Życie Henryka Brulard/Rozdział XLI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XLI

Na końcu ogrodu znajdowały się nieszczęśliwe lipy, krótko strzyżone, za które chodziliśmy się odlewać. Byli to pierwsi przyjaciele, których miałem w Paryżu. Los ich budził moją litość: tak krótko strzyżone! Porównywałem je a pięknemi lipami w Claix, które miały szczęście żyć wśród gór.
Ale czy byłbym chciał wrócić do tych gór?
Tak, zdaje mi się, gdybym nie miał tam spotkać ojca, i mógł żyć z moim dziadkiem, owszem, ale wolny.
Oto do jakiego stopnia moja namiętność do Paryża spadła. I zdarzało mi się powiedzieć, że prawdziwy Paryż jest niewidzialny moim oczom.
Lipy z ministerjum wojny czerwieniały górą. Pan Mazoyer (z pewnością) przypomniał mi wiersz Wergilego:

Nunc erubecsit ver.

To nie tak; ale przypominam go sobie, pisząc, po raz pierwszy od trzydziestu sześciu lat; w gruncie Wergiljusiz budził we mnie wstręt, jako protegowany księży, którzy przychodzili odprawiać mszę i mówić do mnie po łacinie u rodziców. Nigdy, mimo wszystkich wysiłków mego rozsądku, Wergiljusz nie otrząsnął się dla mnie z wpływu tego lichego towarzystwa.
Lipy okryły się pączkami. Wreszcie miały liście, byłem głęboko wzruszony: miałem tedy przyjaciół w Paryżu.
Za każdym razem kiedy chodziłem się odlać za te lipy na końcu ogrodu, dusza moja czuła się odświeżona widokiem tych przyjaciół. Kocham je jeszcze, mimo trzydziestusześciu lat rozłąki. Ale czy ci dobrzy przyjaciele istnieją? Tyle budowano w tej dzielnicy!
Pan Daru posadził mnie przy biurku i kazał mi przepisać list. Nie powiem nic o mojem piśmie maczkiem, jeszcze gorszem niż dzisiaj; ale spostrzegł że napisałem cela przez dwa l: cella.
Więc to był ten literat, ten świetny humanista, który kwestionował wartość Rasyna i który brał wszystkie nagrody w Grenobli!!
Podziwiam dzisiaj, ale dopiero dzisiaj, dobroć całej tej rodziny Daru. Co począć z bydlakiem tak zarozumiałym, a tak niedouczonym?
Faktem jest wszelako, że doskonale atakowałem Rasyna w moich rozmowach z panem Mazoyer. Było nas tam czterech urzędników, a dwaj pozostali, zdaje mi się, przysłuchiwali się, kiedym się ucierał z panem Mazoyer.
Miałem prywatną teorję, którą chciałem zredagować pod tytułem Filosofía nova, tytuł pół włoski pół łaciński. Miałem podziw szczery, żywy, namiętny dla Szekspira, którego wszelako widziałem jedynie poprzez ciężkie i emfatyczne okresy pana Letourneur i jego wspólników.
Arjost także miał wielką władzę nad mojem sercem (ale Arjost pana de Tressan, ojca sympatycznego kapitana grającego na klarnecie, który przyczynił się do tego aby mnie nauczyć czytać, plaski ultra i marszałek polny około 1820).
Zdaje mi się, że to co mnie broniło od złego gustu i od podziwiania Kleopedji hrabiego Daru i rychło potem księdza Delille, to była ta prywatna teorja, oparta na szczerej przyjemności, przyjemności głębokiej, niewyrozumowanej, dochodzącej aż do szczęścia, którą mi dali Cervantes, Szekspir, Corneille, Arjost, a nienawiść do błahostek Woltera i jego szkoły. Na tym punkcie, kiedy miałem odwagę mówić, byłem nieubłagany aż do fanatyzmu, bo nie miałem żadnej wątpliwości, że wszyscy ludzie zdrowi i nie zepsuci złem wychowaniem literackiem myślą jak ja. Doświadczenie nauczyło mnie, że większość pozwala kierować swoją naturalną wrażliwością autorowi w modzie: takim był Wolter w 1788, Walter Scott w 1828. A kto nim jest dziś, w 1836? Na szczęście nikt.
Ta miłość dla Szekspira, Arjosta, a Nowej Heloizy w drugim rzędzie, którzy byli panami mego literackiego serca za przybyciem do Paryża z końcem 1799, ustrzegła mnie od złego gustu (Delille, bez jego wdzięku), który panował w salonach Daru i Cardon, i który był dla mnie o tyle niebezpieczniejszy, o tyle zaraźliwszy, że hrabia Daru był autorem współczesnym, którego z innych względów cały świat podziwiał i którego ja sam podziwiałem. Zamianowano go wówczas właśnie naczelnym intendentem, zdaje mi się, owej armji helweckej, która ocaliła Francję pod Zürichem, pod Wodzą Masseny. Stary Daru powtarzał nam bezustanku. że generał Massena mówił wszystkim o jego synu: „Oto człowiek, którego mogę przedstawić moim przyjaciołom i moim wrogom“.
