Życie Henryka Brulard/Rozdział XXXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie Henryka Brulard |
Wydawca | Bibljoteka Boy’a |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Vie de Henri Brulard |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ale skoro raz Sztuka komiczna znalazła się na moim stole, rozważałem poważnie tę wielką kwestję: czy mam zostać kompozytorem oper, jak Gretry, czy autorem komedyj?
Zaledwie że znalem nuty (pan Mention odpędził mnie jako niegodziwego skrzypiciela), ale powiadałem sobie: nuty są tylko sztuką zapisywania myśli; grunt to je mieć. A sądziłem, że je mam. Co zabawne, to że wierzę w to jeszcze dziś, i często martwię się, że nie wyjechałem z Paryża, aby być lokajem Paisiella w Neapolu.
Nie mam żadnego zamiłowania do muzyki czysto instrumentalnej; nawet muzyka kaplicy Sykstyńskiej i chór w katedrze św. Piotra nie sprawiały mi żadnej przyjemności (potwierdziłem ten sąd w styczniu 1836, w dniu Katedry św. Piotra).
Jedynie melodja wokalna wydaje mi się tworem genjuszu. Głupiec darmoby się nadymał nauką, nie zdoła, zdaje mi się, stworzyć pięknego śpiewu, naprzykład: Se amor si gode in pace (pierwszy akt i może pierwsza scena z Matrimonjo segreto).
Kiedy genjalny człowiek zada sobie ten trud, aby studjować melodję, osiąga piękną instrumentację kwartetu z Bianca e Faliero (Rossini) albo duet z Armidy, tenże.
W pięknej epoce mojej pasji do muzyki, w Medjolanie, od 1814 do 1821, kiedy rano w dzień nowej opery szedłem nabyć libretto w Scala, czytając, nie mogłem się powstrzymać od układania całej muzyki, śpiewania aryj i duetów. I — śmiemż wyznać? czasami, wieczorem, moja melodja wydawała mi się szlachetniejsza i tkliwsza niż melodja maestra.
Ponieważ nie miałem i nie mam absolutnie żadnej wiedzy, żadnego sposobu utrwalenia melodji na kawałku papieru, aby ją móc poprawić bez obawy zgubienia pierwotnej kantyleny, było to tak, jak pierwsza idea książki, która mi przychodzi do głowy. Jest sto razy bardziej zrozumiała niż po opracowaniu jej.
Ale, ostatecznie, ten pierwszy rzut, to rzecz, której nie znajdzie się nigdy w książkach miernych pisarzy. Ich najsilniejsze zdania wydają mi się jak groty Prjama, sine ictu.
Ułożyłem naprzykład, zdaje mi się, uroczą melodję (i słyszałem jej akompanjament) do tych wierszy La Fontaine’a (krytykowanych przez pana Nodier jako nie dość nabożnych, coprawda koło 1820, za Burbonów):
Un mort s’en allait tristement
S’emparer de son dernier gîte,
Un curé s’en allait gaîement
Enterrer ce mort au plus vite.
Tak jak Włoch ma zdumiewający anty-talent do tańca.
Czasami, plotąc umyślnie głupstwa sam ze sobą, aby się rozśmieszyć, aby dostarczyć żartu stronie przeciwnej (którą często czuję doskonale w sobie), powiadam: W jakiż sposób miałbym talent do muzyki à la Cimarosa, będąc Francuzem?
Odpowiadam: przez matkę, do której jestem podobny, mam może krew włoską.
Ów Gagnoni, który się schronił do Awinjonu zamordowawszy człowieka we Włoszech, ożenił się tam może z córką jakiego Włocha w służbie wice-legata.
Mój dziadek i ciotka Elżbieta mieli typ wybitnie włoski, nos orli, etc.
A teraz, kiedy pięć lat ustawicznego pobytu w Rzymie dały mi lepiej wniknąć w znajomość fizycznej budowy Rzymian, widzę że dziadek miał postawę, głowę, nos, ściśle rzymskie.
Co więcej, mój wuj, Roman Gagnon, miał głowę najoczywiściej prawie rzymską, z wyjątkiem cery, którą miał bardzo piękną.
Nigdy nie spotkałem pięknej melodji skomponowanej przez Francuza; najpiękniejsze nie wznoszą się ponad gruby charakter pieśni popularnej, to znaczy takiej, która musi się spodobać wszystkim; taką jest:
kapitana Rougeta de Lisle, pieśń skomponowana w ciągu jednej nocy w Strasburgu. Ta pieśń wydaje mi się o wiele wyższa od wszystkiego co spłodziła kiedykolwiek głowa francuska, ale w swoim rodzaju nieodzownie niższa od Mozarta:
La ci darem la mano,
La, mi dirai di si....
Kiedy mój zły los dał mi poznać dwa nudne salony, zawsze ten, z którego właśnie wychodzę, wydaje mi się uciążliwszy.
Kiedy słyszę Mozarta albo Cimarozę, zawsze ten, którego słyszałem na ostatku, wydaje mi się nieco milszy od drugiego.
Paisiello wydaje mi się cienkuszem dość przyjemnym, który można nawet pić z przyjemnością, w chwilach gdy wino wydaje się za mocne.
To samo powiem o kilku arjach paru kompozytorów niższych od Paisiella, naprzykład: Senza spose non mi lasciate, signor governatore (nie przypominam sobie słów) z Cantatrici Villane, Fioravantiego.
Zła strona tego cienkusza, to że po chwili wydaje się mdły. Można tego pić tylko jeden kieliszek.
