Żyd: obrazy współczesne/Tom I/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żyd
Podtytuł Obrazy współczesne
Wydawca Jan Konstanty Żupański
Data wyd. 1866
Druk Czcionkami M. Zoerna
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Domawiając tych wyrazów, postrzegł się Jakób że godzina była nieco spóźniona; przypomniał dopiero że wieczorem na Aqua Sola znajdować się mieli i przerwał opowiadanie.
— Czuję, rzekł, jak jestem nudny i długi, przepraszam cię, powolny mój słuchaczu, ale doprawdy, inaczéj jak w ten sposób opowiadania nie rozumiem. Nagie fakta nic nie mówią: aby się stały pojętnemi należy w nie wlać życie i barwę; a życie i barwa wymagają rozwinięcia.
— Ale mi się nie tłumacz, zawołał Janko, ja nie spieszę się dowiedzieć końca, idźmy powoli.
— Dobrze więc, odpowiedział Jakób, reszta na późniéj, a teraz... na Aqua Sola...
Wieczór a z nim trochę chłodu wyprowadziło roje ludzi przez cały dzień w murach zamkniętych, na ulice Genui... Nuova, Nuovissima, Balbi, Aqua Sola, przechadzki, pełne były przechadzających się, mniéj więcéj poubieranych Włochów i kobiet we wdzięcznych tych zasłonach białych, które często cale niewdzięczne okrywają postacie.
Dwaj towarzysze wyszli od Federa ciasnemi, cienistemi uliczkami starego miasta, przerzynając się ku temu wzgórzu, które stanowi jedyny zielony ogródek marmurowego grodu.
— A no, rzekł Iwaś, ciekawym też bardzo czy wczorajszych podróżnych zastaniemy na umówioném stanowisku.
— Bądź co bądź, nie tych których poznaliśmy wczoraj, odparł Jakób — dzień jest długi a człowiek jest zmienny, a chwila jest królową.
— Zobaczymy...
I szli daléj po wschodach spinając się ku zieleni, w pośród których szeptała fontanna, muzyka grała... Ścisk był wielki.
Ale ścisk to był genueński; wojsko, lud, kilkunastu księży przesuwających się przez tłumy, trochę kobiet ogorzałych, trochę cudzoziemców ciekawych, kilku długich Anglików. —
Na Aqua Sola nie zobaczyć nic więcéj; resztki arystokracyi Genueńskiéj albo się zamykają po pałacach i villach, albo nie żyją wcale w Genui; mieszczaństwo dostatnie ma swe domy i ogrody w Nervi i po drodze do Rutta; ci tylko co żyją w mieście przechadzają się po ogródku Aqua Sola, lub ci co się im przypatrzeć życzą. Poznać tu więc można tylko lud i mało co więcéj nad lud a wojskowych...
Jakób z Iwanem weszli, mimo wieczora i pozornego chłodu, uznojeni; radzi byli świeższemu powiewowi, który tu ich przywitał. Spojrzeli po ulicach przechadzki, nigdzie podróżnych swych znajomych dostrzedz jeszcze nie mogli.
Poczęli się więc przechadzać wzdłuż alei, rozmawiając po młodemu o szerokim świecie, o ojczyźnie, o przyszłości świata i przyszłych ojczyzny losach.
Nie spostrzegli się jak im drogę zastąpił pierwszy flegmatyczny Niemiec, który w Albergo della Grotta odznaczył się szczególniéj milczeniem.
Poznał ich zaraz, zbliżył się i przywitawszy, z uśmieszkiem łagodnie-zimnym odezwał:
— A! bardzo rad jestem że panów spotykam... chciałem się też dowiedzieć jak się wczorajszy nasz chory miewa, a razem przeprosić że z miłego ich towarzystwa nie będę mógł korzystać. Trafia mi się jedyna zręczność, veturino na pół kosztu z moim ziomkiem radcą tajnym von Zuckerbeer do Pizy... muszę dziś jeszcze odjechać...
— Co za szkoda! zawołał Jakób po niemiecku, ażeby Niemca francuszczyzną nie męczyć i siebie, bo wymawiał ją szanowny współziomek Göthego w taki sposób, że zrozumieć go było trudno a wstrzymać od śmiechu niepodobna. — Co za szkoda! bylibyśmy tak przyjemnie wieczór spędzili razem...
Na dźwięk mowy ojczystéj Niemiec rozpromieniał, westchnął, ale mimo widocznéj pokusy pozostania, zwyciężył chętkę dla obowiązku... Oszczędność kazała... może też towarzystwo radzcy tajnego wabiło.
— Radca tajny von Zuckerbeer, rzekł cicho, rachuje na mnie, dałem słowo — więc muszę, muszę jechać! niema sposobu...
Jakób go wcale nie zatrzymywał, skłonili się sobie wzajemnie i pożegnali do zobaczenia — na Józefatowéj dolinie. Niemiec odszedł lekki że się zbył obowiązku lekkomyślnie zaciągnionego; w duszy nawet miał nieco podejrzenia na Polaka że mógł być niebezpiecznym rewolucyonistą, Garybaldczykiem, któż wie? Mazzinistą może... a pewnie republikaninem spiskującym po świecie... zawsze stosunki z takim człowiekiem były rzeczą nieobrachowanych skutków, nieobliczonych niebezpieczeństw w przyszłości!! Stokroć więc lepiéj było się wycofać w porę.
