Życie Henryka Brulard/Rozdział XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXVI

Ale wróćmy do panny Kably. Jakże byłem daleki w owych czasach od zawiści i od obaw że będę pomówiony o zawiść i od myślenia w jakimkolwiek sposobie o innych! Życie zaczynało się dla mnie.
Była tylko jedna istota na świecie: panna Kably; tylko jeden wypadek: czy miała grać tego wieczora, czy nazajutrz?
Co za rozczarowanie kiedy nie grała, i kiedy dawano jakąś tragedję! Co za uniesienie radości czystej, tkliwej, tryumfalnej, kiedy czytałem jej nazwisko na afiszu! Widzę jeszcze ten afisz, jego kształt, papier, druk.
Szedłem czytać kolejno to drogie imię w trzech czy czterech miejscach, w których wywieszano afisze: przy bramie Jakobinów, przy altanie parkowej, na rogu domu dziadka. Czytałem nie tylko jej nazwisko; robiłem sobie tę przyjemność, aby odczytać cały afisz. Zużyte nieco czcionki lichego drukarza, który sporządzał ten afisz, stały mi się drogie i święte; przez długie lata kochałem je, bardziej od najpiękniejszych.
Nawet przypominam sobie to: kiedy przybyłem do Paryża w 1799, piękność czcionek raziła mnie; to nie były te, któremi drukowano nazwisko Kably.
Wyjechała, nie umiem określić epoki. Przez długi czas nie byłem zdolny iść do teatru. Uzyskałem lekcje muzyki, nie bez trudu; dewocja mego ojca miała uprzedzenie do sztuki tak świeckiej, a dziadek nie miał najmniejszego zamiłowania do muzyki.
Wziąłem nauczyciela skrzypiec, nazwiskiem Mention, człowieka najpocieszniejszego w świecie; wcielenie dawnej wesołości francuskiej pomieszanej z brawurą i miłością. Byt bardzo biedny, ale miał serce artysty; jednego dnia, kiedy grałem gorzej niż zazwyczaj, zamknął nuty, mówiąc: „Nie uczę więcej“.
Udałem się do nauczyciela klarnetu, nazwiskiem Hoffman (ulica de Bonne), poczciwego Niemca; grałem trochę mniej źle. Opuściłem tego nauczyciela nie wiem jak, aby przejść do pana d’Holleville, ulica Saint-Louis, naprzeciw pani Barthélemy, naszej szewcowej. Skrzypek wcale znośny, był głuchy, ale rozróżniał najmniejszą fałszywą nutę. Spotykałem się tam z panem Feliksem Faure (dziś par Francji, prezydent Sądu, jeden z sędziów z sierpnia 1835). Nie wiem, jak opuściłem pana Holleville.
Wreszcie zacząłem chodzić na lekcje śpiewu, bez wiedzy rodziny, o szóstej rano na plac św. Ludwika, do bardzo dobrego śpiewaka.
Ale to było na nic; pierwszy miałem wstręt do tonów, jakie wydawałem. Kupowałem arje włoskie, jedną, między innemi, w której czytałem Amore, czy coś takiego, nello cimento; rozumiałem: w cemencie. Ubóstwiałem te włoskie arje, z których nic nie rozumiałem. Za późno zacząłem. Jeżeli mogło mnie coś zrazić do muzyki, to te okropne tony, jakie trzeba wydawać aby ją posiąść. Jedynie klawikord pozwoliłby ominąć tę trudność, ale urodziłem się w rodzinie rdzennie nieharmonicznej.
Kiedy później pisałem o muzyce, przyjaciele moi czynili mi zasadniczy zarzut z tej nieznajomości. Ale muszę powiedzieć bez żadnej zarozumiałości, że równocześnie czułem w wykonywanym utworze odcienie, których oni nie spostrzegali. Tak samo z odcieniami fizjognomji w kopjach tego samego obrazu. Widzę te rzeczy jasno jak przez kryształ. Mój Boże! wezmą mnie za głupca!
