Żyd: obrazy współczesne/Tom I/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żyd
Podtytuł Obrazy współczesne
Wydawca Jan Konstanty Żupański
Data wyd. 1866
Druk Czcionkami M. Zoerna
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Komuż nie miłe choćby boleści młodych wspomnienie? mówił Jakób, zaprawdę nie pochlubię się ja szczęśliwymi latami dzieciństwa... ale mi ich pamięć jeszcze łzy z oczów wyciska, i powtarzam co napisano w księdze Sabbat (152) — ucieka ona i nie powraca. Młodość jest kwiatów wieńcem, starość jest cierniów koroną. (Sabbat.)
Nawet w porównaniu do dni dzisiejszych pełnych sił i jasnego pojęcia świata, te lata kwiecisto ku mnie patrzą, choć były bardzo strasznemi.
Rodzice moi, choć pochodzili z rodziny niegdyś znacznéj i majętnéj, od kilku pokoleń wszakże rozrodzonej i podupadłéj, zeszli byli na najostateczniejszy szczebel w naszem społeczeństwie, zarobkujących po wiejskich gospodach, lichym handlem nieszczęśliwego trunku, przyjmowaniem podróżnych i małemi obroty w sprzedażach wołów i zboża. Powiem ci jaśniéj, ojciec mój był prostym wiejskim arendarzem, nie bardzo nawet zamożnym. Człowiek to był spokojny, bogobojny, lubiący swe księgi i nie bardzo umiejący dozierać ziemskiego interesu, któryby bardzo szedł źle, gdyby go w tém nie wyręczała matka nasza. Była ona drugą żoną Joela ojca mego. Pierwszą stracił rychło i nie miał z niej tylko jednego, już dorastającego syna, gdy ja na świat przyszedłem. Joel stary był posępny, milczący, zamknięty w sobie, zadumany; myślał o nieziemskich sprawach i wzdychał tylko nad tém, że się ich rozpamiętywaniu całkiem nie mógł poświęcić. Szanowano go powszechnie z nauki, ale w rodzinie ubolewano nad nieudolnością do handlu i robienia pieniędzy, które były u nas kwestyą życia.
Jest i było dawniéj u żydów tradycyjnym obowiązkiem zbieranie grosza, dziwić się temu nie potrzeba. Egoizm ten musiał się rozwinąć początkowo nie skutkiem charakteru narodu; ale jego położenia i życia warunków. Żyd długo był istotą wykluczoną ze społeczeństwa, któréj żadne prawo nie przysługiwało; dawano żydom przywileje drogo okupywane, ale sądy, rządy, duchowni, władze w każdéj chwili odwołać je, zawiesić lub całkiém mogli nie spełniać.... Gdzież się było skarżyć? komu użalić?
Żyd szukał opieki, obrony, ratunku w groszu którego potęga nie znała ateuszów... było to i jest bóstwo czczone powszechnie przez wszystkie narody. Musieliśmy skarbić ten grosz, bo w nim zamykało się dla nas wszystko: sprawiedliwość, powolność, względy, łaski, poważanie... wszystko to kupować sobie musieliśmy, bo darmo nic się nam nie należało.
Ubogiego żyda nic nie broniło, prócz gminy do któréj należał; chrześcianie przez wieki znęcanie się nad nimi mieli za jakąś praktykę religijną, za środek nawracania, za zasługę przed Bogiem.
Mszczono się na nas za Chrystusa, który przecież był żydem jak my... i przebaczył swoim nieprzyjaciołom....
Nie jeden co łamał wszystkie prawa swojéj wiary, rehabilitował się, sądząc że dręczeniem żydów grzechy swoje okupi.
Musieliśmy więc przywiązywać się do grosza, bo grosz był jedynym wiernym naszym opiekunem i obrońcą.
Mylą się bardzo ci co utrzymują że jakieś prawa starodawne, pierwotne przepisywały nam chciwość; zrodziła się ona z konieczności. Najpierwsze i jedyne prawo nasze, Mojżeszowe, zabrania najwyraźniéj odsetków brać od pożyczonego grosza: — „Jeżeli pieniędzy pożyczasz ludowi memu ubogiemu który mieszka z tobą, nie będziesz mu przynaglał, jako wyciągacz, ani lichwami uciśniesz.“ (Exodus XXII, 25.) — Przypuszcza wielu, że w Deuteronomie, gdzie jest uczyniona różnica pomiędzy pożyczką obcemu a swojemu, słowa: „ale obcemu“ zostały wciśnięte w interesie handlu Izraelitów z Tyrem i Sydonem. Cytuję ci prawa i muszę dotknąć téj kwestyi, bo żaden zarzut tyle nam nie ciąży co lichwa i przewrotne środki dorabiania się grosza.
Ale cóż nas uczyniło przewrotnymi?... ucisk! instynkt zachowawczy w miarę zwiększającego się prześladowania budził do poszukiwania środków obrony wszelkich jakie były możliwe. Opasano nas murem oddzielającym od świata, cóż dziwnego żeśmy w sobie i dla siebie tylko żyć musieli? Logicznie była to konieczność niewoli narzuconéj nam, która wyrobiła, nadała nam ten charakter.
Mówię ci o tém długo, dodał Jakób, bo mi to ciąży.
Tak jest — w cielca złotego uwierzyliśmy, bo on jeden miał siłę kruszenia kajdan naszych, łagodzenia nieznośnéj doli. Ale żyd zamknięty w sobie, dla swoich i w swéj gromadce, dla swego rodu i ludu nigdy skąpym i chciwym nie był.
Tłumaczę przeszłość, nie uniewinniam jéj. Joel ojciec mój nie miał sobie do wyrzucenia by się cudzém mieniem zbogacił, bo w końcu i swoje dawniéj przyzbierane postradał. Myśląc o Bogu, zanurzony w poetycznych i mistycznych swych księgach, gardził ziemią.
Wszystkie starania i troski spadały na matkę naszą, znacznie młodszą wiekiem i niespokojną o przyszłość. Jam był najstarszy z rodzeństwa, po mnie szły dwie siostry, brat z drugiéj matki dorastał.
Gospodarstwo to nasze wiejskie składało się z dzierżawionéj przez nas od bardzo dawna wielkiéj gospody na gościńcu ożywionym i uczęszczanym; w któréj tylko z naszą młodością usnąć było można, a ze spokojem duszy ojcowskim pracować i myśleć. Matka i dwie sługi zamęczały się pracą nastarczyć nie mogąc przejezdnym. W istocie byłaby to może dobra dzierżawa, mimo współzawodnictwa drugiéj sąsiedniéj karczmy znacznie lichséj, gdyby nam cokolwiek los sprzyjał.
Ale to co się zarabiało na wódce, sianie i owsie, nieszczęśliwe handle większe zjadały. Ojciec, nawet we współkach z najbieglejszymi handlarzami skór i bydła, zawsze najgorzéj wychodził. Przyszło do tego że to przypisywał woli Bożéj; ale matka gryzła się nad miarę.... Ubożeliśmy widocznie, zastawiono jéj perły, sobole ojca i suknie i co tylko było w domu kosztowniejszego.
Dziedzic dworu i karczmy był szlachcic którego mało co pamiętam; wyglądał otyły, barczysty, śmiejący się, wesół, miał minę hulacką, był dosyć dobrego serca ale grosz trwonił straszliwie, potrzebował go nieustannie, marnował niesłychanie, a o jutro wcale nie dbał byłe dziś wesoło przeszło.
