Życie Henryka Brulard/Rozdział XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXIII

Robię wielkie odkrycia co do siebie pisząc te Pamiętniki. Trudność jest nie w tem aby znaleźć i powiedzieć prawdę, ale aby znaleźć kogoś ktoby ją przeczytał. Może przyjemność odkryć i sądów lub ocen które po nich następują, skłoni mnie do pisania dalej; nadzieja tego aby być czytanym gaśnie coraz bardziej. Oto już jestem na 501-ej stronicy, a jeszcze tkwię w Grenobli!
Ten obraz przemian jednego serca wypełniłby gruby tom, zanimbym przybył do Medjolanu. Ktoby czytał takie brednie? Jakiegoż talentu malarza trzebaby, aby je dobrze odmalować, a ja mam prawie równy wstręt do opisów Walter Scotta jak do emfazy Russa. Trzebaby mi za czytelniczkę jakiej pani Roland, a i ją zniechęciłby może brak opisu uroczych gaików doliny Izery. Ileżby rzeczy do powiedzenia dla kogoś ktoby miał cierpliwość opisywać wiernie. Co za piękne grupy drzew, co za bujna i tęga roślinność na równinie, co za piękne gaje kasztanowe ma zboczach, a wyżej co za wspaniale piękno dają temu wszystkiemu wieczne śniegi Taillefer! Co za wspaniały bas dla tej ładnej melodji!
Owej jesieni, zdaje mi się, miałem rozkoszną przyjemność zabicia drozda, na ścieżce w winnicy, na wprost krągłego i białego szczytu góry Taillefer. Była to jedna z najżywszych przyjemności mego życia. Biegłem przez winnicę, wszedłem na wązką ścieżkę między dwoma gęstemi i wysokiemi żywopłotami, kiedy nagle wielki drozd zerwał się z cichym krzykiem z winnicy wprost na drzewo, wiśnię zdaje mi się, wysoką i niezbyt liściastą.
Ujrzałem go, strzeliłem w pozycji prawie poziomej; drozd spadł uderzając o ziemię z głuchym hałasem, który słyszę jeszcze. Biegłem ścieżką pijany radością.
Wróciwszy, poszedłem się pochwalić staremu służącemu zrzędzie, trochę myśliwemu:
„Barbier, twój uczeń jest godny ciebie!“
Człowiek ten byłby o wiele wrażliwszy na dar sztuki srebra, zresztą nie rozumiał ani słowa z tego co do niego mówiłem.
Z chwilą gdy jestem wzruszony, popadam w hiszpańskość, spadek po ciotce Elżbiecie, która mówiła jeszcze: Piękny jak Cyd.
Dumałem głęboko, przebiegając z fuzją w ręku winnice i zarośla w okolicach Furounières. Ponieważ ojciec mój, zawsze troskliwy w tem aby mi się sprzeciwiać, zabraniał polowania, a co najwyżej cierpiał je z trudem przez słabość, rzadko chodziłem na polowanie a prawie nigdy z prawdziwymi myśliwymi; czasami na lisa w urwiskach Comboire z Józefem Brun, gajowym. Tam, zaczajony na lisa łajałem się za moją głęboką zadumę, z której trzebaby się zbudzić gdyby lis się zjawił. Ukazał się jednego dnia o piętnaście kroków, szedł na mnie truchtem; strzeliłem ale nie widziałem nic; spudłowałem aż miło. Niebezpieczeństwa urwisk nad Drac były dla mnie tak straszliwe, że silnie myślałem tego dnia o niebezpieczeństwie powrotu; ślizga się człowiek na brzeżkach z perspektywą Drac huczącego u stóp skały. Chłopi, z którymi chodziłem (Józef Brun i jego syn, Sebastjan Charrière, etc.) pasali owce na tych bystrych stokach od szóstego roku, boso; w potrzebie zdejmowali trzewiki. Co do mnie, nie było mowy o tem abym je zdejmował, a szedłem drugi lub najwyżej trzeci raz po tych skałach.