Kiedy wróciłem do życia po kilku miesiącach nieobecności panny Kably, byłem innym człowiekiem.
Nie nienawidziłem już Serafji, zapomniałem o niej; co się tyczy ojca, pragnąłem tylko jednego: nie być z nim. Spostrzegłem z wyrzutem, że nie mam dla niego kropli czułości ani przywiązania.
Jestem tedy potworem, powiadałem sobie. I przez długie lata nie znalazłem odpowiedzi na ten zarzut. W mojej rodzinie mówiono bezustanku i aż do wymiotów o czułości. Ci zacni ludzie nazywali czułością bezustanne udręki, jakiemi mnie zaszczycali od pięciu czy sześciu lat. Zaczynałem spostrzegać że oni się nudzą śmiertelnie i że, zbyt próżni aby nawiązać ze światem z którym niebacznie zerwali w epoce okrutnej straty, we mnie szukają ucieczki od nudów.
Ale nic nie mogło mnie już wzruszyć po tem com świeżo przeżył. Studjowałem pilnie łacinę i rysunki, dostałem pierwszą nagrodę (nie wiem z którego z tych przedmiotów), potem drugą. Tłumaczyłem z przyjemnością Życie Agrykoli Tacyta; to było prawie pierwszy raz, że łacina mi sprawiła przyjemność. Przyjemność tę mąciły gorzko kuksy, które mi dawał wielki Odru, ordynarny i ciemny chłop z Lumbin, który uczył się z nami i który nie miał o niczem pojęcia. Biłem się do upadłego z Giroudem, który miał czerwone ubranie. Byłem jeszcze dzieckiem na dobre pół mojej egzystencji.
A przecież burza moralna, której byłem pastwą przez szereg miesięcy, sprawiła żem dojrzał; zaczynałem sobie mówić poważnie:
„Trzeba coś postanowić i wydobyć się z tego śmietnika“.
Miałem tylko jeden sposób: matematyka. Ale uczono mnie jej tak głupio, że nie robiłem żadnych postępów; prawda, że moi koledzy robili ich jeszcze mniej, jeśli możliwe. Ten dryblas Dupuy tłumaczył nam twierdzenie jak zbiór przepisów na robienie octu.
Jednakże Bezout był moją jedyną ucieczką do wydostania się z Grenobli. Ale Bezout był taki tępy! Była to głowa taka jak Dupuy, nasz emfatyczny profesor.
Dziadek mój znał jakiegoś tępasa, nazwiskiem Chabert, który udzielał matematyki w pokoju. To miejscowe wyrażenie doskonale nadaje się do tego człowieka. Uzyskałem z dość wielkim trudem to, aby chodzić do tego pokoju pana Chabert; bano się obrazić pana Dupuy, zresztą trzeba było płacić dwanaście franków na miesiąc, zdaje mi się.
Odpowiedziałem, że większość uczniów kursu matematyki w Szkole Centralnej chodzi do pana Chabert i że, jeżeli ja nie będę chodził, będę ostatnim w klasie. Chodziłem tedy do pana Chabert. Chabert był to mieszczuch dość dobrze ubrany, ale który miał zawsze minę wyniedzieloną i zawsze jakby się bał zniszczyć swój surdut, kamizelkę i kaszmirowe zielonkawe spodeńki; gębę miał mieszczańską ale dosyć przystojną. Mieszkał przy ulicy Neuve, koło ulicy Saint-Jacques, prawie na przeciwko Burbona, handlarza żelaza, którego nazwisko zapamiętałem, bo w mojej rodzinie wymawiano je z oznakami najwyższej czci. Możnaby myśleć, że istnienie Francji było z niem związane!