Mieliśmy więc z nim biedę, mimo że niezły był człowiek. Ile razy dano znać ze dworu że pan Micuta prosi Joela do siebie, matka płakała, bo pewnie nie o co innego szło tylko o pieniądze.
A tych i u nas nie stawało.
We dworze położonym o dobre pół mili od owego gościńca rzadko się trafiało żeby kogo nie przyjmowano. Gdy się pan Micuta sam jeden został na pół dnia, już mu było nudno; jeśli się nikt na horyzoncie nie pokazał, zaprzęgano i wyruszał do miłych sąsiadów w odwiedziny. Dobre człeczysko, śmiejące się, ochocze, ale stary dzieciak zepsuty. Żona jego jak matka nasza płakała a płakała, ale poprawić go nie mogła, kochała go z jego wadami. Dla niego zkąd wziąść to wziąść: byle się wesoło zabawić, a gdy mu ruinę majątku przedstawiano, odpowiadał: „Ale ba! mospaneńku... więcéj ma Pan Bóg niż rozdał! pan panem będzie....
— Takich temperamentów u nas, przerwał Iwaś, nie potrzeba było szukać ze świecą... miał pana Micutę podobnego każdy powiat i okolica.
— Bywało, mówił daléj żyd, gdy po Joela przyślą ze dworu z jednéj strony, z drugiéj śle po matkę moją pani Micucina i pozwawszy ją do siebie prosi i zaklina, aby mąż jéj pieniędzy jegomości nie dawał. Ale jak było oprzeć się panu Micucie gdy począł ściskać, prosić, zaklinać, męczyć, namawiać i przysięgać się... Joel musiał być posłusznym, a cokolwiek bądź dał, wszystkiego mu było za mało....
Na nieustające bankiety ryby, mięsa, cukru, korzeni, wina, przyborów było potrzeba bez końca; rachunki rosły, kwitki się ściągały na sznurek nieopłacane i nieprzyjmowane w ratach: przychodziło opłacać, wymagano gotówki, przyrzekano procenta, nareszcie żyd stawał się nieznośnym, bo upominać się musiał.
Jam naówczas ani widział ani wiedział o tém co się działo, anim pojmował to położenie; opowiadano mi późniéj. Patrzałem wielkiemi oczyma na świat Boży i dziwnie mi się wydawał. Karczma stała na trakcie ludnym, który był zawsze pełen przejezdnych... przytykała ogrodem do dębowego lasu, gdziem się ja przysłuchiwał gwarowi ptastwa i szumowi drzew starych. — Alem się naówczas jeszcze nie mógł pokochać w naturze, tłum przepływającego ludu głównie mnie ciekawił. Nie każdemu dziecięciu dano rosnąć w takim gwarze, wśród obcych, coraz nowych, przesuwających się tylko i niknących twarzy.
Musiało to podziałać na mnie; ledwiem pojmować coś zaczął, wiedziałem już jak świat był ludny i że ten tłum cały prawie sobie był obcym i nieprzyjaźnym... poczułem że ocierając się o tysiące, z kilku tylko istot wybranych mam czerpać życie i szczęście.
Świat naprzód objawił mi się jako nieprzyjaźny i złowrogi....
Nie wiele téż w pierwszych tych latach zwracano na mnie uwagi, matka na któréj głównie spoczywało gospodarstwo, rachunki, dom, kuchnia, dzieci, bo ojciec siedział nad księgą lub dumał modląc się, chroniła od krzywdy, opiekowała się troskliwie, ale pieścić i rozczulać się nie mogła.... Chowałem się sam już ucząc myślić o sobie, a instynkt nie garnąć się do ludzi cale mi kazał ich unikać. Uczyłem się téż przypatrywać im, poznawać, przenikać.
Byłem jeszcze bardzo mały, gdy ojciec nas odumarł po krótkiéj słabości. Dzień ten żałoby i jęku nie wyjdzie z mojéj pamięci nigdy, głęboko naówczas zapisały się w niéj te słowa, które każdy Izraelita obowiązanym jest wyrzec, gdy go spotyka cios z ręki Bożéj:
— Bądź pochwalony sędzio sprawiedliwy!
Nauczono mnie wraz z innemi dziećmi téj modlitwy (Kadysz) którą późniéj w życiu tyle razy powtarzaną słyszałem:
— „Niech będzie wywyższoném i uświęconém imię Jego wielkie, na świecie, który kiedyś na nowo odtworzy i wskrzesi zmarłych i wzbudzi ich do życia wiecznego, odbuduje gród Jeruzalem, w niém wystawi przybytek swój, zgładzi z ziemi służbę obcych Bogów i wprowadzi w siedlisko swoje, służbę Nieba, by panował święty, błogosławiony On, w swojém królestwie i swym majestacie....
Jakób wzruszony zamilkł, a Iwaś mimowolnie szepnął: piękna i wspaniała ta modlitwa wasza... ale żyd nic nie odpowiedział, dumał i płakał, nareszcie jakby przebudzony jął opowiadać znowu.
— Znikł nam z oczów starzec, pozostaliśmy sami, sieroty; zdawał się nieczynnym za życia, po jego śmierci srodze go nam zabrakło. P. Micuta oddał gospodę innemu, bez względu na prośby matki, myśmy się przenieśli do małéj, lichéj karczemki przy młynku, w ciszę lasów głęboką.
Mnie dziecku było tu lepiéj, ale tu poczęła się prawdziwa nędza, któréj tylko dzieci mogły nie poczuć z razu. Po nieustannym gwarze tamtéj gospody, przepełnionéj dniem i nocą, tu całe dnie opócz zajeżdżających z rzadko do młyna ludzi, nikogo widać nie było. Młynek stał przez pół roku, bo staw latem prawie całkiém wysychał; naówczas maleńka baryłka wódki starczyła nam na miesiące.... Do koła szumiał smętny bór sosnowy, a droga wązka i kręta porastała trawą. O chlebie razowym, o nędznéj strawie do któréj ogród dostarczał zapasu, żyliśmy w téj pustyni. Matka coraz częściéj płakiwała. Nakazywała ona do dalekich krewnych ojca, do swoich, nikt się nie zgłaszał.... Chodziliśmy w łachmanach. Trapiło ją to najwięcéj wszakże, iż dorastałem do wieku, w którym koniecznie uczyć mnie było potrzeba, a nauczyciela dostać nie miała za co, oddać mnie tak młodo do miasteczka, serce jéj macierzyńskie się wzdragało.
Pamiętam że zostawiwszy nas troje ze sługą i ubogim żydkiem z miasteczka, pojechała wreszcie na kilka tygodni i przybyła potém nieco uspokojona, całując mnie w głowę a powtarzając: „ciesz się, ciesz się, będziesz miał nauczyciela.“
Tak mało rozumiałem tę obietnicę, że daleko naówczas więcéj cieszyłem się przywiezionym przez matkę obwarzankiem, który mi właśnie oddała.
Wiesz zapewne jaką wagę Izraelici przywiązują do wychowania dzieci; nie idzie im w niém, a przynajmniéj nie szło dawniéj o nic więcéj tylko o to, by wpoić zawczasu prawo, zakon narodu, jego trądycye, to co nas czyniło nami.... Wedle nauki naszych rabbinów w pięciu już leciech musiał się chłopiec zacząć uczyć biblii, od dziesięciu Miszny, od trzynastego prawa Bożego, od piętnastu Gemary.
Widząc uśmiech na ustach Iwasia, Jakób przerwał opowiadanie swe na chwilę.
