Życie Henryka Brulard/Rozdział XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie Henryka Brulard |
Wydawca | Bibljoteka Boy’a |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Vie de Henri Brulard |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zdaje mi się, że się załatwiłem ze wszystkiem, o czem chciałem mówić przed zapuszczeniem się w ostatnią opowieść tyczącą się Grenobli: moje rzucenie się w matematykę.
Panna Kably wyjechała oddawna, zostało mi o niej jedynie tkliwe wspomnienie; Wiktoryna Bigillion przebywała wiele na wsi; jedyną moją rozkoszą był Szekspir i Pamiętniki Saint-Simona, wówczas w siedmiu tomach; namiętność, która przetrwała tak jak szpinak w zakresie fizycznym i która jest conajmniej równie mocna w pięćdziesiątym trzecim roku jak w trzynastym.
Kochałem tem bardziej matematykę im bardziej pogardzałem mymi nauczycielami, panami Dupuy i Chabert. Mimo emfazy, wykwintu i łagodności, w jakie stroił się pan Dupuy, kiedy się zwracał do kogoś, miałem dość przenikliwości, aby odgadnąć, że był o wiele większy nieuk niż pan Chabert. Pan Chabert, który w społeczno-mieszczańskiej hierarchji był o tyle niżej od pana Dupuy, czasami, w niedzielę lub we czwartek rano, brał jaki tom Eulera, i zmagał się krzepko z trudnościami. Zawsze miał wszelako minę aptekarza, który zna dobre recepty, ale nic nie dowodziło, w jaki sposób te recepty rodzą się jedne z drugich; żadnej logiki, żadnej filozofji w tej głowie; nie wiem jaki zabobon wychowania czy próżności — może religja — kazały dobremu panu Chabert nienawidzić nawet nazwy tych rzeczy.
Z moją dzisiejszą głową, niesłusznie dziwiłem się, dwie minuty temu, w jaki sposób nie znalazłem natychmiast lekarstwa. Nie miałem żadnej pomocy; przez próżność dziadek miał niechęć do matematyki, która była jedyną granicą jego uniwersalnej niemal wiedzy. „Pan Gagnon nie zapomniał nigdy nic z tego co czytał“, powiadano z szacunkiem w Grenobli. Matematyka była jedyną odpowiedzią jego wrogów. Ojciec brzydził się matematyką przez religijność, jak sądzę; przebaczał jej trochę jedynie dlatego, że uczy zdejmować pomiary gruntów. Sporządzałem mu bez przerwy kopje planu jego posiadłości w Claix, w Echirolles, w Fontagnier, w Chayla, gdzie właśnie zrobił dobry interes.
Bezoutem gardziłem tyleż co Dupuy i Chabert.
Było może kilku tęgich uczniów w Szkole Centralnej, których przyjęto do Szkoły Politechnicznej w 1797 albo 1798, ale ci nie raczyli odpowiadać na moje wątpliwości, może wyłożone niedość jasno, lub raczej wprowadzające ich w kłopot.
Kupiłem albo dostałem jako nagrodę pisma księdza Marie, w jednym tomie. Pochłonąłem ten tomik z pasją, niby romans. Znalazłem tam prawdy wyłożone w innej formie, co mi sprawiło wiele przyjemności i wynagrodziło moje trudy, ale począłem nic nowego.
Nie chcę powiedzieć, aby w istocie nie było nic nowego, może ja nie rozumiałem, nie byłem dość wykształcony aby to ocenić.
Aby medytować spokojniej, zagospodarowałem się w salonie umeblowanym tuzinem pięknych foteli, haftowanych przez moją biedną matkę. Odwiedzało się go raz albo dwa razy do roku, dla usunięcia kurzu. Ten pokój nastrajał mnie do zadumy, zachowałem jeszcze w owej epoce obraz miłych kolacyjek, wydawanych przez matkę. Goście opuszczali ten salon błyszczący od świateł, aby z uderzeniem dziesiątej, przejść do pięknej jadalni, gdzie podawano ogromną rybę. Był to zbytek mojego ojca; zachował jeszcze ten zmysł w stanie dewocji oraz spekulacyj rolniczych w których ugrzązł.
Na tym stole napisałem pierwszy akt (czy też pięć aktów?) mego dramatu, który nazywałem komedją, czekając na przypływ genjuszu, mniejwięcej tak, jakby anioł miał mi się objawić.
Główną podstawą entuzjazmu mego do matematyki był mój wstręt do hipokryzji; hipokryzja w moich oczach to była ciotka Serafja, pani Vignon i ich klechy.