Zaledwie go pożegnali, gdy ocierając pot z czoła przywlókł się cygan z uśmiechem na ustach, witając ich głową zdaleka... Wachlował się chustką porozpinany, ale znać było że mu to powietrze ciepłe przyjemne robiło wrażenie, szedł rozpromieniony, o ile twarz jego bronzowa promienieć mogła.
— No! no! zawołał podchodząc — jakże się wam podoba ta Genua? Mnie nie... ale żyć można. Naprzód, to nie jest miasto ale w starym pałacu założony kramik... hałas ogromny, osły ryczą jak nigdzie, po ulicach więcéj jeszcze osłów poubieranych w baryłki niż ludzi... gorąco tęgie i wszetecznie brudno... Nie powiem co się dzieje z nosem... Seccatura! koloryt wschodu, fizyognomia niedojrzałego orjentu, wonie też konstantynopolitańskie. Tylko w ulicach tego miasta, spotyka się tak drastyczne zapachy.
Aleście dziś zdrowi? nie mdleliście raz drugi? zapytał Iwasia.
Po chwili namysłu dodał:
— Czyśmy się też sobie prezentowali wczoraj? hę? nie? prawda?... Istotnie mało nawet wczorajszego dnia pamiętam... no, wiecie już wszakże żem cygan... Cóż? brzydzicie się może cyganem? Ja się żadnym nie brzydzę człowiekiem... to mi wszystko jedno, byle na dwóch nogach...
Nazywam się Stamlo Gako... mówią że moja rodzina długo wodziła obozy; podobno, bez żartu, królowaliśmy cyganom przez wieki, alem ja porzucił szatrę i gromadę i włóczęgę kupą, dla włóczęgi samopas...
Jestem, jak widzicie, sam jeden na świecie; kułbym może konie i naprawiał dziurawe kociołki do dziś dnia, gdyby nie muzyka. Miałem piękny głos basowy, dostałem się z nim do teatru — westchnął — zrobiłem trochę grosza... Postawiłem raz na loteryą, no... wygrałem, wygrałem bardzo dużo. Z tego mi się, pomimo różnych szaleństw, coś jeszcze zostało, mogę próżnować. Nie wiecie co to za smaczna rzecz nic nie robić! ha! Żyję gdzie i jak chcę... ale na czole mém napisano: „Cygan.“ Nikt mnie nie chce, niebardzo bym też ja chciał kogo...
Głupie życie, tęskne życie, a nie pomieniałbym je na inne... na żadne inne... już się z niém znam, jak z kulawym przyjacielem, wiem na którą nogę chroma... Nie mam żadnych obowiązków, to znaczy, że nie noszę żadnych więzów; nie mam wiary, nie mam nadziei, nie mam zajęcia... nudzę się wspaniale... Cóż chcecie? jestem Stamlo Gako... Urządziłem sobie próżnowanie wygodne, porządne.
Na zimę ciągnę ku północy... a no tak! nie dziwujcież się — tam się najwygodniéj zimuje, mury są ciepłe. Staję w hotelu, jém u najlepszego stołu, robię znajomości przelotne, chodzę na teatr, znajdę zawsze jakąś jejmościankę, chwilową Arjadnę, potrzebującą pocieszyciela, która mnie znajduje niebrzydkim i znośnym. — Śpię długo, kładnę się kiedy mi się podoba, robię co chcę, na lato ciągnę do Włoch; niekiedy zajrzę do swoich, do Węgier. Jest tam coś mojéj krwi... ale szczęściem nikogo blizkiego, któryby mnie miał prawdo nudzić. Węgry to jeszcze niby jakaś ojczyzna.
Uśmiechnął się.
— Ot, jakim jest Stamlo Gako...
Z próżnowania, dodał, nauczyłem się czytać... a jak to doskonale godziny zabija, kiedy książka zręcznie poplątana... chociaż w ogóle powiem wam, książki są głupie. W najrozumniejszych dziesięć razy tyle plewy co ziarna... Całą mądrość ludzką możnaby spisać na dłoni.
— Ja także bezojczyźniakiem jestem, odpowiedział mu Jakób, który łatwo poznał że cygan był nieco podchmielony... ale ja życie rozumiem inaczej, mam w niém cel, bo mam braci. Czemużbyście wy, więcéj od drugich cyganów umiejąc, mogąc więcéj, coś dla narodu swojego uczynić nie chcieli? Zważcie jakby to było chlubnie zostać jego nauczycielem i dobroczyńcą...
Stamlo Gako rozśmiał się pokazując białe zęby.
— Co wy chcecie bym zrobił z takim narodem, którego jest garść, a garść tę Bóg czy szatan rzucił z góry między ludy i rozbiła się w prochy. Co chcecie bym zrobił z plemieniem przeklętém, co miejsca zagrzać nie może szukając zgubionego gościńca do zapomnianéj ojczyzny? — Chybabym tę kupę powiódł znowu nad Ganges, zkąd mówią że ją wypędzili!?
Napiętnowano na czole naszem: „Zginiecie“, i giniemy, ale konanie powolne, niech to was nie nudzi... bądźcie cierpliwi... tylko co nie widać jak ostatni zdechnie... w nędzy i upodleniu... W Moskwie tancerki i śpiewaczki, ówdzie wróżbiarki i złodziejki, gdzieindziéj kowale, konowały, tancerki i... swawolnice... jakimże językiem mówić do nich o przyszłości? Nie zrozumieją bestye... Zawłóczym się tak na śmierć, jak owoc z drzewa upadły, narodem oderwanym od ziemi. Wyrzucono nas z niéj z korzeniem...