Prawie wszyscy autorzy, kiedy piszą o rasach ludzi, są zaprzedani religji. Bardzo mała ilość ludzi uczciwych mięsza fakty dowiedzione z przypuszczeniami. Gdy jakaś nauka się zaczyna, wówczas człowiek nie należący do niej może się odważyć o niej mówić.
Mówię tedy, że próżno żądałoby się od psa myśliwskiego inteligencji pudla, lub też od pudla tego aby poznał, że zając przeszedł tędy przed sześciu godzinami.
Mogą istnieć wyjątki indywidualne, ale ogólna prawda jest że pudel i pies myśliwski mają każdy swój talent.
Prawdopodobnie tak samo jest z rasami ludzi.
Co jest pewne, zaobserwowane przezemnie i przez mego przyjaciela Constantina, to że widzieliśmy całe towarzystwo rzymskie, które się zajmuje wyłącznie muzyką i które śpiewa bardzo dobrze finały z Semiramidy Rossiniego i wogóle najtrudniejszą muzykę, jak walcuje cały wieczór przy muzyce do kontredansa, i to granej nie w takt. Rzymianin, a nawet Włoch, w ogólności, ma wybitny anty-talent do tańca.
Zacząłem umyślnie od końca, aby nie oburzyć Francuzów z r. 1880, kiedy wyczytają tutaj, że nic nie równało się anty-talentowi ich przodków z 1830 do sądzenia muzyki wokalnej, lub wykonywania jej.
Francuzi stali się uczeni w tym rodzaju od 1820, ale zawsze w gruncie barbarzyńcy: za dowód niech starczy powodzenie Roberta Djabla Meyerbeera.
Francuz jest mniej nieczuły na muzykę niemiecką, z wyjątkiem Mozarta. To co Francuzi smakują w Mozarcie, to nie straszliwą nowość melodji, którą Leporello zaprasza posąg komandora na wieczerzę, ale raczej akompanjament. Zresztą wmówiono temu stworzeniu, próżnemu przedewszystkiem i ponad wszystko, że ten duet lub tercet jest cudowny.
Kawałek skały bogaty żelazem, spostrzeżony na powierzchni, pozwala wnosić, że kopiąc studnie i głębokie kurytarze, osiągnie się zadowalającą ilość metalu; a może nie znajdzie się nic.
Taki byłem, co się tyczy muzyki, w 1799. Przypadek sprawił, że starałem się notować dźwięki mojej duszy zapomocą drukowanych stronic. Lenistwo i brak sposobności do nauczenia się fizycznej, głupiej strony muzyki (umieć grać na fortepianie i notować swoje pomysły), wiele przyczyniły się do tego postanowienia, które byłoby zgoła inne, gdybym był znalazł wuja albo kochankę lubiących muzykę. Co się tyczy namiętności, zachowała się całkowicie.
Zrobiłbym dziesięć mil po błocie, rzecz której niecierpię najbardziej w świecie, aby być na udanem przedstawieniu Don Juana. Kiedy ktoś wymawia po włosku imię Don Juana, natychmiast budzi się we mnie tkliwe wspomnienie muzyki.
Mam tylko jedną wątpliwość, ale niezbyt zrozumiałą: czy muzyka podoba mi się jako znak, jako wspomnienie szczęśliwej młodości, czy sama przez się?
Falle passar avanti,
Di que ci fan onore?
Ale to delikatny temat, wrócę do niego, kiedy się zapuszczę w dyskusję o sztuce w czasie mego pobytu w Medjolanie, tak namiętnego i — mogę powiedzieć w sumie — kwiatu mego życia od 1814 do 1821.
Czy arja „Tra quattro muri“, śpiewana przez panią Festa, podoba mi się jako znak, czy przez swą istotną wartość?
„Per te ogni mese un pajo“ z Pretendenti delusi nie czaruje mnie jako znak?
Tak, godzę się na znak co do tych dwóch, toteż nie zachwalałem ich nigdy jako arcydzieł. Ale nie wierzę zgoła w znak dla Matrimonio segreto, słyszanego sześćdziesiąt albo sto razy w Odeonie, z panią Barilli: czy to było w 1803 czy w 1810?
To pewna, żadna opera d’inchiostro, żaden utwór literacki nie sprawia mi przyjemności równie żywej jak Don Juan.
Czternasty arkusz nowego wydania des Brosses’a, czytany świeżo, w styczniu 1836, zbliżał się wszakże do tego bardzo.
Wielkim dowodem mojej pasji do muzyki, jest to, że opera komiczna Feydeau irytuje mnie.
Mając do rozporządzenia lożę mojej kuzynki, nie mogłem wytrzymać więcej niż pół przedstawienia. Chodzę do tego teatru raz na dwa albo na trzy lata, zmożony ciekawością, i wychodzę w połowie drugiego aktu.
Opera francuska irytowała mnie jeszcze bardziej do 1830, a zupełnie mi się nie podobała w 1833, z Montrifem i panią Damoreau.
Rozpisałem się, bo zawsze się jest złym sędzią własnych gustów lub namiętności, zwłaszcza kiedy te gusty są w dobrym tonie. Niema młodego fircyka w faubourg Saint-Germain (jak pan de Blancmesnil naprzykład), któryby nie twierdził, że szaleje za muzyką. Ja nienawidzę wszystkiego, co jest romanzą francuską.
Dobra muzyka każe mi marzyć z rozkoszą o osobie, która wypełnia moje serce w danej chwili. Stąd rozkoszne momenty, jakie przeżyłem w Scala, od 1814 do 1821.