— Domyślam się, rzekł, z czego się śmiejesz; Talmud, Misznah i Gemarah przez ludzi płochych a nam nieprzyjaźnych zostały obrócone w pośmiewisko. Znacie je tylko ze strony dziwacznéj, powierzchownie, ze słuchu, nie wniknęliście nigdy całkiém w ich ducha... pozwólcie sobie powiedzieć, nie wiecie nawet co to właściwie jest. Nie mogę więc pominąć wspomnienia o tych księgach, abym cię choć pobieżnie nie objaśnił o nich.
A naprzód wiedzieć masz że talmud jest niczem więcéj tylko wielkim skarbcem spisanych późno i różnie tradycyi narodowo-religijnych. — Nie jest to księga systematyczna, jest to zbiór niepowiązanych z sobą i nieułożonych nawet w pewien porządek logiczny, traktatów, najczęściéj i dysput, rozwiązywanych przez różnych uczonych i świątobliwych mężów trudności — najsprzeczniejszéj treści. Cała ówczesna wiedza żydów, to jest z przed IV. wieku waszéj ery, gdy prawdopodobnie spisano te księgi, mieści się w tym ogromnym zbiorze bezładnym... w téj encyklopedyi żydowskiéj. Trzeba w sądzie o tych księgach wziąć wszystko w rachunek co ich spisywaniu i tworzeniu się towarzyszyło. Obawiano się uronić najmniejszą cząsteczkę ze skarbu narodowych tradycyi, zbierano więc jak zbiera ten komu się na ziemię kosztowny proch rozsypie, zgarniając wszystko, nawet piasek i kurzawę, aby nic nie uronić. Tak w traktatach tych zgromadziło się wiele dziwacznego, poetyczne wymysły dzikie, fantazye rozgorączkowanych samotnemi rozmyślaniami głów, ale też wiele i przewiele istotnych skarbów. Zdziwilibyście się gdybyśmy wam w okrzyczanym owym talmudzie znaleźli najgłówniejsze prawdy wiekuistéj moralności, najgłębsze pomysły do których wieki owe nie zdawały się jeszcze dojrzałemi...
Znajdzie się tam zapewne i wiele rzeczy dziś dla nas niezrozumiałych, a swojego czasu niebezprzyczynnych. W narodzie rozproszonym i prześladowanym często wiele ukrywać musiano, osłaniać aby celu jakiegoś dopiąć, nawet przez tych co go świadomi być nie mogli.
Dla tłumów słuchających litery prawa ślepo, ta litera często się i mistycznie odziewać i surową do zbytku a straszną ukazywać musiała, aby była usłuchaną i trwałą.
Nic łatwiejszego nad wyśmianie rzeczy niezrozumiałych; nic zaszczytniejszego nad rozplątanie węzła który myśl ich kryje.
Szło o to przedewszystkiem aby Izrael w rozproszeniu sobą pozostał; — mnożono przepisy, trudności, zastrzeżenia aby go odosobnić i oddzielić; to jedno już wiele niezrozumiałego tłumaczy.
Śmiesznym dla was obrzędom winniśmy że pozostaliśmy sobą i nie znikliśmy z oblicza ziemi wsiąkłszy w gromady narodów.
Poszanowaniu, nawet niezrozumiałéj litery praw naszych zawdzięczamy wiele.
Ale dość, powracam do mojego nauczyciela... Pomnę jak dziś jego przybycie... Stałem u drzwi karczemki gdy uboga furka wieśniacza wyrzuciła u naszego proga coś co nawet na człowieka zrazu nie wyglądało. Była to istota połamana, pokrzywiona, drobna, chuda, żółta... jakiś potwór prawie straszny i śmieszny zarazem.
Na przegiętém ciele które od pochylenia nad księgami ciągłego już się tak skurczyło iż wyprostować się nie mogło; na piersi wklęsłéj, sterczała głowa wielka o wypukłém czole z ogromnemi wysadzonemu silnie na zewnątrz oczyma czarnemi. Oczu tych wyraz dziś mnie jeszcze przeraża, gdy go sobie przypomnę. Zdawały mi się patrzeć a nie widzieć nic, póki nie spoczęły na księdze; świat się w nich nie odbijał i one go nie pojmowały.
Skóra zżółkła, pofałdowana dziwacznie oblekła potworną twarz, osłupiałą, jakby obłąkaną, bo myśl co ją ożywiać była powinna, cała gdzieś wewnątrz uciekła.
Kulawy na jedną nogę (miał ją podkurczoną i wykrzywioną) szedł ciężko nawet o kiju, podskakiwał raczéj niż chodził.
Tak wyglądał pierwszy mój belfer, przywieziony z miasta, znany w okolicy ze swych talentów pedagogicznych Mosze... Nie rozumiał on wiele w téj księdze praw z któréj nas czerpać nauczał, ale był niesłychanéj pamięci i biegłości w literaturze ksiąg zakonu, w kabale, biblii i talmudzie. Całe ustępy z nich umiał na pamięć i mógł je powtórzyć nie zmieniając najmniejszego akcentu, nie opuszczając litery. Życie jego upływało na żmudném nauczaniu dzieci i na doskonaleniu się własném, świat go nie obchodził wcale, żył cały w przeszłości. Nigdyby może za niewielką zapłatę nie był się przeniósł do nas, gdyby go nie zwabiały liczne księgi pozostałe po moim ojcu, których dwa kufry przewieźliśmy z sobą. Było ich więcéj niż sukien i sprzętu.
Mosze w zachowywaniu ścisłém drobnostkowych przepisów obrzędowych, religijnych, zabobonnych ale tradycyjnych był niesłychanéj surowości. Była to chodząca księga, w któréj duch, bez samowiedzy o sobie, bez poczucia nawet jéj potrzeby, mieszkał i poruszał się dźwigany jakimś instynktem.
Surowszego nauczyciela wymarzyć niepodobna; przyjąwszy raz obowiązek spełniał go z nielitościwém, bezmiłosierném okrucieństwem. Nagle z zupełnéj swobody jakiéj dotąd używałem, przeszedłem do takiego ślęczenia nad księgą, żem zrazu sądził iż umrę lub oszaleję. Ale potrzeba mi było bodaj skonać a nauczyć się być żydem. Mechanicznie wbijano w głowę słowa, ustępy księgi całe, powtarzaniem ich bez końca... a każdy przydech od którego zależało znaczenie wyrazu, musiał być najściśléj wyuczony, wyśpiewany... Pomimo téj brutalskiej metody, umysł mój smagany nieustannie drgnął, otworzył się, począł poruszać i pracować.
Nie wiemy jaki wpływ ma na umysł dziecięcia długie kształcenie się pokoleń, których ono jest potomkiem, w jednym kierunku i długie przekarmienie ich jedną strawą, to pewna wszakże iż mi się zdało poczynając czytać biblią i uczyć dziejów mojego narodu, jakbym je sobie po długim śnie przypominał.
Po przełamaniu pierwszych mechanicznych trudności — począłem chciwie rwać się do nauki, sam Mosze był zdziwiony; a choć w jego systemie pochwała dziecięcia i podbudzenie go bodźcem łagodności nie było dozwolone, stał się, jeśli nie łaskawym dla mnie, to coraz powolniejszym. Gniewało go tylko gdym chciał tłumaczenia i usiłował wszystko zrozumieć, żądając co chwila objaśnień. Naówczas zniecierpliwiony bił mnie po głowie pałeczką którą pokazywał litery, jakby z niéj wybić chciał tę dumę przedwczesną i łajał a zżymał się zakazując mi rozumem świętych dotykać rzeczy. Przywodził mi często przypowieść z księgi Chulin, którą pamiętam...