— Więc wsiąknijcie przynajmniéj w jakie przyjaźniejsze, bliższe wam plemię...
— Hę? wsiąknąć w opokę? uśmiechnął się cygan... a! nie! nie! Spłyniem lub rozpłyniem się... wielki Bóg wie co robi. W mroku wieków, dodał tajemniczo pocichu — jest jakaś straszna, nieodpokutowana zbrodnia... jakieś bratobójstwo, z którego rąk obmyć nie możemy...
Ot i ja, dodał ponuro, mam wszystko czego człowiek potrzebuje do szczęścia na świecie, a nigdy szczęśliwym nie będę. I źle mi nie jest i dobrze być nie może. Ale co mi tam!! Stamlo Gako policzył dobrze ile godzin ma do życia... godziny płyną i upłyną... przeznaczenie...
Gdy tego wyrazu buchnąwszy go z piersi domawiał, pozdrowili przechadzających się dwaj Włosi: Alberto Primate i Luca Barbaro.
Oba mieli rozjaśnione oblicza, oddychali włoskiém swobodniejszém powietrzem, nad ich głowami powiewała trójbarwna młodéj ojczyzny chorągiew. Luca Barbaro niósł album w ręku. Primate zwitek nut.
— A witajcież, witajcie bracia! zawołał Luca — jakże zdrowie? czy to cudne powietrze nie wyleczyło was z osłabienia? Co do was mówi staruszka Genua?
— Mruczy o średniowiecznéj przeszłości, rzekł Jakób.
— A o przyszłości? zapytał Luca — nic? nie czujecież wy tu, jakby zbliżającego się powiewu wiosny co wszystkim narodom da kwiaty i wieńce?
— Utopisto! odparł smutnie Izraelita — nigdy, żadna wiosna nie przyjdzie razem dla wszystkich... Ludzie w słowach są braćmi, ale w czynach ludźmi tylko; każdy by siebie ocalić poświęci brata... Powoli, mozolnie wybijać się będzie świat z więzów ciemnoty, niewoli i więzów szarlataństwa, które korzysta z poczciwych pragnień by niepoczciwą żądzę ambicyi swéj i chciwość złota nasycić.
— Cicho! nie bluźnij młodzieńcze, przerwał zapalając się Luca który go za rękę pochwycił — ja wierzę w ludzi. Jest między niemi garść podłych codinów i garść nikczemnych ciarlatanów, ale ogół to... dzieci Boże!! Pieśnią, obrazem, słowem, ofiarą otwierajmy serca, czyśćmy wnętrzność, rozpłomieniajmy głowy ku cnocie... a zabłyśnie ta wiosna...
— Amen, dodał Primate — amen, tylko jabym privatissime o jednę was rzecz prosił... przyznaję się do egoizmu... ale prośbę mam wielką! Wszyscyśmy tu przyszli odetchnąć, spoczywać, nieprawda?
— Prawda! prawda!
— A! niechże raz filozofia z polityką pójdą sobie do stotysięcy... codinów... Mówmy choć godzinę o sztuce i życiu.
Luca go w czoło pocałował.
Poverino! rzekł, zmęczył się strasznie mną, ja to mu pokoju nie daję, ja... a on ma w sercu 1 duszy tylko kobietę, miłość, muzykę i życie... Ja mu ciągle pokazuję te suche, trupie skelety.
Na to wpadł ów niby Francuz, w istocie Duńczyk, a najprawdziwiéj kosmopolita; żywo wcisnął się łokciami rozbijając grupę, między nich, obejrzał do koła i z niechęcią splunął.
Saperlotte! rzekł, z przeproszeniem waszém, gdybym był wiedział, że piękna dama wczorajsza nie będzie na schadzce, byłbym i ja do was, szanowni młodzieńcy się nie fatygował. Miałem wielką ochotę pójść na teatr włoski... teatr włoski, bien primitif, bien barbare, byłby mnie zajął i orzeźwił. Ale te czarne oczy, nawet nieco wypłakane i zapadłe a zawsze tyle mówiące, zwabiły mnie na Aqua Sola.... Gdyby miała przyjść jużby była przyszła!... złapałem się szkaradnie.
— Ale na teatr jeszcze może być czas, odparł zimno cygan dobywając zegarka.
— Tak! ale gdyby ona nadeszła, rzekł Francuz, ona! ona! c’est l’inconnu! c’est l’inprevu! Jak myślicie, dorzucił nagle, ta ona, kto to może być?
— Dawna artystka, lub artystka jeszcze... rzekł cygan, sama to przecie wyspowiadała, kapłanka Thalii, wątpię, ażeby razem była Westalką... hm!
— Wdowa! wdowa! dodał Luca, mówiła o tem.
— Tak! przypominam się — wdowa, c’est bien porté, wdowa... ale ma aż dwóch wzdychających na nieszczęście, rzekł Francuz... Rossyanina i Polaka... Nie wiecież panowie, co to za jedni? bogaci? ubodzy? dawno z nią?
— Nie wiem, odparł cygan sucho.
Chi lo sà! rozśmiał się Primate.