Wedle mnie, hipokryzja była niemożliwa w matematyce; w młodzieńczej prostoduszności myślałem, że tak jest we wszystkich naukach, do których słyszałem że matematykę się stosuje. Co się ze mną działo, kiedy spostrzegłem, że nikt nie może mi wytłumaczyć, czem się dzieje, że: minus przez minus daje plus (— X — = +)? To jedna z zasadniczych podstaw nauki, która zowie się algebrą.
Robiono o wiele gorzej niż to że mi nie tłumaczono tej trudności (która z pewnością jest do wytłumaczenia, bo prowadzi do prawdy), tłumaczono mi ją zapomocą racyj najoczywiściej niezbyt jasnych dla tych, którzy je podawali.
Pan Chabert, przypierany przezemnie, kręcił się, powtarzał swoją lekcję, tę właśnie przeciw której podnosiłem zarzuty; w końcu mówił mi jakgdyby coś takiego:
„Ale to jest zwyczaj, wszyscy godzą się na to wytłumaczenie. Euler i Lagrange, którzy z pewnością nie gorsi są od ciebie, przyjęli je. Wiemy, że jesteś bardzo inteligentny (to znaczyło: wiemy, że dostałeś pierwszą nagrodę z literatury i że dobrze popisałeś się na egzaminie); widocznie chcesz zwrócić na siebie uwagę“.
Co się tyczy pana Dupuy, ten traktował moje nieśmiałe zarzuty (nieśmiałe z przyczyny jego emfazy) z uśmiechem wyższości. Mimo że o wiele słabszy od pana Chabert, był mniejszy kołtun, mniej ograniczony, i może zdrowo sądził o swojej wiedzy matematycznej. Gdybym dziś widział tych panów przez tydzień, wiedziałbym odrazu, czego się trzymać. Ale wciąż muszę wracać do tego punktu!
Wychowany pod szklanym kloszem przez rodzinę, którą rozpacz zacieśniła jeszcze, bez żadnej styczności z ludźmi, odczuwałem w piętnastym roku żywo, ale byłem, o wiele bardziej niż jakiekolwiek inne dziecko, niezdolny sądzić ludzi i odgadywać ich rozmaite gierki. Toteż w gruncie nie mam wielkiego zaufania do wszystkich owych sądów, któremi wypełniłem kilkaset poprzednich stronic. Niewątpliwie prawdziwe są w tem tylko wrażenia; jedynie, aby dojść do prawdy, trzeba podnieść o tercję moje wrażenia. Oddaję je z chłodem człowieka czterdziestoletniego, którego zmysły stępiło doświadczenie.
Przypominam sobie wyraźnie, że, kiedy mówiłem o mojej trudności z minus przez minus któremuś z luminarzy klasy, śmiał mi się w nos; wszyscy byli mniej lub więcej jak Teisseire, uczyli się na pamięć. Słyszałem ich często przy tablicy jak mówili z końcem dowodu:
„Zatem oczywiste jest, etc.“
Nic nie jest dla was mniej oczywiste, myślałem. Ale chodziło o rzeczy oczywiste dla mnie, i o których, mimo najlepszej woli, niepodobna było wątpić.
Matematyka zważa tylko mały kącik przedmiotów (ich ilość), ale ma tę zaletę, że mówi jedynie rzeczy pewne, tylko prawdę i prawie całą prawdę.
Wyobrażałem sobie, w czternastu latach, w 1797, że wysoka matematyka, ta której nigdy nie umiałem, obejmuje wszystkie lub prawie wszystkie strony przedmiotów, tak że posuwając się naprzód, dojdę do wiadomości rzeczy pewnych, niewątpliwych, i że będę mógł sobie dowieść dowoli wszystkich rzeczy.
Długi czas minął, nim się przekonałem, że mój zarzut co do „minus przez minus daje plus“, nie może absolutnie wejść w głowę pana Chabert, że pan Dupuy nigdy nie odpowie na to inaczej niż uśmieszkiem wyższości, i że prymusy, do których się zwracałem, zawsze sobie będą drwili ze mnie.
Doprowadziło mnie to do tego, co sobie powiadam dziś jeszcze: musi widać „minus przez minus daje plus“ być prawdą, skoro najoczywiściej, wciąż stosując tę regułę w rachunku, dochodzi się do wyników prawdziwych i niewątpliwych.
Mojem wielkiem nieszczęściem była ta figura:
Przypuśćmy że RP jest linja która oddziela dodatnie od ujemnego; wszystko, co jest powyżej, jest dodatnie, wszystko, co poniżej, jest ujemne; w jaki sposób, biorąc prostokąt B tyle razy ile jest jednostek w prostokącie A, mogę zmusić prostokąt C aby zmienił stronę?