— Chcę widzieć Boga waszego, mówił Cezar rzymski do Rabbi Jehoszua.
— Panie, odparł mędrzec, żadne oko śmiertelne blasku oblicza jego nie wytrzyma...
— Nie wytrzyma? Spróbujmy! chcę go widzieć.
— Chcesz, rzekł mędrzec, dobrze, idź więc za mną.
A była to pora najskwarniejsza roku i godzina w któréj słońce piekło najgoręcéj. Mędrzec powiódł Cezara na odkryte pole, wskazał na słońce i rzekł:
— Cezarze wielki, spójrz na nie.
— Jak to? w słońce? zapytał zdziwiony Rzymianin. A któż wytrzyma blask słoneczny?
— Cezarze, nie możecie więc blasku słońca wytrzymać, słońce jest przecie tylko jednym z niezliczonych sług Bożych... Nie mogąc wpatrzeć się w oblicze jednego ze sług Pana, chcieliżbyście oglądać blask Jego samego twarzy śmiertelnemi oczyma?
Mosze mówił mi też często zachęcając do nauki że świat, wedle nauki Rabbinów, stoi na oddechu ust dziecięcych uczących się prawa Bożego... a nie na rozumach mędrców...
Śmiejcie się z tego jeśli chcecie, dla mnie te legendy i przypowieści niezmierny urok mają.
— Są one piękne, rzekł Iwaś, ale ten wasz Mosze kuternoga jakoś mi niemiło wygląda...
— Poetyzować ci go nie myślę, odpowiedział Jakób, było w nim aż coś dzikiego przez zbytnią surowość. Sługa mojéj matki, często ją nawet, jeśli ściśle nie zachowywała przepisów w małych rzeczach, gromił i karcił, grożąc jéj że się z domu Meszumodimów wyniesie.
Zgorzkły, znękany, zfanatyzowany Mosze był postrachem dla wszystkich; lecz gdy mu chwilami przychodziło natchnienie, wydawał mi się istotnie wielkim. — Nie był on w stanie nic nigdy stworzyć własnego, ale z tysiąca wyuczonych rzeczy dobierał najpiękniejszą, wypowiadał ją jakby swą własną z przejęciem i często wyegzaltowany płakał, unosił się, miotał do szaleństwa.
Gdy mu przyszło czytać o boleściach Izraela łzy płynęły strumieniem, ryczał z bolu, zawodził, nie czytał już ale piał pieśń jakąś dziwnemi głosy, aż na głowie powstawały włosy i dreszcze przebiegały skórę, tak się on tą przeszłością straszliwie przejmować umiał, tak słowo to z przed lat tysiąców żywo odbrzmiewało w jego duszy.
Jeśli zachodziła jaka trudność w rozwiązaniu kwestyi obrzędowéj lub prawnéj, Mosze nie był przywoływany aby sądził i rozstrzygał, Rabbini znali go za nadto, by mu nadali tę władzę, ale posyłano po niego, sprowadzano i stawiano w kącie, by służył za rejestr i skazówkę do ksiąg zakonu. Wskazywał im miejsca, przytaczał teksty, z taką ścisłością iż można ich było nie sprawdzać; nikt podobnéj nie miał pamięci.
Masz więc mojego pierwszego nauczyciela wizerunek, niepochlebny ale wierny; pod nim przeczytałem pierwsze księgi biblii, a raczéj je z nim przepłakałem. Był tak sumienny iż znalazłszy we mnie zdatność sam matce doradził aby się ze mną do miasteczka przeniosła dla dalszego mojego kształcenia.
Dzięki jemu w latach trzynastu mógłem wedle obyczaju naszego publicznie przeczytać w synagodze rozdział pisma i być zaliczonym jako człowiek dorosły do liczby dziesięciu wymaganéj w świątyni, aby zgromadzenie uważało się za pełne.
Ubogiéj matce naszéj przeniesienie się do miasta było bardzo trudném, ale od niego zawisł los dziecięcia... musiała myśleć o niem. Jakkolwiek przy młynku biedne bardzo było życie nasze, nędzę cierpieliśmy i niedostatek wygód, wiele też ułatwiało je żeśmy mieli dach bezpłatny, las pod bokiem i trochę warzywa z ogrodu prawie darmo. W mieście wszystko, nawet wodę, kupować potrzeba. Z czegóż żyć, co począć? jak się ze trojgiem dzieci wynieść tam i utrzymać?
Właśnie w porę, gdy matka nad tém głowę łamała, starszy mój przyrodni brat, już mający chleba kawałek acz nie wielki, i żyjący z handelku skórami w lichéj mieścinie, przyjechał do nas w odwiedziny.
Był to wypadek niespodziany, a w naszém życiu znaczący, bośmy go od bardzo dawna nie widzieli, równie jak innych krewnych. — Brat miał już lat około trzydziestu, ale od dawna był żonaty; posag żony i jakaś cząstka spadku po ojcu naszym, stanowiły pierwszy fundusz jego, z którego dorabiać się począł. Żył naprzód wedle obyczaju rok na koszcie rodziców żony swojéj, którzy się ich oboje utrzymywać obowiązali, potem osiadł osobno i ostrożnie, powoli, handel rozpoczął.
O ile ojcu się naszemu nie powiodło, o tyle jemu szło nader szczęśliwie. Początek ten wzmógł w nim odwagę; oszczędny, chłodny, ostrożny, całe swe siły wytężał na zarobek, był to dlań jedyny cel życia, ale już czuł że osiągnąć go będzie zdolnym. Ubogi jeszcze śmiało już jakoś spoglądał w przyszłość.
Przybycie jego tak pożądane cały dom poruszyło; był też to, jak się zdaje, wypadek wielki; Zelmann nie przyjeżdżał z własnéj woli, ani z jakąkolwiek od siebie ofiarą, był jeszcze za ubogim sam aby nam mógł świadczyć, przywoził wiadomość długo oczekiwaną od krewnych matki, którzy nareście jéj biednym stanem wzruszeni, przysłali jéj niewielką pomoc na początek jakiegoś handelku w miasteczku, aby z niego mnie i siostry wychowywać mogła.
Wiadomość ta rozradowała ją niezmiernie i dom nasz napełniła weselem; matka płakała z radości, my dzieci nie dobrze rozumiejąc o co chodziło, posmutniałyśmy, z razu dowiedziawszy się że młynek opuścić przyjdzie, choć wprędce potem ucieszyłyśmy się obiecanem życiem w miasteczku.
Przyjęto starszego brata jak tylko było można najlepiej, matka naprzód radzić się go zasiadła, jakimby sposobem mały swój kapitalik zużytkować mogła.
Bratu potrzeba było handel swój powiększyć i rozszerzyć; stanęło więc na tem że matkę przyjąć miał do spółki; i że w drugiéj połowie domu przezeń zajętego stanąć mieliśmy i zamieszkać.
Wszystko to dokonało się bardzo szybko, a nazajutrz niecierpliwa matka nasza, posłała już najmować furmanki, aby się z karczemki począć wynosić.
Z tą chwilą rozpoczął się drugi peryod mojego życia.
— Widzisz, dodał Jakób, że w dzieciństwie na różach kołysany nie byłem, żem i ja cierpiał a cierpienie to było słońcem które przyspieszało dojrzałość. Z tych lat zostały mi tylko mgliste wspomnienia, po większéj części przykre i boleśne; wspomnienie upadku, pracy, téj nieszczęsnéj walki z głodem, z zimnem, z siłami nieprzyjaznemi natury, z niechęcią i wzgardą ludzi, która odbiera ochotę i moc podniesienia się człowiekowi, nad poziom nędznych potrzeb jego ciała.