— Ale Rossyanin wiemy że jest wygnańcem, przerwał rozweselony także Barbaro. Jeśli z ojczyzny się ratując zabrał z sobą sakwy — może być niebezpiecznym, gdyż Moskale bywają bajecznie bogaci... i powszechnie każdy z nich ma wydzieloną przez rząd kopalnię złota... Ale ratując głowę od stryczka może nie uratował worka i posiada tylko osobiste przymioty... naówczas staje się plus vulne rable. Polak zaś, Galicyanin, młody... młodość to kapitał... Panowie zresztą, jako Polacy, lepiéj osądzicie co może być wart i o ile strasznym jest Galicyanin.
— Galicyanin w ogóle, rzekł Iwaś cicho, bywa hrabią... podróżujący wszyscy niemal należą do tego gatunku. Bywają i bogaci, ale od r. 1848 powszechniéj tylko pozornie. Nie uważam go za niebezpiecznego, chybaby miłość własna była zadraśniętą...
— A! a! ale otóż i ona! i ona! krzyknął Francuz patrząc w ulicę i spostrzegłszy właśnie piękniejszą dziś jeszcze brunetkę.
— A! co widzę! dodał — sama z Moskalem... Zły znak! Galicyan więc był przypadkowy! — sami bec à bec, we dwoje... rzecz się komplikuje... Gdzie jest dwóch tam i trzech być może, ale gdzie jest jeden, tam drugiemu przyczepić się bywa trudniéj.
Wszyscy się uśmiechnęli.
— Mocny jest w teoryi sztuki! rzekł cygan kiwając głową.
Milczenie trwało chwilę.
Czarowna Lucia Colomi zbliżała się. Była w istocie stokroć piękniejszą niż wczora; miała czas wyświeżyć się, odmłodnieć, uczynić piękną... oczy jéj pływały we łzach nie wypłakanych, a uśmiech błąkał się po ustach. Moskal szedł za nią czegoś smutny, może dla tego że ona była wesołą.... (barwa dopełniająca jest w naturze rzeczy).
Włoszka podeszła wprost do Iwasia i podała mu malutką rączkę uwięzioną w mniejszéj jeszcze rękawiczce jasnéj, zapytując go z wielkiém zajęciem.
Va bene?
— Dziękuję, odpowiedział Iwaś — ani śladu wczorajszéj choroby mojéj... blizna na skroni to tylko miła dla mnie pamiątka... waszéj dla mnie dobroci.
— O! o!
Włoszka ruszyła ramionami.
— Pochlebca!
Moskal witał się z przesadzoną grzecznością na wsze strony, usiłując dowieść że nie był niedźwiedziem.
— Ale i wy nie wszyscy...?
— Tak, braknie nam, rzekł Jakób, jednego który już nie przybędzie — Niemca. Trafiła mu się okazya do Pizy na któréj coś oszczędził, a w dodatku jeszcze z tajnym radzcą von... dla tego opuścić nas był zmuszonym. Nie jeździ się codziennie z tajnymi radzcami, którym von, świeżo nadano za zasługi. To von, nowiuteńkie, jak z igły, ma całą woń tylko co rozkwitłéj róży — jakże się nią nie napawać?? Ale i pani, dorzucił Jakób, zgubiłaś gdzieś jednego z towarzyszów?
— A! prawda! odezwała się Lucia. Il Conte.
— Zgadłem! rzekł Iwaś z cicha...
Il Conte... zdaje mi się o południu miał wyruszyć do Spezyi.
— Wczoraj nam wszakże nie wspominał o tym zamiarze...
Moskal odwrócił się patrząc na morze, którego ztąd bardzo niewiele widać było.
Włoszka uśmiechała się dziwnie, zakrywając usta wachlarzem, aby uśmiech może uwydatnić jeszcze.
— Prawdziwie nie wiem... nie wiem co się z nim stało! miał wyjechać... Gotowabym go posądzić — jeśli mam prawdę powiedzieć, że się trochę uląkł swoich ziomków, bo wczoraj bardzo jakoś boleśnie nad tym wypadkiem spotkania utyskiwał. Może mi panowie powiecie, dodała... Co to jest za kraj ta Galicya? Młody człowiek ciągle powtarzał że nie jest Polakiem, że nie jest także Austryakiem, że jest Galicyaninem.
Iwaś i Jakób uśmiechnęli się do siebie ale nic nie odpowiedzieli.
— Nie osierocił nas zbytecznie, podchwycił Iwaś — żałoby po nim nie włożymy.
— A! ja go żałuję, rzekła Lucia, możnaby łatwo zrobić z niego wcale znośnego człowieka, tylko jest jeszcze jak orzech włoski, w młodéj a gorzkiéj łupinie.
Signora, przerwał Jakób — ta łupina ręce wala, niech go sobie kto inny z niéj obiera.
Zaczęli się wszyscy śmiać. Moskal sumował.
Aqua Sola! jak to ślicznie brzmi! zawołała wiodąc ich za sobą ulicą Włoszka, a jakie to małe, skromne i — prawdę powiedziawszy — nudne... Kilka drzew, odrobinka wody, dużo ciżby... pył się znajdzie a morza ledwie widać kącik. Povera Genova!
— No! a myż! zawołał Moskal, my cośmy sobie po niéj tyle obiecywali?