Mimo to, Massena, którego dobrze znałem, kradł jak sroka, to znaczy z instynktu; jeszcze o nim mówią w Rzymie (monstrancja rodziny Doria!), a pan Daru nigdy nie ukradł ani szeląga.
Ale, wielki Boże, co za paplanie! Nie mogę dopłynąć do mówienia o Arjoście, którego figury, masztalerze i osiłki, tak mnie nudzą dzisiaj. Od 1794 do 1804 Arjost nie wywierał na mnie właściwego wrażenia. Brałem zupełnie serjo czułe i romansowe ustępy. Żłobiły sobie, bez mojej wiedzy, jedyną drogę, jaką wzruszenie mogło dojść do mej duszy. Mogę być wzruszony aż do rozczulenia jedynie po ustępie komicznym.
Stąd moja miłość, wyłączna niemal, dla opera buffa; stąd przepaść, która dzieli moją duszę od duszy barona Poitou i od całego pospólstwa z 1830, które widzi odwagę jedynie z wąsami.
Tam tylko, na opera buffa, mogę się wzruszyć aż do łez. Pretensja do wzruszenia, jaką ma opera seria, natychmiast poraża u mnie możliwość wzruszenia się. Nawet w życiu realnem, ubogi, który prosi o jałmużnę z żałosnemi jękami, nietylko nie budzi we mnie litości, ale każe mi z całą filozoficzną surowością myśleć o pożytku domu karnego.
Biedny, który nie mówi do mnie ani słowa, który nie wydaje rozpaczliwych i tragicznych jęków, jak jest obyczaj w Rzymie, i je naprzykład jabłko wlokąc się po ziemi (jak ów kaleka bez nóg z przed tygodnia), wzrusza mnie natychmiast prawie do łez. Stąd moja zupełna obojętność dla tragedji, moja obojętność aż do ironji wobec tragedji wierszem.
Istnieje wyjątek: ten prosty i wielki człowiek, Piotr Corneille, wedle mnie nieskończenie wyższy od Rasyna, dworaka zręcznego i gładkiego w słowach. Rzekome prawidła Arystotelesa były przeszkodą dla tego oryginalnego poety, zarówno jak wiersz. Racine jest oryginalny w oczach Niemców, Anglików, etc., jedynie dlatego, że oni nie mieli jeszcze wykwintnego dwora jak dwór Ludwika XIV, zmuszającego wszystkich bogatych i dobrze urodzonych ludzi spędzać codziennie osiem godzin wspólnie w salonach Wersalu.
Przyszłość doprowadzi Anglików, Niemców, Amerykanów i innych ludzi z pieniędzmi lub szalonemi dochodami do zrozumienia dworackiej zręczności Rasyna. Nawet najniewinniejsza naiwna, Junja albo Arycja, ucukrowane są w sprycie uczciwej ladacznicy. Racine nigdy nie umiał zrobić takiej panny de la Vallière, ale zawsze dziewczynę nader sprytną i może cnotliwą fizycznie, ale z pewnością nie moralnie. Koło r. 1900 Niemcy, Amerykanie, Anglicy dojdą może do zrozumienia całego dworactwa duchowego Rasyna. W sto lat później, zrozumieją, że on nigdy nie umiałby oddać takiej La Vallière.
Ale w jaki sposób ci słabeusze zdołają spostrzec gwiazdę tak bardzo zbliżoną do słońca? Podziw tych grzecznych i skąpych chamów dla cywilizacji, dającej cudowny polor nawet marszałkowi de Boufflers (zmarłemu w 1712) który był głupcem, nie powoli im odczuć zupełnego braku prostoty i naturalności u Rasyna, a zrozumieć piękna każdego wiersza Corneille’a.
Że to piszę w pięćdziesiątym trzecim roku, to bardzo proste; ale żem to czuł w 1800, że miałem wstręt do Woltera i do wdzięcznego mizdrzenia się Alzyry, oto co mnie dziwi, mnie wychowanka pana Gagnon, który miał sobie za najwyższy zaszczyt, że był trzy dni gościem Woltera w Ferney, ja, wychowany u stóp małego biustu tego wielkiego człowieka, umocowanego na hebanowej nóżce.
Czy to ja czy wielki człowiek jest na hebanowej nóżce?
Słowem, podziwiam to, czem byłem literacko w lutym 1800, kiedy pisałem: cella.
