają.
— Biedny Jonquillu! powiedziała, posiadasz tajemnicę moją.... ale zapomniałeś, iż jestem Margrabiną Rumbrye, każde zatem oskarżenie twoje za potwarz uważane będzie!
— Być może, ale nie poważysz się już walczyć przeciw Ksaweremu, bo potwarz ta stanowić będzie wał pomiędzy nim a tobą.... I pan Alfred nie ożeni się z panną Rumbrye, albo raczej z jej dziesięciu milionami.
— Ale i ty odkrytym zostaniesz, każdy cię palcami wytykać będzie.
— Opuszczę Francyę, przerwał mulat.
Potem długie nastąpiło milczenie. Deszcz kroplisty, którego wcale nie czuła Margrabina, spadał na obnażone ramiona.
— Carralu, rzekła głosem cichym, żądaj odemnie czego innego, a otrzymasz niezawodnie.
— Staliśmy się więc równemi sobie, zawołał z uniesieniem mulat. Kapitulujesz pani.... No, mówił dalej z szyderstwem, będę wspaniałomyślnym, nic nie napiszesz ani podpiszesz, ale mi dopomagać będziesz!
— Ja!... Pomagać tobie!...
— Jestem tchórzem, wiesz o tem pani moja. Obecność twoja, silniejszym, pewniejszym raz mój uczyni....
W tej chwili słyszeć się dał głos młodego Alfreda, przywołującego matki, której na honor przysięgał, iż z parasolem przybywał.
— Nie... nie! wyjąkała nareszcie Margrabina, nie mogę....
— Jeżeli nie zgodzisz się na to, opuszczam niezwłocznie zamek, i więcej nigdy mnie już nie ujrzysz.
— Hop, hop, zawołał Alfred; niech mię diabli porwą jeżeli wiem, gdzie jesteś moja matko!
— A jak raz odjadę, dodał jeszcze Carral, życzenia Ksawerego pomyślnym skutkiem uwieńczone zostaną.... Pan Rumbrye mu sprzyja, a córka go kocha....
— Przyjdę! poszepnęła Margrabina.
— Hop. hop, śpiewał wysoki młodzieniec, wierz mi, jeżeli chcesz pani, ale ciemno jak w piekle, i nie wiem gdzie cię mam szukać.
Carral i Margrabina ku zamkowi się udali.
— O której godzinie? zapytała pani Rumbrye.
— Pójdę spać późno... O drugiej więc po północy.
— Będę.
— Żebrak wyprostował się z całej siły, głowa ukazała się powyżej georgenij, a wzrok długo śledził zbrodniczą parę.
— I ja tam przybędę, pomyślał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.