Francuz duński korzystając z ewolucyi przechadzki przysunął się natrętnie do Włoszki, było to nawet dosyć niezręcznem i wyraźnem. Ta spojrzała na niego z góry i uśmiechnęła się prawie z politowaniem. Zdradził się tym ruchem, a uśmiech, gdyby go był dostrzegł, odpowiedziałby mu wyraźnie.
— Nie miéj nadziei.
Francuz go szczęściem nie zobaczył, a nawet widząc nie byłby stracił odwagi wrodzonéj, choć pozornie. Włoszka widocznie mu głowę zawracała. Ona była więcéj zajęta Iwasiem niżeli innymi. Po chwili ucinanéj rozmowy, zapytała go z cicha.
— Pan jedziesz do Polski?
— Tak jest! rzekł wzdychając Iwaś.
— Ja jestem przesądną! dziwnie przesądną, mówiła daléj — wybieram się właśnie także do Polski... Uważam to za coś bardzo znaczącego żem na drodze tak miłą zrobiła z Polakiem znajomość.
— Pani się wybierasz do Polski? smutnie zapytał młody człowiek... ależ Polska, pani, to dziś w ustach Europejczyka, abstrakcya. Tyle jest różnych Polsk... a nie ma jednak Polski; Polska moskiewska, Polska kongresowa... Polska pruska, Polska austryacka...
— A! tego ja nawet nie wiem do jakiéj ja jadę — ale, proszęż mi powiedzieć, w któréj leży Warszawa? spytała Włoszka.
— Jest to moje jakby rodzinne, tak ukochane miasto, odpowiedział Polak, jedna z dawnych stolic Polski, ostatnia... dziś owéj naszéj idealnéj, Polski któréj nie ma — stolica... miasto stołeczne kongresowéj.
— Gubię się w tém, rzekła śmiejąc się Włoszka — a pan dokąd jedziesz, do Warszawy??
— Tak pani, nie wiem jednak ani jak dojadę, ani czy dojechawszy nie będę zmuszony dalszą odbywać podróż... dla zbadania życia w azyatyckich stepach...
— A! panowie wszyscy tak jesteście nieszczęśliwi...
— Nieszczęśliwi, pani, to mało! rzekł Polak... na to co się z nami dzieje nie ma wyrazu w żadnym języku... Nie mówmy o tém. Jakże się to stało, że pani jedziesz do Warszawy?
— Ja? ja? rzekła zmięszana trochę Włoszka — ale tak — z ciekawości tylko...
Spuściła oczy.
— A może, dodała po chwili — może też zaśpiewać co będę mogła w teatrze...
— O! mogę panią upewnić że najlepiéj będziesz przyjętą... pułkownik Hauke jest wielce dla Włochów uprzejmy... i jak skoro się dowie...
— Pan mi pomożesz? spytała.
— Ja! ja! rozśmiał się Iwaś — a! pani, ja, jeśli tam powrócę... oko mnie ludzkie nie ujrzy... Wracam z tęsknicy, z niepokoju, ale mi się tam pokazać grozi śmiercią lub wygnaniem.
Włoszka spojrzała na niego i nagle zamilkła.
— Jużciż choć ja przecie, mogłabym tam pana zobaczyć, rzekła po chwili.
Iwaś smutnie potrząsł głową. Francuz duński który podsłuchiwał rozmowę, wymiarkował z niéj tylko że Włoszka musi mieć zamiar opuścić Moskala, który jako wygnaniec i banita pod rząd moskiewski powrócić nie może. Tyle umiał jeografii politycznéj że mógł to wykombinować — co dowodziło niepospolitéj nauki, którą nie zawsze nawet dziennikarze obcy poszczycić się mogą.
— Więc pani porzucasz towarzysza podróży? podchwycił żywo.
— Ja? ktoż to panu powiedział? zawołała Włoszka mierząc go oczyma, a po chwili dodała: Tak! tak... muszę... zapewne... a mówiąc to spojrzała nań czule i z lekka westchnęła.
Gromow zaciął wargi, czoło mu się pofałdowało dziko.
— I jedziesz pani, tak sama! zawołał Francuz.
— Ale nie, nie sama! zafrasowana widocznie chmurno odpowiedziała Włoszka. — Pan mnie męczysz temi pytaniami... Ja jeszcze nie wiem sama co pocznę, nie lubię o tém mówić! Nie wiem — stanie się tak, inaczéj — ktoż wie? chi lo sà?
— Ale jeśli pani rozkaże ja gotów jéj jestem towarzyszyć na koniec świata! wybuchnął zapalony wielbiciel.
— Jużciż chyba pan żartujesz, a ja żartów tego rodzaju nie lubię! odezwała się Lucia surowo... bądź co bądź, towarzysza znajdę...
— Co za szkoda, że tak dzika! rzekł w duchu natręt.
Moskal milczał zadumany nie mięszając się wcale do rozmowy.
— Jestem bardzo ciekawa Polski i Rossyi, poczęła przychodząc do siebie Colomi — mówią że Polacy i Rossyanie czują i lubią sztukę, że są namiętnymi niekiedy diletantami...