I trzymając się niezdarnego porównania, które straszliwie ciągnący się grenobelski akcent pana Chabert czynił jeszcze niezdarniejszem, przypuściwszy że własności ujemne to są długi jakiegoś człowieka, w jaki sposób, mnożąc 10.000 długów przez 500 franków, dojdzie on do tego, aby mieć majątek pięciu miljonów?
Czy pp. Dupuy i Chabert są hipokryci, jak księża, którzy przychodzą odprawiać msizę u dziadka, i czy moja ukochana matematyka jest tylko oszustwem? Nie wiedziałem, jak dojść do prawdy. Ach! jakże chciwie łykałbym słowo o logice lub sztuce znalezienia prawdy! Co za moment, aby mi objaśnić Logikę pana de Tracy. Może stałbym się innym człowiekiem, miałbym o wiele lepszą głowę.
Doszedłem, mojemi wątłemi siłami, że pan Dupuy może być blagier, ale że pan Chabert jest to próżny kołtun, nie zdolny zrozumieć, aby mogły istnieć zarzuty, których on nie widzi.
Ojciec i dziadek mieli Encyklopedię in folio Diderota i d’Alemberta; jestto lub raczej było dzieło kosztujące siedemset do ośmiuset franków.
Trzeba było ważnych przyczyn, aby skłonić mieszkańca prowincji do włożenia takiego kapitału w książki, z czego wnoszę dzisiaj, że przed mojem urodzeniem ojciec i dziadek musieli zupełnie należeć do stronnictwa filozoficznego.
Ojciec z przykrością patrzał na to jak przeglądałem Encyklopedię. Miałem najzupełniejsze zaufanie do tej książki, z przyczyny niechęci jaką miał do niej ojciec, oraz zdecydowanej nienawiści, jaką budziła w odwiedzających nas księżach. Wielki wikarjusz i kanonik Rey, dryblas wycięty z tektury, wysoki blisko na sześć stóp, krzywił się niemiłosiernie przekręcając nazwisko Diderota i d’Alemberta. Grymas ten budził we mnie głęboką i serdeczną radość, dziś jeszcze przepadam za tym rodzajem przyjemności. Kosztowałem jej czasami w roku 1815, widząc jak szlachta odmawiała odwagi Mikołajowi Bonaparte (bo takie było wówczas imię tego wielkiego człowieka), a mimo to, od roku 1807 pragnąłem gorąco, aby nie podbił Anglji: gdzież się schronić wówczas?
Starałem się tedy szukać rady w matematycznych artykułach d’Alemberta w Encyklopedji; ich zarozumiały ton, brak kultu dla prawdy, zraziły mnie wielce; zresztą niewiele rozumiałem. Z jakim żarem ubóstwiałem prawdę wówczas! Jak szczerze uważałem ją za królowę świata, w który miałem wejść! Nie wiedziałem absolutnie dla niej innych wrogów prócz księży.
Jeżeli „minus przez minus daje plus“ sprawiło mi wiele zgryzot, można ocenić co za kir oblekł mą duszę, kiedy zacząłem Statykąę Ludwika Monge, brata znakomitego Monge, który miał przybyć egzaminować nas do Szkoły politechnicznej.
Na początku geometrji powiedziane jest: „Daje się miano równoległych dwom linjom, które, przedłużone w nieskończoność, nie spotkają się nigdy“. A na samym początku Statyki, to straszliwe bydlę Ludwik Monge pisze mniejwięcej tak: „Można uważać, że dwie linje równoległe spotkają się, jeśli je przedłużyć w nieskończoność“.
Miałem uczucie, że czytam katechizm i to bardzo niezręczny. Próżno żądałem wyjaśnień od pana Chabert.
„Moje dziecko, rzekł przybierając ów ojcowski ton, tak bardzo nie do twarzy delfinackiemu lisowi, tę minę à la Edward Mounier (Par Francji w 1836), moje dziecko, dowiesz się później“.
I potwór, zbliżając się do ceratowej tablicy i kreśląc dwie równoległe bardzo blisko siebie, rzekł:
„Widzisz sam, że można powiedzieć, iż w nieskończoności się spotkają“.
Omal wszystkiego nie rzuciłem. Świętoszek, sprytny i dobry jezuita, byłby mnie nawrócił w tej chwili, komentując tę maksymę:
„Widzisz, że wszystko jest błędem, a raczej że niema nic fałszywego, nic prawdziwego, wszystko jest konwencją; przyjmij te konwencje, które ci najlepiej utorują drogę w świecie. Motłoch jest patrjotyczny i zawsze zapaskudzi tę stronę kwestji: bądź tedy arystokratą, jak twoi rodzice, a znajdziemy sposób wysłania cię do Paryża i polecenia wpływowym damom“.