Poetom, a raczéj tym co poetów udają, dawno dozwolono i stan natury idealny wychwalać i na materyalizm narzekać... ale niestety! — przypatrzywszy się życiu z blizka — jakże ono zależnem jest od cielesnego bytu, od pewnego zabezpieczenia pierwszych potrzeb, od wszystkiego co ułatwia byt materyalny, co życie łatwiejszem czyni.
Człowiek już wykształcony może wytrwać w walce z naturą, z nędzą, — nie tracąc na duchu; ale podnieść się wprzód z trosk powszednich, pod ciężarem tego codzień staczającego się syzyfowego kamienia do wysokości jakiejś... niestety!! jakże trudno!! jak prawie niepodobna. Winniśmy materyalnym zdobyczom cywilizacyi możność pracy duchowéj, to nie ulega wątpliwości — gardzić więc podniesieniem materyalnego bytu, jest zabijać w nim postępy umysłowe, którychby się stał pomocnikiem...
Pracuje może na to jedna połowa ludzkości w pocie czoła, aby druga rozmyślać mogła.
Powiesz mi że rozumuję i dowodzę jak żyd, ze stanowiska żydowskiego, ale w téj chwili zszedłem z niego; mówię tylko to o czém jestem przekonanym jako o niezłomnéj prawdzie.
Życie w małem miasteczku co do wygód ledwie się od wiejskiego naszego różniło, ale tu całkiem odmienny przybrało charakter. Z tych czasów mało dla mnie pamiętnych, gdyśmy jeszcze na wielkiej karczmie siedzieli u gościńca, o ludziach przesuwających się jak widma, codzień nowych, codzień innych a zawsze prawie do siebie podobnych, nie zostało mi nic w duszy, prócz jakiejś obawy i prawie wstrętu... W miasteczku także silniejszy nas tłum otoczył, nasza społeczność żydowska zwiększyła się bardzo, bo w znacznéj części mieścina była nami przepełnioną.
Mieliśmy tu i synagogę pokaźniejszą, któréj widok wielkie na mnie zrobił wrażenie, gdyż dotąd bywałem tylko w ubogich, małych wiejskich domach modlitwy. Tu lepiéj mogłem się przypatrzeć ściśléj zachowywanym obrzędom religijnym, uroczystemu obchodowi sabbatu, tego dnia który nas żydów odrywa od świata, zbliża do Boga, a wspomnieniem przenosi do utraconéj ojczyzny...
Ileż się to naśmiano z tych naszych obrzędów, z ich drobnostkowych przepisów i ostrożności... a przecież ileśmy to winni dusznie tym regularnie powracającym dniom rozmyślania, modlitwy, zerwania z zatrudnieniami, pracą, troską a zbliżenia się duchem do Stwórcy...
Wszystkie te nasze obrzędy pieczenia chleba, którego cząstka ofiarna zostawuje się dla ubogiego, przygotowywania stołu, téj uczty rodzinnéj przeplatanéj ciągłą modlitwą... tego błogosławieństwa wina... przypominają patryarchalne czasy świata... kiedy Bóg mieszkał z nami i przytomny był między ludźmi...
Dziś, — dodał Jakób, — i wy, chrześcianie i my żydzi, nadto wygnaliśmy Boga i zapomnieliśmy o nim. Bogiem wieku jest jego ręką ulepiony, lichy i mały ale dumny i zarozumiały — człowieczek... Antropolatrya wiarą świata...
— W domu brata, mówił po chwili daléj, cała nasza rodzina stanowiła już jakby jedną — on był jéj głową. Kobiety wspólnie przygotowały ucztę wieczorną i jutrzejszą, chleby i pokarmy.
Gdy miała nadejść godzina wspólnéj modlitwy w szkole, posługacz stary drewnianym młotkiem dawał znak stuknięciem trzykrotnem w okiennicę domostwa; szliśmy w świątecznych ubiorach do domu modlitwy, z naszemi księgami pod pachą... Synagoga był to stary sklepiony o krużgankach i galeryach budynek, który w końcu XVI. wieku wzniosła ludność izraelska miasteczka, opłaciwszy się dobrze dziedzicowi. Był nim naówczas bardzo gorliwy katolik książe K... Przed tem mieli tylko żydzi stary a lichy budynek drewniany, w którym się zbierali na modlitwę, w czasie burzy i wichru czując trzeszczenie dachu nad sobą; napróżno prosili o pozwolenie zbudowania nowéj synagogi... Szczęściem dla nich nadeszła wojna, potrzeby pieniężne gwałtowne, a książe zmuszony został sprzedać plac i wydać żydom przywiléj dozwalający murować szkołę nową. Podania miejscowe mówiły o prawie bajecznéj summie, którą to pozwolenie okupić musieli. Mieli jeszcze późniéj trudności nowe gdy się gmach podniósł, i dach z daleka począł być widocznym. Kazano im bowiem zniżyć go i gwiaździste gałki pozrzucać, ażeby synagoga poważniéj i pokaźniéj nie wyglądała nad inne budowy sąsiednie.
Wysilili się żydzi okoliczni na tę poważną, ciemną, ale wcale piękną strukturę, w któréj nieco stylu gotyckiego w sklepieniach pozostało. W oczach moich wydała mi się niemal świątynią Salomona... tak dla mnie wyglądała wspaniale... Zgromadzenie w niej prześladowanych, modlących się do swojego Boga, językiem starym... na mym umyśle dziecięcym zrobiło nadzwyczajne wrażenie.
Modlitwa wspólna...
To mówiąc spojrzał Jakób na swojego towarzysza i spostrzegłszy uśmiech na jego twarzy, westchnął przerywając mowę.
— Tak! rzekł smutnie — i wy już nie rozumiecie modlitwy... to choroba wieku! Wynaleźliście nawet teoryą ad hoc, że kto pracuje ten się modli... Prawda, praca jest miłą Bogu, jest spełnieniem obowiązku... ale co innego praca a co innego modlitwa.
Przerywam na teraz, o tym przedmiocie nie mówiąc więcéj, bo żyd nie nawrócę chrześcianina aby się modlić nauczył... choć źle jest że żydzi i chrześcianie staliśmy się wszyscy ateuszami i zerwaliśmy dobrowolnie ten związek mistyczny który łączył Stwórcę ze stworzeniem. Dla tego nam dziś wszystkim na tym świecie tak pusto, zimno i straszno... Wracam do mojéj młodości.
Chciwie porwałem się do dalszéj nauki, znajdowano że miałem pewne zdolności, ja czułem tylko w sobie jakby ogromne, niczem nie ugaszone pragnienie. Księgi Starego Zakonu cudowną mają władzę rozwijania dziecięcego umysłu; są one dziejami dziecięctwa ludzkości, wypowiedzianemi natchnionym a pełnym prostoty językiem, dla tego i pokarmem dziwnie stosownym dla młodzieży. Ich poezya rozpłomienia, roztwiera dalekie przestwory wyobraźni, ich siwy rozum otwiera umysł powolnie i stopniowo. Ale pogląd na świat jaki z nich czerpiemy jest tak wysoki, z góry, tak obłoczysty, tak wzniosły, że się nim dusza napawając nie uspokaja, chce więcéj, chce widzieć bliżéj i czuje że wstąpić powinna na wyżyny, aby oglądać to co w złotych snach tylko postrzegła i przeczuwała.