Obleciał mnie zupełny strach w dniu w którym chybiłem lisa, o wiele większy niż ten którego doznałem, skulony w konopiach na Śląsku (kampanja z r. 1813), widząc jadących na mnie jednego ośmnastu czy dwudziestu kozaków. Wówczas w Comboire, patrzałem na zegarek (złoty), tak jak czynię w ważnych okolicznościach, aby mieć ścisłe wspomnienie bodaj godziny, i tak jak czynił p. de la Valette w chwili swego skazania na śmierć (przecz Burbonów). Była ósma, zbudzono mnie przededniem, co mi psuje zawsze całe rano. Marzyłem sobie o pięknym widoku, o miłości, prawdopodobnie także o niebezpieczeństwach powrotu, kiedy lis wyszedł na mnie truchtem. Po wielkim ogonie poznałem że to lis, bo w pierwszej chwili wziąłem go za psa. Pod moim strzałem, skoczył w zarośla, o pięć czy sześć stóp pod nami.
Możliwe ścieżki (nawet dla lisa) są bardzo nieliczne w tych urwiskach; kilku stzelców obsadza je, inny wypuszcza psy, lis pędzi i prawdopodobnie wypada na jakiegoś strzelca.
Polowanie, o którem ci strzelcy mówili ciągle, to było polowanie na gemzy, w Peuil de Claix, ale zakaz ojca był wyraźny, nigdy żaden a nich nie odważył się mnie wziąć na nie.
Niebawem zabiłem drugiego drozda ale mniejszego niż pierwszy, o zmroku, ledwo go rozróżniając, na orzechu.
Trzeciego i ostatniego zabiłem na małym orzechu przy drodze, na północ od naszego sadu. Ten drozd, bardzo mały, był prawie pionowo nademną i spadł mi prawie na nos. Spadł na mur, a z nim grube krople krwi, które widzę jeszcze.
Ta krew była znakiem zwycięstwa. Dopiero w Brunszwiku, w 1808, litość zmierziła mi polowanie; dziś wydaje mi się ono nieludzkiem i wstrętnem morderstwem: nie zabiłbym komara bez potrzeby. Ostatnia przepiórka, którą zabiłem w Civita-Vecchia, nie zbudziła wszakże we mnie litości. Kuropatwy, przepiórki, zające, zdają mi się niby kurczęta, urodzone na to aby iść na rożen.
Przypominam sobie rozkoszne wrażenie pewnego rana, gdy wyszedłem przededniem z Barbierem w piękny księżyc i ciepły wiatr. Był to czas winobrania, nigdy go nie zapomniałem. Tego dnia, wymusiłem na ojcu pozwolenie udania się z Barbierem (totumfackim obszaru dworskiego) na jarmark do Sassenage. Sassenage jest kolebką mojej rodziny: byli tam sędziami, starsza gałąź żyła tam jeszcze w 1795, z piętnastoma czy dwudziestoma tysiącami franków renty, które, gdyby nie pewne prawo z 13 germinal (o ile mi się zdaje), byłyby mnie przypadły w całości. Mój patrjotyzm nie zachwiał się od tego; prawda że w tym wieku, nie wiedząc co to jest niedostatek i przykra praca na chleb, uważałem pieniądze jedynie za nasycenie kaprysów; otóż ja nie miałem kaprysów nie bywając nigdy w towarzystwie i nie widując żadnej kobiety; pieniądze były tedy niczem w moich oczach.
Byłem wówczas jak wielka rzeka, która ma się rzucić w wodospad, jak Ren powyżej Szafuzy. Moim wodospadem była namiętność do matematyki, która, zrazu jako sposób ucieczki z Grenobli — personifikacji mieszczaństwa przyprawiającego o wymioty — a potem przez miłość jej samej, pochłonęła wszystko.
Polowanie, dzięki któremu czytałem z rozczuleniem Leśny dom i robiłem wyciągi z Historji Zwierząt Buffona (mimo iż jego przykra emfaza raziła mnie już w tym wieku, jako kuzynka księżej i ojcowskiej hipokryzji), polowanie było ostatnim znakiem życia mojej duszy, przed matematyką.
Jezzcze jedna opowiastka, a potem już będę cały najeżony ixami i ypsylonami. Jestto sprzysiężenie przeciw drzewu braterstwa.
