<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Życie za życie
Podtytuł Powieść
Wydawca Redakcja „Mód Paryzkich“
Data wyd. 1822
Druk Władysław Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIST IX.
EDWARD DO ALBINY.

Wczoraj wysłałem ogromny list do ciebie, a dziś znowu pisać zaczynam, bo chwila każda nabiera dla mnie znaczenia, jakiego nie miała nigdy, i pada mi ołowiem na serce. Piszę do ciebie, Albino, bo cierpię, a zarówno szczęściem i bólem dzielić się z tobą musze. Czas wlecze się dla mnie nieskończony, lub miga jak błyskawica, a są godziny których zapełnić nie mogę niczem, w których piekło niepokoju wre we mnie, i jedyną rzeczą do której zdolny jestem, to opisywać te męczarnie ducha, te subtelne odcienia uczuć tobie, która jedna może zrozumieć mnie potrafisz.
Noc całą spędziłem bezsennie, nie mogąc oderwać oczów od jej domu, który w białem świetle księżyca jaśniał mi w oczach naprzeciw okien moich. Nad ranem zaledwie zdołałem znaleźć parę godzin gorączkowego snu. Pierwsze promienie słońca zbudziły mnie, zerwałem się z pościeli, zbierając myśli, przypominając sobie dzień wczorajszy jak marzenie. Próżno rozum nakazywał mi spokojność, próżno rozbierając fakta, nie znajdowałem nic, coby mnie trwożyć mogło: serce moje ściskało się w piersi mroźnem przeczuciem. Porywała mnie jakaś straszna, nieukojona żądza ujrzenia jej, przyciśnięcia do piersi, jakbym czuł że nieznana potęga staje pomiędzy nami i porywa ją z oczów i ramion moich.
Ja nie wiem, czy ty mnie zrozumiesz, Albino, ale pojmiesz przynajmniej że cierpię, że cierpię tem srożej, bo cierpień moich ująć nie mogę w karby wydarzeń żadnych, bo nie mogę dokładnie oznaczyć ich przyczyny.
Blady, zgorączkowany, drżący, siedziałem w południe przed gankiem mego domu, patrząc martwym wzrokiem na piękny widok roztaczający się w około, nie wiedząc sam jak zabić czas, który mi ciężył. Ona tak opanowała istność moją całą, że bez niej błąkam się jak cień bez ciała. Pragnąłem jej przy sobie każdem tętnem krwi, każdem spojrzeniem pragnąłem jej widoku. Czyż w stanie podobnym długo żyć można?..
Zmordowany tem palącem uczuciem, siedziałem nieruchomy, pożerany gorączką, jak lodowata skała, w której głębi wre ogień niewygasły, drżąc przy bladem słońcu wiośnianem, — gdy niespodzianie na drodze wiodącej do dworu ujrzałem dwóch jeźdźców. Zbliżali się coraz bardziej, aż w końcu na dziedzińcu moim poznałem Herakliusza.
Hrabia, ubrany z zwykłą wytwornością, powodując zręcznie angielskim koniem czystej krwi, uśmiechnięty, swobodny, był co się zowie jeszcze świetnym jeźdźcem. Postać jego wyniosła, bez żadnej sztywności, lekko podana naprzód, była pełna wdzięku; ręka staranie obciśnięta rękawiczką, trzymała niedbałe cugle spienionego konia.
Włosy nawet, rozwiane biegiem i górskim wiatrem; zdawały się bogatsze, wymykały się z pod letniego kapelusza.
Hrabia na koniu, mógł zwrócić każde oko na siebie. Gdy ze wdziękiem niewymuszonym podjechał pod ganek, ujrzawszy mnie, lekko zeskoczył z siodła i rzucił cugle jadącemu za nim groomowi.
Byłem zdumiony tym widokiem, ale i szczęśliwy razem. Herakliusz przybywał od niej, z jej domu, widział ją przed chwilą, niósł mi o niej wieści. Witałem go z bijącem sercem, a jednak gdym dotykał ręki jego, przebiegł mnie dreszcz dziwny, jakby za dotknięciem gadu.
Po pierwszych słowach bez znaczenia, weszliśmy do pokoju. Czułem że odwiedziny te niespodziewane, bez celu nie były i lękałem się tego co mi przynoszą. Ale z twarzy gościa nic wyczytać nie mogłem; czułem tylko że je go szklanne źrenice utkwione były we mnie. On dobadywał się pewno przyczyny rozstrojenia i smutku, widocznego na mojem czole, którego odgadnąć nie mógł, bo smutek ten dla mnie samego był tajemniczy, pochodził z instynktu, może z przeczucia.