Ale odnalazłem u pana Chabert ten brak życzliwości, który mnie gnębił w Szkole Centralnej i sprawiał że mnie nigdy nie wołano do tablicy. W małym pokoiku, wśród siedmiu czy ośmiu uczniów skupionych dokoła ceratowej tablicy, nie było nic niesmaczniejszego niż napierać się do tablicy, to znaczy tłumaczyć piąty czy szósty raz zadanie, które już czterech czy pięciu uczniów przerobiło. A jednak musiałem to czasem robić u pana Chabert, inaczej nigdybym się nie dorwał do dowodu. Pan Chabert uważał mnie za minus habens i został przy tej fatalnej opinji. Nic zabawniejszego niż słyszeć go później, jak rozmawiał o moich matematycznych sukcesach.
Ale w początkach, to był dziwny brak dbałości, lub, aby rzec lepiej, rozsądku ze strony moich rodziców, że się nie pytali o moje postępy i o to ile razy na tydzień wołają mnie do tablicy; nie schodzili do tych szczegółów. Pan Chabert, który żywił wielki szacunek dla pana Dupuy, wołał do tablicy jedynie tych, którzy dostawali się do niej w Szkole Centralnej. Taki np. de Renneville, którego p. Dupuy wzywał do tablicy jako szlachcica i jako kuzyna Monvalów: był to głuptas prawie niemy, z wybałuszonemi oczami; kipiałem z oburzenia, kiedy widziałem że Dupuy i Chabert wolą go odemnie.
Usprawiedliwiam pana Chabert, musiał być ze mnie smarkacz bezgranicznie zarozumiały i arogancki. Dziadek i cała rodzina okrzyknęli mnie cudem świata: czyż od pięciu lat nie otaczali mnie wszelkiemu staraniami?
Pan Chabert był w gruncie mniej ciemny niż pan Dupuy. Znalazłem u niego Eulera i jego zadania z ilością jaj, które wieśniaczka przyniosła na targ, kiedy niegodziwiec ukradł jej piątą część, potem ona zostawiła połowę reszty, etc., etc.
To mi otworzyło oczy, zrozumiałem co to jest posługiwać się instrumentem zwanym algebrą. Niech mnie licho porwie, jeśli ktoś mi coś o tem wspomniał: bezustanku pan Dupuy wygłaszał emfatyczne frazesy w tym przedmiocie, ale nigdy tego prostego słowa, że to jest podział pracy który robi cudy, jak wszystkie podziały pracy, i pozwala inteligencji skupić wszystkie siły w jednym kierunku, na jedną właściwość.
Co za różnica byłaby, gdyby nam pan Dupuy powiedział: „Ten ser jest miękki albo twardy; biały albo niebieski; stary albo młody; jest mój, jest twój; jest lekki, jest ciężki. Z tylu właściwości rozważamy wyłącznie ciężar. Jakikolwiek będzie ten ciężar, nazwijmy go A. A teraz, nie myśląc już zgoła o serze, zastosujmy do A wszystko co wiemy o ilościach“.
Tej rzeczy tak prostej nikt nam nie powiedział na tej zapadłej prowincji; od tego czasu Szkoła Politechniczna i idee Lagrange’a przeniknęły na prowincję.
Arcydziełem edukacji owego czasu był mały hultaj odziany zielono, grzeczny, obleśny, miły, który nie miał ani trzech stóp wzrostu i uczył się na pamięć twierdzeń których dowodzono, ale nie troszcząc się zupełnie o ich zrozumienie. Ten faworyt zarówno pana Chabert jak pana Dupuy nazywał się, jeśli się nie mylę, Paweł Emil Teisseire. Egzaminator Szkoły politechnicznej, brat wielkiego geometry, który napisał owo sławne głupstwo (na początku Statyki), nie spostrzegł, że całą zasługę Pawła Emila była zdumiewająca pamięć.
Przeszedł do Politechniki: jego niezrównana obłuda, jego pamięć i jego ładna dziewczęca buzia nie miały tego sukcesu co w Grenobli: wyszedł wprawdzie oficerem, ale niebawem spłynęła nań łaska i został księdzem. Na nieszczęście umarł na piersi; byłbym śledził z przyjemnością jego karjerę. Opuściłem Grenoblę z bezgranicznem pragnieniem, aby mu kiedyś móc wsunąć potężną porcję kuksów.