Hrabia Daru, tak nieskończenie wyższy odemnie i od tylu innych jako człowiek pracy, nie miał na tyle inteligencji, aby odgadnąć wartość tego zarozumiałego szaleńca.
Pan Mazoyer, mój sąsiad w biurze, którego widocznie mniej nudziło moje szaleństwo zaprawne pychą niż tępota dwóch innych sekretarzy z płacą 2500 franków, okazywał mi pewne względy, na co byłem obojętny. Każdy, kto podziwiał tego zręcznego dworaka zwanego Rasynem, zdawał mi się niezdolny ujrzeć i odczuć prawdziwe piękno, którem w moich oczach była naiwność szekspirowskiej Imogeny.
Wyzwiska skierowane pod adresem Szekspira przez pana Mazoyer — i to z jaką wzgardą! — w r. 1800, rozczulały mnie do łez dla tego wielkiego poety. W przyszłości nic tak nie wzmagało mego ubóstwienia dla pani Dembowskiej, niż krytyki, jakiemi ją ścigały prozaiczne dusze w Medjolanie. Mogę wymienić tę uroczą kobietę, któż pamięta o niej dzisiaj? Czyż nie ja jeden, po jedenastu latach jak opuściła tę ziemię? To samo odnosi się do hrabiny Aleksandry Petit. Czy nie jestem dziś jej najlepszym przyjacielem, po dwudziestu dwu latach? I kiedy się to ukaże (jeśli kiedy księgarz nie będzie bał stracić swego czasu i papieru!), kiedy się to ukaże po mojej śmierci, kto będzie jeszcze myślał o Metyldzie i o Aleksandrze? I, mimo ich kobiecej skromności oraz tej ich niechęci do zajmowania sobą publiczności, jeżeli ujrzą wydaną tę książkę z miejsca gdzie przebywają, czy nie będą bardzo rade?
For who to dumb forget fulness a prey[1], czy nie jest miło po tylu latach wiedzieć, że jego imię wymawiają przyjazne usta?
Ale gdzie ja, u djabła, byłem? — W mojem biurze, gdzie napisałem cela, cella.
O ile czytelnik ma duszę pospolitą, wyobrazi sobie, że ta dygresja ma na celu ukrycie wstydu że napisałem cella. Myli się; ja jestem inny człowiek. Błędy człowieka z 1800, to są odkrycia, które robię przeważnie spisując to. Pamiętam, po tylu latach i wypadkach, jedynie uśmiech kobiety którą kochałem. Kiedyś zapomniałem kolor jednego z mundurów, które nosiłem. Otóż, czy ty wiesz, życzliwy czytelniku, co to jest mundur w armji zwycięskiej, będącej jedynym celem oczu całego narodu, jak armja Napoleona?
Dziś, dzięki niebu, mównica zaćmiła armję.
Stanowczo, nie mogę sobie przypomnieć ulicy, gdzie znajdowało się owo biuro, w którem ująłem po raz pierwszy pióro urzędnicze. Było to gdzieś na końcu ulicy Hillerin-Bertin, wówczas okolonej ogrodami. Widzę siebie, jak kroczę poważnie obok hrabiego Daru, idącego do biura po ponurem i zimnem śniadaniu w domu Nr. 505 przy ulicy de Lille.
Co za różnica byłaby dla mnie, gdyby pan Daru mi powiedział: „Kiedy piszesz list, zastanawiaj się dobrze nad tem co chcesz powiedzieć, a następnie nad odcieniem nagany czy rozkazu, który minister, mający podpisać twój list, chciałby wyrazić. To rozstrzygnąwszy, pisz śmiało“.
Zamiast tego, starałem się naśladować formę listów pana Daru; on powtarzał zbyt często słowo w istocie, ja nadziewałem moje listy słowem w istocie.
Jakaż to daleka droga do olbrzymich listów, jakie komponowałem w Wiedniu w 1809, mając straszliwego syfa, troskę o szpital z czterema tysiącami rannych, kochankę którą rżnąłem i kochankę którą ubóstwiałem! Cała ta odmiana dokonała się jedynie siłą własnej refleksji, pan Daru nie dał mi nigdy innej wskazówki, prócz swojej złości, kiedy mazał moje listy.
Dobry Marcjal Daru był zawsze ze mną na stopie żartobliwej. Przychodził często do ministerjum wojny: to był Dwór dla komisarza wojennego. Miał w 1800 zarząd szpitala Val-de-Grâce, zdaje mi się, a bezwątpienia hrabia Daru, najtęższa głowa w tem ministerjum w 1800 (to nie wiele powiedziane), miał sekrety armji rezerwowej. Wszystkie próżnostki komisarzy wojennych wrzały wskutek sprawy stworzenia korpusu lub raczej ustalenia munduru Inspektorów Rewji.