Dodaj do tego, ksiąg talmudycznych podania i legendy nieznane wam, a poezyi pełne...
Miasteczko nasze nie było jedném z najpiękniejszych w kraju w którym miasta w ogóle nie mają takiego życia jak za granicą, nie było nawet zbyt ożywioném, z wyjątkiem wielkich jarmarków i dni świątecznych, ale nie liczyło się do ostatnich... Przerzynał je gościniec dość uczęszczany. Ludność jego pomnożona była szkołą niedawno założoną, garstką duchowieństwa uszczuploną prześladowaniem katolicyzmu, przy wspaniałym niegdyś kościele; zarządem majętności ogromnych, które stanowiły jedną całość z miasteczkiem, wreście kilką urzędnikami rządowymi, stanowiącymi postrach ludności, gdyż ich bez ustanku opłacać i dawać się im odzierać było potrzeba, aby mniéj dokuczliwymi uczynić.
Z temi wszystkiemi rozlicznemi rodzajami ludzi, z któremi wedle ich kast i charakterów coraz inaczéj obchodzić się było potrzeba — oswoić się musiałem — poznając rozmaitość świata... i stosunków.
Byli ludzie których prawo i zwyczaj nakazywały omijać, inni którym należało oddawać uszanowanie zdala, zblizka, różnie ustopniowane; od których trzeba było uciekać...
Żyd w ogóle wszystkich aż do stróża urzędniczego, sług i żon tych panów pokorą i datkiem ujmować sobie musiał.
Nie zrozumiałem rychło dla czego my, naród wybrany przez Boga, w takiéj zostawaliśmy poniewierce.
Po biblii rozpocząłem stopniowo naukę tradycyi zawartych w różnych traktatach talmudu; tu spotkałem mnogie trudności i szkopuły, które rozwijający się rozsądek nie łatwo mógł pokonać. Inaczéj na to wszystko dziś patrzę; naówczas byłem zdumiony tą poezyą dziwaczną i temi niezrozumiałemi przepisy... Umysł mój dziecięcy pracował już dorabiając się sił w tych zapasach, biblia podnosiła go wysoko; niektóre księgi talmudu prawie całkiem znajdowałem niezrozumiałemi, zagmatwanemi, dziwacznemi... Widzisz że jestem prawdomówny i że ci się z mych wrażeń spowiadam wiernie. Uderzało mnie to że talmud, dzieło człowieka, daleko stał niżéj i poezyą i treścią i formą i duchem od biblii, księgi natchnienia Bożego.
Wszakże i tu wśród ciemności jasne przepływały strumienie światła.
Byłem w téj dobie niecierpliwego rozwijania się umysłu i wątpliwości rodzących się co chwila, gdy jednego wieczora, powróciwszy od nauczyciela z książką pod pachą, a głową rozmarzoną i tęskną, zastałem w domu jakiś zamęt wielki.
Przestraszyłem się zrazu przewidując jakieś nieszczęście, lecz po twarzach wkrótce wyczytać mogłem że wypadek ten dziwny, wcale nie musiał być przerażający. Krzątano się tylko jakby na przyjęcie osoby wielkiéj i znaczącéj; matka popchnęła mnie do alkierza, zalecając abym się co prędzéj ubierał jak od święta. Brat już był przywdział szabasowy strój swój; na stole stała wódka, w miodzie smażone konfitury, piernik, bułka, a nawet butelka jakiegoś wina...
Z wielką trudnością wśród tego zamętu przyszło mi się nareszcie dowiedzieć, że ten którego tak uroczyście przyjmować miano był stryjecznym bratem mojéj matki, niezmiernie bogatym kupcem z Warszawy; że przyjeżdżał jak się zdawało, aby o moim przyszłym stanowić losie.
Matka drżała.
Wyobraziłem sobie w méj głowie dziecięcéj poważną jakąś postać, z długą brodą, w szatach biblijnych, patryarchalnie poważną; anim się spodział gdy wpadł bardzo żywo biegnąc ktoś kogo wziąłem za chrześcianina i natręta. Ubrany nie po naszemu, w okularach, z cygarem w ustach i krągłym kapeluszu, człowiek niemłody, nieco szpakowaciejący, o rysach wydatnych, oczu czarnych, cały ogolony, dość zażywny i otyły, wyglądał mi na goima.
Wpadł jakby się niezmiernie spieszył, nie wiele na nas zważając, do ubogiego domku naszego, z miną dosyć pogardliwą i zniechęconą... Powitał nas zakłopotany, nieco zawstydzony, dość chłodno i siadł bez ceremonii na pierwszém miejscu zakładając noga na nogę.
Gdym się przekonał że to był oczekiwany nasz krewny, uderzyło mnie to i zgorszyło niemało że tak był do goima, jak wówczas mówiłem, podobny i wcale żydowskiego nic, prócz charakteru twarzy, nie miał.
Matka kazała mi podejść i w rękę go pocałować; popatrzał na mnie, wziął mnie pod brodę, potém potrząsł uśmiechając się mojemi loczkami i dał pstryczka w jarmułkę którą nosiłem, zajrzał w oczy które w niego wlepiłem ciekawie i jakby na znak zadowolnienia puścił mi w twarz kłąb dymu. Potém pomilczawszy trochę odezwał się po niemiecku.
— No... trzeba będzie z niego zrobić człowieka!
Wszyscy, choć podraźnieni, słuchali wyroczni z pokorą, był bowiem niezmiernie bogaty i cały nasz los od niego zależał.
— No, cóż myślicie, dodał zwracając się do matki — co myślicie? Jabym go pokierował, ale nie po waszemu pewnie...
I począł szybko odwracając się do Zelmanna.
— Dosyć już jest żydów w tych małych handlach, po wsiach, po karczmach, wszystko się to marnuje, a wiecie czemu?... oto że się nic nie uczymy...
— Jak to? przerwał Zelmann, wszakżeśmy go uczyli i dotąd uczym jeszcze, chłopiec już czyta Gemarhę...
— A! ah! ruszył ramionami bogacz, na co jemu ta Gemarah? co on ma robić z Gemarhą? czy wy go myślicie kierować na rabbina? Nam teraz potrzeba cisnąć się wszędzie, a nie zamykać w ciasném kółku... po co te pejsy? na co ta jarmułka? to wszystko zabytki średniowieczne! Czasy prześladowania przechodzą, świat się dla nas otwiera, myśmy powinni być gotowi objąć wszystko, zająć stanowiska ważniejsze... Żyd ma rozum, uczyło go kilka tysięcy lat prześladowania i nieszczęść, tego rozumu... ale on jest! Dla czego nie ma wchodzić tam gdzie dotąd wchodzili tylko uprzywilejowani chrześcianie; czasy przywilejów zamknięte.
Czemu nie ma uczyć się ich nauk? czy przez to nie może w duszy pozostać żydem?
Na tę mowę, mimo poszanowania dla bogacza i matka moja i brat zamilkli zafrasowani, sprzeciwiało się to ich tradycyjnym wyobrażeniom i nawyknieniom. Nie zważając na zakłopotanie nasze, mówił daléj:
— Powinien pamiętać że jest żydem, utrzymać swój zakon w głębi serca, ale uczyć się i iść w świat na równi z innymi ludźmi jak czynią żydzi za granicą... no, i w Królestwie już przecie... Jemu dobrze z oczów patrzy, dodał, on Izraelowi wstydu nie zrobi, ja na wychowanie dam, ale go potrzeba do szkół chrześciańskich oddać... Na początek może chodzić i tutaj, potem odeślecie go do mnie... ja nim sam pokieruję.