Zapewne sądził że zastanie mnie innym; jednak nie pokazał po sobie zdziwienia; nie zdawał się nawet zwracać na mnie baczniejszej uwagi.
I ja w owej chwili zapomniałem o zwątpieniach i burzach miotających mną noc całą. Złowieszcze mary zgorączkowanej głowy rozpierzchły się nagle, i zapytałem samego siebie, czemu cierpiałem przed chwilą. Teraz byłem znowu silny, ufny i gotów do walki z tym człowiekiem, w którym przeczuwałem nieprzyjaciela, a który gładką powierzchnią wyślizgał mi się z ręku i nie dał ująć za słowo żadne. Walka zbudziła mnie do życia, bo zbliżała do niej; bezczynność, oczekiwanie zabijało mnie.
Weszliśmy więc razem do domu, po którym Herakliusz rozglądał się z pewną ciekawością, powściągniętą wychowaniem, jakby pytał ścian i sprzętów o tego co tu zamieszkiwał. Daremną była szczerość moja: on podejrzywał ją tem więcej, że nigdy może nie grał gry podobnej. Przygotował się na wybiegi i kłamstwa, ale prawda wytrącała go z kolei; rozum jego pojmował ją, lecz przywyknienie silniejsze było od rozumu. Mimowolnie prawie szukał tego, co się ukrywać mogło po za szczerością moją.
— Panie S., rzekł w końcu, nie skończyliśmy wczorajszej rozmowy. Przybyłem umyślnie do pana, gdzie zapewne nikt nam przerywać nie będzie.
Skłoniłem głowę w milczeniu, przysunąłem krzesło gościowi memu, ale on nie usiadł, tylko wsparł się lekko o poręcz, bawiąc się złotą gałką rzeźbionej szpicruty. Ja pozostałem naprzeciw niego nieruchomy, czekając co dalej powie.
— Okoliczności zmieniły się od wczoraj, wyrzekł Herakliusz z uśmiechem. Zwyciężyłeś pan; jestem pokonany i broń składam. Nie myślę odgrywać śmiesznej roli opiekuna z komedyi. Księżniczka zbyt wyraźnie objawiła skłonność i wolę swoją, bym mógł się jej opierać. Rad nierad muszę więc być sprzymierzeńcem pana.
Głos jego był przyjazny, cały układ wyrażał swobodę i zaufanie, a jednak na tę mowę nie znajdowałem odpowiedzi.
— Obadwaj pragniemy jej szczęścia, nie wątpię o tem, mówił dalej, wyciągając do mnie rękę, której uścisk oddać musiałem; ale pozwól pan mnie, starszemu i wytrawniejszemu, objąć ster nad waszą miłością, pozwól mi zrobić niektóre przedstawienia, swoje i księżniczki nałożyć warunki...
— Więc ona stawia mi warunki i stawia przez pana?.. zawołałem z wybuchem nieufności mimowolnej.
Hrabia uśmiechnął się.
— Widzę, rzekł, iż nie możesz pan zapomnieć wczorajszej rozmowy. Ależ na Boga, bądź sprawiedliwym! Postaw się w mojem położeniu: przyjeżdżam najspokojniej, nie wiedząc o niczem, nie domyślając się niczego. Przyznaj pan sam, że to co zaszło, było trochę nieformalne i mogło popsuć mi humor.
Twarz hrabiego przybrała wyraz tak dobroduszny, wyrażała tak komiczne nieledwie zakłopotanie, iż mimowolnie uśmiechnąć się musiałem.
— Księżniczka, wyrzekłem po chwili, nie potrzebuje stawiać mi warunków. Jej wola będzie mojem prawem, o tem wątpić nie może, nie powinna.
— Księżniczka, odparł hrabia, wlepiając we mnie spojrzenie, jakby śledził wrażenia słów wymówionych, — księżniczka pragnie zwłoki, czasu, a pod tym względem i ja z nią zgodzić się muszę.
Zwłoka, czas, te słowa przeszyły mnie bólem. Zwłoka, czas, gdym ja szalał prawie, gdy każda chwila wydawała mi się wiecznością męki! Ale spodziewałem się tych słów i zacisnąłem tylko wargi, by Herakliusz nie spostrzegł bólu mego. Nie chciałem zaprzeczać słowom tak niebacznie wymówionym wczoraj. Zresztą cóż było odpowiedzieć? sprawę moją mogłem wygrać z nią jedną.