Zdaje się, że widziałem wówczas generała Olivier z jego drewnianą nogą, świeżo mianowanego naczelnym inspektorem rewji. Próżność ta, uwieńczona haftowanym kapeluszem i czerwonym frakiem, była tematem rozmów w domach Daru i Cardon. Edmund Cardon, popychany przez sprytną matkę i schlebiający otwarcie hrabiemu Daru, miał przyrzeczone miejsce adjunkta przy komisariacie wojny.
Dobry Marcjal ukazał mi niebawem możliwość tego zachwycającego munduru dla mnie.
Zdaje mi się, że pisząc to, widzę iż Cardon nosił ten mundur: błękitny kubrak, złoty haft na kołnierzu i na rękawach.
Na ten dystans, w sprawach próżności (namiętność u mnie drugorzędna) rzeczy wyrojone i rzeczy widziane spływają się.
Kochany Marcjal, odwiedziwszy mnie w mojem biurze, zauważył że wysyłam do biura list z nagłówkiem Informacje.
„Tam do licha, rzekł śmiejąc się, już tak puszczasz w kurs listy!“
Był to, zdaje mi się, potrosze przywilej conajmiej zastępcy szefa, a ja byłem ostatnim z nadliczbowych.
Na to słowo Informacje, biuro Żołdu, naprzykład, dawało informacje w kwestji żołdu; biuro Umundurowania w kwestji umundurowania. Przypuśćmy sprawę oficera umundurowania 7-go pułku szwoleżerów, mającego zwrócić ze swego żołdu 107 franków, cenę jakiegoś materjału który otrzymał nieprawnie: trzebaby mi informacji dwóch wymienionych biur, aby sporządzić list, który Pan Daru, sekretarz generalny, musiałby podpisać.
Jestem przekonany, że niewiele moich listów dochodziło do pana Daru; pan Barthomeuf, człowiek pospolity ale dobry urzędnik, zaczynał wówczas karjerę jako jego sekretarz prywatny (to znaczy urzędnik płatny przez Minist. Wojny). Zatrudniony w biurze, w którem pisał pan Daru, cierpiał wszystkie napady humorów oraz nadmiar pracy, jakiej ten człowiek straszliwy dla siebie i dla drugich żądał od wszystkich, z którymi miał do czynienia. Niebawem udzielił mi się zaraźliwy strach, jaki budził pan Daru, i nigdy, w stosunku do niego, nie opuszczało mnie to uczucie. Urodziłem się nadzwyczaj wrażliwy, a brutalność jego słów była bez granic i bez miary.
Długi czas wszelako byłem za małą figurą, aby być maltretowany przez niego. I teraz, kiedy się nad tem rozsądnie zastanowię, widzę, że nigdy mnie naprawdę nie maltretował. Nie wycierpiałem ani setnej części tego, co wycierpiał pan de Baure, ex-generalny adwokat przy parlamencie w Pau. (Czy istniał taki parlament? Nie mam w Civita Vecchia żadnej książki, aby go poszukać; ale tem lepiej, ta książka, pisana jedynie z pamięci, nie będzie przepisana z innych książek).
Wszystko w ministerjum wojny drżało, wchodząc do biura pana Daru. Co do mnie, bałem się już patrząc na jego drzwi. Istoty pospolite, jak (w mojem mniemaniu) pan Barthomeuf, musiały mniej odczuwać nieprawdopodobne słowa, jakiemi ten wściekły wół obrzucał każdego, kto się doń zbliżał w chwili gdy był zawalony pracą.
Tym postrachem popędzał siedmiuset lub ośmiuset urzędników w ministerjum wojny, którego szefowie — piętnaście czy dwadzieścia grubych ryb, przeważnie bez śladu zdolności, mianowani szefami oddziałów — cierpieli największą poniewierkę od pana Daru. Bydlaki te, zamiast skracać i upraszczać kwestje, starały się często je zagmatwać, nawet dla pana Daru. Przyznaję, że to może rozwścieczyć człowieka, który widzi po lewej ręce na swoim biurku dwadzieścia lub trzydzieści pilnych listów do odpowiedzenia. A tych listów wymagających decyzji widziałem często na stopę wysoko na biurku pana Daru; do tego czy mało jest ludzi, którzy byliby zachwyceni, mogąc powiedzieć: „Nie dostałem na czas rozkazów od waszej Ekscelencji...“ wszystko z perspektywą Napoleona, wściekającego się w Schoenbrunie i powiadającego, że zaniedbano coś, etc.




  1. Dla tego „Kto staje się pastwą milczącego zapomnienia...“ (Elegie Gray’a).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.