Zdaje mi się, że dałem mu już małą zaliczkę u pana Chabert, gdzie słusznie górował nademną dzięki swej niezawodnej pamięci.
Co do niego nie gniewał się nigdy o nic i znosił z najzimniejszą krwią epitety: mały hipokryta, które spadały nań ze wszystkich stron i które zdwoiły się w dniu, kiedyśmy go ujrzeli uwieńczonego różami i odgrywającego rolę anioła na jakiejś procesji.
To był prawie jedyny charakter, który zauważałem w Szkole Centralnej. Tworzył on piękny kontrast z ponurym Benoit, którego spotkałem na kursie literatury pana Dubois-Fontanelle; cała jego szczytna wiedza polegała na miłości sokratycznej, której udzielił mu doktór Clapier, warjat.
Jest może dziesięć lat jak nie myślałem o panu Chabert; pomału przypominam sobie, że był on w istocie o wiele mniej ograniczony od pana Dupuy, mimo że mówił jeszcze bardziej rozwlekle i że wygląd miał jeszcze bardziej kołtuński. Cenił on Clairauta; była to olbrzymia zdobycz, że nas zapoznał z tym genjalnym człowiekiem i wyprowadził potrosze z płaskiego Bezout. Miał Bruce’a, księdza Marie, i od czasu do czasu dał nam przerabiać jakieś zadanie z tych autorów. Miał nawet w rękopisie jakieś drobiazgi Lagrange’a, z tych które były dobre na naszą skromną miarę.
Moja niełaska rozciągała się na wszystko; może była skutkiem jakiejś niezręczności mojej rodziny, która zapomniała posłać na Boże Narodzenie indyka panu Chabert lub jego siostrom: bo miał siostry, i to bardzo ładne: gdyby nie moja nieśmiałość, byłbym się chętnie do nich umizgał. Miały wiele szacunku dla wnuka pana Gagnon, przychodziły zresztą do nas na mszę w niedzielę.
Chodziliśmy zdejmować plany z pomocą grafometra i stolika mierniczego; jednego dnia zdjęliśmy plan pola przy drodze. Chabert kazał wszystkim innym wyciągnąć linje na stoliku; wreszcie przyszedłem i ja, ale ostatni czy przedostatni, jak dziecko. Byłem upokorzony i wściekły; zanadto przyciskałem pióro.
„Ależ ja ci kazałem wykreślić linję, rzekł pan Chabert swoim śpiewającym akcentem, a ty wyciągasz sztabę“.
Miał słuszność. Zdaje mi się, że ten wybitny brak łask u pp. Dupuy i Chabert oraz wyraźna obojętność pana Jay na kursie rysunku nie dały mi wyróść na głupca. Miałem do tego cudowne warunki; rodzina moja, której ponura dewocja wciąż występowała przeciw publicznemu wychowaniu, wmówiła w siebie bez trudu, że w ciągu pięciu lat starań — niestety, zbyt pilnych! — stworzyła arcydzieło, a tem arcydziełem byłem ja.
Jednego dnia powiadałem sobie (ale w istocie, to było przed Szkołą Centralną): czy ja nie jestem może synem wielkiego monarchy, a wszystko co słyszę o Rewolucji, i to trochę co z niej widzę, czy to nie jest bajka służąca do mego wychowania, jak w Emilu?
Bo mój dziadek, człowiek miły w rozmowie, mimo swoich pobożnych postanowień wspomniał przy mnie o Emilu, mówił o Wyznaniu wiary wikarego sabaudzkiego etc., etc. Ukradłem tę książkę w Claix, ale nic z niej nie zrozumiałem, nawet niedorzeczności z pierwszej stronicy, i po kwadransie porzuciłem ją. Trzeba oddać sprawiedliwość smakowi mego ojca, był on entuzjastą Russa i mówił o nim czasem, za co — jako za nieostrożność wobec dziecka — często bywał łajany przez ciotkę Serafję.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.