Wyraz twarzy mojej, niecierpliwe ściągnięcie brwi, błyskawica w oczach zdradzić jednak musiały mój stan wewnętrzny w oczach hrabiego; uczułem, że on mnie na wskroś przenikał i znienawidziłem go za to.
Twarz jego przybrała znowu uśmiech grzecznego szyderstwa, cynicznej wyższości.
— Więc księżniczka mówiła o mnie, księżniczka to zlecenie do mnie dała panu hrabiemu? wyrzekłem w końcu nie mogąc się pohamować.
— Tak jest, odparł Herakliusz z szatańskim spokojem. Idalia otworzyła mi swoje serce.
Pomimowolnie zachwiałem się i wsparłem naprzeciw niego o poręcz krzesła. Duma moja i miłość zarówno zranione były, cierpiały zarówno. Pomiędzy nas wmieszała się obca ręka, obca myśl rozdzieliła myśli nasze. Żadne z tych uczuć moich nie uszło baczności Herakliusza; on teraz miał klucz ducha mego, czytał w nim jak w księdze otwartej, bawił się może moim bólem, drażnił nienawiść, gdy chłodno, obojętnie spoglądał na mnie, strzepując końcem szpicruty lekki pył swego ubrania.
— Idalia, mówił dalej powolnie po chwilowej przerwie, jakby chciał każdem słowem ugodzić w serce moje i przymierzał cios każdy zanim go zadał, — Idalia prągnie byś pan uszanował jej żałobę i nie wprzód odda ci swoją rękę, aż ta się ukończy. Zwyczaj każe ją nosić rok i sześć tygodni; ale Idalia uważa ten czas za zbyt krótki i przez dwa lata pragnie pozostać wolną. Tymczasem dojdzie też i pełnoletności, odpowiedzialność więc za to zamężcie na mnie ciążyć przestanie.
Przygotowany byłem na te słowa, a jednak nie wysłuchałem ich bez dreszczu; zawierały one dla mnie coś niepojętego, bo nie rozumiałem już jak dalej żyć potrafię. Ten długi przeciąg czasu nawet nie przedstawiał mi myśli wyraźnej. Co znaczy rok czy dwa lata dla tego, któremu chwila każda staje się niepodobną?.. Od wczoraj nie poznawałem siebie, od wczoraj kochałem ją z szaleństwem namiętności, jakiej równej nie doznałem nigdy. Dotąd ona drzemała w głębi mego łona, nieświadoma siebie; zbudziło ją pierwsze wyznanie, pierwsza przeszkoda. A jednak potrafiłem odpowiedzieć ze spokojem rozpaczy:
— Czy radom pana hrabiego zawdzięczam to postanowienie?
— Rady moje w tym razie zgadzają się z życzeniem Idalii, inaczej miałeś pan dowód jak mało słuchane bywają.
W tych słowach przebijała gorycz, za którą wdzięczny mu byłem, jako za dowód ludzkiego uczucia; potrzebowałem wierzyć że to on, nie ona cierpieć mi każe, potrzebowałem uniewinniać ją jego kosztem.
— Uważam, rzekł hrabia po chwili, jakby oczekiwał odpowiedzi, uważam że pan chcesz koniecznie widzieć nieprzyjaciela we mnie; sądzę jednak, iż po dojrzałej rozwadze oddasz mi sprawiedliwość. Postępuję z równą pańskiej szczerością. Marzyłem dla Idalii o innym losie, nie taję i nie taiłem tego, ale nie mam prawa stawać wbrew jej woli. Zgadzam się z jej życzeniem zupełnie i stawiam za jedyny warunek uszanowanie konwenansowych praw świata. Na honor, więcej żądać pan odemnie nie możesz.
Mówił to z rodzajem chłodnej otwartości. Pozory przemawiały za nim, a jednak jakiś instynkt serdeczny ostrzegał mnie by mu nie wierzyć. Nie wiem, czy Herakliusz odczuł ten odcień subtelny, ale obejście jego stawało się coraz bardziej ujmujące, przyjazne.
— Widzę, rzekł, iż jesteś pan dzieckiem jeszcze. Cieszę się z tego: człowiek który kocha, jest zawsze trochę dzieckiem. Idalia potrzebuje serca.