Nie wiem czemu spiskowałem. Owo drzewo, to był nieszczęśliwy młody dąbek, bardzo smukły, wysoki conajmniej na trzydzieści stóp, który przesadzono, z wielkim jego żalem, na środek placu Grenette, daleko za drzewem Wolności, które posiadało całą moją tkliwość.
Nie wiem, z jakiej okazji przyczepiono do drzewa Braterstwa białą tabliczkę, na której pan Jay wymalował żółto, ze swoim zwykłym talentem, koronę, berło, kajdany, wszystko to pod napisem, niby rzeczy pokonane.
Napis miał kilka wierszy, nic z niego nie pamiętam, mimo że to przeciw niemu spiskowałem.
Oto dowód zasady: trochę namiętności potęguje inteligencję, wiele namiętności gasi ją. Przeciw czemu spiskowaliśmy? Nie wiem. Przypominam sobie jeszcze mglisto tę zasadę: obowiązkiem naszym jest, ile w naszej mocy, szkodzić temu co nienawidzimy. To jest jeszcze bardzo mgliste. Zresztą nie pamiętam ani trochę czegośmy nienawidzili ani pobudek tej nienawiści, jedynie obraz faktu, to wszystko; ale obraz był wyraźny.
Ja sam wpadłem na tę myśl: trzeba jej było udzielić drugim, którzy zrazu przyjęli ją zimno: strażnica jest tak blisko, mówili: ale w końcu byli gotowi, tak samo jak ja. Spiskowcy to byli Mante, Treillard, Colomb i ja; może jeden albo dwóch więcej.
Czemu nie ja wystrzeliłem z pistoletu? Nie wiem. Zdaje mi się, że strzelił Treillard czy Mante.
Trzeba się było wystarać o ten pistolet, miał ośm cali długości. Naładowaliśmy go aż po wylot. Drzewo Braterstwa mogło mieć trzydzieści sześć albo czterdzieści stóp, tabliczka była na dziesięć albo dwanaście stóp wysoko; nie zdaje mi się, aby była barjera dokoła drzewa.
Niebezpieczeństwo mogło pochodzić ze strony strażnicy, gdzie żołnierze przechadzali się na niebrukowanej przestrzeni.
Wystarczyłoby kilku przechodniów, idących z ulicy Montorge albo Wielkiej, aby nas zatrzymać. Ci z nas, którzy nie strzelali, obserwowali żołnierzy na strażnicy, może to był mój posterunek jako najniebezpieczniejszy, ale nic tego nie pamiętam. Inni obserwowali ulicę.
Około ósmej wieczór, była ciemna noc — i nie bardzo zimno, było to w jesieni lub na wiosnę — była chwila pustki na rynku, przechadzaliśmy się niedbale i daliśmy sygnał.
Wystrzał rozległ się ze straszliwym hukiem, cisza była głęboka, a pistolet naładowany po brzegi. W tej samej chwili żołnierze z posterunku wpadli na nas. Sądzę, że nie my jedni nienawidziliśmy napisu; podejrzewano że może ktoś się na niego targnąć.
Żołnierze prawie że nas dopadli, schroniliśmy się do bramy w domu dziadka, ale widziano nas doskonale: wszystko wyległo do okien, wiele osób miało świece.
Brama ta, wychodząca na Grenette, komunikowała się ciasnym kurytarzem na drugiem piętrze z drugą bramą od ulicy Wielkiej. Ale wszyscy znali to przejście.
Ratowaliśmy się na wszystkie strony. Kilku uciekło (zdaje mi się) wielką bramą Jakobinów, co budzi we mnie przypuszczenie, że nas było więcej niż mówiłem.
Ją i drugi (może Colomb) byliśmy przedmiotem najżywszego pościgu. „Wpadli do tego domu“, słyszeliśmy ten krzyk tuż obok.
Nie dotarliśmy do kurytarza na drugiem piętrze: zadzwoniliśmy żywo na pierwszem piętrze od placu Grenette, do dawnego mieszkania dziadka, wynajętego obecnie pannom Caudey, starym modystkom bardzo pobożnym. Szczęściem, otworzyły; zastaliśmy je bardzo przerażone hukiem wystrzału i zajęte czytaniem Biblji.