Matce serce zabolało znać o wiarę moją, obawiała się bym ją nie postradał.
— A! rzekła po cichu, nieśmiało, wyście opiekunem i dobrodziejem naszym, ale wy wiecie, tylu tam z naszych porzuciło wiarę i stali się tymi ludźmi którymi zarówno pogardzają żydzi i chrześcianie; niech on zostanie z ojcami swymi.
— A dla czego nie ma zostać? odparł bogacz, ale wolicież go z téj obawy dziecinnéj widzieć nieukiem, ubogim, w łachmanach i w téj nędzy w jakiéj wy żyjecie, czy takim jak ja?? Widzicie przecie że żydem dla tego jestem, że do szkoły chodzę, że zakon trzymam, choć może nie tak ślepo jak wy...
Cała ta rozmowa wbiła mi się dobrze w pamięć; stanowiła ona o losie mojego życia, stokroć ją powtarzaną słyszałem przez matkę.
Właśnie na te słowa nadszedł, dowiedziawszy się o przybyciu z Warszawy naszego krewniaka magnata, ten który był wyrocznią żydów w miasteczku, stary Abraham Machnowiecki.
Mamże ci ten typ skreślić jeszcze, czyś się już może znudził słuchając? spytał Jakób.
— A! nie! nie, odpowiedział Iwaś, mów ja zaciekawiony słucham, choćbyś mi dwa i trzy dni miał prawić.
— Zawahałem się, mówił daléj Jakób, bo figura Abrahama jest i była u nas dosyć pospolitą i przyjdzie mi może wspomnieć niejedną do niéj podobną w ciągu méj biografii — a przyznam ci się że mi o tem wszystkiem mówić miło. Roztaczam te wspomnienia przed sobą równie jak przed tobą. Stary to spłowiały ów kobierzec bajki wschodniéj, który gdyś na nim usiadł — w obłoki cię unosi.
Mówmy więc o Abrahamie; był to żyd stary, żyd polski, powinienbym powiedzieć żyd Polak, chociaż on sam nie miał wyraźnego pojęcia tego synowstwa, które Mickiewicz z poetyczném uczuciem odmalował w Jankielu, on co przywiązanie do kraju nawet w żydzie ocenić umiał.
Abraham był uczciwym i bardzo rozsądnym człowiekiem, istnym typem polskiego żyda, który się ogromnie różnił od innych Izraelitów reszty Europy. Niewątpliwą jest rzeczą że obyczaj oddziałał i na nas na téj ziemi w któréj wszystkie życie było czynem. Od czasu jak się ono w złociste przerobiło słowo — stało się martwym ręką artysty wydłutowanym posągiem.
Abraham acz żyd należał do kraju, z nim i w nim żył, miał stosunki ze wszystkimi obywatelami, znał każdego nietylko rodzinę, położenie, majątek, ale charakter i wagę między swymi, wiedział ile kto mógł i do czego się przydał; pamiętał kolligacye i związki. Zajmowało go też wszystko co kraj obchodziło, sejmiki, zjazdy, kandydaci, wybory na urzędy; często z nim i u niego się naradzano, a w delikatnych sprawach bywał bardzo szczęśliwym posłem. Szanowano go bo był godnym szacunku, przyjmowano mile, a co większa, nawet, (gdy nie było gości) sadzano go na krześle — nie zawsze jak inni stał u drzwi.
Bez Abrahama nic się ważniejszego zrobić nie mogło. Powierzchowność jego była poważną i piękną, wzrost słuszny, broda siwa do pasa; żupan czarny, czapka sobola a w lecie czarny kapelusz szerokoskrzydły i laska wysoka o srebrnéj gałce, ubierały starca i dawały poznać zdaleka przechadzającego się po miasteczku.
W domu jego, który był jednym z najpiękniejszych w mieście, nigdy nie brakło gości, posłańców, interessentów wszelkiego rodzaju; był bankierem połowy obywateli, powiernikiem, pośrednikiem, doradzcą, większéj części pożyczał lub dostawał pieniędzy.
Abraham umiał właściwie tyle tylko, ile umieją wszyscy żydzi, ale rozum miał bystry, przenikliwy, wielką ludzi znajomość i życia praktykę, tak ta, co największa, niesłychany spokój. Nie rozgniewał się on nigdy, nie dał najmniejszéj oznaki niecierpliwości, znosił z rezygnacyą, cieszył się nawet powodzeniem z umiarkowaniem. Nie był wielomownym wcale, słowo wychodziło z ust jego z rozwagą, powolnie ale stanowcze. Wiedziano że gdy przyrzecze, dotrzyma nieochybnie, choćby z widoczną dla siebie stratą. Przywiązany do swojéj wiary i obyczaju, nie był fanatykiem; rzeczy religii, nawet pytany o nie, nigdy nie tykał.
Ta wyrocznia miasteczka i okolicy szanowana tak powszechnie i przywykła do tego poszanowania długiém życiem, nie miała nawet dumy, któraby łatwo mogła się w niéj zrodzić; nie kazał się szanować, ale miał coś w sobie, co zmuszało do szacunku.
Było to bardzo dziwném że Abraham, który rzadko gdzie bywał, zaszedł do naszego domostwa; tak dalece dziwném, iż można było przypuszczać, że go matka nasza, coś przeczuwając, o to pośrednictwo prosiła.
Na pierwszy rzut oka ów nasz bogaty krewny z Warszawy wydał mi się jeszcze gorzéj przy poważnym Abrahamie; raziła jego duma i wzgarda z jaką nas traktował niby po europejsku, w istocie z lekceważeniem dorobkowicza, gdy Abraham swój lud jak patryarcha z poufałą powagą i miłością przyjmował.
Spotkanie między tymi dwoma ludźmi, tym esprit fort, który już z siebie starł wszystko żydowskie, a owym biblijnym człowiekiem — było zaiste zajmującém.
Nasz krewny z całą dumą wielkiego człowieka, ledwie się poruszył nieco na widok starca, który mu na powitanie uprzejmie dłoń podał, i nie rzucając cygara, rozparty uśmiechać się począł wpatrując w Izraelitę z pejsami, w jarmułce, w płaszczu starym, z laską ową wysoką, jakich już dziś nie widać.
Abraham spojrzał nań, a że nie pierwszego zapewne widział w tym rodzaju, nie potrzebował go badać długo aby poznać.
— Bardzo to pięknie z waszéj strony, odezwał się starzec, że o ubogiéj rodzinie nie zapominacie... bodajby tak czynili wszyscy....
I dodał słowa z księgi Nedarim: „Szanujcie syny ubogich, bo przez nich wiary nauka świetność otrzyma.“
Warszawiak z lekka się cytacyi talmudycznéj uśmiechnął; należał bowiem do tych co nie znając wcale talmudu, wyśmiewali się zeń i gardzili nim.
— Chciałbym w istocie, odezwał się niedbale, uczynić zeń człowieka, tylko nie takiego jakiego to na wsi zrobić można. Czas jest, dodał aforystycznie, aby żydzi zajęli w społeczeństwie należne ich rozumowi i talentom miejsca, aby się nie wydzielali dobrowolnie.
Abraham westchnął.
— Może to być, rzekł, z dobrém naszém, ale jakże ich w tę podróż uzbroić trzeba żeby żydami być nie przestali!
A po chwilce dodał powoli: „Izraelski naród porównywają, mówi Resz Lakisz (Chullin 92) do latorośli winnéj: galęźmi jéj są pospolici ludzie co na chleb pracują, jagodami uczeni, liśćmi prostaczkowie i wyrobnicy, a niedojrzałemi, kwaśnemi gronami próżniacy.“ Czy komu być dano liściem, gałęzią czy jagodą, byle nie był gronem niedojrzałem a kwaśném... zawsze się on zda narodowi.