— Była na to chwila — odezwał się żyd. Co się dzieje w Rossyi, nie wiem, tam, przepraszam przytomnego, więcéj się kochano podobno dotąd w artystkach niż w sztuce... W Polsce dziś wszystko pochłonęło jedno uczucie, dziś tam wre w kotle gotująca się przyszłość. Czarownice Shakespeara skwarzą ją na rozdrożu czy aniołowie w niebiosach, — Bóg tylko wie, ale jak szeroka Polska... no... i moskiewskie Państwo — od Warty do morza Lodowatego, do Kaspii i Amuru, drga ziemia, biją serca, gotują się walki, bój — coś strasznego i wielkiego co wstrząśnie światem do głębi. — Jakiż śpiew może tam dostać się do ucha w które bije działo wieków gromami przyszłości?
— No! to mieć będę może tę pociechę, zawołała Włoszka, że zanucę pieśń zwycięztwa.
— Albo hymn śmierci! dodał Jakób ponuro.
— Lub piosenkę intermezzo, która da wytchnąć i zapomnieć tragedyi życia... Przyznam się wam, rzekła Colomi, że mi ta Europa ostygła, zdrętwiała, martwa, wyżyta, zużyta, zeschła jak bukiet który ze śmieciska podnosi gałganiarka, znudziła się, sprzykrzyła... obrzydła... Tu już nie ma iskry życia...
— Nigdybym się był po pani tego komunału nie spodziewał, odparł Francuz. Europa póki była młodą szalała, przyszedł dla niéj wiek dojrzałości, to prawda, elle est un peu mûre, ale jeszcze wcale miła. Co pani chcesz? dziś dzieci się inaczéj rodzą, od razu stare, ale rozumne. Młodzieniec lat dziewiętnastu pogląda na świat z pogardą pijaka który puhar wychylił do dna. Życia nie ma późniéj, nie przeczę — ale za to: za to nam wszystko wolno! Nie ma baryer na gościńcu życia — szosowego nie płacimy, ruszaj gdzie oczy poniosą. Jużciż i to coś warto! Dawniéj tysiące przepisów, praw, przesądów trzymały na wodzy, chodziliśmy jak dzieci na paskach, dziś nikt się nie dziwuje niczemu i nikt nic nie broni — byle zręcznie!!
— I nic też nie ma ceny, nic nie smakuje! dodała Włoszka.
— Pani, przerwał muzyk z zapałem — nim dalsza rozmowa pójdzie tym torem, zaklinam was, raczcie mnie wysłuchać!!
— Najchętniéj, odpowiedziała zdumiona Lucia, ale o cóż idzie?
— Pani! o życie moje! dodał Włoch... Moskal odwrócił się ku niemu, groźnie razem i szydersko.
— Mogę zabrać głos! rzekł muzyk.
— Prosimy...
— Siadajcież państwo na ławkach... poczynam! Skłonił się i odchrząknął.
— Chociażby się państwu zdawać mogło że od rzeczy prawię, dorzucił, błagam wysłuchajcie mnie cierpliwie do końca...
— Tak, respice finem, szepnął szydersko Francuz.
— Ja i mój towarzysz, mówił Włoch, jesteśmy dwojgiem dzieci tych cząstek Italii które się jeszcze z matką połączyć nie mogły; płaczemy nad losami naszemi, kajdany namulały nam ręce... Wydostaliśmy się z ziemi niewoli, z pod piombi więzienia aby tu odetchnąć i nabrać życia. Kędy stopą dotkniemy, gdzie się kolwiek usta ku nam otworzą, ściga nas i prześladuje polityka, ekonomia niepolityczna lub filozofia społeczna. Zlitujcie się nad nami... mówcie o czém chcecie, byle o czém innem.
— Kochany rozpieszczony Włochu, odezwał się Duńczyk-Francuz — to darmo... wiek nasz je swoją strawę na tym sosie, nie unikniecie go.
— Nie możnażby mówić o muzyce?
— Muzyka stała się muzyką przyszłości a Wagner jéj prorok jest, jak wiecie, zajadłym politykiem...
— O sztuce!
— Sztuka stała się wychowanicą filozofii i historyi, trzyma się ich nieodstępnie...
— No, to o życiu, o fraszkach... o mieście, o pogodzie, o czem chcecie... ale jabym chciał poczuć żem młody i artysta.
— Młodych nie ma, odparł żyd z uśmiechem, a artystów pozabijali blagerowie.
— Cóż więc pozostanie spragnionym życia?... zawołał Włoch.
— Jedno tylko, rzekł Francuz z powagą wielką — upić się.
— A! a potem? spytał Włoch.
— To już zależy od temperamentu, zasnąć lub...
Gdy tak gwarzyli, z okna sąsiedniego domu dała się słyszeć muzyka. Wieczorne powietrze niosło ją na falach swych pieszczoną, miękką, rozmarzoną i tęskną... wszyscy ucichli i nastawili ucha.
Nie była to muzyka włoska... ktoś towarzysząc sobie na fortepianie śpiewał; cichy głos młody, sympatyczny nucił z wielką metodą i wprawą wielką jakąś tęsknicę, genialnie wyrażoną przez wielkiego mistrza.
Włoch poznał w niéj śpiewkę uroczą Mendelssohn’a... zdjął kapelusz, rozpromieniło mu się oblicze, zadumał się, postąpił kilka kroków i ręką dał znak aby milczano...
Melodya coraz wydatniejsza płynęła smutnie, poważna, tęsknicą przejęta, oryginalnie ale wspaniale przyobleczona w kunsztowne szaty.