W dwóch słowach oznajmiliśmy: Ścigają nas, niech panie powiedzą, żeśmy tu spędzili wieczór. Usiedliśmy, w tej samej chwili gwałtowny dzwonek: my siedzimy i słuchamy Biblji, sądzę nawet, że jeden z nas wziął książkę.
Wchodzą komisarze. Kto oni byli, nie wiem; widocznie patrzałem na nich bardzo mało.
„Czy ci obywatele tu spędzili wieczór?
— Tak, panowie; tak, obywatele“, odparły poprawiając się wystraszone dewotki.
Musieli ci komisarze, czy też gorliwi obywatele być bardzo mało przenikliwi lub też dobrze usposobieni dla pana Gagnon, którego szanowało całe miasto, począwszy od barona des Adrets aż do traktjernika Poulet, bo nasze pomięszanie musiało nam dawać dziwną postać w towarzystwie tych biednych dewotek nieprzytomnych z przestrachu. Może ten strach, równie wielki jak nasz, ocalił nas, ile że całe towarzystwo musiało mieć miny jednako wystraszone.
Komisarze powtórzyli parę razy pytanie: „Czy obywatele spędzili tu cały wieczór? Czy nikt nie wszedł tu od czasu jak rozległ się wystrzał?“
Cud, nad którym zastanawialiśmy się później, to to, że te stare jansenistki zgodziły się kłamać. Sądzę, że zdobyły się na ten grzech przez cześć dla mego dziadka.
Komisarze zapisali nasze nazwiska i wreszcie wynieśli się.
Podziękowania nasze były krótkie. Nastawiliśmy ucha: kiedy już nie było słychać komisarzy, wyszliśmy, kierując się w stronę kurytarza.
Mante i Treillard, zwinniejsi od nas, opowiedzieli nam nazajutrz, że, kiedy dotarli do bramy od ulicy Wielkiej, zastali ją zajętą przez straż. Zaczęli rozmawiać o uroku panienek, z któremi spędzili wieczór, żołnierze nie spytali ich o nic, i przepuścili ich.
Opowiadanie ich wywarło na mnie takie wrażenie rzeczywistości, że nie umiałbym powiedzieć, czy to nie ja z Colombem wyszliśmy rozmawiając o uroku panienek.
Zabawne były dyskusje jakie toczył mój ojciec z ciotką Elżbietą co do przypuszczalnych sprawców zamachu. Zdaje mi się, że opowiedziałem wszystko siostrze mojej Paulinie, z którą byłem w przyjaźni.
Roskosz była iść sprawdzić stan tabliczki: była podziurawiona.
Nigdy nie pomyślałem o tej sprawie od piętnastu czy dwudziestu lat. Wyznaję, że mi się wydaje piękna. Powtarzałem sobie często w owym czasie z entuzjazmem i jeszcze powtarzałem ledwo cztery dni temu, wiersz z Horacjusza:
Alba cię powołała, nie znam ciebie więcej!
Ten czyn był w pełnej harmonji z tym podziwem.
Szczególne jest, że to nie ja wystrzeliłem z pistoletu: ale nie sądzę, aby to wynikło z brzydkiej ostrożności. Zdaje mi się, ale widzę to niepewnie, jakby przez mgłę, że Treillard, świeżo przybyły ze swojej wioski (Tullins, zdaje mi się), chciał koniecznie strzelić z pistoletu, aby się niejako wkupić do nas.
Kiedy to piszę, obraz drzewa Braterstwa ukazuje się moim oczom, pamięć moja czyni odkrycia. Jakgdybym widział, że drzewo Braterstwa było otoczone murem na dwie stopy wysokim, z żelazną balustradą.
Jomard, był to drab klecha, jak później Ming, którego zgilotynowano za to, ze otruł swego ojczyma, niejakiego Martin, z Vienne, o ile mi się zdaje, ex-członka Departamentu, jak się mówiło. Widziałem jak tego łajdaka sądzili a potem zgilotynowali. Byłem na chodniku, przed apteką pana Plana.
Jomard zapuścił brodę, na ramionach miał czerwony płaszcz, jako ojcobójca.
Byłem tak blisko, że po egzekucji widziałem jak krople krwi zbierały się na ostrzu noża zanim spadły. Uczułem wstręt; przez nie wiem ile dni nie mogłem jeść mięsa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.