— A! jagody ja z niego koniecznie robić nie myślę, przerwał krewniak nasz, niech będzie gałęzią ale zdrową i mocną.
— Sprawiedliwie rzekłeś, potwierdził Abraham, jagodą sam Bóg czyni, gałęzią ziemia.
— Więc namawiam ich, mówił daléj magnat, aby naprzód chłopca, gdy się przygotuje nieco w domu, dać do szkół zwykłych, niech się uczy razem z innemi dziećmi.
— Rzucicie go jako złoto w ogień na próbę, rzekł Abraham, jeśli złotem jest, ogień mu nic nie uczyni, jeżeli próchnem to spłonie.
— Mówią, że okazuje zdolności, rzekł krewniak nasz, toć skorzystać z nich należy.
— Byleby wiary nie utracić, przerwał Abraham, dla tego myślę żeby go nazbyt rychło nie brać z domu, póki się nie ugruntuje w nauce zakonu, tak aby jéj nic na potém wzruszyć w nim już nie mogło. Gdy garncarz chce aby się na naczyniu glinianém pismo jego zostało, nie bierze go mokrém z warsztatu, ale je wysusza na słońcu.
Warszawiak nic nie odpowiedział; ten przypowieściowy sposób mówienia starca widocznie mu nie przypadał do smaku.
— Wieleż ma lat? zapytał zaraz i na odpowiedź głową potrząsnął.
— Macie i tu podobno szkółkę, to go do niéj możecie oddawać.
— Czemu nie, rzekł Abraham, ale biedne dziecko dużo przecierpi.
— A któż z nas tego nie przechodził? zawołał magnat z właściwą dumą, ja, jak mnie widzicie, mam dziś parę milionów, może więcéj, a sprzedawałem szuwaks i zapałki na ulicach....
Stary Abraham skłonił przed nim głowę w milczeniu; szepnąwszy tylko z księgi Sędziów wiersz, który Rabbini tłumaczą, że słońce ciężko dopiekające znosić należy, choć dokucza, gdyż światu jest potrzebném.
Potém złożywszy ręce na głowie mojéj, pobłogosławił mnie stary modląc się po cichu i skinął ku matce aby była spokojną, sam zaś zwrócił się do przybyłego z obojętniejszą już i ogólniejszą rozmową.
Acz małym byłem naówczas chłopakiem, pamiętam scenę tę dobrze. Przybyło do niéj wkrótce więcéj aktorów i słuchaczów, gdyż i inni krewni matki którzy ją dawniéj mało znali, i ciekawi i ci co mieli pretensye do znaczenia i rozumu, miasteczkowi patrycyusze żydowscy, poschodzili się wszyscy zasłyszawszy o przybyłym wielkim człowieku.
Naówczas usunęły się kobiety, odprawiono dzieci i poczęła się cicha rozmowa, o któréj treści dowiedziałem się znacznie późniéj.
Krewny nasz, którego Abraham i inni poczęli gorąco wypytywać o sprawy ogólne narodu, stał się jaśniejszym, zrozumialszym, obszernie wyłuszczając wiejskim mieszkańcom nowsze idee krążące już naówczas pomiędzy Izraelitami w królestwie. Powtórzył on i wyłuszczył obszerniéj co tylko w zastosowaniu do mnie mówił wprzódy, iż uznanem było przez ludzi stojących u steru narodu, iż Izraelici powinni się byli starać wyjść z koła jakie im zakreślała zbytnia obawa o wiarę i zagrożoną ich narodowość.
— Cierpieliśmy długo, mówił, wiele, czas jest zbierać owoce, powinniśmy zająć stanowisko jakie nam, ludowi jednemu z najdawniejszych, należy zająć w świecie. Mamy bystrość umysłu, sposobność do wszelakiéj nauki i kunsztu, mamy pieniądz który wszystko ułatwia i jedność a spójność, przez którą tylko wielkie dokonywają się sprawy; dla czegoż gnuśnieć mamy po wsiach, a nie starać się stać na świeczniku? Patrzcie na żydów innych krajów, znajdziecie ich po akademiach, w parlamencie angielskim, na urzędach we Francyi i w Niemczech, lub dobijających się nauką, wpływami, pieniędzmi tych praw obywatelstwa, których im jeszcze gdzie niegdzie odmawiają.
Tak właśnie i nam uczynić potrzeba, iść wyżéj, być wszędzie, sposobić młodzież, rzucić ją w świat, rozsypać po wszystkich drogach, opasać siecią rąk i myśli naszéj wszystkie kraje, boć niedarmo jesteśmy narodem wybranym, zahartowanym dwóch tysięcy lat męczarnią.
Abraham słuchał, nie sprzeciwiał się wcale ale był smutnym; inni z wielką radością potakiwali. Zdaje mi się że wielką powagą jakiegoś znakomitego imienia dowodzenie swe poparł mój krewny. Starsi żydzi przywiązani do ścisłego zachowywania obyczaju swego, które trudném było w ciągłem obcowaniu z chrześcianami, zamilkli.
Odwiedziny te magnata naszego u matki méj pozostały epoką w miasteczku, wniosły one tu nową ideę i wywołały ruch, któremu tylko fanatyczniejsi, bojaźliwsi byli przeciwni, reszta w nim bardzo smakowała.
Rok jeszcze przysposabiałem się w domu nim wszedłem do szkoły.
Było to wypadkiem niezmiernie głośnym i obudzającym podziwienie, gdy żyd, może pierwszy od czasu jak szkoła istniała, zasiadł na ławie między studentami chrześcianami.
Z góry już dobrze byłem przysposobiony do tego co mnie tam oczekiwało, ale wyznać muszę, że to com znalazł tu przeszło wszelkie obawy i oczekiwania. Studenci byli po większéj części dziećmi drobnéj szlachty i właścicieli drobnych lub urzędników niższych, dosyć po prostu wychowanemi; nic téż czasem dzikszego nad instynkta dziecinne.
Było to prawdziwe męczeństwo, niemal nieustanne. Jako żyd ledwiem sobie wyprosił ostatnie w odosobnionéj ławie miejsce; musiałem się okupywać od razów nieustannemi kozubalcami, a milczeć na obelgi któremi mnie obsypywano. Nieskończone przymówki i przyśpiewki do świniny, do rzeczy dla nas niemiłych, nawet się czasem w ustach nauczycieli spotykały, cóż dopiero mówić o uczniach?
Broniła mnie pokora i milczenie. Pierwsze dni zwłaszcza były straszliwe, oswoiłem się i ja późniéj i drudzy oswoili się ze mną, tak że potém na ławie mojéj odosobniony, prawie zapomniany i spokojny mógłem pozostać.
Ale w saméj nauce ileż dla mnie do przełamania było trudności....
— Wchodziłem nagle na cale nowe i różne stanowisko, spotykałem się z poglądem nowym, dziwnym, w sprzeczności będącym z tym, jaki dotąd sądziłem jedynie prawdziwym.
Wszystko com nabywał tak mozolnie runęło obalone.
Czułem się zburzony i zniepokojony wewnętrznie, w głowie mi się zawracało, nauka pierwsza walczyła z drugą i pojednać się nie mogła.
Postanowiłem jednak wytrwać, uczyć się, czekać aż sama siła nauki i prawdy jasność w mój umysł wprowadzi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.