Po łatwych piosenkach włoskich ledwie obrzuconych od niechcenia jakim takim łachmanem harmonii, wyglądała pieśń ta jak wielka pani. Włoch który niewiele słyszał muzyki niemieckiéj, zwłaszcza śpiewu, czuł się niemi jak jakiemś objawieniem przejęty.
Tajemniczość tego śpiewu ulatującego oknem z jakichś ust nieznanych, urok głosu niewieściego, młodego, tęsknota melodyi, nadawały jéj wdzięk nieopisany.
Z za żaluzyi domu blizkiego Akademii Medycznéj, wydobywał się ten śpiew, widocznie nucony dla siebie: ale powietrze chwyciło go niedyskretne i do uszów przechodzących zaniosło.
— Jest to ładne, rzekł Francuz, ale coś w rodzaju muzyki przyszłości!
— Ale milczże pan, przerywała mu Lucia rozgniewana, to cudowne!
W téj chwili śpiew konający powoli, cichł, rozpływał się, — umarł...
Kilka dźwięków fortepianu rozległy się pogrzebowem pożegnaniem. Wszyscy stali skupieni naprzeciwko domu z którego się dał słyszeć, a wielkie zajęcie pieśnią nie dało im dostrzedz że Jakób w pierwszéj chwili gdy ona ich doleciała, pobladł rozpoznawszy głos... stał potem jak wryty rękę trzymając na piersiach... zmięszany i przestraszony prawie.
Twarz jego zmieniła się do niepoznania jakąś boleścią tajemną, pierwszy Iwaś dostrzegł téj zmiany i przybliżył się do żyda.
— Co ci to jest? zapytał — widzę że nadto jesteś poruszony, ażeby sama muzyka miała być tego przyczyną...
Żyd spojrzał nań z roztargnieniem, nic nie odpowiedział i podziękował tylko za troskliwość przymuszonym uśmiechem.
— A! czekajmy chwilę! może jeszcze co zaśpiewa... zawołała Włoszka.
— Zawołajmy — brava i bis! rzekł śmiejąc się Duńczyk.
Jakób się oburzył, inni także; stali w milczeniu, ale czekając napróżno, patrząc daremnie na drzwi domu z którego piękny ten głos się dał słyszeć.
Po długiéj chwili otwarły się one i młoda kobieta bardzo skromnie ale smakownie ubrana, wyszła z nich z mężczyzną również młodym, dosyć przystojnym, w którego rysach pochodzenie wschodnie było widocznem.
Oboje ścigani wzrokiem ciekawych przeszli zwolna na Aqua Sola. Mężczyzna mógł mieć lat trzydzieści kilka, kobieta może dwadzieścia, wyglądała młodo ale słabowito. — Brunetka, blada z czarnych oczów dwojgiem pełnemi wyrazu, rysy miała poważnie piękne lecz dziwnie smutne jak anioła śmierci: tęsknica, znużenie jakieś oblewały twarz pokojem fałszywym, który był jakby snem i zdrętwieniem boleści. Nic oprócz głębokiego smutku nie widać było w tém obliczu młodziuchném a już uwiędłém. — Ubiór jéj skromny, niepokaźny, ciemny, odpowiadał dobrze charakterowi surowemu twarzy i postaci, nie był jednak pozbawionym smaku i uczucia piękna.
Towarzysz téj pani mimo pozoru gentlemana nadto jakoś wydawał się dumny, zbyt widocznie chciał odegrywać rolę wielkiego pana, ażeby nim być mógł w istocie. — Na czole jego wypisany był rozum chłodny i ambicya niezmierzona... daléj po za tém trudno było wynaleść w téj twarzy odbicia uczuć ludzkich, ale za to namiętności wypaliły się wyraźnie w oczach jego czarnych, na ustach ruchomych i rozkwitłych, a w ścięgnach oblicza widać było ślady gry ich gwałtownéj.
Rozum zimny z namiętnością zwierzęcą godziły się tu dziwnie, na starcie tego co zowiemy uczuciem, co inni wyrażają — sercem.
Pomimo bardzo ogładzonéj powierzchowności, człowiek ten chłodny, przyzwoity, na pozór delikatny, przejmował jakimś strachem, czuć było że w nim nie mogła mieszkać litość, że szyderstwo towarzyszyć musiało temu egoizmowi, który zbudował sobie cały spójny system na obronę, cały program życia, od którego nie mógł nigdy odstąpić. Na straży stał temperament i wykształcenie ułomne. Wszystko to tak było widoczném, że ubogi nie byłby go, rzuciwszy nań okiem, ani próbował poprosić o jałmużnę, spotkawszy się z nim sam na sam; — przy mnogich świadkach — może.
Pomimo nader grzecznego obejścia z kobietą, która widocznie zdawała się być jego żoną, czuć było w ich stosunku niedolę i niewolę; ciągnąć się ją zdawał za sobą jak ofiarę. Ona szła jakby nie wiedząc co czyni, nie patrząc nawet przed siebie, on poziewał roztargniony.
Jedno spojrzenie na tę kobietę natchnęło wszystkich domysłem, że ona to być musiała ową tajemniczą śpiewaczką.