Próbował przyjąć rolę ojcowską, przystającą dziwnie do jego obumarłej twarzy, do układu pięknisia i salonowca, ale pomimo trudności tej roli, nie mogłem rozpoznać czy była ona szczerą, czy przybraną. Jeśli ten człowiek gra komedyę, — gra ją po mistrzowsku. Nikt nie dopatrzy w nim fałszywego dźwięku; umie władać zarówno sobą i drugimi.
Rozmowa nasza przeciągnęła się czas jakiś. Odprowadziłem go do Maniowa, gdzie oczekiwała nas księżniczka. Potrzebowałem zobaczyć ją znowu, zobaczyć koniecznie.
Idalia była w salonie. Z balkonu pełnego drzew pomarańczowych, rozkwitłych azalij, rododendronów, dolatywała przez okna otwarte woń upajająca. Ona w białej gładkiej sukni, którą zamiast żałoby nosiła, jako ulubiony kolor zmarłej matki, siedziała w półcieniu firanek, z czołem zamyślonem, wspartem na ręku. Ślady wczorajszego smutku znikły z jej twarzy; promienna zwróciła się ku nam z półuśmiechem, z lekkim rumieńcem i wzrok jej przejrzysty zawisł na mnie. Ja byłem w stanie który trudno opisać. Czułem tylko, że drżały mi usta gorączkowo, płomiennie, że żyły występowały mi na czoło i pulsowały gwałtownie, a ona była tak spokojna, tak jednaka, tak niezmieniona, jakby nigdy jej usta nie wyrzekły mi słów wyznania, ni tego strasznego wyroku zwłoki, jakby dla niej miłość nie streszczała życia, nie pożerała płomieniem serca, — ale była jednym więcej dźwiękiem pogodnego ducha.
Pierwsze spojrzenie między nami było dysharmonią. Ona próżno szukała w moich oczach pogody szczęścia, ja w jej wzroku ognia namiętności. Źrenice nasze skrzyżowały się i zamiast stopić w spojrzenie zachwytu, jak zwykle, rozbiegły się smętne, niby rozżalone, żeśmy przestali rozumieć się wzajemnie.
Hrabia nie narzucał nam zbytnio swej obecności; swoboda jego obejścia, pokrywała z naszej strony rodzaj przykrego przymusu. On nie chciał być natrętnym i korzystał z pierwszej sposobności, by zostawić nas samych.
Ja siedziałem o kilka kroków od Idalii, przejęty dziwnem uczuciem smutku i rozmarzenia. Spokój jej owiewał mnie zwolna, jej promienna istota oczyniała mnie niejako swoim czarem. Odpoczywałem pod blaskiem jej spojrzenia po wewnętrznych burzach, jak zmordowany wędrowiec pustyni w cieniu ożywczym oazy, i nie miałem już siły o nic zapytać. Harde serce kruszyło się we mnie, a usta nie umiały wymówić błagalnego słowa. Smutno mi było żem cierpiał przez nią, z jej woli, ale nie mogłem mieć do niej żalu, i spoglądałem znać wymownym wzrokiem, bo ona powstała i zbliżyła się, jakby przyciągnięta cierpieniem spojrzenia. Nie miałem prawie siły poruszyć się z miejsca, wymówić słowa. Stanęła tuż przy mnie, pochyliła się zwolna i chłodną aksamitną dłoń położyła na mojem czole, jakby chciała wygładzić zmarszczki jego, uspokoić fale krwi bijącej.
Zadrżałem na dotknięcie jej ręki.
— Idalio! Idalio! zawołałem z wybuchem, dlaczego każesz mi cierpieć tak długo?
— Cierpieć? powtórzyła, ja widzę że cierpisz, ale powiedz mi czemu?
— Czyż to prawda, pytałem, że lata całe każesz mi czekac, każesz żyć bez siebie?
Idalia spoglądała na mnie zdziwionem okiem.
— Alboż nie jesteśmy razem? odparła. Czyż cię nie kocham, Edwardzie? czyż moja miłość starczyć ci nie może?..
— Twoja miłość?!. zawołałem. Daj mi ją całą, Idalio, a świat nie będzie miał już dla mnie ponęty żadnej: stanę się szczęśliwym, ubłogosławionym! Twoja miłość! czyż po za nią istnieje dla mnie co na ziemi i niebie?
Słuchała mnie z promieniejącem okiem, z zachwytem szczęścia.