Jakób stał ciągle jak wryty, jakby nieprzytomny; zdawał się nie rozumieć że był na drodze właśnie, którą z ulicy ci państwo przechodzić musieli, aby wejść na Aqua Sola, ku któréj dążyli widocznie. Oczy jego wlepione były w kobietę, która go dotąd niepostrzegła, bo wzrok miała w ziemię wlepiony. Roztargniony jéj towarzysz nie widział także Jakóba, i zobaczył go dopiero o krok stanąwszy od niego. Nagle postrzegłszy go namarszczył mimowoli brew, zacięły mu się usta, ale ten przelotny wyraz znikł natychmiast pod konwencyonalnym uśmiechem powitania; kobieta instynktowo podniósłszy głowę, zobaczyła go także, cofnęła się i jakby przerażona krzyknęła.
Głos ten dopiero ocucił Jakóba który pospiesznie, zdjąwszy kapelusz, przywitał idących stając z boku drogi.
— Cóż za najdziwniejsze w świecie spotkanie! rozśmiał się sucho podając rękę Jakóbowi nieznajomy, niezbyt serdecznie może ale z grzecznością wielką. I spiesznie dodał:
— Jakże? zkądże? dokąd? i co ty tu robisz?
Kobieta uspokojona podniosła oczy, wpatrzyła się długo, uśmiechnęła smętnie i dodała:
— To prawda że dziwne spotkanie. Głos jéj był nieco drżący.
— Najdziwniejsze, najniespodziewańsze a najszczęśliwsze dla mnie, zawołał Jakób ze wzruszeniem, wracam po dość długiéj pielgrzymce do kraju. Chciałem przebiedz i poznać tę część Włoch sławną ze swéj piękności, szczególniéj drogę nadmorską. Wypadek wstrzymał mnie nieco w Genui.... Dziś, przed chwilą w towarzystwie innych podróżnych podziwiających cudowny głos pani, stanąłem jak wryty pod jéj oknami, poznawszy go. Bo nie ma dwóch takich głosów na świecie.
Mężczyzna jeźli nie kwaśno to dosyć obojętnie zdawał się przyjmować grzeczności Jakóba, pani nie odpowiedziała nic, spuściła oczy zarumieniona nieco.
— Ale cóż państwo robicie w Genui? spytał Jakób.
— A! my, my się sobie włóczemy, odpowiedział mężczyzna. Doktor Lebrun kazał Matyldzie odetchnąć cieplejszém powietrzem, znajdował kaszelek jéj jakimś niedobrym.... Więc wybraliśmy się tu, na to piękne wybrzeże włoskie... i dychamy całą piersią... atmosfera dziwnie posilająca....
— A jakże pani znajdujesz Włochy? spytał Jakób.
— Jest to dla mnie jakby sen o tym Wschodzie któregom nie widziała, odpowiedziała zwolna Matylda, a do którego jak do ojczyzny wzdycha dusza moja.... Włochy są cudowne....
Gdy tak rozmawiali stojąc, Jakób postrzegł że ich może nadto na wystrzały oczów całego towarzystwa rozciekawionych narażał i sam nie wiedział czy iść daléj z niemi, czy pożegnać, gdy grzeczny mąż pięknéj niewiasty pociągnął go z sobą.
— Ale przejdźże się choć chwilę z nami, rzekł uprzejmie.
— Służę państwu, odparł Jakób, tylko moje towarzystwo pożegnam.
To mówiąc, szepnął Iwasiowi, który go z oka nie spuszczał aby wytłumaczył towarzystwu że się oddalić musi, prosząc razem aby nań poczekał, i poszedł z tajemniczą parą ową, powszechną obudzając ciekawość.
— Ah! zawołała Włoszka dowiadując się od Iwasia że mu oczekiwać kazano... ja tu także choćby do późnéj nocy poczekam, aby się dowiedzieć co są ci państwo, kto jest ta piękna śpiewaczka i czybym jeszcze kiedy głosu jéj usłyszeć nie mogła... albo nie, przerwała nagle spojrzawszy na towarzysza. — Gdzie panowie stoicie? spytała Iwasia.
— My, w hotelu Federa.
— Wybornie, jesteście o dwa kroki odemnie, od hotelu francuzkiego, czekaj pan na swojego towarzysza i przyprowadź mi go koniecznie na herbatę. Ja bodaj do północy wyglądać was będę... choćby i do rana, jestem ciekawa, mam do tego prawo... jako kobieta....
To mówiąc obróciła się do Francuza i Włochów — Signori! nie odmówicie mi także? Wszyscy się grzecznie skłonili.
Na tém rozmowa i przechadzka się skończyła. Lucia ujęła podaną rękę Moskala i poszła z nim rozmawiając żywo. Iwaś został z Włochami, Francuz i Gako udali się każdy w inną ulicę. Cygan nieopodal zaraz upadł na ławę i ziewnął.
— Przysięgnę, że to spotkanie, ten pan i ci państwo, to cała historya, to romans pełen tajemnic, mówiła Lucia do ruszającego ramionami towarzysza.... Czy widziałeś jak on na nią patrzał, czyś słyszał jak ona krzyknęła?... To mąż a to jest kochanek... przysięgnę... czytałam w ich oczach. Ah! jakże jestem ciekawa dowiedzieć się coś o tém, ale czy przyjdzie? czy nam co zechce powiedzieć?... Bylem go zobaczyła, wyciągnę to z niego! Moskal się uśmiechał.
— Cóż nam z tego? spytał.
— Przecież to ciekawsze od książek których ty tyle połykasz, odparła Włoszka, ja życie nad bajkę przekładam....



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.