— Więcej niż ja cię kocham, szepnęła pochylona nademną, kochać niepodobna. I czegoż ci braknie jeszcze?
— Czego?!. zawołałem nawpół szalony, opasując jej kibić rękoma i topiąc wzrok w jej oczach, czego? Braknie mi każdej chwili spędzonej bez ciebie, każdego spojrzenia. A ty czyż nie czujesz tego?
— Nie, odparła zarumieniona moim wzrokiem, siląc się wydobyć z ramion moich, — bo myśl o tobie nie odstępuje mnie nigdy, Edwardzie.
— I myśl ci wystarcza? wystarczałaby zawsze? mówiłem coraz gwałtowniej, cisnąc ją do siebie.
Płomienie biegały mi przed oczyma, płomienie krążyły we krwi. Nie pamiętny na nic, na jej zbladłem, wpół odwróconem licu wycisnąłem pierwszy pocałunek.
Ale Idalia wyrwała się z rąk moich i stanęła o kroków kilka. Spojrzałem na nią, błagalnie składając ręce. Twarz jej bielsza była od sukni; drżąca wprawdzie, ale prosta i dumna, spoglądała na mnie nie z wyrzutem i trwogą, nie ze łzą i rumieńcem wstydu, ale lodowatym wzrokiem oburzenia, nieledwie pogardy.
Powstałem i ja na ten widok, krew uderzyła mi do twarzy. Chciałem zbliżyć się do niej, ale ona cofnęła się instynktownym prawie ruchem, ze wstrętem odpychając rękę moją.
— Idalio! zawołałem rozżalony.
Nie odpowiedziała mi nic zrazu, tylko powoli wzrok jej, utkwiony we mnie, mienił się, miękł i zachodził łzami.
— Więc to jest twoja miłość? wyrzekła tylko drgającemi usty, odwracając wilgotne źrenice i spoglądając w górę z nieujętą boleścią.
— Idalio! zawołałem zwyciężony jej żalem, przebacz mi! Czego płaczesz?
— Płaczę, odparła zwolna, jakby sama do siebie, nie patrząc na mnie nawet, płaczę miłości mojej, szczęścia, wiary, płaczę jak gdybym straciła to com ukochała.
— Więc mnie nie kochasz już?!. wyrzekłem z rozpaczą.
— Ja nie wiem sama, mówiła dalej. Od wczoraj ja ciebie nie poznaję, od wczoraj cierpię i lękam się, a jednak kochać cię muszę, dokończyła z wybuchem. Co tobie jest od wczoraj?
— Od wczoraj? powtórzyłem smutnie. Ja od wczoraj, Idalio, kocham cię z całą siłą do jakiej zdolny jestem, kocham stokroć więcej niż wprzódy. Czy miłość moja cię przeraża?
Nie odpowiedziała nic, tylko jasne oczy zatopiła we mnie, smutne, łzawe, pytające, litośne, jakby anioł spoglądał z góry na nędze tej ziemi i bolał nad cierpieniami, których zrozumieć nie może.
Powoli jednak żal i litość minęły, ale smutek pozostał na dnie jej duszy, odbił się w zwierciadle spojrzenia. Nie miałem czasu rozproszyć go dawnemi słowy, bo już dnia tego nie byliśmy sami.
Herakliusz zauważył zmianę w obejściu księżniczki, ale nie powiedział nic, tylko cień szyderskiego uśmiechu zarysował się na jego wązkich wargach.
Powróciłem do siebie, pełen złych przeczuć. Dlaczego każdem słowem mojem, każdym uczynkiem, obrażam ją pomimowolnie, ją, którą kocham? Dlaczego od dni kilku horyzont szczęścia mego się zaćmił, i me mogę odnaleźć pogody jego?
Daremnie powtarzam sobie, że miłość nie istnieje bez cierpienia. Ja czuję iż w ten sposób cierpieć nie powinienem, iż jest pomiędzy nami kardynalna różnica pojęć, która sprawia, że ranimy się wzajem, sami nie wiedząc o tem.
A jednak gdyby piekło przecierpieć mi przyszło, nie cofnę się przed jego męką. Gdyby miłość ta miała być dla mnie tylko bólem, rozpaczą, przyjmę ból, rozpacz wyzywam, a nie cofnę się nigdy! Kocham, i zda mi się, że kocham coraz bardziej; dumną, pogardliwą, rozpłakaną czy marzącą, kocham ją jak szaleniec, jak opętany!..





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.